Asnyk A. WIERSZE

Publiczno?? do poet?w

Wiecznie ?piewacie na t? sam? nut?!
?piewacie rozpacz dzik? i bezbrze?n?,
Serca przedwczesn? gorycz? zatrute
I melancholie mglist? a lubie?n?,
Senne mi?o?cie szpilkami przek?ute,
Rany zadane jedn? r?czk? ?nie?n?,
I omijacie skrz?tnie ka?d? rado?? -
Stroj?c si? w duch?w ksi??ycow? blado??.

Po tysi?c razy te same westchnienia
?lecie do oczu niebieskich lub czarnych,
Do drobnej n??ki, kr?g?ego ramienia
I r??nych kszta?t?w mniej lub wi?cej zdarnych
I umieracie jak Tantal z pragnienia,
Pe?ni po?wi?ce? i bohaterstw marnych,
A cho? si? kt?ry czasem w rymie potknie,
To jednak lubej r?k? sw? nie dotknie.

Zawsze ach ona! z t? twarzyczk? cudn?
Serca wam bierze na straszne tortury;
Spojrzy si?... prze?y? jej spojrzenie trudno!
Odwr?ci oczy... ?wiat si? kryje w chmury,
Wszystko stracone, ona jest ob?udn? -
Doko?a ciemno?? i smutek ponury!
I nie zostaje nic... o srogi losie!
Jak gin?? w m?kach na sonet?w stosie.

Wiecznie te same kl?ski bezprzyk?adne
I te pi?kno?ci boskie, nadzwyczajne,
Te bujne w?osy, te ruchy uk?adne,
R??ane usta, s?odkie, ?yciodajne,
Te oczy pe?ne mi?o?ci a zdradne,
Kt?re wyczerpa? brylantowy Heine,
Te brwi, te rz?sy, te per?owe z?bki,
Te kwiaty w w?osach i szat bia?e r?bki.

I pe?no wsz?dzie s??w pieszczonych szmeru,
Co p?yn? jako ?piewne wodospady,
I pe?no woni zbyt s?odkiej eteru,
Pe?no lament?w, zniszczenia, zag?ady,
Zmarnowanego ?ycia i papieru,
I pot?pie?c?w po?miertnej biesiady...
Co wszystko snuje si? z jednego w?tka,
Z kapry?nej pozy ?adnego dziewcz?tka.

Dosy? ju? mamy tych rozkoszy dreszcz?w
I tych u?miech?w niby ironicznych,
Bladych ksi??yc?w, mg?y i krwawych deszcz?w,
Niezrozumia?ych pot?g demonicznych;
Dosy? ju? mamy tych ?ab?dzich wieszcz?w,
Kt?rzy konaj? w b?lach ustawicznych,
I tych ub?stwie?, rozaniele?, szata?stw,
I tym podobnych rymowych szarlata?stw!
Co nam do tego, ?e wam bohaterki
Przysi?gn? mi?o??, a potem was zdradz??

Zapewne s? to do?? znaczne usterki,
Lecz warto? za to ?wiat malowa? sadz??
I wulkaniczne puszcza? fajerwerki,
Co si? nikomu na nic nie przydadz??
Warn si? to pi?kne zdaje w waszym rymie,
A my si? za to musi m krztusi? w dymie.

Mi?o?? jest pi?kn? bez w?tpienia rzecz?
I ma w poezji stare jak ?wiat prawa -
Lecz trzeba, ?eby mia?a twarz cz?owiecz?,
?eby tryska?a ?yciem jej postawa:
?mieszn? si? staje, gdy j? okalecz?
I kiedy wyjdzie wyblad?a i krwawa.
Co by ach! na to Afrodyt? rzek?a,
Gdyby widzia?a was i wasze piek?a!

Nie zrozumia?aby zapewne wcale,
?e przemawiacie mi?o?ci j?zykiem,
Widz?c was w jakim? Orestowym szale,
Z spojrzeniem b??dnem, pochmurnem i dzikiem,
Na samob?jc?w chwiej?cych si? skale,
Ur?gaj?cych niebu wykrzyknikiem...
Pewnie by pier? sw? zas?oni?a tward?
I porzuci?a was z gniewem i wzgard?.

Wprawdzie dzi? ona, ta naga, ta grecka!
Z?ej ju? opinii na ?wiecie u?ywa -
Sentymcntalno?? g?r? dzi? niemiecka,
Co si? w mg?ach k?pie i we mg?ach rozp?ywa;
I ca?a m?odzie? porz?dna, kupiecka,
Przed jej pos?giem oczy swe zakrywa
I marzy wsparta na ?okciu w sklepiku -
O idealnym bardzo kaftaniku.

Wiemy, ?e trzeba kszta?ty pos?gowe
Wy pe?ni? wy?szy m tchnieniem idea?u,
Na nagi marmur rzuci? ?wiat?o nowe,
Moc czarodziejsk? da? pi?knemu cia?u;
Wierzymy tak?e w zachwyty duchowe,
Ale nie chcemy wiecznego rozdzia?u
Pomi?dzy duchem nieschwyconym w locie -
A biednym cia?em, co si? tarza w b?ocie.

Chcemy tej zgody, harmonii i ciszy,
Kt?ra pi?kno?ci pierwszym jest warunkiem,
Chcemy tych d?wi?k?w, kt?re ka?dy s?yszy
Na swoich ustach dr??cych poca?unkiem,
Ale nie wrzasku szalonych derwiszy,
Co upojeni narkotycznym trunkiem,
Kr?c? si? w k??ko bez tchu i pami?ci
I my?l?, ?e to ?wiat si? ca?y kr?ci.

Chcemy tych natchnie?, co by w ?ycia zdroju
Ukazywa?y now? pi?kn? stron?,
Kt?re by naprz?d bieg?y w ka?dym boju
Pokrzepia? serca s?abe lub zm?czone,
Co by rze?bi?y w klasycznym spokoju
Dumne postacie, wawrzynem wie?czone,
I podnosi?y wszystkie ludzkie cele,
Zdrowe pragnienia budz?c w zdrowym ciele.

Lecz wy, ksi??yca kochankowie smutni,
Nie macie na to w piersiach dosy? si?y!
Ka?dy z was wsparty na z?ocistej lutni,
Wp??pochylony do ciemnej mogi?y,
S?ucha z przestrachem dzikiej wichr?w k??tni,
Nuc?c o widmach, co mu si? przy?ni?y,
A ?e ma g?osik ?agodny i cienki,
Lubi? go s?ucha? m?odziutkie panienki.

Przez to zyskuje do wielko?ci prawo
I na mi?ostkach, jako wieszcz, wyrasta,
Spogl?da ?zawo i ?mieje si? krwawo,
Bo ju? go chytra zdradzi?a niewiasta.
Pogardza ?wiatem, nauk?, zabaw?,
Tylko si? gorzko u?miecha i basta -
I poemata pisze ironiczne,
Bardzo piekielne, cho? niegramatyczne.

Ironia wprawdzie ma sw?j wdzi?k oddzielny
I mo?e zasi??? na Parnasu szczycie;
Du?o jest prawdy w ?mia?o?ci bezczelnej,
Du?o pi?kno?ci w jej bolesnym zgrzycie,
Gdy si? na przedmiot targa nie?miertelny,
Widz?c, ?e wcieli? nic zdo?a go w ?ycie,
Lub gdy odkrywa serc ludzkich sprzeczno?ci
I ?miechem godzi dwie ostateczno?ci.

Ale ironia, o panowie mili!
To nie gra w pi?k? przyjemna i ?atwa,
Kt?r? by mog?a zawsze, w ka?dej chwili,
Bawi? si? z szko?y wychodz?ca dziatwa;
Ten jeszcze Heinem nie jest, kto si? sili
?mia? si? i p?aka?, i w rymie pogmatwa
Du?o utartych wyra?e? cynizmu,
Z romantycznego wzi?tych katechizmu.

Dlatego radzim wam, wieszczowie nasi,
Niech wasze Muzy w locie swym odpoczn?;
Niech si? z was ?aden nie dr?czy, nie kwasi
Ani te? skacze w otch?a? zw?tpie? mroczn?
Dla tej niewdzi?cznej Maryni lub Kasi,
Niechaj nie p?dzi w przestrze? nadob?oczn?
Roztr?ca? gwiazdy... bo nam tchu nie staje
Zd??a? za wami w tak dalekie kraje.

Chciejcie by? skromni, zrozumiali, pro?ci,
Panujcie my?l? nad s?uchacz?w gminem
I bud?cie w sercach pragnienie pi?kno?ci;
Niechaj pie?? wasza b?dzie dobrym winem,
Co by nas mog?o zagrzewa? w staro?ci,
Lecz nie szukajcie k??tni z Apollinem,
I gdy was rada nie powstrzyma nasza -
Wspomnijcie sobie losy Marsyasza!

Poeci do publiczno?ci

Z pokor? nasze pochylamy g?owy
Przed twoim s?dem, o publiko gniewna!
Bo chocia? wyrok bezwzgl?dnie surowy,
Jednak jest s?usznym w gruncie, to rzecz pewna;
I przyzna? musim, ?e nasz ch?r harfowy
I nasza nuta szpitalno-cerkiewna
Z ca?ym przyborem schorza?ej fantazji
Jest dzi? najgorszym rodzajem inwazji.

Po zgas?ych wieszczach w r?ce s?abe, dr??ce,
Wzi?li?my lutnie, w kt?rych pie?? czarowna
Spoczywa w ton?w ubrana tysi?ce,
Bole?ci? ca?ych pokole? wymowna.
Smutno nam s?ysze? te echa mdlej?ce,
Smutno nam wiedzie?, ?e ta moc cudowna,
Potrz?saj?ca niegdy? ludzi t?umem
Niezrozumia?ym sta?a si? dzi? szumem.

Straszno nam strun tych dotyka? natchnionych,
Co si? pr??y?y jako serca ?ywe,
Co mia?y si?? rozbudza? u?pionych
I smaga? biczem umys?y leniwe;
Straszno nam stan?? wobec tych zniknionych,
Rozrzucaj?cych pi?kno?ci prawdziwe,
I pie?? podnosi? w?r?d gawiedzi syk?w,
Pie?? przygn?bionych wstydem niewolnik?w.

Znamy sw? niemoc, w??a, co nas d?awi
I opasuje w swe skr?ty potworne;
Znamy ten ob??d, co nas z wolna trawi
I z piersi d?wi?ki dobywa niesforne;
Wiemy, ?e ?mieszni jeste?my, cho? ?zawi,
I tak bezkszta?tni, jako mg?y wieczorne,
Ale uznaj?c wszystkie nasze winy,
Chcemy wam z?ego ods?oni? przyczyny.

Jeste?my dzie?mi wieku bez mi?o?ci,
Wieku bez marze?, z?udze? i zachwytu,
Oboj?tnego na widok pi?kno?ci,
A wi?dn?cego z nudy i przesytu,
Wieku, co wczesnej doczeka? staro?ci,
Sam podkopawszy prawa swego bytu,
Wieku, co si?y strwoni? i nadu?y?,
Nic nie postawi?, chocia? wszystko zburzy?.

Wzro?li?my tak?e w?r?d dziwnego ?wiata,
Co si? zapa?u i uniesie? wstydzi,
Co ka?dym wznios?ym uczuciem pomiata,
I wsz?dzie szuka ?mieszno?ci i szydzi;
Bawi go jeszcze arleki?ska szata,
Lecz ani kocha, ani nienawidzi!...
I to jest nasze najwi?ksze przekle?stwo:
Otaczaj?ce nas dzi? spo?ecze?stwo!

Jego bezduszna, ch?odna atmosfera
Ju? od kolebki dusz? nam otacza,
Dziewicz? barw? szyderstwem z niej ?ciera,
?adnej ?wi?to?ci marze? nie przebacza;
Nic wi?c dziwnego, ?e ogie? zamiera,
?e si? fantazja krzywi i wypacza,
Bo tam, gdzie w sercach bezmy?lno?? i bierno??,
Krzewi? si? mo?e jedna tylko mierno??.

Ka?da epoka, co ze swego ?ona
Wyda?a pie?ni pot??nej olbrzyma,
Nosi?a wy?szej idei znamiona,
Pewien wz?r pi?kna maj?c przed oczyma,
I sama by?a mi?o?ci? natchniona,
Dr??ca jak lutnia, kt?r? ?piewak trzyma,
I on dlatego wielkim by? nie przesta?,
?e mia? s?uchacz?w serca za piedesta?.

On zbiera? tylko marzenia t?czowe,
Kt?re duch ludu z piersi swej wysnuwa?,
Tylko im polot dawa? i wymow?,
Ujmowa? w kszta?ty i w przysz?o?? posuwa?;
Wi?c kiedy stworzy? pot??n? budow?,
Ka?dy jej wielko?? i prawd? odczuwa?,
Bo znalaz? wszystko tam ubrane w cia?o,
Co w jego piersi niewyra?ne tla?o.

Potrzeba by?o m?odzie?czego wieku,
Pe?nego ognia, wra?e? i prostoty,
Wykarmionego na cudownym mleku,
Zbrojnego w wszystkie bohaterskie cnoty;
Potrzeba by?o, a?eby w cz?owieku
Wykwit?a si?a nadziemskiej istoty,
Co dumnym czynem w niebiosa si? wdziera,
A?eby wyda? ?lepego Homera!

Potrzeba by?o dla niego tych czas?w,
W kt?rych lud ca?y w pie?ni rozkochany
S?ucha? jej chciwie w?r?d laurowych las?w
I uzupe?nia? w?tek pods?uchany.
I kiedy z d?ugich pokole? zapas?w
Snu? si? poemat wielki, niezr?wnany.
I gdy bohater i tw?rca rapsodu
Zar?wno byli chlub? dla narodu!...

I zawsze w wiek?w minionym pochodzie
Z duchem spo?ecze?stw szli ?piewacy w parze;
Co zakwita?o w ludzko?ci ogrodzie,
To pie?? na swoje przenios?a o?tarze.
Grek ho?duj?cy jasnych b?stw urodzie
Znalaz? sw?j liryzm pieszczony w Pindarze,
A ile ognia tla?o w jego ?onie,
Tyle rozkosznych brzmie? w Anakreonie.

Tak samo znowu, gdy po nocy d?ugiej
?wiat si? odm?odzi? wiar? i krwi? now?,
Gdy barbarzy?skiej ciosami maczugi
Zgruchota? ca?? przesz?o?? pos?gow?,
Kiedy cudownie od?y? po raz drugi,
Z ca?? fantazj? ?wie??, siln?, zdrow?,
Zaraz za?wieci? podw?jnym brylantem,
Wdzi?cznym Petrark? i surowym Dantem.

Szekspir, gdy stan?? na dramatu szczycie,
Mia? pod nogami wielk? ludzi wrzaw?,
Wybuchaj?ce nami?tno?ci? ?ycie,
Wielkie gonitwy o mi?o?? i s?aw?.
A Goethe zasta? my?l ludzk? w rozkwicie,
Po z?ote runo wolno?ci wypraw?,
??dz? ziszczenia idea??w szczytnych
I uwielbienie wzor?w staro?ytnych.

Lecz dzi? gdzie znale?? jaki sztandar wielki,
Kt?ry by porwa? ma?oduszne zgraje?
Wszechw?adnej niegdy? cud?w rodzicielki:
M?odzie?czej wiary - ?wiat ju? nie wyznaje;
Nikt si? nie zwraca do tej karmicielki,
Co sercom ludzkim wieczn? m?odo?? daje,
I nie zosta?o nic z anielskich wizji,
Pr?cz niedowiarstwa albo hipokryzji.

Pi?trz? si? jeszcze gotyckie ?wi?tynie
I wie?ycami pn? si? mi?dzy chmury,
I dym kadzide? jeszcze w niebo p?ynie,
I lud si? modli zimny i ponury;
Lecz nad tym j?kiem, co bez echa ginie,
Nie ulatuje anio? srebrnopi?ry
I w chore serca pociechy nie leje,
I ch??d ?miertelny z ciemnej nawy wieje...

Zabrak?o wiary, zabrak?o p?omienia,
Kt?ry o?ywia? niegdy? m???w dawnych,
Zabrak?o cud?w, zbrak?o pokolenia,
Co cud mie?ci?o w piersiach w stal oprawnych;
Dzisiaj cho? widzi m smutne po?wi?cenia,
Cho? widzi m ludzi krwi? sw? marnotrawnych,
Przecie? to wszystko tak marnie opada
Jak kwiat, kt?remu wn?trze robak zjada.

Mi?o?? ojczyzny?... Ta dzi? pustym d?wi?kiem,
Co nie brzmi wcale albo brzmi szale?stwem;
Nasi m??owie ?pi?c na ?o?u mi?kkiem,
Bij? w dzwon trwogi przed niebezpiecze?stwem,
Gdy kto ten wyraz powie z cichym j?kiem,
I obrzucaj? sw?j nar?d przekle?stwem
Za to, ?e ?mia? si? targn?? na kajdany
I drgn?? na chwil? w?asn? krwi? oblany.

Mi?o?? ojczyzny! To przedmiot zu?yty
I pogrzebany z poleg?ym rycerstwem,
Starannie w trumnie gwo?dziami przybity
I przytrza?ni?ty ple?ni? i szyderstwem,
A nad nim kl?czy posta? jezuity,
Co umar?ego gorszy si? kacerstwcm
I lud poucza, ?e modna pobo?no?? -
T? ziemsk? mi?o?? uwa?a za zdro?no??.

Mi?o?? ojczyzny!... Staro?wieckie tema
I rdz? grobowca zgryzione ze szcz?tem,
Zewsz?d mu krzycz? wielkie anatema,
Pokryte s?odkim ?wi?toszk?w lamentem;
Wi?c ?eby wznawia? rzeczy, kt?rych nie ma,
Trza by? p??g??wkiem albo te? studentem
I z Don Kiszotem b??dzi? po manowcach,
By kruszy? kopie na sp?oszonych owcach.

A dzi? podobna marze? wybuja?o??
Jest w naszym ?wiecie wielce karygodn?,
Nasze powagi widz? w tym zuchwa?o??,
Kt?ra by? mo?e w straszne skutki p?odn?;
Przyznaj? wtedy pie?ni doskona?o??,
Gdy jest jak oni bezbarwn? i ch?odn?,
I tak strzy?on?, jakby ogr?d w?oski,
Maj?c uci?te i my?li, i g?oski.

Wi?c nie dziw, ?e nikt r?k? sw? nie si?ga
Po ten skarb w lutni ukryty ojczystej;
Dla martwych widz?w - martwa to pot?ga,
I mo?e kruszy? tylko pier? lutnisty,
I sta? zamkni?t?, jak ta czar?w ksi?ga,
Przez d?ugie wieki w ciszy uroczystej,
P?ki epoka nie nadejdzie nowa,
Godna odczyta? jej cudowne s?owa.

C?? wi?cej znale???... S?awa?... tej nie mamy,
Wszyscy mniej wi?cej jeste?my nies?awni
I nosim znaczne na honorze plamy;
Pod ka?dym wzgl?dem zawsze niepoprawni,
O czyst? wielko?? zwykle ma?o dbamy
I wtenczas w?a?nie jeste?my zabawni,
Gdy si? stroimy w kawa?ek ?achmanu,
Co si? nazywa dzi? rozumem stanu.

Ten rozum stanu -wynalazek z?oty!
Lepszy ni? jaki p?aszcz nieprzemakalny;
Pod nim bezpiecznie mo?na szydzi? z cnoty
I podkopywa? przes?d idealny,
Mo?na ojczy?nie r??ne czyni? psoty
I ?uk w nagrod? dosta? tryumfalny,
Bo on zas?oni? zdo?a ka?d? sprzeczno??,
Wszelki egoizm, wszelk? niedorzeczno??.

Istny talizman, kt?ry dobre wr??ki
Roznosz? same jako p??d krajowy
I polskiej szlachcie k?ad? pod poduszki,
A ta si? naraz budz?c z b?lem g?owy,
Na suchych wierzbach umie szczepi? gruszki
I cycero?skiej nabiera wymowy.
Tak wi?c bez pracy, nauk i zachodu
Kraj si? zape?nia gwiazdami narodu.

Przedmiot gotowy dla wieszcz?w przysz?o?ci,
B?dzie go mo?na w g?adkie rymy w?o?y?
I parafialne pozbiera? wielko?ci,
I epopej? narodow? stworzy?,
Co pozostanie Iliad? ?mieszno?ci;
Lecz my nie pragniem owej chwili do?y?
I wolim raczej na swych lutniach drzyma?,
Ni? pr??ny p?cherz powietrzem nadyma?.

C?? wi?c zostaje?... Pie?ni erotyczne?
Ale i dla tych braknie w ?wiecie wzor?w,
Pogas?y w piersiach ognie romantyczne,
Pe?ne ?wietno?ci i pi?knych kolor?w,
A mi?o?? cierpi suchoty chroniczne
I potrzebuje pomocy doktor?w,
Co podtrzymuj? jej zbyt w?t?e ?ycie
Przez r??nych ?rodk?w drastycznych u?ycie.

Nasze anio?y i nasze kobiety
S? w sentymenta ubrane po kostki,
Lubi? poezj? zajada? na wety
I lubi? tak?e bawi? si? w mi?ostki.
Kt?? by wyliczy? ich wszystkie zalety?
Jednej im tylko brak jeszcze drobnostki -
Prawdy w uczuciu... Lecz to rzecz zbyteczna,
Niemodna dzisiaj - nawet niebezpieczna...

Tym, czym s? teraz, nie wzniec? tej walki,
Co si? toczy?a ko?o mur?w Troi;
?adna nie zginie z r?k swojej rywalki,
?adna si? los?wJulietty nie boi,
Bo ka?da z wdzi?kiem norymberskiej lalki
W balowej sukni na wystawie stoi
I z pochylon?, rozmarzon? g??wk? -
Czeka na kupca, co p?aci got?wk?.

A Romeowie nasi nowocze?ni -
S? jak z ?urnalu wyci?te figurki;
Tacy bezduszni, tacy bezciele?ni,
?e z nich zaledwie zosta?y tu?urki,
Kt?re do taktu salonowej pie?ni
Skacz? kadryle, walce i mazurki,
Wzdychaj?c przy tym od czasu do czasu
Do diament?w, gazy i at?asu.

Krew tam nie kipi purpurowym warem
I nie upi?ksza cia? swoim szkar?atem,
Zmys?y nami?tnym nie owiane czarem
Nie zakwitaj? egzaltacji kwiatem;
A to, co wschodzi, jest tak zwi?d?em, starem,
Tak arieki?skiem i tak kar?owatem,
?e mo?e s?u?y? na pastw? dewotkom,
Co si? pobo?nym po?wi?caj? plotkom.

Ale dla pie?ni nie ma tam oparcia:
Tyle tam ziarna, co w pustym orzechu.
Te straszne dzisiaj czu?ych serc rozdarcia
Na drugi tydzie? goj? si? w po?piechu;
Do tragicznego zanim przyjdzie starcia,
Ca?a tragedia ko?czy si? na ?miechu,
Sk?d i poezja nasza nosi znami?,
?e jest szydercz?, gdy uczu? nie k?amie.

Trudno wymaga?, by na takiej roli
Wytrys?a natchnie? prawdziwych obfito??;
Trudno geniuszu ??da? aureoli
Tu, gdzie si? tuczy sama pospolito??,
I trudno mi?o?? ?piewa? w?r?d swawoli,
Co budzi tylko wzgard? albo lito??.
Trudno, ach! ??da? dzi? Anakreona,
Kiedy ?wiat ca?y na bezkrwisto?? kona...

Potrzeba ?mia? si? wi?c na r?wni z wami
I razem z wami nad przepa?ci? pl?sa?;
Potrzeba kry? si? ze swoimi ?zami
I z w?asnych uczu? g?o?no si? natrz?sa?,
Karmi? si? co dzie? skandalem, plotkami,
R??owa? twarze i przechodni?w k?sa?,
Wszystko szlachetne zdepta?, sponiewiera?,
Potrzeba ?mia? si?... ?mia? si? i umiera?...

Je?li nas teraz pot?pi? pragniecie,
Za nasze niemoc, nasze niedo??stwo,
Za rozrzucone poetyczne ?miecie,
Za skoszlawione pie?ni czarnoksi?stwo,
Godzim si? na to... Pot?pcie, gdy chcecie;
Przy was jest s?uszno??, przy was jest zwyci?stw
Lecz t? rozwa?cie smutn? okoliczno??:
Tacy poeci, jaka jest publiczno??!

Mi?dzy nami nic nie by?o
Mi?dzy nami nic nie by?o!
?adnych zwierze?, wyzna? ?adnych,
Nic nas z sob? nie ??czy?o
Pr?cz wiosennych marze? zdradnych;

Pr?cz tych woni, barw i blask?w
Unosz?cych si? w przestrzeni,
Pr?cz szumi?cych ?piewem lask?w
I tej ?wie?ej ??k zieleni;

Pr?cz tych kaskad i potok?w
Zraszaj?cych ka?dy par?w,
Pr?cz girlandy t?cz, ob?ok?w,
Pr?cz natury s?odkich czar?w;

Pr?cz tych wsp?lnych, jasnych zdroj?w,
Z kt?rych serce zachwyt pi?o,
Pr?cz pierwiosnk?w i powoj?w
Mi?dzy nami nic nie by?o!

Zwi?d?y listek

Nie mog?em t?umi? d?u?ej
Najs?odszych serca sn?w,
Na listku bia?ej r??y
Skre?li?em kilka s??w.

S?owa, co w piersiach dr?a?y
Nie wym?wione w g?os,
Na listku r??y bia?ej
Rzuci?em tak na los!

Nadziej?, kt?r?m pie?ci?,
I smutek, co mnie tru?,
I wszystkom to umie?ci?,
Com marzy? i com czu?.

T? cich? serca spowied?
Mia?em jej pos?a? ju?
I prosi? o odpowied?
Na listku bia?ych r??.

Lecz kiedy me wyrazy
Chcia?em odczyta? zn?w,
Dojrza?em w listku skazy,
Nie mog?em dostrzec s??w.

I po???k? listek wiotki,
Zatar? si? marze? ?lad,
I znikn?? wyraz s?odki,
Com jej chcia? pos?a? w ?wiat!

Posy?am kwiaty...

Posy?am kwiaty - niech powiedz? one
To, czego usta nie m?wi? st?sknione!
Co w serca mego zostanie skryto?ci
Wiecznym odd?wi?kiem ?alu i mi?o?ci.

Posy?am kwiaty - niech kielichy sk?oni?
I pr?sz? srebrn? ros? jak ?ezkami,
Mo?e uleci z ich najczystsz? woni?
Wyraz dr??cymi szeptany ustami,

Mo?e go one ze sob? unios?
I rzuc? razem z woniami i ros?.
Szcz??liwe kwiaty! im wolno wyrazi?
Wszystkie pragnienia i smutki, i trwogi;

Ich wonne s?owa nie mog? obrazi?
Dziewicy, cho? jej upadn? pod nogi;
Wzgard? im usta nie odp?ac? skromne,
Najwy?ej rzekn?: "S?ysza?am - zapomn?".

Szcz??liwe kwiaty! mog? patrze? ?miele
I sk?ada? ?ycze? utajonych wiele,
I ?ni? o szcz??ciu jeden dzie? s?oneczny...
Zanim z t?sknoty uwi?dn? serdecznej.

Ja ciebie kocham!

Ja ciebie kocham! Ach, te s?owa
Tak dziwnie w moim sercu brzmi?.
Mia?a?by wr?ci? wiosna nowa?
I zbudzi? kwiaty, co w nim ?pi??

Mia?bym w mi?o?ci cud uwierzy?,
Jak ?azarz z grobu mego wsta??
M?odzie?czy, dawny kszta?t od?wie?y?,
Z r?k twoich nowe ?ycie bra??

Ja ciebie kocham! Czy? by? mo?e?
Czy mnie nie zwodzi z?udze? moc?
Ach nie! bo jasn? widz? zorz?
I pierzchaj?c? widz? noc!

I wszystko we mnie inne, ?wie?e,
Zw?tpienia w sercu stopnia? l?d,
I znowu pragn? - kocham - wierz? -
Wierz? w mi?o?ci wieczny cud!

Ja ciebie kocham! ?wiat si? zmienia,
Zakwita szcz??ciem od tych s??w,
I tak jak w pierwszych dniach stworzenia
Przybiera ?lubn? szat? zn?w!

A dusza skrzyd?a zn?w dostaje,
Ju? jej nie ?ciga ziemski ?al -
I w elizejskie leci gaje,
I tonie po?r?d ?wiat?a fal!

Sonet
Sie trennten sich endlich und sah'n nicht.
Nur noch zuweilen im Traum;
Sie waren langst gestorben
Und wussten es selber kaum.

Kiedym ci? ?egna?, usta me milcza?y,
I nie wiedzia?em, jakie s?owo rzuci?,
Wi?c wszystkie s?owa przy mnie pozosta?y,
A serce zbieg?o i nie chce powr?ci?.

Ty? powita?a zn?w sw?j domek Bia?y,
Gdzie ci s?owiki b?d? z wiosn? nuci?,
A mnie przedziela ?wiat nieszcz??cia ca?y,
Dom m?j daleko i nie mog? wr?ci?.

Tak mi bole?nie, ?em odszed? bez echa,
A jednak lepiej, ?e ?adnym wspomnieniem
Twych jasnych marze? spokoju nie sk??c?,

Bo tobie jutrznia ?ycia si? u?miecha,
A ja z gasn?cym ?egnam si? promieniem
I w ciemno?? id?, i ju? nie powr?c?.

?yczenie

Min??a wiosna, min??o lato,
I smutna jesie? ju? mija -
Ka?dy dzie? now? ?egna mnie strat?
I reszt? ?ez mych wypija.

Sko?czy si? jesie?, nadejdzie zima,
Paj?cza zerwie si? prz?dza -
Serce chwil jasnych w locie nie wstrzyma...
Zostanie rozpacz i n?dza.

I zima minie, i ?wiat na nowo
Przybierze posta? wio?nian?;
Lecz mnie nie zbudzi mi?o?ci s?owo -
Umarli z grobu nie wstan?!

Na godach ?ycia duchem i cia?em
Inni ju? b?d? przytomni...
Lecz niech ta, kt?r? tyle kocha?em,
Czasami jeszcze mnie wspomni!

Po?egnalne s?owo

O drog? moj? pytasz si? i z?ymasz,
?e ta wykracza poza s?o?c twych sfery.
Nie chc? ci? ?udzi?; widzisz: jestem szczery,
Nie p?jdziesz za mn?, lecz mnie nie powstrzymasz.
Gdzie ?wiat m?j? s?o?ce? gdzie jest moja meta?
Mo?e meteor b??dny, nie kometa,
Chwil? nadziemskie ol?niwszy etery,
Zgasn? w ciemno?ciach, wi?c imi? me wyma?
Z listy twych bratnich planet, co bez ko?ca
Kr?ci? si? b?d? ko?o swego s?o?ca.
Mo?e kataklizm straszny mnie tam wi??e
Z nieznajomego biegunami ?wiata,
Mo?e fatalizm pcha mnie, a zatrata
Jedynym kresem, do kt?rego d???;
Na c?? mi wiedzie?, gdy wytkni?ta droga?
A reszt? zda?em na los czy na Boga.

Jam ju? zm?czony t? ci?g?? gonitw?,
W kt?rej co chwila duch m?j ?ama? skrzyd?a,
Nic mog?em niebios przejedna? modlitw?,
A Syzyfowa praca mi obrzyd?a;
Nie chc? ju? ducha okie?zna? w w?dzid?a
Jak niesfornego rumaka przed bitw?,
By zwyci??onym powr?ci? z wy?omu,
Unosz?c ha?b? do pustego domu.

Ach! w tej bezbrze?nej pustyni dla ducha
Nie ma gdzie widze? swoich uciele?ni?!
Wi?c chocia? serce jak wulkan wybucha,
Samotne musi wieczno?? gniewu prze?ni?
I do grobowc?w przywykn?? milczenia,
Nim znajdzie w prochach cisz? zako?czenia.

Wol? wi?c, pe?en pogardy i wstr?tu,
Odwr?ci? moje ob??kane oczy -
Od tego l?du pr??nego lamentu,
Od tej przysz?o?ci, kt?r? robak toczy,
I zapatrzony w m?j idea? bia?y,
Sta? jako pos?g na b?l skamienia?y.

A kiedy s?o?ce gasn?ce o?wieci
Ostatni dzie? mych marze? i upadek,
Sam swojej ha?by i rozpaczy ?wiadek,
W milcz?c? przepa?? duch si? m?j rozleci
I nie zostawi dla was nic po sobie,
Co by?cie mogli l?y? lito?ci? w grobie.

Sonet

Jednego serca! tak ma?o, tak ma?o,
Jednego serca trzeba mi na ziemi!
Co by przy moim mi?o?ci? zadr?a?o,
A by?bym cichym pomi?dzy cichemi.

Jednych ust trzeba! Sk?d bym wieczno?? ca??
Pi? nap?j szcz??cia ustami mojemi,
I oczu dwoje, gdzie bym patrza? ?mia?o,
Widz?c si? ?wi?tym pomi?dzy ?wi?temi.

Jednego serca i r?k bia?ych dwoje!
Co by mi oczy zas?oni?y moje,
Bym zasn?? s?odko, marz?c o aniele,

Kt?ry mnie niesie w obj?ciach do nieba;
Jednego serca! Tak ma?o mi trzeba,
A jednak widz?, ?e ??dam za wiele!