REQUIEM AETERNAM...
trzecia ksi?ga Pentateuchu
Na pocz?tku by?a chu?. Nic pr?cz niej, a wszystko w niej.
To niesko?czono?? Anaksymandra , co wszystko z siebie wy?oni?a, ?wi?ty ogie? Heraklita, kt?ry poch?ania nikn?ce ?wiaty i nowe byty z nich wyprowadza, Duch Bo?y, co si? unosi? nad wodami, gdy jeszcze nic nie by?o pr?cz Mnie.
Chu? to prasi?y ?ycia, r?kojmia wiecznego rozwoju, wiecznego odchodzenia i wiecznego powrotu, jedyna istota bytu.
To si?a, co sprowadza mieszanie si? i rozdzielanie, tw?rczyni, pokarm i niszczycielka.
To si?a, z kt?r? Ja-B?g, gdym ?wiat ze siebie wyrzuci?, atomy na siebie ciska?em, to zaciek?o??, z jak? si? z sob? sprz?ga?y, w pierwiastki si? wi?za?y i w ?wiaty ca?e ??czy?y.
To si?a, co w eterze si? rozpali?a pragnieniem, by morze swych fal rozkie?zna?, jedn? fal? z drug? po??czy? w w?ciek?ym u?cisku, wprawi? je w rozkoszne drgania, rozszale? je w podrywach krzycz?cej lubie?y, kurcze pragnienia ukaja? w czo?gaj?cych si? dreszczach upojenia, a? si? ?wiat?o z nich porodzi?o.
To powrotna si?a, z jak? si? strumie? elektryczny sam ze sob? spaja, drobinom pary od siebie odbija? si? ka?e - i tako? jest chu? ?yciem, ?wiat?em, ruchem.
I bez granic rozszala?a si? jej pot?ga. Stworzy?a sobie tysi?czne ramiona, kt?rymi wszystko zagrabia?a i w siebie wch?ania?a, stworzy?a tysi?czne naczynia, lejki, otwory, potworne usta i narz?dy, by ca?y ?wiat wssa? w siebie, stworzy?a sobie plazm?, by niesko?czon? powierzchni? rozkosz w si? wdycha?, wszystkie si?y ?yciowe skupi?a, w jeden w?ze? je w sobie sp?ta?a, sw? wol? ujarzmi?a, by jej tylko by?y poddane i wieczny g??d jej ??dz koi?y.
I ciska?a si? w konwulsjach bezgranicznych porod?w i wiecznych rozwoj?w, wczo?ga?a si? w bezliczne formy, rozbija?a je jak skorupy i w nowe ??czy? j??a, przetwarza?a si? w wiecznie nowych i odmiennych kszta?tach, a zaspokoi? si? nie mog?a.
Szala?a za szcz??ciem, gdy sobie trochita stworzy?a, r?a?a za rozkosz?, gdy rozdar?a pierwsze ?yj?tko i z siebie samej odr?bn? p?e? stworzy?a, by w wiecznej m?ce, gniewie a b?lu znowu si? ??czy? i w wiecznych zmianach coraz to nowe kszta?ty, nowe istoty, coraz wy?sze, coraz doskonalsze wytworzy?, co by jak?? now? i doskonalsz? orgi? lubie? jej nasyci? mog?y.
A? wreszcie stworzy?a m?zg.
To by?o arcydzie?o jej ??dnego pragnienia. Gniot?a go, kr?ci?a, tworzy?a zwoje, rozdzieli?a i znowu po??czy?a bez; licznymi pasmami, pojedyncze cz??ci przeistoczy?a na zmys?y. rozerwa?a ci?g?o??, rozdar?a ca?o?? na cz?stki, jeden zmys? rozcz?onkowa?a na zmys?y pojedyncze, rozci??a ich zwi?zki i wi??by pomi?dzy sob?, by m?c jedno wra?enie odczuwa? we wszystkich przemianach, jeden ?wiat wch?ania? w siebie pi?ciorak?, tysi?ckrotn? rozkosz, a pier? matczyna, kt?ra kiedy? jedne si?? karmi?a, tysi?ce si? teraz syci? musi.
Tak si? dusza porodzi?a.
A si?a wiecznych przemian i rozrod?w ukocha?a dusz?. Sili?a j? karmnym mlekiem swej piersi, by?a dla niej t?tnic?, przez kt?r? krew wszechbytu siln? fal? si? przelewa?a, tysi?cem sp?jni przywi?za?a j? do wszech?ona matczynego, by?a dla duszy ogniskiem soczewnym, przez kt?re patrza?a, zakl?tym ko?em, w kt?rym kr??y?a i w powrotnych ko?owaniach sw? najwy?sz? rozkosz i najwy?szy b?l odczuwa?a, by?a obj?to?ci?, w jakiej si? ?wiat ca?y jako d?wi?ki, barwa, ruch w duszy przeobra?a?.
O biedna, g?upia chu?, o biedna, niewdzi?czna dusza.
Chu?, co ?wia?to z siebie wy?oni?a, wszystkiemu ?yciu pocz?tek da?a, dusz? stworzy?a, mia?a skona? w mia?d??cym u?cisku zdradliwego dziecka.
Co mia?o by? ?rodkiem, sta?o si? celem dla siebie, w?adc? i panem.
Spoisty granit mego bytu pocz?? si? rysowa? i kruszy?.
Zmys?y, kt?re mia?y pos?u?y? ku doskonalszemu doborowi p?ciowemu, by nowy i doskonalszy rodzaj wytworzy?, pocz??y by? samoistne, j??y si? z sob? ??czy? i p?ta? nierozerwalnie. To, co by?o g?r?, sta?o si? do?em, d?wi?k - barw?, ?rodowisko - obj?to?ci?, powonienie - wra?eniem mi??ni, porz?dek - anarchi?, i rozpocz??a si? w?ciek?a walka pomi?dzy matk? a dzieckiem.
Pomn?, pomn? t? rozpaczn? walk? biednej matki z swym dzieckiem.
Chcia?a je opanowa?, ujarzmi?; wpi?a swe szpony matczyne w jego cia?o, szarpa?a je, n?ci?a rozkosz?, syci?a lubie?? i ??dz?, rozpo?ciera?a obrazy najwyuzda?szej rozpusty, rzuci?a je w nami?tne, krzycz?ce u?ciski rodz?cej bestii, ten jeden wielki narz?d p?ciowy - zalewa?a mu oczy nawrotami krwi, og?usza?a go hukiem jej spienionych fal, g?os jego obni?a?a do dysz?cych, bezd?wi?cznych rz??e?, to znowu w?ciek?ych krzyk?w i zgrzyt?w, kurczy?a jego mi??nie, a poprzez cia?o puszcza?a gor?ce drgania gdyby stado czo?gaj?cych si? ?mij - ale wszystko, wszystko na pr??no.
Ale krwaw? ofiar? okupi?a dusza moja swe zwyci?stwo.
Chorza?a, wi?d?a, sch?a.
Sama si? oderwa?a od matczynego ?ona, sama przeci??a t?tnice, sama zatamowa?a ?r?d?o swej mocy.
?yje wprawdzie - ?yje jeszcze tre?ci? si?y, kt?r? po?ar?a, przetwarza jeszcze w sobie ?rodki, kt?re do doboru i rozrodu s?u??, mo?e jeszcze upaja? si? obrazami, kt?re ??dze dra?ni?, mo?e w sobie wywo?a? ekstaz? ?miesznego ok?amywania si? chuci, co mniema, ?e mo?e kobiet? stopi? w sobie, ale wszystko, co sama tworzy, jest zbytkiem, tak jak sztuka jest zbytkiem i nadmiarem pragnie? rozrodczych i jest bezp?odn?, czym sztuka nie jest, bo bije w niej olbrzymi puls drgaj?cej chuci, nasienny golf ?wiat?a i ??dzy ci?g?ych powrot?w.
Ale cho? zgin?? musz?, kocham t? straszn? pot??n? si??, co jedyn? kosmiczn? pot?g? zmog?a, j? w siebie wch?on??a, kocham moj? dusz?, moj? wielk? umieraj?c? dusz?, co mi chu? po?ar?a, by bez niej umrze?.
A wi?c musz? umrze?, bo ?r?d?o ?wiat?a wysch?o, bom ostatnie ogniwo w niesko?czonym rozwoju formacji, w jakich si? chu? w coraz to nowych zamianach przetwarza, bom jest pian?, orkanem burzy w miazg? rozbit? na grzebieniu ostatniej fali p?ciowego rozwoju, fali, co si? ju? o brzeg rozbi?a i ???ty piasek jego bia?ym haftem obszywa.
Musz? umrze?, bo dusza moja za wielka, za przemo?na, by mog?a porodzi? nowy, szcz??ciem rozi?niony, jasn? przysz?o?ci? drgaj?cy dzie?.
Ale kocham, kocham zamar?? chu?, kt?rej resztki dusza ma strawi?, kocham ostatnie krople krwi mego istotnego bytu jako m?? i rodziciel, tego bytu, w kt?rym si? istotno?? ca?a przejawia w ca?ej swej pot?dze, swym majestacie i okrucie?stwie; kocham t? odwieczn? si??, co moje wra?enia s?uchowe zabarwia niepoj?tymi barwy, z wra?e? powonienia rozsnuwa rozkoszne obrazy, a z uczu? dotyku wytwarza niewypowiedziane rozkosze wizji.
I kocham moj? chorob? i moje szale?stwo, co si? w coraz to nowy a dzikszy system przybiera, coraz wyszuka?szym szyderstwem sieka i kpi, i drwi z siebie i z ?wiata ca?ego.
*
Jestem zupe?nie spokojny - i bardzo, bardzo zm?czony.
Tylko w g??bi, gdzie? w dalekiej g??bi co? mnie boli. Co? szuka r?wnowagi, albo te? wije si? w skurczu ostatniej agonii.
Co? znikn??o w mej duszy. ?w mistyczny punkt, ku kt?remu wszystkie si?y zmierzaj?. Zdaje si?, ?e potworzy?o si? tysi?ce ognisk si? i to, co by?o jednolitym, rozpad?o si? na tysi?ce skorupek.
My?li moje jakby ode mnie nie zale?a?y. Przychodz? i id? same ze siebie bez zwi?zku, niczym nie kie?znane.
Niekt?re wydaj? mi si? w kszta?t czerwonawych ?un wzd?u? fioletowych glorii , co okalaj? g?owy ?wi?tych, tak jak si? widzi interferencje gazowych latarni poprzez ?ciekaj?cy na brudnych szybach deszcz - a wszystko nik?e, s?odkie i mi?kkie.
Niekt?re widz? w kszta?t niesko?czenie wyd?u?onego promienia ?wia.t?a, co pad? na pomarszczon? to? rzeki. Gdzie? w dole odbija si? z?otym po?yskiem, po?amany i rozstrz?piony w miliardy ?wietlanych plamek, co si? na drobnych falach ko?ysz?, zlewaj?, ca?uj? w nieziemskiej czysto?ci i ?arliwym nabo?e?stwie.
Niekt?re wyrastaj? do olbrzymich, potwornych rozmiar?w.
M?zg m?j, przyzwyczajony dotychczas do europejskich wymiar?w, obejmuje teraz przepot??ne masy ?wi?ty? z Lahore , parzy egipskiego sfinksa z chi?skim smokiem, pisze potwornymi g?azami, z jakich piramidy budowano, a my?li w pe?nym, wa?kim i kr?lewskim sanskrycie, w kt?rym ka?de s?owo jest ?yj?cym organizmem, co si? za pomoc? jakiej? mistycznej pangenesis sta? istotnym, pe?nym krwi i ?aru: s?owo dla nas niepoj?te, synteza z logos i Karna, s?owo Jana, co si? cia?em sta?o.
A wtedy z dzik? rozpust? rzucam si? na o?lep w przepastne czelu?cie przestrzeni i czasu.
Jestem kr?lem asyryjskim z niebosi?gn? tiar? na g?owie, strojny w bisior, brokat i purpur? .
Na mej piersi s?o?ce z diament?w, uginam si? pod ci??arem kosztownych bry? drogich kamieni i na wozie brzytwami naje?onym, pod kt?rym krwawym pokosem padaj? miliony niewolnik?w gdyby snopy zejrza?ego ?yta, jad? ponad ?mieszn? n?dz? ?wiata z straszn? pogarda, nienawi?ci? i gro?nym majestatem.
Och, kocham olbrzymi a milcz?cy majestat babilo?skich mocarzy , co s?owa nie znosi?, bo s?owo by?o drogie i kosztowne, i straszne, a ka?de z nich trzeba by?o okupi? bolesnym porodem.
Och, kocham naiwn?, ale tytaniczn? samowiedz? swej pot?gi, one poczucie si?y, co bogom si? odgra?a, morze ch?osta? ka?e , a w nieznane kraje wiezie z sob? okowy, by ludy ca?e w jasyr zawlec.
Och, kocham hard? pogard? dumy, z posiewu smoczych z?b?w porodzon? zaciek?o?? biblijnego cz?owieka, co w oczy okrutnemu Jahveh z rozszala?? w?ciek?o?ci? bryzga pierwsze przekle?stwo: Szatanie - Jehovah, co g?azy z ziemi wyrywa, by je ku niebu rzuci? i roztrzaska? spi?ow? skro? strasznego mordercy, kt?ry w?asne, przez siebie stworzone plemi? siecze za grzechy przez siebie wszczepione.
Czuj?, jak mi ?renice oczy zalewaj?, jak cia?o moje wyd?u?a si?, ro?nie, pot??nieje, piersi podw?jn? moc? si? rozpieraj?, a na oblicze moje sp?ywa ?wi?ta powaga i cisza boskiego Mitry .
A ot?? nadchodzi przepot??na chwila, w kt?rej odczuwam wra?enia, jak gdybym by? rozpostarty nad ca?? ziemi?, w kt?rej ?wi?c? w sobie niepoj?te ?wi?to odrodzenia wszystkich narod?w i ich kultury, chwila, gdzie jestem na kszta?t onego b?stwa starego Ksenophanesa, w kt?rym wszystkie zmys?y si? przenikaj?, a wszech?wiat si? do duszy zlewa nie przez zmys?y rozcz?onkowany, ale w ca?ej swej nierozerwalnej jedno?ci.
A gdy przestrzenie ucieka? si? zdaj?, a wszystko si? w jakie? odm?tne przepa?ci zwala jak w lej, gdy si? ci??ki kamie? w wod? rzuci - gdy nie wiem, czy istniej? i strac? panowanie nad zmys?ami - gdy tysi?ce lat powrotn? fal? przez m?zg m?j si? przelej?, a ja na chwil? odczuwam si? w ca?ej przemo?nej nago?ci mego bytu i z powrotem odzyskuj? moj? si?? rozrodcz?, tak ?e staj? si? atomem, co sam siebie zap?odni? pragnie, kiedy krew wszech?wiata pieni?c? si? strug? leje si? w ?y?y moje - wtedy odczuwam niesko?czone, bezgraniczne szcz??cie, szerokie i g??bokie jak atmosfera, co nad ?wiatem zaleg?a.
Rozumiem dobrze, ?e koniec nadchodzi. Wiem, ?e to ju? ostateczny rozk?ad uczu? i my?li. Ale c?? mnie to wszystko obchodzi!
Pragn?, by koniec nadszed?.
A chocia? si? uczucie od woli oderwa?o, chocia? wszystkie stany duszy mojej tylko do po?owy dojrzewaj?, sk??biony chaos my?li, podarta sie? uczu?, bez si?y przetworzy? si? w akt woli - i c?? z tego?
Za to rozkoszuj? si? nies?ychanym cudem olbrzymiego ?wiatopogl?du.
Ja, jako ja, istniej? tylko w uczuciu, znam siebie w uczuciu, a czy ono stanie si? wol?, to ju? mnie nic nie obchodzi.
Nie znam nic pr?cz moich wra?e?, a przede wszystkim nie znam ?adnej przyczynowo?ci, li tylko niesko?czon? ci?g?o?? wra?e? - a czy pasmo tej ci?g?o?ci logicznie si? rozwija, czy nie, to r?wnie? mnie nic nie obchodzi.
Jestem ponad wszystkim. Chwilami zdaje mi si?, ?e mam rodzaj jakiego? nadm?zgu, patrz? na czynno??, na t? biedn? mozoln? prac? mego m?zgu - patrz? przez mikroskop, a gdy zachodzi potrzeba przez teleskop, a w bezgranicznej pot?dze tego nadm?zgu, zdaje si?, wolno mi mniema?, ?e wszystko jest snem i ci??k? zmor?, ?e ca?a ta tak nazwana rzeczywisto?? jest te? tylko pewnym rodzajem snu, a moje Ja dla mnie tak samo obcym i niezrozumia?ym, jak dla Was.
I dla Was, dla Was, kt?rzy mo?e wcale nie istniejecie, a mo?e tylko jeste?cie sennym majakiem mej duszy bezp?ciowej - dla Was, biedne dzieci samicy Ewy -Ja - Pan mia?bym ?y??!
He, he - mo?e dlatego, ?e musz? spe?ni? pewne obowi?zki wzgl?dem cz?owiecze?stwa, do kt?rego przecie? zalicza? si? musz??
Rassurez-vous: Kocham Was, kocham Was wszystkich. I Was, kt?rzy nie macie wi?cej znaczenia i wi?kszej warto?ci od zwyk?ego argonauty, co w chwili p?ciowego rozp?du odrzuca swe narz?dy p?ciowe od matczynego cia?a, kt?re samodzielnie szukaj? samiczki, kt?r? by mog?y zap?odni?.
I Was, podbudzonych ustawicznym podra?nieniem p?ciowym, Was artyst?w, co tylko Wasze idea?y rozkoszy i ??dz odtwarzacie.
I Was, wiecznie chciwych, zapracowanych, ??dnych bogactw i d?br, by tylko byt zapewni? Waszym rozmno?onym spermatocytom - a nazywacie to mi?o?ci? do osobistej nie?miertelno?ci.
I Was, bezmiernie rozrzutnych - bo w Waszej g?upocie tkwi olbrzymi rozp?d i nadmiar si? p?ciowej natury, co miliony spermatocyt?w potrzebuje, by zap?odni? jedno g?upie jajko samiczki.
O, kocham Was wszystkich i ?al mi Was, i pogardzam Wami, ?e ?y? musicie, ?e jeste?cie tylko nawozem, co u?y?nia now? przysz?o??, ?e jeste?cie ?rodkiem i organem wiecznej chuci, a ok?amujecie si? obowi?zkiem i mi?o?ci? dla ludzko?ci.
Ja jestem sam dla siebie.
Jestem pocz?tkiem, bo nosz? w sobie rozw?j jestestwa od samego pocz?tku i jestem ko?cem, ostatnim ogniwem rozwoju.
Sam jeden z moimi uczuciami.
Wy macie jeszcze jaki? ?wiat zewn?trzny, ja nie mam ?adnego. Mam tylko siebie.
G?owa mi p?ka: zdaje mi si?, ?e jestem jak?? potworn? Syntez? Chrystusa i Szatana , sam siebie stawiam na wysokiej g?rze i prowadz? si? w pokuszenie i sam siebie pragn??bym omami?.
To znowu kojarzy si? we mnie rozkosz upojonej ekstazy z zimn? obrachowan? analiz?, czasami wierz? ?lepo, m?czenniczo, jak pierwotny chrze?cijanin, a r?wnocze?nie wyszydzam wszelk? ?wi?to??, jestem zar?wno mistycznym anachoret? i w?ciek?ym zsatanizowanym kap?anem, co naj?wi?tsze s?owa i najohydniejsze blu?nierstwa r?wnocze?nie z pian? na ustach be?kocze.
A teraz mam wra?enie, jak gdyby si? na niebie rozla?a przera?aj?ca pow?d? czarnoczerwonej krwi, a w uszach straszliwy, nerwy przerzynaj?cy zgrzyt, jak gdyby kto? rzn?? ?a?k? p?yty szk?a -
O qualis artifes pereo!
*
Jeste? jak s?aby, cichy, srebrny promie? ?wiat?a, kt?ry wyb?ysn?? z jakiego? okienka dalekiej chaty i rozla? si? w ciep?ej nocy jesiennej na ??ki, ponad mokre, mi?kkie ?g?o mgie?, co sennym, rozkoszy sytym zm?czeniem bezmierne obszary traw zaleg?o.
A nad srebrz?c? si? przestrzeni? mgie? ko?ysze si? ?wiat?o gdyby wahaj?ca si?, rozwiewna fala; jak d?wi?ki mosi??nych dzwon?w, gdy si? z dala rozlegn? na Ave Maria, p?ynie czyste, z?ote, gasn?ce, i d?ugo jeszcze przebrzmiewa i leje si? w dusz? zm?czonym, chorym spokojem.
Jeste?, jak niebieska godzina ?witu, kiedy wsch?d r??owie? poczyna i ?wiat?o z siebie wydycha. Ca?y ?wiat si? syci niepoj?t? tajemnic? zmartwychpowstania, tonie w niebieskiej b?ogo?ci nieba, rozlewa si? w topieli zimnej, roztopionej stali damasce?skiej, a naraz rozkwituje ?un? szerokiego, pal?cego si? morza fiolet?w i purpury, a w to morze tajnego barw przepychu wrzynaj? si? ostre s?upy promieni wschodz?cego s?o?ca.
A wszystko g??bokie, niebieskie i ?wi?te.
Wok?? Twoich oczu odblask w kszta?t protuberancyj przy za?mieniu s?o?ca, a w otch?a? mej duszy wch?ania?y si? gdyby dwie gwiazdy w rozpaczn? czer? wichrowatych nocy jesiennych.
Wok?? Twych ust delikatne, mi?kkie linie, wtedy gdy si? do p??u?miechu roztwieraj? - zdaje si?, ?e widz? rodzime jezioro, i pomn? szklist?, cich?, powierzchni? i przeb?yskuj?ce w oddali koliste linie, gdym wios?em o ni? uderza?.
D?wi?k Twego g?osu sp?ywa? w m? dusz?, jak gdyby go wiosenne wiatry przewia?y przez zielone morze, i s?ysz?, s?ysz? go, jak morze cichego ?wiat?a, przetworzone w atmosfer? d?wi?k?w, co mnie owiewa niesko?czenie lekkim, mi?kkim dr?eniem.
Gdym Ci? po raz pierwszy widzia?, zda?o mi si?, ?em ujrza? m? dusz? w jej ca?ej nieznanej, tajemniczej nago?ci.
By?a? dla mnie objawieniem mej najczystszej zjawy: w Tobie rozwi?za?a si? zagadka najtajniejszych sn?w i widziade? mej t?sknoty za pi?knem - za sztuk?.
Z jednego ?ona wykwitli?my gdyby dwa czarodziejskie kwiaty, co noc jedn? tylko kwitn?? mia?y, i z tego samego ?r?d?a trysn?? strumie?, co si? przez ciebie i przeze mnie t? sam? fal? przela?.
I by?a? pierwotnie moim jedynym idea?em p?ciowym, by?a? mn?, a ja tob?, mieli?my dokona? ?wi?te misterium, by stworzy? nowy, szlachetniejszy, doskonalszy rodzaj ludzi, ale kiedy dusza ma zdusi?a chu? we mnie, kiedy si? tak rozwielmo?ni?a, ?e rozp?d rozrodczy usech? i zwi?d?, jak ?odyga kwiatu w wilgnej cieni, mog?em Ci? tylko pi? oczyma, g?aska? d?wi?k Twego g?osu, a wzd?u? nerw?w moich czu? sp?ywanie rozwiewnych linii twego cia?a, ich niesko?czon? mi?kko?? i rozkosz.
A t?skni?em za Tob?, t?skni?em.
Zawsze i wiecznie t?skni?em za Tob?, za t? chwil?, w kt?rej byli?my jedno, nierozerwalnie jedno, t?skni?em za t? chwil?, kiedym Ci? ze siebie wy?oni?, kiedy kszta?ty mego ducha uk?ada?y si? w linie Twego cia?a, drgania mych nerw?w la?y w Ci? ?ycie, kiedy sta?a? si? istota mego ducha, jego tre?ci? w cia?o przeistoczon?.
Kocham Ci?, jak zachodz?ce s?o?ce kocha ?any pszeniczne w parnych zmierzchach lata ostatnimi, krwawymi promieniami; niech?tnie odchodz? od Ciebie, jak s?o?ce, co si? z ziemi? ?egna z b?lem i z ?alem, ?e nie b?dzie mog?o widzie? ?wi?tych tajemnic nocy.
Tajemnic? nocy i otch?annych przepa?ci - w Tobie, w Tobie chcia?em j? ujrze?. Szuka?em jej rozpalonymi, m?k? dysz?cymi palcami; gdyby ostrza lancet wcina?em je w g??b Twej duszy, ale znika?a, usuwa?a si?, wabi?a mnie, a gdym si?ga? g??biej, zaprzepada?a si?.
Duch m?j, z kt?rego powsta?a?, kt?rego kszta?tem i ruchem ?yjesz, wi? si? w bolesnej rozpaczy, by Ci? od nowa wssa?, w siebie roztopi? w swych ?arach jak kawa?ek metalu - Ciebie zagubion?, oderwan? po?ow?.
Obc? mi jeste?, bo tylko to mog?oby Ci? rozpozna?, co we mnie jest martwe: a ja Ci? tylko kocha?em moj? dusz? - moj? chor? sceptyczn? dusz?, co zapomnia?a samic? w Tobie, a widzi tylko poddan? s?u?ebn? i niewolnic?.
Ale kocha?em Twoje k?amstwo, bo? i dusza ma k?amliwa.
Ale podczas gdy Twoje k?amstwo mog?o, co najwy?ej, par? g?upich m??czyzn uwie?? i mami?, stworzy?o k?amstwo moje nauk?, odkry?o nowe ?wiaty, wy?oni?o z siebie poezj? i zmusi?o ludzko?? wej?? na nowe ?cie?ki, otworzy?o jej nowe tory i drogi.
Kocham Twoj? zbrodniczo??, bo sam jestem zbrodniarzem.
Ale podczas [gdy] Ty w Twej zbrodniczej chuci mog?a? si? sta? nierz?dnic? lub dzieciob?jczyni?, ja, zbrodniarz, napisa?em nowe tablice, wyry?em nowe przymierze z nowym bogiem, zniszczy?em stare ?wi?tynie, by nowe pobudowa?, skre?la?em z karty ziemi narody ca?e, ziemi jelita powyrywa?em: Ja - tak Ja, nigdy niesyty, odwieczny zbrodniarz, tw?rca dziej?w, duch rozwoju niszczenia i tworzenia.
Kocham, gdy czuj?, ?e rwiesz si? ku mnie, ?e chcesz spe?ni? s?owo przeznaczenia; Tw? chuci? rozwi?za?a? zagadk? mego bytu, wyt?omaczy?a? moj? istot? mnie samemu.
I to Twoja przewaga.
To? to to, czego uczyni? nie zdo?a?em.
I tako? kocham Twoje k?amstwo i Twoj? zbrodniczo??, bo jedno jako? i drugie s? tylko pomocnicz? funkcj? Twej p?ci, ni? uchwyci?a? we mnie dusz? wszech?wiata, szarpa?a?, budzi?a? j?, by ujarzmi? j? dla nowej przysz?o?ci, co z Twego ?ona wykwitn?? mia?a.
Przed oczyma moimi rozpo?ciera si? zjawa straszliwej m?ki, kt?r? z Tob? prze?y?em.
Pami?tasz, kiedy? si? w pijanym szale Twej rozszala?ej chuci wplata?a we mnie g??boko, och, tak bole?nie g??boko?
Gdzie? z do?u dolatywa?y nas d?wi?ki jakiej? pijanej muzyki - poprzez zielon?, g?st? umbr? d?d?ylo s?abe dogorywaj?ce ?wiat?o - i wtedy czu?em, jak drgania Twego cia?a udziela?y si? memu, jak si? wwija?y w??owym czo?giem w krew moj?, jak serce w coraz to mniejszych odst?pach bluzga?o pr?dy krwi w t?tnice, a w m?zgu zadr?a?y dawno, dawno ju? nie tr?cane struny.
By?a chwila, ?em uczu? szcz??cie.
Ws?uchiwa?em si? w bolesne nat??enie, z jakim si? zbiera?y, ??czy?y i skupia?y p?ciowe pierwiastki w mej duszy, z rozkosz? czu?em, jak si? poprzez cia?o moje przewin??y zimne dreszcze - czu?em, jak krta? si? ?ciska?a i z trudem wykrztusza?a s?owa mi?osne, samowiedza ma traci?a si?? i coraz s?abiej odr??nia?a jaw? od snu - ale naraz u?o?y?o si? Twe cia?o w pospolit?, bezwstydn? lini? i w jednej chwili za?ama?o si? wszystko we mnie: znowu m?zg pochwyci? szata?skimi szpony tworz?c? si? chu? i zdusi? j?.
A ty? le?a?a, ?ebra?a? Tw? ??dz? - milcz?ca, z zawartymi powiekami.
A jam si? ?mia? - ?mia?em si? cynicznie, dziko, z ca?ym strasznym, dzikim b?lem - ?mia?em si?, ?e my?la?em, i? mi wszystkie ?y?y w m?zgu pop?kaj?.
Biedne dziecko. Twe ?ono matczyne Ci? oszuka?o - innego m??a trzeba ci by?o odnale??, instynkty Twe p?ciowe ku innemu zwr?ci?.
Ale uspok?j si?: Ujrza?a? tajemnicze Sais mego ?ycia.
*
?ycie moje zawdzi?czam mieszanemu ma??e?stwu pomi?dzy ch?opem protestantem a pani? katoliczk?, kt?ra nale?a?a do zubo?a?ej, arystokratycznej familii.
Gdy wspomn? wstecz, widz? ustawicznie smag??, delikatn? kobiet? z niesko?czenie s?odkimi rysami, co?, co by Carlo Dolci z rozkosz? malowa?. Pomn?, pomn? te rysy, w kt?rych ca?e stulecia najprzedniejszego doboru p?ciowego i najwyszuka?szego wydelikatnienia wyry?y niezatarte pi?tno.
Wiem, ?e ojca nie kocha?a. Wiem, ?e posz?a za niego, by nie potrzebowa? s?u?y? u swych r?wnych. Nawyk?a w niesko?czonej m?ce oddawa? si? jego chuci, a w g??bokim p?ciowym wstr?cie, w strasznym oburzeniu krwawi?cej si? duszy, zemst? dysz?cego, zgwa?conego cia?a zosta?em sp?odzony.
Od samego pocz?tku wstyd - wstr?t - obrzydzenie.
Jak daleko wspomnienia moje si?gaj?, odczuwa?em si? zawsze jako co?, co wyzby?o si? wszelkiego zwi?zku, stoi w przeciwie?stwie do siebie samego, co?, co jest zlepione z najr??norodniejszych pierwiastk?w i zawsze czu?em w sobie jak?? piekieln? si??, co wol? moj? obezw?adnia?a, a wci?? i ustawicznie zmys?y me dra?ni?a.
Zawsze by?o co? we mnie, co si? ?adn? miar? z reszt? stan?w duszy skojarzy? nie chcia?o. R??norodne uczucia nie ??czy?y si? z sob?, ale le?a?y obok siebie w chaotycznej niezgodzie - male?kie z?o?liwe diabliki sta?y naprzeciwko siebie, by ustawicznie sobie najkrwawszym szyderstwem w oczy bryzga?.
Matka by?o to olbrzymie geologiczne agens, co wszystkie powstaj?ce pierwotwory mej duszy przesuwa?a, na kant je k?ad?a, kruszy?a, nowe i potworne po??czenia tworzy?a, a w ?wie?e bruzdy mej duszy sia?a truj?ce ziarno szaleju.
I to jadowite nasienie sta?o si? ogniskiem zarazy, z kt?rego wykwit?y chorymi a bogatymi p?kami kwiecia bagniste ro?liny mojej duszy - bo to, co we mnie zasia?a, to by?o jej w?asne niezaspokojone pragnienie, jej wieczna p?ciowa t?sknota, to ten straszny prze?om w niej samej pomi?dzy dusz? a jej spragnionym ?onem - i to, ot?? to, ?e dusza jej musia?a wyplu? jej chu?, bo przecie? oddawa?a si? m??owi, kt?rego nie kocha?a.
I tak czu?a si? pogwa?con?, dusz? widzia?a w b?ocie stratowan? i w dzikiej rozpaczy targa?a si? i szarpa?a za czym? tkliwym, czystym, wniebowzi?tym i bezp?ciowym.
I ta bezp?ciowo?? w niej samej, a raczej pogwa?cone pragnienie jej silnego, ??dnego cia?a wytworzy?o jak?? bezp?ciow? atmosfer? poza ni?, co?, naoko?o czego wszystkie jej uczucia kr??y?y jak wok?? kosmicznego j?dra.
A chocia? z wolna nami?tno?? i ?ar jej t?sknoty os?ab?y, a wielki ?al, kt?ry t? t?sknot? o?ywia?, zblad? i os?ab?, zawsze pozosta?o w jej duszy co?, czego pochodzenia nie umia?aby okre?li?, a co straci?o zupe?ny zwi?zek z jej przesz?ym ?yciem.
I t? nieokre?lon? t?sknot? przesyci?a moj? dusz? - wla?a j? w ka?de w??kno nerwowe, wbi?a j? jak graniczne s?upki w obj?to?? zdolno?ci mej odczuwania, i ona - ona to zrobi?a mnie tak wstydliwym, tak chorobliwie przeiczulonym i tak bezgranicznie cynicznym.
Ona przepoi?a mnie wstr?tem i obrzydzeniem ku wszystkiemu, co jako p?e? si? objawia, i ona rozlu?ni?a, a wreszcie starga?a zwi?zek mi?dzy m? dusz? a chuci? nioj?, i ona - och, straszna ona, pog??bi?a z zawi?zku roz?am, jaki ju? dziedziczny charakter moj? dusz? z r?wnowagi wytr?ci?.
Od dziecka uczuwa?em si? jako ch?op z swoj? prawo?ci?, naiwn? chytro?ci?, pragnieniem cichej, bezbarwnej zadumy, w jakiej tkwi? stulecia protestantyzmu i krwawej, potem oblanej pracy.
Ale obok ch?opa, co stulecia ca?e razem z wo?em w tym samym jarzmie ci?gn?? p?ug po kamienistej giebie, co si? przed panem swym gi?? w dwoje, kt?rego r?ce bol?czkami nabieg?y i stopy si? rozros?y, ?yje we mnie dumny arystokrata, kt?rego ojcowie przyw?drowali z step?w ?wi?tego Iranu w europejskie niziny i ujarzmili g?upich tubylc?w - przebieg?y arystokrata z bezgranicznym bezwstydem i cynicznym k?amstwem panuj?cych - artystokrata z wydelikatnieniem cieplarni, kt?re tylko stulecia najdoskonalszego doboru, panowania, przepychu i lenistwa wyhodowa? mog?.
I tak musia?y wreszcie te wszystkie sprzeczne pierwiastki rzuci? si? na siebie - musia?a si? wojna rozpocz?? - musia?o si? we mnie uczucie od woli oderwa?, a wola, pozbawiona motorycznej si?y, obezw?adnie? musia?a.
Nigdy nie by?o we mnie ani mi?o?ci, ani skupienia.
Jestem wyrazem od?rodkowiska, wyrazem zniszczenia i rozwi?zania.
Jestem szata?sk? Walpurgis-noc? w rozwoju, straszne
Mene-Tekel, w kt?rym kona m?j czas w ostatnich spazmatycznych podrygach.
W ka?de w??kno nerwu w?ar? si? zarazek tego roz?amu mej duszy, w podw?jny strumie? rozdzieli? ka?de moje wra?enie: bo ka?dy stan mej duszy b?lem i rozkosz? zarazem.
W?eraj? si? w siebie, chcia?yby si? przem?c, zgry?? si? wzajemnie, ale uczucie b?lu zwyci??a.
Zaledwie odczuwam delikatne podra?nienie rozkoszy, a ju? t?tni i wali m?otem b?l, a? nagle rozgrywa si? ca?a orgia, w kt?rej rozkosz ob??dem si? staje w jadowitych k?saniach b?lu, orgia dzikiego r?enia w?ciek?ego ogiera i cichego, szydz?cego u?miechu potwornej hermy g?owy Lucyfera, zlepionej z zwyci?sk? twarz? Archanio?a Micha?a .
I ten piekielny roz?am, te wszystkie przewrotne instynkty wezm? sobie teraz ku pomocy.
Wyp?dz? leniw? besti? mej chuci z jej nory, do bia?a rozpalonym ?elazem mego pragnienia przypal? jej krzy?e, wbij? jej ciernie mego b?lu w stopy, ?e ryczy? i ta?czy? si? nauczy - ta?czy? - na mi?y B?g - ta?czy? si? nauczy!
Obrazami, kt?re moja zimna, wydoskonalona rozpusta porodzi?a, b?d? j? dra?ni?, smaga?, siepa?, a? znowu poczuj?, ?em jest m?? z ziemi porodzony - ja - biedny m?czennik Twego przepychu, ty biedny, m?ody m?zgu.
*
M?j m?zg pos?a?em na zielone pastwisko, na bezp?odne torfiska mej ziemi rodzinnej, a teraz jestem skupieniem, skojarzeniem si? wszystkich si? ze sob?, ich r?wnowag? i syntez?.
Spoczywasz w mych ramionach - a jest noc.
Ca?ujemy si?, ?e tchu nam braknie, ?e stapiamy si? ze sob? i stajemy si? jedn? istot?.
Wpijam me roz?arzone usta w Twoje piersi, a? serce me si? rozpiera od szcz??cia, tak mocno upragnionego, tak silnie ut?sknionego. Przytulam Twe smag?e cia?o krwio?erczej samicy tak silnie do mego, ?e czuj? bicie Twego serca na mej piersi i mog? liczy? jego uderzenia, ?e strumie? krwi, co si? w Twym ciele rozszala?, moje w?asne cia?o w pieni?cy sza? smaga, a Twe drgania rozkoszy gor?cymi w??ami mnie przebiegaj?.
Wgrzebuj? si? w Ciebie, czuj?, jak si? Twe wiotkie cz?onki pieni? w upojeniu krzycz?cej lubie?y i podrywaj? si? w bolesnym erotyzmie rozkoszy.
Silniej - g??biej - mocniej - och! m?g?bym tylko pochwyci? Tw? dusz? - wssa? si? w ka?d? szczelin?, my?li Twej pochwyci?, Ciebie - Ciebie, nag? istot? odzian? n?dznym ?achmanem cia?a - chwyci? Ci? teraz w rozszala?ej farsie mego pragnienia, w dysz?cym Hallelujah mej lubie?y!
A teraz sta?em si? uciele?nieniem s?owa, teraz jestem przepot??n? chuci?, co wszelkiemu rozwojowi pocz?tek da?a i go w niesko?czono?? prowadzi, jestem w?z?em przesz?o?ci i tego, co przyjdzie, jestem pomostem do nieznanego Jutra, r?kojmi? nowej ewolucji i wiecznego powrotu.
Teraz ju? nie uczuwam ?adnej m?ki. Ssie Twoj? dusz? - wsysam j? w siebie i w tej sp?jno?ci dusz i cia?, w tym stopieniu si? mego bytu z Twoim, w tym wzajemnym przenikaniu si? naszych uczu?, my?li i pragnie?, w tej nadludzkiej, bezwzgl?dnej, niebosi?g?ej wolno?ci p?ciowej, co pragnie nowej przysz?o?ci i nie?miertelno?ci, pochwyci?em dr??cymi, dysz?cymi palcami to, czegom dotychczas schwyci? nie m?g?.
Ha, ha, ha, ha...
Znik?o, rozbieg?o, rozprys?o si?!
Jak ?ywe srebro rozpyli?o si? przy moim dotkni?ciu - a Ty tu przy mnie - tu le?ysz w Twej boskiej nago?ci, w bezwstydzie Twego ?amego pragnienia, a oczy moje patrz? na Ci? jak na co? obcego, dalekiego, tysi?ce mil ode mnie odleg?ego - i patrz? z strachem w przepa?? Twoich oczu - przepa??, kt?ra mo?e nawet nie jest powierzchni?.
Ale nie, nie - niech piek?o niebo poch?onie - ale nie - nie!
Z drgaj?c?, m?zg ch?on?c? nami?tno?ci?, z ca?ym piekielnym ?arem gor?czki, co dusz? m? w sza? smaga, z dzik? si?? mych rozkosz? zm??nia?ych si? rzucam si? na Ciebie, nie chc? nic czu? pr?cz bladej gor?czki Twych cz?onk?w, nic s?ysze?, jeno w?ciek?? pogo? mej krwi, i nie chc? mie? innego wra?enia, pr?cz tego rozpalonego, szpilkuj?cego b?lu naszego delirium mi?o?ci. - Przestan? cierpie? w zwyci?skich dytyrambach chuci, wyj?cym pienieniu si? straszliwej symfonii cia?a.
I powiedz - ach, powiedz mi, jak mnie kochasz! Powiedz w pragn?cych drganiach Twego cia?a, wpal w usta moje, we?ryj w cz?onki me, wpij we mnie to gor?ce, rozpustne, upojone:
Kocham Ci?!
Powiedz, powiedz mi - jak mocno - jak g??boko - jak strasznie mnie kochasz?
Jak - jak kochasz mnie?
Ha, ha, ha, ha -
Nie potrzebuj? Twej mi?o?ci. Czego pragniesz? czego chcesz ode mnie? Niczego Ci da? nie mog? - co wi??e nas razem? - nie wiem nawet, co mam z Tob? pocz??!
Wsta?; ubierz si?; ha, ha - jak ja m?j wielki m?zg podziwiam, co jest jeszcze w stanie uscenizowa? tak? biedn? mi?ostk? dorastaj?cych m?odzie?c?w...
Ofelio, id? do klasztoru!
*
Na dnie mej duszy spoczywa straszna, przera?aj?ca tajemnica, okropne wspomnienie ob??kanej, piekielnej mszy rozpaczy i sza?u, mszy, w kt?rej ma chu? w ?miertelnych kurczach skona?a, kiedy po raz ostatni by?a i ca?y m?j byt z zawias wywa?y?a.
A teraz zdradz? straszn? tajemnic?, w?ciek?y tryumf epileptycznej chuci, raz jeszcze prze?yj? wszystko w takiej pot?dze, jakby si? to by?o dzi? sta?o, raz jeszcze b?d? si? syci? ob??kan? rozkosz? chwili, w kt?rej by?em wampirem i raz jeszcze si? stan? przepot??n? chuci?, co z m?zgu mego zrobi?a sobie ?mieszn? zabawk?.
Nie wiem, sen to by? czy jawa, nie wiem, czy to by? tylko majak jakiego? urojenia, mo?e odbicie obraz?w oddziedziczonych i w g??bi mej duszy ukrytych. Linie dnia sp?ywaj? z lini? nocy, nad jasnym po?udniem zawis?a krwawa tarcz miesi?ca, a w wodzie przepastnej studni widz? na jasnym dniu odbicie miliona gwiazd w p??nocnej ciemni.
Pomn?: siedzia?em bez ruchu, st?pia?y, z pi??ci? w ustach, by nie krzycze?, z oczyma dziko wy?upionymi, z strasznie wykrzywion? twarz?: dzikie zwierz? w rozp?taniu dzikich instynkt?w.
Co? musia?em w sobie zniszczy?, z?bami wk?sa? si? w najtajniejsz? g??b mej duszy, g??boko, powoli, coraz g??biej; co? odgry??, a powoli, powoli, by b?l by? straszniejszy, dzikszy, okrutniej szy, odgry?? d?ugimi, ostrymi z?bami.
Szarpn??em. B?l, jakby mi kto? ?ywe serce z piersi wyrwa?.
Teraz by?em prawie wes??. Poda?em si? z rozkosz? dziwnym majaczeniom.
Wszystkie moje uczucia i my?li rozko?ysa?y si? w burzliwy takt jakiej? straszliwie g??bokiej, upiornej muzyki z twarz? staromeksyka?skiego b?stwa.
Ka?dy ton by? jak kawa?ek stopionego metalu, co w straszliwym ?arze spada? w spektrum mej duszy i tam lini? rysowa?.
Nie s?ysza?em muzyki, czu?em j? tylko dok?adnie, jako olbrzymie, niesko?czone spektrum, z krzycz?cymi pstrymi liniami.
Ich barwa przypomina?a mi kolor, jakim by? obmalowany lew asyryjski w jakim? muzeum.
Dziwi?o mnie tylko, ?e widzia?em tak dok?adnie ultrafioletowe promienie, ale nie jako barw?, tylko w kszta?t fali odbitej o ska?y, zdawa?a si? ustawicznie wraca? poprzez szeregi nap?ywaj?cych ba?wan?w.
Widzia?em muzyk? w pal?cych si? po?arn? ?un?, ?gaj?cych, wielkich p?omieniach barw. Z pocz?tku czu?em co? jak ogromne ognisko gangreny, tak to wszystko chwilami bola?o.
To znowu gas?a po?oga, a wtedy uczuwa?em, ?e lec? w jak?? otch?a?, zaprzepaszczam si?, a wtedy chwyta?em rozpacznie naoko?o siebie, by si? znowu wdrapa? w g?r?.
Tylko tego nie rozumia?em, jak by to co? w mej duszy doszcz?tnie wyrwa?, jak by to z?bami uchwyci? - tkwi?o g??boko, czu?em coraz dotkliwiej, a wyrwa? to musia?em - to co?, o czym zachowa?em niejasne wspomnienie, a przypomnie? sobie nie mog?em, co by to mog?o by?.
By?o zupe?nie ciemno; straszna, ciemna, jak czarna kotara g?sta noc, a na szybach ?ka? i zawodzi? w sobie skupiony deszcz.
Spektrum w mej duszy roz?arza?o si? coraz silniej.
Ka?da kreska d?wi?kowa sta?a si? osobnym b?lem.
Delikatny, d?ugi rz?d z d?ugimi prze?roczystymi palcami i ostrymi szponami.
I ka?da kreska ?ga?a jak d?ugie, a? do bia?a rozpalone ig?y w m?j m?zg, w regularnych odst?pach, a ka?da wydobywa?a nowy odd?wi?k b?lu.
Czasami zdawa?o si?, ?e ig?y sta?y si? piszcza?kami organowymi, na kt?rych w nies?ychanych stodwudziestkach wygrywa?o co? straszliw? symfoni? m?k, orgiastyczn? kadencj? brutalnych delirii b?lu.
Wrzasn??em jak zwierz?, potem zacz??em krzycze? - silniej jeszcze. Musia?em krzycze?, zdwoi?em nat??enie, jakie mnie krzyk ten piekielny kosztowa?: cieszy?em si? z tego; teraz ju? umy?lnie krzycza?em.
Przytomno?? na chwil? mnie nie opu?ci?a.
By?o, jak gdybym przy?o?y? d?ugie, delikatne obc??ki do zgangrenowanego miejsca, kt?rego z?bami uchwyci? nie mog?em; a teraz ci?gn??em powoli, powoli - o, to by?a straszliwa rozkosz.
Tak, tak: trzeba by?o jeszcze raz po raz gwa?townie podrywa?, to wi?cej jeszcze bola?o.
Naraz pocz??em si? trz??? na ca?ym ciele, fala ultrafioletu pocz??a biec coraz gwa?towniej w dzikich ba?wanach wstecz, co? rwa?o mnie w ty?, szarpa?o, przemoc? rzuca?o, jak gdyby mi siln? pi??ci? straszne razy w piersi wydzielano.
Wiedzia?em, co to ma znaczy?, ale nie mia?em odwagi o tym my?le? - nie powinienem tego wiedzie? i naturalnie nie wiedzia?em - nie, nie, nie!
Podskoczy?em: by?em przecie? tak weso?y, ta?czy?em i gwizda?em jeden d?ugi, przeci?g?y ton.
Ca?? m? dusz? skierowa?em na niego; ws?uchiwa?em si? w niego, pie?ci?em, g?aska?em, stworzy?em sobie z niego krajobraz, tak mi?kki jak szeroki p?aszcz utkany z rozkosznych ultrafioletowych promieni; otuli?em si? w niego, ca?y si? w nim skry?em; by?o co prawda troch? smutno, ale to smutek dziecka, kiedy si? ju? wyp?acze: tysi?c ocz?t figlarnych anio?k?w pocz??y si? u?miecha? - chwila, s?odka chwila dziecka, gdy si? uspokaja.
By?o tylko troch? - troszeczk? zimno.
Rykn??em w ob??dzie.
Schwyci?a mnie szalona t?sknota za lodowatymi, trupimi r?koma; w?ciek?a t?sknota i chu? przera?aj?ca, potworna. Szumia?a, okr??a?a mnie apokaliptycznymi skrzyd?y, a musia?em j? przecie? zabi?, ubezw?adni? albo zahipnotyzowa?, u?pi?, pot la? mi si? z czo?a, zimny, wilgotny pot; mia?em to uczucie, jakiego cz?sto doznawa?em, gdym zimowymi ranka