Brzechwa J. PODR??E PANA KLEKSA

BAJDOCJA

Dzia?o si? to w czasach, kiedy atrament by? jeszcze zupe?nie, ale to zupe?nie bia?y, natomiast kreda by?a czarna. Tak, tak, moi drodzy, kreda by?a jeszcze wtedy kompletnie czarna. ?atwo sobie wyobrazi?, ile z tego powodu wynika?o k?opot?w i nieporozumie?. Pisa?o si? bia?ym atramentem na bia?ym papierze i czarn? kred? na czarnej tablicy. Tak, tak, moi drodzy, sami chyba rozumiecie, ?e napisane w ten spos?b litery by?y ca?kiem, ale to ca?kiem niewidoczne. Gdy ucze? pisa? wypracowanie, nauczyciel nigdy nie wiedzia?, czy kartki s? zapisane, czy te? nie zapisane. Uczniowie wypisywali przer??ne g?upstwa na papierze lub na tablicy, ale nikt nie m?g? tego sprawdzi? ani nawet zauwa?y?. Listy pisane w ten spos?b by?y zupe?nie nieczytelne, tote? ma?o kto pisywa? je w tych czasach. Urz?dnicy w biurach zape?niali pismem ogromne ksi?gi, ale na pr??no ktokolwiek usi?owa?by odnale?? w nich ?lady liter lub cyfr. Po prostu by?y niewidoczne. I gdyby nie to, ?e istnieje w biurach z dawna zakorzeniony zwyczaj prowadzenia ksi?g, na pewno zaniechano by tej ?mudnej i niepotrzebnej pracy.

Ludzie podpisywali si? na rozmaitych papierach i dokumentach, chocia? doskonale wiedzieli, ?e nikt, nie wy??czaj?c ich samych, podpis?w tych nigdy nie odczyta i najwymy?lniejsze nawet zakr?tasy p?jd? na marne. Ale poniewa? od niepami?tnych czas?w podpisywanie si? sprawia?o ludziom ogromn? przyjemno??, nie zwa?ali wi?c na to, ?e bia?y atrament jest niewidoczny na bia?ym papierze. Tak, tak, moi drodzy, ci, co si? podpisywali, nie przejmowali si? zupe?nie tym przykrym stanem rzeczy. I nie wiadomo, jak d?ugo trwa?by on jeszcze, gdyby nie pan Ambro?y Kleks.

S?awny ten m?drzec, dziwak i podr??nik, ucze? wielkiego doktora Paj-Chi-Wo, za?o?yciel s?ynnej Akademii, wyl?dowa? pewnego dnia ca?kiem przypadkowo w jednym z port?w P??wyspu Bajka?skiego.

Po d?ugich w?dr?wkach dotar? pan Kleks do Bajdocji, rozleg?ego i bogatego kraju, le??cego na zachodnim wybrze?u p??wyspu. ?agodny charakter i go?cinno?? Bajdot?w, ich zami?owanie do bajek, dzielno?? m??czyzn i uroda bajdockich dziewcz?t zach?ci?y pana Kleksa do bli?szego zapoznania si? z j?zykiem, ?yciem i obyczajami tego ludu.

Zamieszka? wi?c w stolicy pa?stwa, Klechdawie, po?o?onej u podn??a g?ry zwanej Bajkaczem. Wi?kszo?? mieszka?c?w Klechdawy zajmowa?a si? hodowl? kwiat?w, tote? miasto ton??o w zieleni i wygl?da?o jak czarodziejski ogr?d. Parki, cieplarnie i klomby usiane by?y kwiatami nieznanych i niespotykanych odmian.

Powietrze w Klechdawie, przesycone aromatem r??, lewkonii, ja?min?w i rezedy, odurza?o mieszka?c?w i tym zapewne t?umaczy? mo?na ich niezwyk?e zami?owanie do uk?adania bajek. W alejach i parkach bajkopisarze odziani w barwne stroje i uwie?czeni kwiatami opowiadali bajki tak niezwyk?e, ?e nikt ze s?uchaczy nie umia?by ?adnej z nich powt?rzy?.

Bajdoci m?wili j?zykiem bardzo podobnym do innych j?zyk?w, z t? tylko r??nic?, ?e nie znali i nie u?ywali samog?oski "u". Tak, tak, moi drodzy, litera "u" nie by?a im zupe?nie znana. Dlatego te? "mur" po bajdocku posiada? brzmienie "mr", "ucho" po bajdocku by?o "cho", "mucha" - "mcha", "kura" - "kra" itd. Pan Kleks bardzo szybko podchwyci? t? szczeg?ln? cech? j?zyka Bajdot?w i ju? po kilku dniach w?ada? nim doskonale.

Klechdawianie mieszkali w ma?ych, jednopi?trowych domkach, obro?ni?tych dooko?a zieleni? i kwiatami. Ich barwy i zapachy zwabia?y niezliczone ilo?ci motyli, kt?re czyni?y otaczaj?cy ?wiat jeszcze barwniejszym. ?piewy ptak?w rozbrzmiewa?y tam od wczesnego ?witu do p??nego zmierzchu przez ca?y niemal rok, bowiem jesie? i zima w Bajdocji trwa?y bardzo kr?tko. Zaledwie jeden miesi?c, pi?? dni i dwie godziny.

Raz na dwadzie?cia lat odbywa? si? zjazd wszystkich bajkopisarzy bajdockich, kt?rzy wybierali spo?r?d siebie Wielkiego Bajarza. By? nim jak si? ?atwo domy?li? autor najpi?kniejszej bajki. Przybyli na zjazd rozbijali namioty w Dolinie Tulipan?w, kt?re pachn? najsubtelniej i odurzaj? mniej ni? inne kwiaty. Wst?powali oni kolejno na wie?? wzniesion? w sercu doliny i wyg?aszali po jednej ze swych bajek. Musieli m?wi? bardzo dono?nie, tak aby wszyscy zebrani mogli ich s?ysze?, tote? przez ca?y czas, dla wzmocnienia strun g?osowych, od?ywiali si? tylko miodem i sokiem morwowym. Wszyscy s?uchali wsp??zawodnik?w z nies?abn?c? uwag?, gdy? dla Bajdot?w nie istnia?o nic pi?kniejszego i ciekawszego ni? bajki.

Tak, tak, moi drodzy, bajki by?y dla nich czym? najwa?niejszym. Poniewa? Bajdocja mia?a bardzo, bardzo wielu bajkopisarzy, wi?c wyg?aszanie bajek trwa?o od rana do wieczora przez dwa, a czasem nawet przez trzy miesi?ce. Ale zjazd taki odbywa? si? raz na dwadzie?cia lat, s?uchacze byli wi?c niezwykle cierpliwi, nikt nie zak??ca? spokoju, a nawet rzadko kto kichn??, chyba ?e ju? w ?aden spos?b nie m?g? si? od tego powstrzyma?.

Ka?dy z obecnych dostawa? malutk? ga?k? z ko?ci s?oniowej, kt?r? wr?cza? autorowi najpi?kniejszej, jego zdaniem, bajki. Kto zebra? najwi?cej ga?ek z ko?ci s?oniowej, zosta? Wielkim Bajarzem. Wr?czano mu ogromne z?ote pi?ro, b?d?ce oznak? najwy?szej w?adzy w Bajdocji, i wprowadzano go uroczy?cie przy d?wi?kach muzyki do marmurowego pa?acu, wznosz?cego si? na szczycie Bajkacza. Tam Wielki Bajarz zasiada? na misternie rze?bionym fotelu z wonnego sanda?owego drzewa i od tej chwili stawa? si? g?ow? pa?stwa bajdockiego na przeci?g dwudziestu lat i sprawowa? rz?dy przy pomocy siedmiu innych znakomitych bajkopisarzy, zwanych Bajda?ami, czyli doradcami.

Ca?y nar?d czci? Wielkiego Bajarza i okazywa? mu bezwzgl?dne pos?usze?stwo. Najznakomitsi ogrodnicy przysy?ali mu rzadkie odmiany kwiat?w i najwonniejszy mi?d ze swoich pasiek. Na pa?acowych trawnikach m?ode tancerki bajdockie, na?laduj?c motyle, odgrywa?y barwne pantomimy; najlepsi muzycy, ukryci w cieniu drzew, na swoich instrumentach o jednej srebrnej strunie, zwanych bajdolinami, na?ladowali szum wiatru, szmer strumienia, trzepot ptak?w, szelest li?ci i brz?czenie pszcz??. Ka?dy stara? si?, w miar? swych si?, uprzyjemni?, upi?kszy? i ubarwi? ?ycie Wielkiego Bajarza, aby pobudzi? jego natchnienie.

Ale bajki, to najwi?ksze bogactwo ludu bajdockiego, gin??y nie utrwalone, nie przekazane nie tylko innym narodom, ale nawet potomnym we w?asnym kraju. Nikt bowiem nie m?g? ogarn?? pami?ci? wci?? nowych bajek, a nie znano sposobu utrwalania ich na papierze, gdy? atrament by? bia?y. Tak, tak, moi drodzy, w tych czasach przecie? nie znano jeszcze czarnego atramentu.

Jeden z uczonych bajdockich po wielu latach pracy obmy?li? spos?b wi?zania supe?k?w, kt?re odpowiada?y poszczeg?lnym literom i wyrazom.

Bajkopisarze j?li tedy za pomoc? tego niezmiernie skomplikowanego systemu przenosi? swe utwory na zwoje sznurk?w, a odpowiednio wyszkolone dziewcz?ta, przepuszczaj?c supe?ki przez palce, umia?y je odczytywa?. Powsta?y niebawem liczne biblioteki, gdzie na p??kach przechowywano k??bki sznurk?w powi?zanych w r??norodne, misternie spl?tane supe?ki, podobnie jak dzi? przechowuje si? ksi??ki. Tysi?ce bajdockich bajek utrwalano w ten spos?b, doprowadzaj?c wi?zanie supe?k?w do coraz wi?kszej doskona?o?ci.

Sta?o si? jednak nieszcz??cie, kt?rego nawet najm?drzejsi ludzie w Bajdocji nie mogli przewidzie?. Oto pewnego dnia, u schy?ku lata, pojawi? si? nagle owad wielokrotnie mniejszy od komara, zwany supe?kowcem, kt?ry ?ywi? si? tylko i wy??cznie supe?kami. Rozmna?a? si? on z nadzwyczajn? szybko?ci?. Ju? po kilku godzinach chmary drobniutkich, prawie niewidzialnych szkodnik?w przenikn??y do wszystkich bibliotek i zanim zdo?ano przedsi?wzi?? jakiekolwiek ?rodki zaradcze, po?ar?y wszystkie supe?ki, skarb bajdockiego bajkopisarstwa.

Gdy przera?ony Wielki Bajarz przyby? wraz z Bajda?ami do biblioteki narodowej w Klechdawie, zasta? tam jedynie zwa?y py?u i stosy drobniutkich muszek, nap?cznia?ych z przejedzenia.

Wielki Bajarz zasiad? w swoim fotelu, zamy?li? si? g??boko i przez ca?y tydzie? nie zajmowa? si? sprawami pa?stwa, a Bajda?owie na pr??no usi?owali przypomnie? sobie bajki swego w?adcy, po?arte przez supe?kowce. Potem zawar?y si? wszystkie okna marmurowego pa?acu i przez d?ugie miesi?ce trwa?a ?a?oba narodowa.

Skoro jednak Bajdoci otrz?sn?li si? ze swej straszliwej zgryzoty i wr?cili do codziennych zaj??, uczeni zacz?li szuka? innego sposobu utrwalania dzie? bajkopisarzy.

Ale nowe pr?by r?wnie? zawiod?y. Nikt nie potrafi? wynale?? sposobu nadania bajkom ?ywota trwalszego ani?eli ?ywot motyli unosz?cych si? nad kwietnikami Klechdawy.

Dzia?o si? to za panowania Wielkiego Bajarza, kt?ry nazywa? si? Apolinary Mrk, co po polsku nale?y czyta? Apolinary Mruk. Zyska? on s?aw? najwi?kszego w dziejach Bajdocji bajkopisarza i lud czci? go bardziej ni? wszystkich jego poprzednik?w.

By? to t?u?ciutki jegomo?? w wieku lat oko?o pi??dziesi?ciu, na kr?tkich n??kach, kt?re nie si?ga?y do ziemi, gdy siada? na swoim urz?dowym fotelu z sanda?owego drzewa. Odznacza? si? niezwyk?? pogod? i dobrotliwo?ci?. Twarz mia? okr?g??, bez zarostu, g?ow? ?ys?, okolon? wianuszkiem siwiej?cych w?os?w, male?kie, ?miej?ce si? oczki i nos przypominaj?cy czerwon? rzodkiewk?, kt?ra pozosta?a na talerzu tylko dlatego, ?e by?a ostatnia.

Raz w tygodniu Wielki Bajarz ukazywa? si? na balkonie marmurowego pa?acu i opowiada? t?umom zgromadzonym w ogrodach swoj? najnowsz? bajk?. Ale bajki te by?y zbyt czarodziejskie, aby ktokolwiek zdo?a? je zapami?ta?. Tak, tak, moi drodzy, by?y to bardzo dziwne i niezwyk?e bajki. Tote? ludno?? Bajdocji nie mog?a pogodzi? si? z faktem, ?e gin? one natychmiast po ich opowiedzeniu, niedost?pne dla mieszka?c?w innych miast i kraj?w.

Wtedy to w?a?nie w marmurowym pa?acu na g?rze Bajkacz zjawi? si? pewnego dnia nieznany cudzoziemiec i o?wiadczy?, ?e pragnie m?wi? z Wielkim Bajarzem.

Gdy wprowadzono go do sali, gdzie na fotelu z drzewa sanda?owego zasiad? Wielki Bajarz Apolinary Mruk dyndaj?c w powietrzu kr?tkimi n??kami, przyby?y sk?oni? si? przed majestatem talentu i rzek?:

- Du?o podr??owa?em, du?o widzia?em, a wiem jeszcze wi?cej. S?ysza?em nieraz bajki Waszej Bajkopisarskiej Mo?ci i na r?wni z ludem bajdockim ubolewam, ?e nie ma sposobu ich utrwalenia, aby natchniona tw?rczo?? Waszej Bajkopisarskiej Mo?ci sta?a si? dost?pna mieszka?com ca?ego ?wiata. Je?li jednak wolno mi ofiarowa? swoje us?ugi i Wasza Bajkopisarska Mo?? zechce z nich skorzysta?, podejm? si? przed up?ywem roku dostarczy? barwnika, kt?ry atrament uczyni czarnym.

Wielki Bajarz otworzy? szeroko oczy i usta, a nieznajomy ci?gn?? dalej:

- Znane mi s? drogi prowadz?ce do z??? bezcennych sk?adnik?w czarnej i bia?ej barwy i najdalej za rok mog? wr?ci? do Bajdocji ob?adowany nimi w ilo?ci, kt?ra ca?kowicie zaspokoi potrzeby wszystkich bajkopisarzy tego kraju.

Wielki Bajarz z nadmiaru wzruszenia poczerwienia?, a potem zblad?. Wreszcie opanowa? si? i zapyta?:

- Czego ??dasz w zamian, znakomity cudzoziemcze?

Ale cudzoziemiec u?miechn?? si? pob?a?liwie i rzek? z w?a?ciw? mu godno?ci?:

- Warto?ciowe nagrody daje si? robigroszom i obie?y?wiatom. My, uczeni, pragniemy tylko dobra ludzko?ci. Niechaj mi Wasza Bajkopisarska Mo?? odda do dyspozycji jeden ze swoich okr?t?w, do?wiadczonego kapitana i trzydzie?ci os?b za?ogi. To wszystko. Reszt? prosz? pozostawi? mojej przemy?lno?ci, wiedzy i do?wiadczeniu. Ufam, ?e zdo?am dotrzyma? obietnicy.

Wielki Bajarz raz jeszcze poczerwienia? i zblad? ze wzruszenia, zsun?? si? ze swego rze?bionego fotela, obj?? nieznajomego i zawo?a? w uniesieniu:

- Czarny atrament!... Prawdziwy czarny atrament!... Szlachetny cudzoziemcze, powiedz mi, jak si? nazywasz, abym m?g? opowiedzie? o tobie memu ludowi.

Nieznajomy obci?gn?? surdut, przyczesa? czupryn? wszystkimi pi?cioma palcami, z lekka odchrz?kn?? i rzek?:

- Od tego powinienem by? zacz??. Jestem Ambro?y Kleks, doktor filozofii, chemii i medycyny, ucze? i asystent s?ynnego doktora Paj-Chi-Wo, profesor matematyki i astronomii na uniwersytecie w Salamance.

Po tych s?owach wyprostowa? si? i sta? z dumnie podniesion? g?ow?, lew? d?oni? g?aszcz?c brod?.

- Dzi? jeszcze wydam wszystkie niezb?dne polecenia i rozkazy, a jutro osobi?cie dopilnuj? w porcie ich wykonania - rzek? Wielki Bajarz ze ?zami w oczach.

Nazajutrz, o pierwszej po po?udniu, z klechdawskiego portu odbi? nowiutki, ?wietnie wyposa?ony tr?jmasztowiec "Apolinary Mrk".

W porcie sta? Wielki Bajarz i trzykrotnym salutem z pi?tnastu mo?dzierzy ?egna? pana Kleksa, wyruszaj?cego w osobliw? i pe?n? przyg?d podr??.

Tak, tak, moi drodzy, widzicie - ta czarna, ju? ledwie dostrzegalna w oddali posta? na szczycie koronnego masztu to pan Ambro?y Kleks.

?yczymy znakomitemu podr??nikowi pomy?lnej wiei i spokojnego morza.

CISZA MORSKA

Wiatr po?udniowo-wschodni wydyma? ?agle i okr?t ?lizgaj?c si? po falach mkn?? ku nieznanym l?dom, kt?re z bocianiego gniazda wypatrywa? pan Kleks.

Mia? na nosie okulary w?asnego wynalazku. Zamiast zwyk?ych cienkich szkie? tkwi?y w nich szklane jaja, pokryte dooko?a mn?stwem wkl?s?ych kuleczek. W ?rodku ka?dego ze szklanych jaj, podobnie jak w plastrze miodu, pe?no by?o misternie szlifowanych sze?cian?w i sto?k?w. Dzi?ki tym okularom pan Kleks widzia? o wiele, wiele dalej ni? przez najd?u?sz? lunet?.

Wymachuj?c energicznie r?kami, pan Kleks wskazywa? kierunek i co chwila wykrzykiwa? nazwy dostrze?onych na bezkresie przyl?dk?w, port?w i wysp.

Tak, tak moi drodzy, by?o to wprost zdumiewaj?ce, jak niezwykle daleko widzia? pan Kleks przez swoje okulary.

Mewy, przera?one jego zachowaniem i wygl?dem, trzyma?y si? w znacznej odleg?o?ci od okr?tu. Za?oga, chroni?c si? przed s?onecznym skwarem, sp?dza?a dni pod pok?adem. Wszyscy byli nieustannie g?odni i pomstowali na kucharza. Nikt sobie z nim nie m?g? poradzi?. Jako rodowity Bajdota, kucharz Telesfor by? bajkopisarzem, a kiedy uk?ada? bajki, popada? w tak g??bokie zamy?lenie, ?e zapomina? o patelniach i rondlach. Je?li kt?ry z kuchcik?w, pragn?c ratowa? przypalaj?ce si? potrawy, przerywa? mu natchnienie, Telesfor wpada? w okropny gniew i ca?y obiad wyrzuca? do morza. Wkr?tce jednak uspokaja? si?, przeprasza? kapitana za swoj? porywczo?? i bra? si? do gotowania obiadu od pocz?tku. Niestety stale dzia?o si? tak, ?e posi?ki by?y albo przypalone, albo te? s?u?y?y za ?er morskim rybom i delfinom. Wszyscy jednak cierpliwie znosili dziwactwa Telesfora, gdy? bajki jego zawiera?y opisy tak wspania?ych uczt, ?e nawet zwyk?e suchary nabiera?y smaku wybornej pieczeni.

Kapitan okr?tu tak?e uk?ada? bajki. Za temat s?u?y?y mu przewa?nie przygody ?eglarzy i nigdy nie by?o wiadomo, czy prowadzi okr?t do rzeczywistego celu podr??y, czy te? do wymy?lonych i nie istniej?cych l?d?w. Niekiedy sam nie m?g? si? ju? po?apa?, gdzie ko?czy si? bajka, a zaczyna rzeczywisto??. Wtedy okr?t b??ka? si? po bezgranicznych obszarach m?rz i nie m?g? trafi? do miejsca przeznaczenia.

Tylko sternik, stary wilk morski, nie by? bajkopisarzem i s?yn?? niegdy? jako niezr?wnany ?eglarz. Odk?d jednak w walce z korsarzami postrada? wzrok, sterowa? okr?tem na chybi? trafi?.

W tych warunkach pan Kleks musia? uwa?a? zar?wno na kapitana, jak i na sternika, a w porze obiadowej wyr?cza? cz?sto kucharza, gdy? zna? si? na kuchni nie gorzej ni? na gwiazdach.

Wkr?tce za?oga nabra?a do pana Kleksa tak wielkiego zaufania, ?e marynarze spali albo grali w ko?ci i tylko od czasu do czasu spogl?dali na bocianie gniazdo, ?eby przekona? si?, czy pan Kleks czuwa. Z czasem nawet mewy oswoi?y si? z dziwaczn? postaci? pana Kleksa, siada?y mu na ramionach, skuba?y brod? i skrzecz?c przedrze?nia?y jego g?os.

W chwilach wolnych od zaj?? pan Kleks wprost z bocianiego gniazda ?apa? w siatk? na motyle lataj?ce ryby, kt?re potem sma?y? na kolacj? dla ca?ej za?ogi.

Dziewi?tnastego dnia podr??y kapitanowi popsu?a si? busola. Pan Kleks z jednej z kieszeni swej kamizelki wydoby? ogromny magnes, kt?rym natar? sobie brod?. Odt?d wskazywa?a ona kierunek i by?a stale zwr?cona na p??noc, aczkolwiek mewy szarpa?y j? zawzi?cie na wsch?d, zach?d i po?udnie.

Od czasu do czasu pan Kleks stawa? w swoim bocianim gnie?dzie na jednej nodze, rozpo?ciera? ramiona jak skrzyd?a i w tej pozycji oddawa? si? kr?tkiej drzemce, gdy? nie uznawa? sypiania w nocy. Po kilkunastu minutach budzi? si? wypocz?ty, wk?ada? na nos okulary o jajowatych szk?ach i wo?a?:

- Kapitanie, zboczyli?my z kursu o p??tora stopnia, musimy skr?ci? na p??nocny wsch?d, a potem trzyma? si? dok?adnie kierunku mojej brody.

- Co pan widzi? - wo?a? w odpowiedzi kapitan zadzieraj?c brod? do g?ry.

- Widz? Cie?nin? Z?ych Przeczu? i Archipelag ?wi?tego Paschalisa. Na wyspie Rabarbar stoi latarnia morska, widz? na niej latarnika, a na jego nosie cztery piegi... Ale dzieli nas jeszcze odleg?o?? sze?ciuset czterdziestu mil morskich i w?tpi?, aby?my dotarli tam wcze?niej ni? za trzy miesi?ce.

- A czy nie wida? przypadkiem w pobli?u jakiego? korsarskiego statku?

- Owszem, wida?, ale nic nam nie grozi. Statek ma poszarpane ?agle i na pok?adzie nie ma ?ywego ducha.

Nast?pnie pan Kleks zdejmowa? z nosa cudowne okulary i wo?a? z ca?ych si?, aby przekrzycze? mewy:

- A co z obiadem?

Tutaj kapitan przewa?nie za?amywa? r?ce, a potem, przyk?adaj?c do ust d?onie z?o?one w tr?bk?, wo?a?:

- Telesfor przypali?... Jest nie do jedzenia. Nawet rekiny nie chcia?y tego je??.

Sternik, przys?uchuj?c si? rozmowie, nastawia? wskazany przez pana Kleksa kierunek, gryz? suchary i zrz?dzi?:

- Je?li nie wrzucimy Telesfora do morza, czeka nas ?mier? g?odowa... Przypali? ju? dzisiaj dwadzie?cia funt?w baraniny, ca?y zad ciel?cy i cztery perliczki... A bajki i suchary to nie jest po?ywienie dla przyzwoitego cz?owieka.

Tak up?ywa? tydzie? za tygodniem. A? nagle w dniu ?wi?tego Pankracego wiatr usta?. W dniu ?wi?tego Serwacego nast?pi?a na morzu zupe?na cisza i ?aglowiec stan?? nieruchomo w miejscu. A w dniu ?wi?tego Bonifacego pan Kleks opu?ci? bocianie gniazdo, ze?lizn?? si? po maszcie na pok?ad i oznajmi?:

- Wpakowali?my si? w stref? martwego wiatru. Mo?emy spokojnie spa? a? do ko?ca maja.

Po tych s?owach stan?? na jednej nodze i natychmiast zasn??.

Kapitana i za?og? ogarn??o przera?enie.

Wiadomo, ?e sfera martwego wiatru powstaje wskutek olbrzymich szczelin w dnie morskim. Szczeliny takie wsysaj? znajduj?cy si? nad nimi s?up wody, od dna a? do powierzchni, wraz ze wszystkim, co si? na tej powierzchni znajduje.

- Musimy co pr?dzej uciec z tego fatalnego miejsca, inaczej b?dziemy zgubieni - rzek? kapitan i wyda? rozkaz, aby spuszczono ?odzie ratownicze.

Ale marynarze, ufni w m?dro?? i wiedz? pana Kleksa, wzi?li si? za r?ce i otoczyli go, ?piewaj?c ch?rem pie?? zaczynaj?c? si? od s??w: "Ojciec Wirgiliusz kocha? dzieci swoje..."

S?o?ce sta?o si? czerwone, niebo by?o jakby w p?omieniach. S?oneczny poblask k?ad? si? purpur? na skrzyd?ach mew, kt?re, przera?one w?asnym widokiem, kr??y?y ponad g?ow? pana Kleksa i rozpaczliwie skrzecza?y.

Kapitan wykrzykiwa? wci?? nowe rozkazy, ale nikt ich nie wykonywa?. W ko?cu ochryp?, usiad? na zwoju lin okr?towych i szklanym wzrokiem patrzy? na ta?cz?cych marynarzy.

A pan Kleks stoj?c na jednej nodze, z rozcapierzonymi r?kami i z brod? skierowan? na p??noc, spa? najspokojniej.

?piew przera?onych marynarzy wzmaga? si? z ka?d? chwil?, a? przeobrazi? si? w nieopisany ryk. Ale martwa cisza przenika?a do szpiku ko?ci i nie mo?na jej by?o niczym zag?uszy?, jak r?wnie? nie mo?na by?o obudzi? pana Kleksa.

Poniewa? ca?a uwaga skupiona by?a na osobie ?pi?cego uczonego, nikt nie spostrzeg?, ?e okr?t powoli zacz?? zapada? w g??b.

Zgroza osi?gn??a sw?j szczyt.

Ale w tej w?a?nie chwili pan Kleks ockn?? si? i widz?c nadci?gaj?c? katastrof?, zawo?a? dono?nym g?osem:

- Wszyscy pod pok?ad! Zasun?? drzwi i uszczelni? otwory! ?wawo! I nie ba? si?! Jestem z wami.

Marynarze t?ocz?c si? i popychaj?c zbiegli na d??. Ostatni zszed? kapitan i zatrzasn?? za sob? klap?. Pan Kleks wydawa? zarz?dzenia, kt?re za?oga wykonywa?a z b?yskawiczn? szybko?ci?. Nawet kucharz zapomnia? o swoich bajkach i na r?wni z innymi zabra? si? do pracy. Nie by?o s?ycha? rozm?w ani sprzeczek. Marynarze ze zwinno?ci? kot?w przebiegali kajuty i zabezpieczali wn?trze okr?tu przed zalewem. Pan Kleks, zaczepiony r?k? o belk? pu?apu, ko?ysa? si? nad ich g?owami i pilnie baczy?, aby rozkazy by?y ?ci?le wykonane. Tylko kuchcik Pietrek, najm?odszy ze wszystkich, nie m?g? wytrzyma? z ciekawo?ci. Przylgn?? twarz? do szyby okienka okr?towego i wpatrywa? si? w przedziwne obrazy, kt?re jak w kalejdoskopie przesuwa?y si? przed jego oczami.

Okr?t wraz ze s?upem wody wolno i ?agodnie zapada? si? w d?? i Pietrek mia? wra?enie, jak gdyby zje?d?a? wind?. ?ciany wodne tworzy?y studni? dooko?a okr?tu. Niebo u wylotu tej studni sta?o si? teraz czarne jak w nocy i migota?o gwiazdami.

Pietrek z najwy?szym zdumieniem obserwowa? niezrozumia?e zjawisko: otw?r studni nie zamyka? si? nad okr?tem, tak jakby ?ciany doko?a by?y nie z wody, lecz ze szk?a. Zreszt? nie tylko kuchcik Pietrek, ale w og?le nikt, z wyj?tkiem pana Kleksa, nie m?g? i nigdy nie b?dzie m?g? tego poj??.

Tymczasem okr?t zapada? si? coraz g??biej, a przed okr?g?ym okienkiem przesuwa?y si? dziwy morskie, znane tylko uczonym badaczom i bajkopisarzom.

Pocz?tkowo wida? by?o jedynie wodorosty, zwierzokrzewy i ryby rozmaitej barwy i kszta?tu, ale w miar? zanurzania si? okr?tu widoki stawa?y si? coraz bardziej niezwyk?e.

G??bi? w?d rozja?nia?y zielonkawym ?wiat?em gwiazdy morskie, poszczepiane ze sob? w d?ugie, wiruj?ce ?a?cuchy. Je?e i koniki morskie fosforyzowa?y ???to-niebieskim blaskiem. W tej migoc?cej po?wiacie dzia?y si? rzeczy zapieraj?ce dech.

Wielkie skrzydlate ryby o dw?ch przednich bawolich nogach toczy?y zaci?t? walk? ze stadem dwug?owych ?ar?ocznych tryton?w. Ryby-nosoro?ce, ryby-pi?y, ryby-torpedy raz po raz rzuca?y si? w wir walcz?cych i zadawa?y im ?miertelne ciosy. Od czasu do czasu przep?ywa?y muszle, kt?rych jedyn? zawarto?? stanowi?o wielkie oko. Muszle otwiera?y si?, oko badawczo rozgl?da?o si? doko?a i szybko p?yn??o dalej.

Wkr?tce obraz si? zmieni?. Pojawi?y si? w?ochate ?by morskie, kt?re pan Kleks nazywa? karbandami. ?by szczerzy?y z?by, z?o?one z samych k??w, i wysuwa?y niezmiernie d?ugie j?zory, zako?czone pi?cioma pazurami. Wy?upiaste ?lepia karband?w okolone by?y rz?sami z ko?cianych o?ci, nos przypomina? lwi ogon, a uszy porusza?y si? w wodzie szybko jak dwa wios?a.

P?ywaj?ce krzewy i kwiaty przera?a?y swoimi rozmiarami. Kielichy lilii morskich by?y tak ogromne, ?e doros?y cz?owiek m?g? pomie?ci? si? w nich bez trudu. Ale na szcz??cie same usuwa?y si? z drogi. W liliach mieszka?y karliczki morskie o ma?ych dziewcz?cych twarzyczkach, osadzonych na zielonych p?katych arbuzach. Te biedne istoty, na wp?? dziewcz?ta, a na wp?? owoce, przyro?ni?te by?y do wn?trza lilii d?ugimi ?odygami, zwini?tymi na podobie?stwo spr??yn, co pozwala?o im wy?ania? si? i oddala? na niewielk? odleg?o??.

Z konar?w p?ywaj?cych drzew koralowych zwiesza?y si? potwory podobne do kameleon?w i wyrzuca?y z kolorowych pysk?w ogniste pociski, kt?re rozrywa?y si? z wielk? si??, szerz?c doko?a zniszczenie.

Jeden z takich pocisk?w ugodzi? w pok?ad okr?tu, wzniecaj?c po?ar, ale marynarze wsp?lnymi si?ami zdo?ali go szybko ugasi?.

Po sko?czonej pracy pan Kleks przywo?a? wszystkich do okien, obja?nia? im niepoj?te zjawiska morskich g??bin i wymienia? nazwy przesuwaj?cych si? ro?lin, p?az?w, zwierz?t i potwor?w morskich.

- Patrzcie! - wo?a? pan Kleks. - Te o?miornice mog?yby zmia?d?y? s?onia jak much?. A te opancerzone kule nazywaj? si? termidele. Wyl?gaj? si? z nich ?ar-ptaki. Co trzy miesi?ce termidele wyp?ywaj? na powierzchni? morza i wypuszczaj? za ka?dym razem nowe ptaki na ?wiat. A tam, widzicie, to jest tak zwany amalikotekotendron. ?ywi si? w?asnym ogonem, kt?ry mu nieustannie odrasta. Obecno?? jego wskazuje na to, ?e zbli?amy si? do dna morskiego. A teraz - uwaga! Patrzcie... Te dziwaczne stwory to s? atramentnice. Wydzielaj? czarny barwnik, z kt?rego mo?na spreparowa? czarny atrament. Domy?lacie si? teraz, dlaczego was tu przywioz?em? Zdob?dziemy czarny atrament i zawieziemy go do Bajdocji.

Wszyscy z zaciekawieniem przygl?dali si? atramentnicom, gdy naraz okr?t dotkn?? dna morskiego i oczom podr??nik?w ukaza?y si? ulice zabudowane rz?dami bursztynowych kopu?. Dziwne te budowle, przypominaj?ce ogromne kretowiska, nie posiada?y ani drzwi, ani okien. Jakby na um?wiony znak niezliczone kopulaste pokrywy zacz??y powoli unosi? si? w g?r?. Ale zanim jeszcze pan Kleks i jego towarzysze zdo?ali co?kolwiek dojrze?, okr?t zapad? si? w szczelin? ziej?c? w morskim dnie, szczelina zasklepi?a si? nad nim, a masy w?d, utrzymuj?ce si? dot?d nieruchomo jak ?ciany studni, run??y na to miejsce z og?uszaj?cym ?oskotem i hukiem. We wn?trzu okr?tu zapanowa?a ciemno??.

Marynarzy ogarn??a paniczna trwoga. Jedni wzywali pomocy, inni z?orzeczyli panu Kleksowi. Kucharz Telesfor przeklina? wszystkich kuchcik?w ?wiata, gdy? spod r?ki zgin??y mu zapa?ki. Powsta?o og?lne zamieszanie i ludzie kot?owali si? po ciemku, jak raki w worku.

Wreszcie rozleg? si? tubalny g?os pana Kleksa, kt?ry doskonale widzia? w ciemno?ci i zna? si? na wszelkich tajemniczych sprawach.

- Kochani przyjaciele! - wo?a? pan Kleks. - Uspok?jcie si?, bo przypominacie mi stado ma?p podczas po?aru lasu. S?dz? jednak, ?e nie jeste?my ma?pami, skoro umiecie tak ?wietnie kl?? i z?orzeczy?. Zauwa?yli?cie ju? chyba, chocia?by po mojej czuprynie, ?e nie mam g?owy kapu?cianej i ?e jestem do?? m?dry na to, aby wybaczy? wam niestosowne zachowanie.

- Zamilczcie ju?, do licha! - krzykn?? gniewnie kapitan.

Gdy za? marynarze uciszyli si? wreszcie, pan Kleks ci?gn?? dalej:

- Za chwil? wyjdziemy na pok?ad. Zobaczycie r??ne dziwne rzeczy. Niczego nie potrzebujecie si? obawia?, pami?tajcie tylko o jednym: stosujcie si? do moich rozkaz?w i na?ladujcie mnie we wszystkim. W ka?dym b?d? razie ostrzegam was, aby?cie nie pili ?adnych napoj?w, kt?rymi b?d? was cz?stowali mieszka?cy tego nieznanego kraju. To jest najwa?niejsze! Czy?cie zrozumieli?

- Zrozumieli?my! - zawo?ali ch?rem marynarze.

- No to chod?cie ze mn? - rzek? pan Kleks i przeskakuj?c po kilka stopni, wyszed? na pok?ad prowadz?c za sob? kapitana i za?og?.

Przed oczami ich rozpostar? si? rozleg?y widok, zbli?ony raczej do bajki ni? do rzeczywisto?ci.

ABECJA

Okr?t sta? na olbrzymim placu, zalanym zielonkawym ?wiat?em. Po obu stronach niesko?czenie d?ugim szeregiem sta?y inne okr?ty rozmaitego kszta?tu i wielko?ci, poczynaj?c od pot??nych galer wojennych, wyposa?onych w armaty i kartaczownice, a ko?cz?c na ma?ych rybackich ?odziach. Podpiera?y je z bok?w bursztynowe belki i przypadkowy widz m?g? odnie?? wra?enie, ?e znajduje si? na wystawie albo na targu okr?t?w.

W g?rze bardzo wysoko bieg? pu?ap wy?o?ony muszlami, pomi?dzy kt?rymi w r?wnych odst?pach widnia?y okr?g?e otwory, zamkni?te klapami z bursztynu.

Plac, kt?rego granice gin??y w odleg?ym p??mroku, pokryty by? malachitowymi p?ytami, po?rodku za?, w ogromnym basenie, weso?o pluska?y si? atramentnice.

Doko?a okr?tu uwija?y si? postacie, kt?re nie przypomina?y ani ludzi, ani zwierz?t, natomiast kszta?tem swym zbli?one by?y raczej do wielkich paj?k?w. Ich kuliste kad?uby, wsparte na sze?ciu r?kach zako?czonych ludzkimi d?o?mi, porusza?y si? w szybkich pl?sach z niepospolit? zr?czno?ci?. Z ka?dego kad?uba wyrasta?a ma?a, wiruj?ca g??wka, zaopatrzona w jedno czujne, okr?g?e oko. Po obu bokach g?rnej cz??ci kad?uba widnia?y dwa otwory przypominaj?ce usta. Jedne z tych ust wymawia?y d?wi?k "a", drugie za? - "b". Przys?uchuj?c si? pilnie, mo?na by?o zauwa?y?, ?e rozmaite kombinacje tych dw?ch d?wi?k?w, wymawianych na przemian to jednymi, to drugimi ustami, stanowi? mow? dziwacznych podmorskich istot.

Pan Kleks ju? po kilku minutach nauczy? si? rozr??nia? poszczeg?lne wyrazy, jak na przyk?ad: aa, ba, abab, baab, baabab, babaab, ababab, baba, abba i bbaa i tak dalej, a po up?ywie godziny m?g? swobodnie porozumiewa? si? z Abetami, tak bowiem, zgodnie z w?a?ciwo?ciami ich mowy, nazywali si? mieszka?cy tego kraju.

Abeci z natury byli bardzo ?agodni i okazywali przybyszom najdalej posuni?t? uprzejmo??. Z rozm?w z nimi pan Kleks dowiedzia? si? wielu ciekawych szczeg???w ich ?ycia. Niekt?rzy z nich, otaczani szczeg?ln? czci? przez pozosta?ych Abet?w, posiadali si?dm? r?k?, uzbrojon? w stalowe szpony. Tym Abetom wolno by?o raz na dzie? przez bursztynowe klapy wyruszy? w morze na po??w. Umieli p?ywa? szybciej ani?eli mieszka?cy g??bin morskich, a uzbrojona si?dma r?ka s?u?y?a zar?wno do ataku, jak do obrony. Z wypraw i polowa? wracali ob?adowani zdobycz?, kt?r? dzielono sprawiedliwie pomi?dzy wszystkich mieszka?c?w Abecji. Abeci ?ywili si? rybami, meduzami, wszelkiego rodzaju skorupiakami, a jako nap?j s?u?y?o im czarne mleko atramentnic lub wywar z korali. Do gotowania u?ywali bursztynowych maszynek oraz bursztynowych piecyk?w, ogrzewanych pr?dem czerpanym z ryb elektrycznych.

- A sk?d macie tu powietrze? - zapyta? pan Kleks oddychaj?c pe?n? piersi?.

- Kraj nasz - odrzek? jeden z Abet?w - ??czy si? d?ugim kana?em z Wysp? Wynalazc?w. Stamt?d p?ynie do nas powietrze niezb?dne dla naszego istnienia. Mieszka?cy wyspy znaj? drog? i cz?sto przychodz? do Abecji, ale ?aden z nas nie odwa?y? si? nigdy wyj?? na powierzchni? ziemi, gdy? ?wiat?o s?o?ca i ksi??yca zabi?oby nas natychmiast.

Po kr?tkiej rozmowie Abeci, przeskakuj?c zwinnie z r?ki na r?k?, zaprowadzili go?ci do sali, gdzie roz?o?one by?y materacyki z trawy morskiej, a na bursztynowych stolikach sta?y ozdobne naczynia z ko?ci wielorybich, z muszli i malachitu.

Abetki, przystrojone w korale i per?y, w fartuszkach uplecionych z wodorost?w, wnios?y tacki z potrawami oraz napoje w bursztynowych dzbanach. Pos?ugiwa?y si? przy tym tylko dwiema r?kami, a pozosta?e cztery, kt?re s?u?y?y im do chodzenia, obci?gni?te by?y ni to r?kawiczkami, ni to trzewiczkami ze sk?ry rekina.

Go?cie byli g?odni i z apetytem zabrali si? do jedzenia. Najbardziej smakowa?y im pieczone meduzy w sosie z lilii morskich, duszone p?etwy wieloryba i sa?atka z o?miornicy.

Pami?taj?c przestrog? pana Kleksa, nikt nie tkn?? proponowanych napoj?w, aczkolwiek wszystkich dr?czy?o pragnienie. I chocia? wino koralowe n?ci?o swoj? czerwieni?, kapitan wys?a? kuchcik?w na okr?t po wod? i owoce.

Marynarze prowadzili z Abetami o?ywione rozmowy na migi, co - zw?aszcza gospodarzom posiadaj?cym po trzydzie?ci palc?w - przychodzi?o z ?atwo?ci?.

Niekiedy korzystano z pomocy pana Kleksa jako t?umacza. Okaza?o si?, ?e to w?a?nie in?ynierowie abeccy, przy u?yciu skomplikowanych urz?dze? technicznych i przy pomocy mieszka?c?w Wyspy Wynalazc?w, skonstruowali gigantyczn? zapadni? w dnie morskim, aby porywa? przeje?d?aj?ce okr?ty.

- Nie ?ywimy z?ych zamiar?w wzgl?dem ludzi - rzek? jeden z Abet?w u?miechaj?c si? obojgiem ust r?wnocze?nie - chodzi nam tylko o to, aby od ?eglarzy uczy? si? wiedzy i m?dro?ci ludzkiej. Dzi?ki nim nauczyli?my si? rzemios?, poznali?my dzieje podwodnego ?wiata, dowiedzieli?my si? o s?o?cu i o gwiazdach, o okrutnych wojnach, kt?re ludzie prowadz? mi?dzy sob?, o dziwnych zwierz?tach i ro?linach ziemskich. Najbardziej jednak wdzi?czni jeste?my ludziom za to, ?e nauczyli nas wydobywa? ciep?o z ryb elektrycznych.

- A czy ludzie nigdy was nie skrzywdzili? - zapyta? pan Kleks.

- Nie mieli powodu - odrzek? Abeta. - Wiedz? doskonale, ?e tylko z nasz? pomoc? mog? si? st?d wydosta?, my za? nikogo nie chcemy wi?zi? wbrew jego woli.

Wniesiono nowe potrawy, ale nikt ju? nie m?g? ich je??. Tylko kucharz Telesfor, znany z ?akomstwa, na?o?y? sobie du?? porcj? pieczeni z trytona, szpikowanej s?onin? je?a morskiego, i pa?aszowa? j? z apetytem. Potrawa by?a ostra i budzi?a pragnienie. Telesfor ?apczywie porwa? ze sto?u muszl? nape?nion? koralowym winem i wychyli? j? duszkiem. Poczu? piek?cy smak w ustach i zanim zorientowa? si? w pope?nionym g?upstwie, popad? w g??boki sen. Abeci nie ukrywali swojej rado?ci, ale pan Kleks posmutnia? i rzek? do towarzyszy podr??y:

- Stracili?my Telesfora. Zostanie tu ju? na zawsze.

Istotnie, gdy po pewnym czasie podr??nicy postanowili opu?ci? Abecj?, Telesfor o?wiadczy?, ?e pozostaje w tym kraju, gdy? czuje si? Abet? i nie zni?s?by odt?d widoku s?o?ca ani ksi??yca. Zreszt?, od chwili gdy si? przebudzi?, doskonale m?wi? po abecku i pl?sa? na czworakach z zadziwiaj?c? zr?czno?ci?.

Takie to by?o dzia?anie koralowego wina.

Po obiedzie pan Kleks z nie tajon? ciekawo?ci? zacz?? wypytywa? o atramentnice, kt?re by?y przecie? g??wnym celem tej podr??y. Pragn?? zbada? barw? i g?sto?? ich mleka, aby przekona? si?, czy posiada w?a?ciwo?ci czarnego atramentu.

Nasz uczony objawia? nies?ychane o?ywienie. Bieg? doko?a basenu i gwi?d??c na dwa g?osy, wabi? atramentnice, kt?re szybko z nim si? oswoi?y, lgn??y do jego r?k zanurzonych w wodzie i ?asi?y si? do niego jak koty. Wydawa?y przy tym d?wi?ki przypominaj?ce skrzypienie szafy.

Pan Kleks cieszy? si? jak dziecko. Zdj?? z g?owy kapelusz i raz po raz nape?nia? go czarn? ciecz?, lubuj?c si? jej barw? i po?yskiem. Wreszcie z nape?nionym kapeluszem uda? si? na pok?ad okr?tu, a po chwili wr?ci? wymachuj?c z daleka arkuszem papieru, na kt?rym widnia?y napisy, rysunki i kleksy.

Nie by?o ?adnej w?tpliwo?ci. Mleko atramentnic znakomicie nadawa?o si? do pisania. Tote? pan Kleks poleci? za?odze opr??ni? wszystkie beczki znajduj?ce si? na okr?cie i nape?ni? je atramentowym mlekiem.

Abeci z ciekawo?ci? przygl?dali si? niezrozumia?ym dla nich zabiegom pana Kleksa i u?miechali si? uprzejmie obojgiem ust.

- Patrzcie! - wo?a? pan Kleks. - C?? za g?sto??! Z jednej szklanki p?ynu mo?na otrzyma? sto flaszek doskona?ego atramentu. Wielki Bajarz b?dzie m?g? utrwali? swoje pi?kne bajki. Ka?dy b?dzie m?g? pisa? czarnym atramentem. Pozyskacie wdzi?czno?? ca?ego narodu. Niech ?yj? atramentnice!

Bajdoci skakali z rado?ci. Kapitan nie trac?c czasu zabra? si? do pisania nowej bajki. Po nape?nieniu dwunastu beczek atramentowym mlekiem marynarze od?piewali bajdocki hymn narodowy, zaczynaj?cy si? do s??w: "Chwalmy Wielkiego Bajarza, co nas bajkami obdarza".

Tylko kucharz Telesfor siedzia? na uboczu i m?wi? po abecku sam do siebie:

- Zostan? tu ju? na zawsze. Chc? by? Abet? do ko?ca ?ycia. B?d? pi? koralowe wino i czarne mleko. B?d? wymy?la? dla Abet?w nowe potrawy z gwiazd morskich i z wodorost?w. Ot?? to w?a?nie. Tra-la-la!

Pan Kleks przygl?da? mu si? z wyrazem g??bokiego wsp??czucia. Zna? dzia?anie koralowego wina, wiedzia? wi?c, ?e dla Telesfora nie ma ju? ratunku. Istotnie, Telesfor na oczach wszystkich zacz?? si? kurczy? i ku og?lnem zdumieniu pod wiecz?r przeistoczy? si? w prawdziwego Abet?.

- Stracili?my kucharza - rzek? pan Kleks - ale za to zyskali?my atrament. Mo?emy wraca? do Bajdocji.

Nast?pnie przem?wi? do Abet?w:

- Kochani przyjaciele! Poznali?my wasz? wspania?omy?lno?? i jeste?my przekonani, ?e pozwolicie nam wsi??? na okr?t i wr?ci? do naszej ojczyzny. Dzi?kujemy wam za go?cinno?? i za cudowne atramentowe mleko. ?egnamy was w imieniu w?asnym oraz wszystkich moich towarzyszy podr??y. Ababa, abaab, abbab!

Ten ko?cowy okrzyk w j?zyku abeckim oznacza?: "Niech ?yje Abecja!"

- O waszym losie zadecyduje kr?lowa Aba - o?wiadczy? jeden z Abet?w.

- Mamy rozkaz, aby was do niej przyprowadzi?. Chod?cie. Trzeba uszanowa? jej wol?.

Pan Kleks uwa?a? to za zb?dn? strat? czasu, ale dobre wychowanie, a zw?aszcza dociekliwo?? badacza wzi??y g?r? nad po?piechem. Udali si? przeto za swym przewodnikiem.

W?dr?wka przez kr?ty korytarz trwa?a ju? dobr? godzin?, gdy naraz ukaza? si? jego wylot i podr??nicy stan?li jak wryci, ol?nieni wspania?ym i nieoczekiwanym widokiem. Znale?li si? bowiem nad jeziorem, kt?rego przeciwny brzeg gin?? na odleg?ym horyzoncie. Woda w jeziorze by?a przezroczysta jak szk?o i mia?a barw? lazuru.

Na wybrze?u, doko?a jeziora, w r?wnych odst?pach wznosi?y si? ciosane w bursztynie wysokie grobowce zmar?ych kr?l?w Abecji, a na ka?dym z nich sta? ?ar-ptak ja?niej?c p?omieniem swych pi?r a? po kres widnokr?gu. U st?p grobowc?w, po?r?d kar?owatych p?sowych krzew?w, z?ote i srebrne paj?ki snu?y pracowicie swoj? ni?, zamykaj?c dost?p do jeziora.

Z dala od brzegu, na p?ywaj?cej wyspie, mieszka?a kr?lowa Aba. Spoczywa?a na wielkiej muszli, d?wiganej stale przez siedmiu siedmior?kich Abet?w.

Na powitanie przyby?ych wyspa podp?yn??a do brzegu i kr?lowa unios?a si? na muszli. Na jej widok nawet pan Kleks nie zdo?a? powstrzyma? okrzyku zdumienia. Zamiast spodziewanego stworu o sze?ciu r?kach i jednym oku ?eglarze ujrzeli m?od?, pi?kn? kobiet?, kt?ra obdarzy?a ich skinieniem d?oni i wdzi?cznym u?miechem. Abeci na znak czci pok?adli si? na ziemi, Bajdoci pochylili g?owy, a pan Kleks, nie trac?c przytomno?ci umys?u, wyg?osi? w j?zyku abeckim okoliczno?ciowe przem?wienie, wyra?aj?c w nim ho?d i podziw dla pi?knej kr?lowej.

W odpowiedzi na s?owa pana Kleksa kr?lowa Aba, pos?uguj?c si? p?ynnie jego ojczyst? mow?, odrzek?a:

- Nie nale?? do dynastii wielkich kr?l?w Abecji. Obj??am panowanie na pro?b? tego ludu przed siedmiu laty. By?am ?on? kr?la Palemona, w?adcy weso?ej i s?onecznej Palemonii. Pewnego dnia, podczas podr??y okr?t nasz zapad? si? podobnie jak wasz. Po wypiciu koralowego wina m?j ma??onek oraz wszyscy nasi dworzanie przeobrazili si? w siedmior?kich Abet?w i musieli pozosta? na zawsze w tym kraju. Ja jedna tylko nie pi?am czarodziejskiego trunku i zachowa?am ludzk? posta?. Poprzedni kr?l Abet?w, Baab-Ba, tak si? tym przerazi?, ?e zamkn?? si? w przeznaczonym dla niego grobowcu, lud za? obwo?a? mnie kr?low?. Przyj??am ofiarowan? mi godno??, gdy? nie chcia?am opuszcza? mego ma??onka. Przybra?am abeckie imi? Aba i zamieszka?am na kr?lewskiej wyspie w otoczeniu Palemo?czyk?w przemienionych w Abet?w. Pogodzi?am si? z moim losem i pokocha?am moich podw?adnych. Je?li z?o?ycie mi przyrzeczenie, ?e o naszych dziejach nie zawiadomicie kr?lestwa Palemonii, pozwol? wam opu?ci? Abecj? i uda? si? do ojczystego kraju.

- Przyrzekamy! - zawo?a? uroczy?cie pan Kleks.

- Przyrzekamy! - powt?rzyli za nim Bajdoci, a kapitan, nie mog?c opanowa? wzruszenia, urzeczony urod? kr?lowej, pobieg? w kierunku wyspy. Zapl?ta? si? jednak w paj?czynach i dopiero przy pomocy Abet?w wywik?a? si? z side?.

- Nikomu nie wolno zbli?a? si? do mnie. Takie jest abeckie prawo! - rzek?a gro?nie kr?lowa Aba, po czym doda?a: - A teraz moi stra?nicy odprowadz? was do Wielorybiej Grani i przeka?? przewodnikom z Wyspy Wynalazc?w.

- A nasz okr?t?! - zawo?a? pan Kleks.

- Okr?t? - zdziwi?a si? kr?lowa. - Zostanie tutaj, gdy? nie znamy jeszcze sposobu podniesienia go na powierzchni? morza. Ale nie b?dziecie skrzywdzeni. Oto gar?? pere?, kt?rych warto?? wielokrotnie przewy?sza poniesion? przez was strat?.

M?wi?c to, rzuci?a do n?g pana Kleksa woreczek z rybich ?usek, wypchany per?ami.

Zanim jednak pan Kleks zd??y? zbada? jego zawarto?? i podzi?kowa? kr?lowej Abie za hojno??, pi?kna w?adczyni Abecji rzek?a rozkazuj?cym tonem:

- Pos?uchanie sko?czone!

W tej chwili wszystkie ?ar-ptaki zgas?y r?wnocze?nie i doko?a zapanowa?a ciemno??. Tylko kr?lewska wyspa, odp?ywaj?ca od brzegu, jarzy?a si? b??kitnawym ?wiat?em.

Abeci otoczyli podr??nik?w i szerokim korytarzem, wy?o?onym p?ytami z bursztynu, poprowadzili ich w kierunku Wielorybiej Grani.

Dudnienie beczek z atramentowym p?ynem rozlega?o si? na wszystkie strony wielokrotnym echem, utrudniaj?c rozmow?. Dlatego te? zar?wno Bajdoci, jak i Abeci szli w milczeniu, zaj?ci swoimi my?lami.

Ale najbardziej zamy?lony by? pan Kleks.

Szarpa? nerwowo brwi i raz po raz wykrzykiwa? abeckie wyrazy, pozbawione wszelkiego zwi?zku:

- Abba-ababa-aba-bba!

Abeci, nie chc?c przerywa? jego zamy?lenia, dreptali w pewnym oddaleniu i szeptem porozumiewali si? mi?dzy sob?.

Kiedy po paru godzinach marszu u wylotu korytarza zamajaczy?o czerwone ?wiat?o, jeden z Abet?w wybieg? na czo?o pochodu, skinieniem d?oni zatrzyma? Bajdot?w i rzek?:

- Za tym murem ko?czy si? nasze panowanie. Za chwil? opu?cicie Abecj?. W imieniu mego narodu ?egnam was i ?ycz? dalszych pomy?lnych i ciekawych przyg?d. Spotka?o nas wielkie szcz??cie, ?e mogli?my go?ci? u siebie tak znakomitego uczonego, jak pan Ambro?y Kleks, kt?rego s?awa dotar?a nawet do nas. Dzi?ki niemu dost?pili?cie zaszczytu ogl?dania wielkiej kr?lowej Aby. Nikt z cudzoziemc?w dot?d jej nie widzia?. Wy pierwsi poznali?cie jej tajemnic?. Ale musicie wymaza? j? ze swej pami?ci bo inaczej zmylicie drog? i nigdy ju? nie traficie do waszej ojczyzny. A teraz chod?cie za mn?.

Po tych s?owach Abeta zbli?y? si? do muru zamykaj?cego korytarz i wspieraj?c si? na dw?ch r?kach, czterema pozosta?ymi przekr?ci? r?wnocze?nie cztery bursztynowe tarcze, umieszczone w zasi?gu czerwonego ?wiat?a.

KIERUNEK - WYSPA WYNALAZC?W

Mur drgn?? i powoli rozsun?? si? na dwie strony. Abeci znikn?li niepostrze?enie w mrocznych czelu?ciach korytarza. Za murem widnia? zawieszony nad pr??ni? rozleg?y pomost, skonstruowany z ko?ci wieloryb?w, zwany Wielorybi? Grani?. Bajdoci niepewnie przekroczyli pr?g Abecji. Gdy ostatni z nich stan?? na pomo?cie, mur zatrzasn?? si? z ?oskotem i doko?a zapanowa?a zupe?na ciemno??. Ale r?wnocze?nie w g?rze rozleg?y si? odg?osy tr?bki i zgrzyt obracaj?cych si? k??. Po tym nast?pi?y d?wi?ki sygna??w, a po chwili ogromna kabina windy, przypominaj?ca raczej obszerny salon, zatrzyma?a si? tu? przy Wielorybiej Grani. Kabina by?a rz?si?cie o?wietlona i wys?ana puszystymi dywanami. Wewn?trz, pod ?cianami, sta?y mi?kkie, g??bokie fotele, a przed ka?dym z nich okr?g?y stolik pi?knie nakryty i zastawiony dymi?cymi potrawami. Nie zastanawiaj?c si? d?ugo, podr??nicy weszli do windy, wtoczyli swoje beczki i ciekawie rozejrzeli si? dooko?a, w nadziei na spotkanie jakich? ?ywych istot. W kabinie jednak nie by?o nikogo pr?cz nich. Drzwi zamkn??y si? same, rozleg?y si? d?wi?ki sygna??w, zazgrzyta?a niewidzialna maszyneria i winda lekko pocz??a unosi? si? w g?r?. Z g?o?niczk?w zawieszonych pod sufitem pop?yn??a przyjemna, cicha muzyka.

Na ?cianach windy wisia?y w ramach obrazy, na kt?rych wszystko o?y?o i porusza?o si? jak w kinie.

- Siadamy do obiadu - rzek? pan Kleks - a potem obejrzymy te cude?ka. Nareszcie potrawy godne naszego podniebienia! Teraz mog? wam wyzna?, ?e kuchnia abecka wcale mi nie smakowa?a. Kapitanie, szkoda czasu na rozmy?lania. Czeka nas nowa przygoda. No, co tam? Wygl?dacie jak bociany nastraszone przez ?ab?.

Pan Kleks pr?bowa? ?artowa?, ale kapitan uparcie milcza?. Wreszcie zasiad? przy jednym ze sto??w i pos?pnie zapatrzy? si? w talerz. Mia? wci?? przed oczami twarz kr?lowej Aby. Marynarze r?wnie? byli markotni i zamy?leni, a niejeden z nich zazdro?ci? w duchu Telesforowi. Obraz pi?knej kr?lowej uparcie prze?ladowa? Bajdot?w. Zdawa?o si?, ?e s? zupe?nie oboj?tni na to, co si? z nimi stanie. Kapitan mamrota? co? pod nosem, uk?ada? bajk? na cze?? w?adczyni Abecji i w roztargnieniu usi?owa? wbi? na widelec pusty talerz. Tylko pan Kleks, ?lepy sternik oraz kuchcik Pietrek zajadali z apetytem smakowite antrykoty i popijali s?odkie ananasowe. wino.

- Jedzcie, przyjaciele! - wo?a? weso?o pan Kleks. - Czeka nas d?uga podr??. Hej, kapitanie, wypijmy! Mnie ju? niczego nie brak do szcz??cia, odk?d zdoby?em atrament. Prawdziwy czarny atrament! A teraz jad? na wysp? Wynalazc?w, o kt?rej s?ysza?em od dawna, ale my?la?em, ?e to tylko bajka. No, co? Dlaczego milczycie? Pietrek, wobec tego mo?e ty ze mn? wypijesz? Za zdrowie kr?lowej Aby, kt?ra mieszka w muszli jak ostryga? Cha-cha!

Sternik i Pietrek ?miali si? razem z panem Kleksem i weso?o?? ich po trochu zacz??a udziela? si? marynarzom. Niekt?rzy wznie?li w g?r? szklanki.

- Za zdrowie kr?lowej ostrygi! - drwi? dalej pan Kleks i ?mia? si? tak, ?e brod? zamiata? p??miski.

Pan Kleks wiedzia?, co robi. Oto kapitan ockn?? si? ju? z odr?twienia, przetar? oczy i rozejrza? si? dooko?a. Po chwili przy??czy? si? do reszty towarzystwa i wychyli? szklank? z?ocistego trunku. Uroki, kt?re rzuci?a na ca?? za?og? kr?lowa Aba, stopniowo s?ab?y, a po wypiciu kilku dzban?w wina rozwia?y si? zupe?nie.

Pan Kleks wsta? i zaintonowa? weso?? pie??, co zdarza?o mu si? niezmiernie rzadko. Pie?? by?a w?asnego uk?adu. Marynarze ch?rem ?piewali refren:

Kury wcze?nie wstaj?,
Plam-plam-plam.
Znios?a kura jajo,
Plam-plam-plam.
Szed? ulic? g?upi Marek,
My?la?, ?e to jest zegarek,
A my pijmy, bo?my m?odzi,
Nas ta sprawa nie obchodzi!

Po obfitym posi?ku i od?piewaniu kilku pie?ni pan Kleks przyst?pi? do ogl?dania ruchomych obraz?w. Pierwszy z nich przedstawia? pana Kleksa i jego towarzyszy wsiadaj?cych na statek w Bajdocji, a potem ich kolejne przygody w podr??y. Marynarze wraz z kapitanem otoczyli pana Kleksa i ?ledzili z podziwem swoje w?asne przygody. Na obrazie przesuwa?y si? stopniowo, w filmowym skr?cie, wszystkie wydarzenia dni ubieg?ych, ?ycie marynarzy na statku, potem ich pobyt w krainie Abet?w i spotkanie z kr?low? Ab?. Tylko ?e kr?lowa Aba ukaza?a si? jako zgrzybia?a staruszka, podobna do odpychaj?cych czarownic z bajek.

- Oto jest prawdziwe oblicze kr?lowej Aby - rzek? pan Kleks - a to, co widzieli?cie w Abecji, by?o zwyk?ym z?udzeniem. W ten stan wprawi?y was p?etwy wieloryba, gdy? zawieraj? substancj?, kt?ra wywo?uje urojenia. S?dz?, ?e niejeden z was przestanie marzy? o powrocie do tego kraju.

Na te s?owa kapitan zaczerwieni? si? po uszy, marynarze wybuchn?li ?miechem, zw?aszcza ?e w tej samej chwili na obrazie, jako dalszy ci?g tego ?ywego filmu, ukaza?a si? czerwona twarz kapitana. Poniewa? dzieje pana Kleksa dobiega?y w?a?nie do momentu, w kt?rym znajdowali si? podr??nicy, film urwa? si?, a rozpocz?? si? pokaz innych wydarze?, nie mniej dla Bajdot?w ciekawych. Ujrzeli teraz Wielkiego Bajarza, stoj?cego w porcie w Klechdawie i czekaj?cego na powr?t wyprawy atramentowej. Twarz mia? zatroskan?, m?wi? co? do otaczaj?cej go ?wity i wskazywa? na horyzont. Wszyscy smutnie kiwali g?owami, po czym Wielki Bajarz, podtrzymywany z dw?ch stron przez ministr?w, wr?ci? do pa?acu.

Na pozosta?ych obrazach dzia?y si? rozmaite inne historie w jakim? nieznanym kraju. Pan Kleks obja?ni? Bajdotom, ?e jest to Wyspa Wynalazc?w, do kt?rej z b?yskawiczn? szybko?ci? zbli?a si? niezwyk?a winda. Nagle urwa?, podbieg? do okna i odsun?? kotar?. Do wn?trza kabiny wtargn??o dzienne ?wiat?o, a po chwili winda wynurzy?a si? z mroku, jak poci?g z ciemnego tunelu. Gdy tylko zr?wna?a si? z powierzchni? ziemi, nie zatrzymuj?c si? zmieni?a kierunek i z zawrotn? szybko?ci?, jak torpeda potoczy?a si? po niewidzialnych szynach. Wskutek niespodziewanego wstrz?su kilku marynarzy przewr?ci?o si?, ale zaraz wstali i na nowo przylgn?li z ciekawo?ci? do okien pojazdu. Doko?a rozpo?ciera?o si? olbrzymie, nie ko?cz?ce si? miasto, ale straszliwy p?d uniemo?liwia? rozr??nienie dom?w i ludzi.

- Odejd?cie od okien, bo dostaniecie zawrotu g?owy! - zawo?a? pan Kleks. - Posuwamy si? z szybko?ci? czterystu mil na godzin?. Ca?e szcz??cie, ?e nie ma po drodze zakr?t?w.

Oszo?omieni marynarze, za przyk?adem pana Kleksa, usadowili si? w fotelach. Trudno by?o poj??, ?e przy tak olbrzymim p?dzie szyby w oknach nie dygota?y i ?oskot nie zag?usza? s??w.

- Spodziewam si?, ?e najdalej za dwie godziny b?dziemy u celu naszej podr??y - rzek? pan Kleks. - Du?o s?ysza?em o Wyspie Wynalazc?w. Mieszkaj? na niej istoty zupe?nie podobne do nas, ale zamiast dw?ch n?g posiadaj? tylko jedn?, o bardzo wielkiej stopie. Swoj? wysp? nazywaj? Patentoni? od nazwiska najwi?kszego ich uczonego, Gaudentego Patenta. Od strony morza nikt nie ma do niej dost?pu, gdy? strzeg? zazdro?nie swych laboratori?w i fabryk. Jedyna droga do Patentonii prowadzi przez Abecj?, dlatego tak ma?o wie si? o tym kraju. Na wyspie tej powstaj? wszelkie wynalazki, znane ludzko?ci. Patento?czycy zawiadamiaj? o nich ?wiat, wysy?aj?c ruchome obrazy. Niestety, nie wszystkie obrazy docieraj? do nas, gdy? nie posiadamy odpowiednich aparat?w odbiorczych. B?dziecie wi?c mogli zobaczy? mn?stwo wynalazk?w, u nas zupe?nie nie znanych. Pami?tajcie tylko o jednym: Patento?czycy nie cierpi? podgl?dania ich tajemnic i s? ogromnie podejrzliwi. Nie wtykajcie nos?w, gdzie nie trzeba, bo mo?ecie ?ci?gn?? na siebie nieszcz??cie. Nie lekcewa?cie tej przestrogi. O wszystko macie prawo pyta?, otrzymacie dok?adne obja?nienia, a nawet plany i modele. ?atwo b?dziecie mogli z nimi si? porozumie?, gdy? w?adaj? tysi?cem j?zyk?w i narzeczy, nie wy??czaj?c j?zyka bajdockiego. Patentonia to kraj bogaty i ludzie ?yj? tam po sto lat, ale poza prac? nic dla nich nie istnieje, ani ?piew, ani ta?ce, ani rozrywki, a sen jest nieznanym zjawiskiem. Po prostu po?ykaj? specjalne pastylki, kt?re zast?puj? odpoczynek i usuwaj? zm?czenie. Tyle mog? wam na razie powiedzie? o s?ynnej Wyspie Wynalazc?w, reszt? zobaczycie na w?asne oczy.

Opowiadanie pana Kleksa zrobi?o na Bajdotach ogromne wra?enie. Siedzieli przez d?u?szy czas zamy?leni i nawet Pietrek nie zadawa? pyta?, cho? po?era?a go ciekawo??.

Torpeda p?dzi?a z niezmienn? szybko?ci?. W miar? jak zapada? mrok, w miastach, kt?re mija?a, rozb?yskiwa?y niezliczone ?wiat?a i zlewa?y si? w jedno o?lepiaj?ce pasmo.

W g?o?niku ucich?a muzyka i rozleg?y si? s?owa w j?zyku bajdockim:

- Halo, halo! Arcymechanik Patentonii wita poddanych Wielkiego Bajarza Bajdocji. W stolicy naszego kraju poczyniono ju? przygotowania na przybycie s?ynnego uczonego, Ambro?ego Kleksa. Uroczysto?ci na jego cze?? odb?d? si? we wszystkich miastach. Halo, halo! Za godzin? minut dwadzie?cia trzy Stalowa Strza?a, kt?r? podr??ujecie, wjedzie na peron si?dmy Dworca Magnesowego. Po zatrzymaniu si? Stalowej Strza?y nie opuszcza? foteli... nie opuszcza? foteli... Halo, halo! Prosimy o naci?ni?cie czerwonego guzika pod g?o?nikiem.

Kapitan pierwszy zerwa? si? z fotela i nacisn?? guzik, kt?rego poprzednio wcale nie dostrzeg?. Marynarze z ciekawo?ci? spogl?dali na g?o?nik, spodziewaj?c si? stamt?d nowej niespodzianki. Tymczasem okaza?o si?, ?e ukryty mechanizm, wprowadzony w ruch przez naci?ni?cie czerwonego guzika, zainstalowany by? w sto?ach. Boczne ?cianki wysun??y si? w g?r?, a kiedy opu?ci?y si? z powrotem, dawna zastawa znikn??a, a na jej miejsce zjawi?y si? nowe nakrycia, dzbanki z czekolad? i tace z ciastami.

W tej samej chwili w g?o?niku rozleg?y si? s?owa:

- Halo, halo! Prosimy na podwieczorek.

- Znakomita my?l - zawo?a? pan Kleks i pierwszy zabra? si? do jedzenia.

Bajdoci poszli za jego przyk?adem.

Tymczasem za oknami zapad?a noc, ale w czarnym niebie kr??y?y samoloty-s?o?ca, rz?si?cie o?wietlaj?c ziemi?.

Widno by?o jak w dzie?, a mimo to latarnie p?on??y nadal i spowija?y torped? w mg?awic? blasku.

Po podwieczorku przez g?o?nik nadano ostatnie wiadomo?ci z Bajdocji. Zdumieni marynarze us?yszeli g?osy swych ?on i dzieci, dowiedzieli si?, co dzieje si? w ich domach. Najcz??ciej pada?o nazwisko pana Kleksa, jako kierownika wyprawy, gdy? lud bajdocki niecierpliwi? si? i czeka? z upragnieniem na obiecany atrament.

- Dostan?, dostan? - mrukn?? pan Kleks. - Esencja atramentowa, kt?r? wioz?, wystarczy im na dziesi?? lat.

Tymczasem up?ywa?y minuty i kwadranse. Zbli?a? si? kres podr??y.

Znowu odezwa? si? g?os:

- Halo, halo! Nie opuszcza? foteli!

Po chwili torpeda zacz??a zwalnia? bieg, rozleg?y si? d?wi?ki sygna??w, zawirowa?y czerwone ?wiat?a i Stalowa Strza?a, punktualnie co do sekundy, wyjecha?a na peron si?dmy Dworca Magnesowego.

Podr??nicy, nie opuszczaj?c foteli, oczekiwali dalszych wydarze?.

Dworzec Magnesowy by?a to ogromna hala, wy?o?ona metalowymi p?ytami i nakryta szklanym dachem. P?yty przesuwa?y si? automatycznie i otwiera?y raz po raz przej?cia, korytarze i tunele, w kt?re wje?d?a?y lub z kt?rych wyje?d?a?y najrozmaitsze pojazdy. Ruch na dworcu regulowa?a skomplikowana sygnalizacja d?wi?kowo-?wietlna. Co chwila w r??nych miejscach zapala?y si? i gas?y czerwone i zielone ?wiat?a, przez g?o?niki pada?y nazwy miast i stacji kolejowych oraz wszelkiego rodzaju informacje. Wszystko to odbywa?o si? z niezwyk?? precyzj?, a przy tym bez udzia?u jakichkolwiek widzialnych istot. Na srebrnym ekranie, zawieszonym na jednej ze ?cian, ukazywa?y si? nadje?d?aj?ce poci?gi, oznaczone cyframi i literami. R?wnocze?nie automatycznie przesuwa?y si? odpowiednie p?yty, zapala?y si? sygna?y i poci?gi r??nego kszta?tu w?lizgiwa?y si? na mechanicznych p?ozach pod dach dworca.

PATENTONIA

Zanim Bajdoci zd??yli przyjrze? si? dok?adnie ruchowi na stacji i pasa?erom, sufit i ?ciany Stalowej Strza?y unios?y si? niespodziewanie w g?r?, natomiast ca?a dolna platforma, wraz z fotelami i pozosta?? zawarto?ci? torpedy, ruszy?a naprz?d. Rozleg?y si? d?wi?ki sygna??w, p?yty rozsun??y si? otwieraj?c szeroki tunel, kt?ry wch?on?? podr??nik?w. Ale ju? po chwili platforma wynurzy?a si? na zewn?trz dworca. Posuwa?a si? szybko po ulicy, kt?ra przedstawia?a ciekawy widok. Wysoko nad jezdni?, na stalowych wi?zaniach i ?ukach, wznosi?y si? domy Patento?czyk?w, a na dole sun??o automatycznie osiem ruchomych chodnik?w, ka?dy z inn? szybko?ci?. Chodniki wewn?trzne przeznaczone by?y dla ruchu pieszego, zewn?trzne, o wiele szersze, s?u?y?y dla pojazd?w. Platforma Bajdot?w posuwa?a si? prawym skrajem jezdni, za? obok przesuwali si? mieszka?cy tego zmechanizowanego miasta, a ka?dy z nich sta? na wielkiej stopie swojej jedynej nogi. Poniewa? s?siedni chodnik porusza? si? z tak? sam? prawie szybko?ci?, co platforma Bajdot?w, mogli oni ze swoich foteli przygl?da? si? tubylcom.

Patento?czycy wyr??niali si? nie tylko tym, ?e posiadali jedn? nog?, ale nadto przewy?szali Bajdot?w wzrostem o trzy g?owy. Mieli te? nosy niezwykle d?ugie i bardzo ruchliwe, tak jak gdyby w?ch stanowi? najwa?niejszy zmys? tych istot. M??czy?ni byli zupe?nie ?ysi, kobietom za? od po?owy g?owy wyrasta?y rude w?osy, zaplecione w trzy kr?tkie warkoczyki. Dzieci pod tym wzgl?dem niczym nie r??ni?y si? od doros?ych.

Ubi?r Patento?czyk?w by? prosty i jednolity. Sk?ada? si? ze sk?rzanych kurtek, d?ugich we?nianych po?czoch i obszernych peleryn. Wielkie stopy obute by?y w gumowe kamasze na podw?jnych spr??ynowych podeszwach, dzi?ki kt?rym mogli z lekko?ci? konik?w polnych robi? skoki na wysoko?? kilku metr?w i porusza? si? z szybko?ci? czterdziestu mil na godzin?.

Chodniki nigdy si? nie zatrzymywa?y. Patento?czycy jednym zwinnym skokiem wydostawali si? na perony, ustawione w pewnych odst?pach wzd?u? jezdni. W tem sam spos?b wskakiwali z peron?w na chodniki.

Z lewej strony jezdni bieg? najszybszy chodnik, kt?ry unosi? liczne pojazdy w kszta?cie cygar, kul i sp?aszczonych og?rk?w. Pojazdy te nie posiada?y k??, tylko szerokie p?ozy, podobne do nart.

Pojazdy kuliste by?y to dwuosobowe ?widrowce, wykonane w ca?o?ci z cienkiego, lekkiego metalu o przezroczysto?ci szk?a. Nazwa ich pochodzi?a st?d, ?e w ?rodku pojazdu stercza? maszt w kszta?cie ?widra, kt?ry za pomoc? motoru atomowego kr?ci? si? z szybko?ci? stu tysi?cy obrot?w na sekund?. Dzi?ki p?askim naci?ciom ?widra, zast?puj?cego ?mig?o, ?widrowce unosi?y si? w g?r?, a przy odpowiednim manipulowaniu regulatorem mog?y wisie? nieruchomo w powietrzu lub te? odbywa? podr??e tak jak samoloty. Chmary ?widrowc?w wiruj?cych w niebie wygl?da?y z do?u jak ba?ki mydlane. Inne pojazdy, przeznaczone do podr??y wodno-l?dowych, porusza?y si? za pomoc? ?ruby umieszczonej z przodu na samym dziobie. Mog?y one porusza? si? po ka?dym terenie, gdy? umocowane pod spodem p?ozy zast?powa?y szyny kolejowe. ?rubowce rozwija?y olbrzymi? szybko??, przeskakiwa?y nier?wno?ci terenu, zaledwie dotykaj?c p?ozami ziemi.

Bajdoci rozgl?dali si? doko?a z szeroko otwartymi ustami i raz po raz wydawali okrzyki zdumienia, a pan Kleks wypytywa? przesuwaj?cych si? obok Patento?czyk?w o rozmaite szczeg??y, dotycz?ce konstrukcji ?widrowc?w i ?rubowc?w. Rozmowy toczy?y si? w j?zyku bajdockim, je?li za? chodzi o j?zyk miejscowy, to prawie nigdzie nie by?o go s?ycha?, gdy? Patento?czycy mi?dzy sob? porozumiewali si? w spos?b zupe?nie inny. Mieli na nosach okulary, kt?rych szk?a podobne by?y do ma?ych ekran?w. Odbija?y si? na nich my?li Patento?czyk?w, przybieraj?c kszta?t ruchomych obraz?w, i dlatego wymiana s??w by?a ca?kiem zb?dna. Pan Kleks obieca? towarzyszom podr??y, ?e wystara si? dla nich o takie okulary.

- Ale musicie pami?ta? - doda? pan Kleks - ?e Patento?czycy nie miewaj? my?li, kt?re chcieliby ukry? przed innymi. Obawiam si?, ?e niejeden z was b?dzie wola? wyrzec si? cudownych okular?w ni? zdradzi? si? ze swoimi my?lami. Jeste?my z innej gliny i nie wszystkie tutejsze wynalazki dadz? si? zastosowa? do naszego ?ycia.

Na ruchomych chodnikach pojawia?y si? coraz to nowe postacie patento?skich jednonogich wielkolud?w. Niekt?rzy z nich, dla przyspieszenia podr??y, skakali na swoich spr??ynowych podeszwach w kierunku ruchu i znikali na podobie?stwo pche?. Dzieci odbywa?y drog? siedz?c na sk?adanych sto?eczkach. ?widrowce wznosi?y si? i l?dowa?y dla nabrania paliwa z ustawionych wzd?u? chodnika zbiornik?w. Platforma Bajdot?w posuwa?a si? naprz?d, bez przeszk?d mijaj?c dziwaczne, metalowe rusztowania. W?a?ciwego ?ycia miejskiego nie mo?na by?o dostrzec, gdy? domy mieszkalne i ulice mie?ci?y si? bardzo wysoko. Wreszcie nast?pi? kres jazdy. Platforma unios?a si? w g?r?. Porwa?y j? r?wnocze?nie cztery stalowe szpony i d?wign??y na szczyt olbrzymiej budowli. Bajdoci znale?li si? u wej?cia na plac, na kt?rym zebra? si? t?um Patento?czyk?w, aby powita? pana Kleksa.

Plac wybrukowany by? p?ytkami z matowego szk?a. Z takich samych p?ytek zbudowane by?y wielopi?trowe domy, zw??aj?ce si? ku g?rze i zako?czone obrotowymi wie?ami. Do wie? umocowane by?y wkl?s?e tarcze, kt?re poch?ania?y promienie s?oneczne i wytwarza?y ciep?o, niezb?dne nie tylko do ogrzewania mieszka?, ale r?wnie? do ogrzewania powietrza na zewn?trz. Dzi?ki mechanizmowi tarcz s?onecznych oraz systemowi elektrycznych ch?odnic Patento?czycy umieli utrzymywa? temperatur? swych miast na jednakowym poziomie o ka?dej porze roku. By?o to wa?ne chocia?by z tego wzgl?du, ?e Patento?czycy posiadali niezmiernie du?e nosy, wi?c przy lada powiewie dostawali kataru i kichali tak g?o?no, jakby grali na tr?bach.

Plac przecina?a szeroka ulica, kt?rej liczne odga??zienia i przecznice widoczne by?y z daleka. Ponad placem wisia?y roje ?widrowc?w, przyczepionych do balkon?w dom?w jak baloniki. Mieszka?cy miasta wylegli na balkony, trzymaj?c przy ustach ma?e kauczukowe g?o?niki. Zebrani na placu Patento?czycy przystrojeni byli w uroczyste, spiczaste kaptury, zako?czone male?kimi antenami w kszta?cie guzika. Jeden z nich, wyr??niaj?cy si? szczeg?lnie du?ym nosem, zbli?y? si? w drobnych podskokach do Pana Kleksa, pochyli? si? nisko i zwyczajem patento?skim poca?owa? go w ucho. By?a to oznaka wielkiej czci, na kt?r? pan Kleks odpowiedzia? w podobny spos?b, ale musia? przy tym podskoczy? wysoko w g?r?, gdy? Patento?czyk przewy?sza? go wzrostem o dobre cztery g?owy. Powitanie z pozosta?ymi Bajdotami by?o mniej ceremonialne i ogranicza?o si? do wzajemnego poci?gania za uszy. Pietrkowi ogromnie podoba? si? ten zwyczaj, gdy? po raz pierwszy w ?yciu m?g? targa? za uszy innych, tak jak to z nim dotychczas robili marynarze, bynajmniej nie po to, aby mu pokaza? szacunek.

Po zako?czeniu powita?, podczas kt?rych zgromadzony t?um odegra? na nosach Marsza Wynalazc?w, Patento?czyk przy?o?y? do ust siatk? ze szklanego drutu, wielko?ci kieszonkowego zegarka, i rozpocz?? przem?wienie. Siatka ta stanowi?a niezwyk?y wynalazek. Przetwarza?a ona mow? patento?sk? na ka?dy inny j?zyk, stosownie do nastawienia znajduj?cej si? w ?rodku wskaz?wki. W ten spos?b przem?wienie wyg?oszone po patento?sku Bajdoci us?yszeli w j?zyku bajdockim.

- Dostojny go?ciu! - powiedzia? m?wca zwracaj?c si? do pana Kleksa. - Dzielni podr??nicy! Na wst?pie pragn? nadmieni?, ?e piastuj? w Patentonii godno?? Arcymechanika, kt?ra u nas odpowiada godno?ci Wielkiego Bajarza w waszym kraju. Przed trzema laty, gdy Urz?d Patentowy stwierdzi?, ?e dokona?em najwi?kszej ilo?ci wynalazk?w, przej??em w?adz? z r?k mojego poprzednika, Patentoniusza XXVIII, i sprawuj? rz?dy pod przybranym imieniem Patentoniusza XXIX. Gdy kt?ry? z moich ziomk?w prze?cignie mnie w ilo?ci wynalazk?w, jemu przeka?? w?adz? jako memu nast?pcy. Takie prawo panuje w naszym kraju.

Po tych s?owach zebrani na placu Patento?czycy zawo?ali ch?rem:

- Ella mella Patentoniusz adarella! - co mia?o oznacza? po patento?sku: "Niech ?yje Patentoniusz XXIX!"

M?wca za? ci?gn?? dalej:

- Dumny jestem, ?e mog? powita? w naszym kraju uczonego tej miary, co pan Ambro?y Kleks, kt?remu mam do zawdzi?czenia pomys?y wielu naszych wynalazk?w. Pomys?y te nie mog?y by? wprowadzone w ?ycie w ojczy?nie pana Kleksa wskutek braku odpowiednich materia??w i urz?dze? technicznych, ale ich opisy i plany, ?wiadcz?ce o geniuszu tego uczonego, dotar?y do nas i pozwoli?y nam zrealizowa? wiele donios?ych wynalazk?w ku po?ytkowi naszego kraju.

W tym miejscu Arcymechanik sk?oni? si? nisko, jeszcze raz uca?owa? pana Kleksa w ucho i m?wi? dalej:

- Pozw?l, dostojny go?ciu, ?e wymieni? tu wynalazki, kt?re tobie mamy do zawdzi?czenia. A wi?c na pierwszym miejscu - pompka powi?kszaj?ca. Dzi?ki niej mogli?my powi?kszy? nasz wzrost naturalny o jedn? trzeci?. Wynalazek ten chcia?bym tu zademonstrowa?.

M?wi?c to Patento?czyk wyj?? z kieszeni peleryny pompk? przypominaj?c? zwyk?? oliwiark?, przy?o?y? jej koniec do ucha pana Kleksa i kilkakrotnie nacisn?? denko. W tej samej chwili pan Kleks zacz?? rosn?? na oczach wszystkich i po up?ywie kilku sekund dor?wnywa? ju? wzrostem Patento?czykom. By?o to naprawd? zdumiewaj?ce. Bajdoci spogl?dali z zazdro?ci? na pana Kleksa, kt?ry sta? si? niemal wielkoludem. Otoczyli zaraz Arcymechanika i nadstawiali natr?tnie uszy, domagaj?c si? na migi tego samego zabiegu. Tylko ?lepy sternik sta? na uboczu, bo nie bardzo wiedzia? o co chodzi.

Arcymechanik zorientowa? si?, ?e sternik jest ?lepy, i zr?cznym ruchem ponad g?owami marynarzy w?o?y? mu na nos binokle o pryzmatycznych, opalizuj?cych szk?ach. Trudno opisa? rado?? sternika, kt?ry nagle zacz?? widzie? i z najwy?szym podziwem rozgl?da? si? doko?a. Jeszcze wi?ksze zdumienie go ogarn??o, gdy Patento?czyk przy?o?y? mu do ucha pompk? i dokona? operacji powi?kszaj?cej. Szcz??cie jego nie mia?o wprost granic. Natomiast pozosta?ych Bajdot?w Arcymechanik ?agodnie, lecz stanowczo odsun?? r?k?, po czym znowu podni?s? siatk? do ust i kontynuowa? przerwane przem?wienie:

- Nast?pnym wynalazkiem opartym na pomy?le pana Kleksa jest kluczyk otwieraj?cy wszystkie zamki, dalej pude?ko do przechowywania p?omyk?w ?wiec, samograj?ce mosty, automaty przeciwkatarowe i wiele, wiele innych. Nie mogli?my tylko zmontowa? wytw?rni pigu?ek na porost w?os?w, gdy? nie posiadamy odpowiednich witaminowych barwnik?w. Nasz przemys? chemiczny nie nad??a, niestety za rozwojem techniki, ta za? nie posiada ju? dla nas ?adnych tajemnic.

- Pigu?ki na porost w?os?w? Ale? prosz? bardzo! - zawo?a? pan Kleks i wyci?gn?? z kieszeni srebrne puzderko, z kt?rym nigdy si? nie rozstawa?. - Prosz? bardzo! Mam ich du?y zapas.

M?wi?c to, otworzy? puzderko i pocz?stowa? pigu?kami najbli?ej stoj?cych Patento?czyk?w. Po chwili puzderko by?o puste. Tym za?, kt?rzy zd??yli skorzysta? z pocz?stunku pana Kleksa, od razu posypa?y si? spod kaptur?w bujne k?dziory. Nast?pnie kapela odegra?a na nosach kantat? skomponowan? na cze?? pana Kleksa.

Ale przem?wienie Patento?czyka nie by?o jeszcze widocznie sko?czone, gdy? da? znak, aby wszyscy si? uciszyli, po czym ci?gn?? dalej:

- W naszym kraju nie znajdziecie rozrywek ani zabaw, jako ?e ca?y czas po?wi?camy pracy. Ujrzycie za to wiele ciekawych rzeczy, a niekt?re z nich b?dziecie nawet mogli zabra? ze sob? do ojczystej Bajdocji. Jeste?cie naszymi go??mi, ale go?cina wasza nie mo?e trwa? d?u?ej ni? jedn? dob?, gdy? nie wolno nam odrywa? si? od naszych warsztat?w. Takie jest prawo tego kraju.

"Nie chc?, aby ich podpatrywa?" - pomy?la? Pietrek.

Skoro tylko Arcymechanik sko?czy? przem?wienie; wszyscy jego podw?adni przy?o?yli siatki do ust i zawo?ali ch?rem:

- Niech ?yje Patentoniusz XXIX! Niech ?yje Ambro?y Kleks!

Po czym jeszcze raz odegrali na nosach powitaln? kantat?.

Gdy ucich?y ostatnie tony pie?ni, g?os zabra? pan Kleks i w kr?tkich s?owach podzi?kowa? za serdeczne przyj?cie. M?wi? po bajdocku, ale Patento?czycy przy?o?yli do uszu kauczukowe g?o?niki, kt?re od razu t?umaczy?y przem?wienie na j?zyk patento?ski.

ARCYMECHANIK

Po zako?czonej uroczysto?ci Arcymechanik zaprosi? go?ci do swego pa?acu, gdzie ju? przygotowane by?y dla nich obszerne apartamenty. Pan Kleks przede wszystkim zatroszczy? si? o beczki z esencj? atramentow? i poprosi? o przeniesienie ich do pa?acu.

- Dostojny go?ciu - rzek? na to ze smutkiem w g?osie Arcymechanik - wiem, jak zmartwi ci? wiadomo??, kt?r? us?yszysz. Cokolwiek pochodzi z Abecji, umiera natychmiast pod dzia?aniem ?wiat?a s?onecznego. Tak samo mleko atramentowe traci sw? barw? i staje si? bia?e. Wiem o tym dobrze, gdy? z Abecj? utrzymujemy od dawna bliskie stosunki s?siedzkie. Zreszt? sam przekonasz si? o prawdzie moich s??w.

Natychmiast jeden z Patento?czyk?w przytoczy? na rozkaz Arcymechanika dwie beczki z atramentowym p?ynem, ustawi? je przed panem Kleksem i uderzeniem pot??nej pi??ci rozbi? pokrywy. Z beczek wytrysn?? bia?y p?yn. Pan Kleks nie dowierza? jeszcze swym oczom i zajrza? do wn?trza. Tak! Nie mog?o by? w?tpliwo?ci: atrament straci? barw? i przeistoczy? si? w bezwarto?ciowy p?yn koloru mleka. Pan Kleks zanurzy? w nim d?o?, a potem przygl?da? si? w milczeniu bia?ym kroplom, kt?re kapa?y z jego palc?w na szklany bruk. Nikt nie ?mia? przerwa? tego wymownego milczenia.

W pewnej chwili oczy pana Kleksa spotka?y si? z oczami Pietrka, pe?nymi ?ez. Pan Kleks otrz?sn?? si?, gwizdn?? jak kos i rzek?:

- Trudno. Chod?my. Ale podr?? nasza nie jest jeszcze sko?czona. Nie mo?emy wraca? do Bajdocji z pustymi r?kami.

Po tych s?owach uj?? pod rami? Patentoniusza XXIX i ruszy? z nim w kierunku pa?acu. Za nimi pod??ali Bajdoci, Przyboczna Rada Mechaniczna oraz ca?a ?wita.

Tak. Trzeba przyzna?, ?e pan Kleks by? wielkim cz?owiekiem. Bowiem wielcy ludzie nigdy nie trac? nadziei.

Wej?cie do pa?acu prowadzi?o przez wysok? bram?. Kilkana?cie wind sta?o w pogotowiu, w oczekiwaniu go?ci. Charakterystycznym szczeg??em budownictwa patento?skiego by? zupe?ny brak schod?w. Schody w og?le nie istnia?y.

Patento?czycy wskakiwali na wy?sze pi?tra, posi?kuj?c si? spr??ynowymi podeszwami, ale poza tym kto chcia?, m?g? korzysta? z wind oraz szybuj?cych foteli, poruszaj?cych si? we wszystkich kierunkach.

Sala, do kt?rej wprowadzi? go?ci Arcymechanik, by?a bardzo przestronna i zupe?nie pusta. Tylko kilka rz?d?w r??nokolorowych guzik?w na srebrnej p?ycie wskazywa?o na istnienie z?o?onego mechanizmu. Istotnie, za naci?ni?ciem odpowiednich guzik?w, z pod?ogi z sufitu i ze ?cian wy?ania?y si? przer??ne urz?dzenia i sprz?ty, zale?nie od potrzeby.

Przede wszystkim za naci?ni?ciem guzik?w niebieskich, komnata przeobrazi?a si? w wykwintn? sal? jadaln?, kt?r? zape?ni?y sto?y zastawione potrawami i dzbanami z ananasowym winem. Na znak dany przez Arcymechanika rozpocz??a si? uczta, trwaj?ca reszt? nocy a? do rana. Do potraw domieszane by?y nieznane przyprawy, kt?rych dzia?anie polega?o na usuwaniu znu?enia, tak ?e Bajdoci, nie m?wi?c ju? o panie Kleksie, nie czuli zm?czenia ani senno?ci.

Po uczcie Arcymechanik nacisn?? czerwone guziki i natychmiast sala jadalna przeistoczy?a si? w pracowni? mechaniczn?. Wype?nia?y j? precyzyjne aparaty, instrumenty i narz?dzia, przy kt?rych Arcymechanik opracowywa? i doskonali? swe wynalazki.

Arcymechanik ofiarowa? ka?demu z go?ci po metalowym pude?eczku, kt?re by?o r?wnocze?nie radioaparatem, zapalniczk?, latark? elektryczn?, mucho?apk? i maszynk? do strzy?enia. Bajdoci nie mogli wyj?? z podziwu na widok tego skomplikowanego i genialnie pomy?lanego instrumentu.

Natomiast pan Kleks, kt?remu okazywano nieustaj?ce oznaki czci, otrzyma? ponadto aparat do odgadywania my?li, skrzynk? zawieraj?c? siedem sekret?w Patentonii i pi?tna?cie ?widrowc?w, maj?cych s?u?y? jemu i jego towarzyszom w dalszej podr??y. W?r?d siedmiu sekret?w Patentonii znajdowa? si? mi?dzy innymi spos?b odnalezienia tego kraju na mapie, model pompki powi?kszaj?cej, spis wynalazk?w Arcymechanika i jeszcze cztery, r?wnie bezcennej warto?ci.

Pan Kleks w gor?cych s?owach podzi?kowa? za hojne dary, ale nie omieszka? przy tym w delikatny spos?b zauwa?y?, ?e brak w?r?d nich tak po??danego czarnego atramentu.

Arcymechanik zas?pi? si? bardzo, porozumia? si? z Przyboczn? Rad? Mechaniczn?, po czym rzek? przytkn?wszy wskazuj?cy palec do swego d?ugiego nosa:

- Atrament nigdy nie by? nam potrzebny, albowiem posiadamy zdolno?? zachowania raz na zawsze w pami?ci wszelkich s??w, cyfr i my?li. Pami?? nasza nigdy nie zawodzi, dlatego te? nie robimy ?adnych notatek, nic nie zapisujemy ani nie utrwalamy, cho?by to by?y najbardziej z?o?one wykresy lub formu?y matematyczne. Ja, cho? mam ju? dziewi??dziesi?t dziewi?? lat, pami?tam z najwi?ksz? dok?adno?ci? ponad sto tysi?cy liczb, kt?rych uczy?em si?, gdy mia?em lat dziewi??. Nic wi?c dziwnego, ?e nie wynale?li?my atramentu i nigdy go nie wynajdziemy. Zreszt?, jak ju? zaznaczy?em poprzednio, nie posiadamy siedmiu najwa?niejszych barwnik?w. Dziwi? si? tylko, ?e tak wielki uczony, jak pan Ambro?y Kleks, nie zdoby? si? dot?d na dokonanie podobnie ?atwego wynalazku. Powtarzam: dziwi? si? - a dziwi? si? wolno ka?demu.

Pan Kleks pomin?? milczeniem t? uszczypliwo??, gdy? doskonale umia? nad sob? panowa?, ale zaczerwieni? si? po same uszy i przera?liwie nastroszy? brwi.

Tymczasem Arcymechanik, jak gdyby nigdy nic, zaproponowa? go?ciom przechadzk? po ulicach miasta, podkre?laj?c, ?e wkr?tce ju?, ku jego ogromnemu ?alowi, b?d? musieli opu?ci? Patentoni?. Po tych s?owach uj?? pana Kleksa pod rami? i podskakuj?c obok niego na swojej jedynej nodze, skierowa? si? do wyj?cia. Za nimi szli Bajdoci i ?wita Arcymechanika.

G??wna ulica, zawieszona wysoko nad ruchom? jezdni?, przypomina?a raczej szeroki most wybrukowany szklan? kostk?. Po obu stronach wznosi?y si? wysoko sto?kowate budowle, a z okien wygl?dali Patento?czycy, podobni jeden do drugiego jak bli?ni?ta.

Wzd?u? ulicy sta?y nieprzerwanym szeregiem automaty zast?puj?ce sklepy, restauracje i kawiarnie. Arcymechanik demonstrowa? je po kolei, wprawiaj?c ich mechanizm w ruch przy pomocy stalowej iglicy.

Iglica Arcymechanika posiada?a sto siedemdziesi?t siedem naci?? i pasowa?a do wszystkich automat?w. Im kto ni?sze zajmowa? stanowisko w zespole wynalazc?w, tym ni?szej kategorii mia? iglic?. Wynalazcy najmniej zdolni i pracowici posiadali iglice o siedemnastu zaledwie naci?ciach. Pozwala?y one zaspokaja? w automatach tylko najprostsze potrzeby.

Arcymechanik demonstrowa? wszystkie automaty i rozdawa? swym go?ciom owoce, s?odycze, cz??ci garderoby, przedmioty codziennego u?ytku, drobne praktyczne wynalazki, a nawet ozdoby i klejnoty. Przy jednym z automat?w Patento?czycy zatrzymali si? nieco d?u?ej. Ka?dy wtyka? do otworu sw?j d?ugi nos, by? to bowiem automat przeciwkatarowy, najcz??ciej chyba u?ywany w tym kraju, gdy? jego mieszka?cy stale cierpieli na katar i kilka razy dziennie automatycznie dezynfekowali sobie nosy.

- Kto ma du?y nos, ten ma du?y katar - zauwa?y? filozoficznie Arcymechanik.

By?y te? automaty do mierzenia temperatury, do plombowania z?b?w, do cerowania skarpetek, do zaplatania warkoczy oraz do wykonywania mn?stwa innych niezb?dnych czynno?ci.

Bajdoci nie ukrywali podziwu dla wynalazczo?ci Patento?czyk?w, ale w g??bi duszy byli zdania, ?e zast?pienie sklep?w przez automaty odbiera ?yciu znaczn? cz??? uroku. O ile? pi?kniej wygl?da?y ulice Klechdawy, z rz?si?cie o?wietlonymi wystawami sklepowymi, gdzie ka?dy m?g? nabywa? przedmioty stosownie do swego upodobania i gustu! Natomiast wyroby Patento?czyk?w, podobnie jak ich stroje, wykonane by?y wed?ug jednego wzoru, posiada?y jednolity kszta?t i barw?, co sprawia?o przygn?biaj?ce wra?enie.

Prowadz?c tak swoich go?ci ulic? Automat?w, Arcymechanik zatrzyma? si? w pewnej chwili i rzek?:

- To, co ujrzycie teraz, niew?tpliwie b?dzie dla was przykre, ale trudno, prawa naszego kraju s? surowe i dotycz? w r?wnej mierze tubylc?w, jak i cudzoziemc?w.

Po tych s?owach Arcymechanik da? kilka wielkich sus?w i zatrzyma? si? przed postaci? stoj?c? nieruchomo w szeregu automat?w. Bajdoci pod??yli za nim. Oczom ich ukaza?a si? posta? Pietrka, kt?ry szklanym wzrokiem bezmy?lnie patrzy? przed siebie. R?ce mia? skrzy?owane na piersiach, a nogi przymocowane do chodnika metalowymi klamrami.

- Ch?opiec ten - rzek? Arcymechanik - wbrew zakazowi podpatrzy? jeden z najnowszych moich wynalazk?w i pu?ci? w ruch jego mechanizm, ujawniaj?c przedwcze?nie tajemnic?. Zosta? za to ukarany. Przesta? by? cz?owiekiem, a sta? si? automatem, automatem do lizania znaczk?w pocztowych. Mog? go wam zademonstrowa?.

To m?wi?c Arcymechanik wetkn?? swoj? iglic? do otworu umieszczonego pod lew? pach? Pietrka i przekr?ci? trzykrotnie.

Pietrek automatycznym ruchem otworzy? usta i wysun?? j?zyk. Patento?czycy jeden po drugim zbli?ali si? do automatu, przyk?adali do wysuni?tego j?zyka znaczki pocztowe i nalepiali je na przygotowane zawczasu koperty. Po wyj?ciu iglicy Pietrek schowa? j?zyk, zamkn?? usta i nadal sta? nieruchomo, patrz?c przed siebie szklanym wzrokiem.

Pan Kleks by? g??boko wstrz??ni?ty tym widokiem. Wiedzia?, ?e dla Pietrka nie ma ju? ratunku. D?ugo sta? w milczeniu, a potem zbli?y? si? do nieszcz?snego ch?opca i z?o?y? poca?unek na jego czole, kt?re by?o zimne jak metal.

Odwr?ci? si? wreszcie do Arcymechanika i rzek? dr??cym g?osem:

- Twarde jest prawo patento?skie, kt?re zmieni?o tego dzielnego ch?opca w automat. Ciekawo?? jego zosta?a ukarana zbyt surowo. Skoro nie mo?emy odwr?ci? tego, co si? sta?o, nie chcemy d?u?ej pozostawa? w kraju, gdzie ludzie zamiast serc maj? stalowe spr??yny. Wypu??cie nas st?d czym pr?dzej. Jest to nasze jedyne ?yczenie.

Bajdoci, do g??bi oburzeni, otoczyli pana Kleksa i r?wnie? domagali si? natychmiastowego opuszczenia tej pos?pnej wyspy. Tylko sternik sta? na uboczu i wo?a?:

- A ja nie chc?! Nie chc? by? ?lepym do ko?ca ?ycia. Tutaj przynajmniej widz?. Pozw?lcie mi zosta?!

- Nie mamy nic przeciwko temu - oznajmi? Arcymechanik. - Rozumiemy, czym jest wzrok dla cz?owieka. Opalizuj?ce szk?a szybko trac? sw? moc i cz?sto trzeba je zmienia?. A zmieni? je mo?na tylko w Patentonii. Pozw?lcie wi?c waszemu sternikowi, aby zosta? u nas. B?dzie pracowa? tak, jak my, i ?y? tak, jak my. Bo u was nikt nie potrafi przywr?ci? mu wzroku.

Zapanowa?o og?lne milczenie. Pan Kleks usi?owa? st?umi? w sobie niech?tne uczucia wzgl?dem Patento?czyk?w, kt?rych znienawidzi? za bezduszno??. Uwa?a?, ?e nic nie stoi na przeszkodzie, aby Arcymechanik wyjawi? tajemnic? opalizuj?cych szkie?. Ale ten wynios?y i zimny w?odarz Patentonii poczu? si? dotkni?ty w swoim poczuciu w?adcy i nic nie mog?o go przejedna?.

- Dobrze - powiedzia? pan Kleks - niechaj sternik zostanie. Wprawdzie, je?li o mnie idzie, wola?bym by? ?lepym w Bajdocji ni? kr?lem w Patentonii, ale to ju? sprawa czysto osobista.

Po tych s?owach odwr?ci? si? i ruszy? z powrotem w kierunku placu. Bajdoci pod??yli za nim. Ponad ich g?owami w zwinnych skokach przemkn?li Patento?czycy. Zgromadzony na placu t?um przygl?da? si? w uroczystym skupieniu pracy kilkunastu mechanik?w krz?taj?cych si? doko?a l?ni?cych, nowiutkich ?widrowc?w, gotowych do odlotu.

Arcymechanik przywo?a? Bajdot?w i udzieli? im szeregu wyja?nie? oraz wskaz?wek, jak obchodzi? si? z mechanizmem tych lataj?cych kul. Trzeba przyzna?, ?e by? to mechanizm niezmiernie prosty. Nawet dziecko mog?o pos?ugiwa? si? nim z ?atwo?ci?. Pan Kleks wsiad? do jednego ze ?widrowc?w i odby? pr?bny lot, kt?ry wypad? ca?kiem zadowalaj?co.

Skoro przygotowania do odlotu by?y ju? zako?czone, Arcymechanik zwr?ci? si? do pana Kleksa i rzek?:

- Znajomo?? nasza pozostanie mi w pami?ci na zawsze. Umiem ?atwo zapomina? drobne nietakty moich go?ci, ale nie zapomn? nigdy chwil g??bokiego wzruszenia, jakie budzi we mnie najkr?tsze nawet obcowanie z wielkim uczonym. Pomnik, kt?ry wzniesiemy na tym placu, upami?tni wasze niezwyk?e odwiedziny, a plac otrzyma nazw? placu Ambro?ego Kleksa.

Przy tych s?owach Patentoniusz XXIX poci?gn?? pana Kleksa za ucho, po czym m?wi? dalej:

- Wszystkie ?widrowce s? obficie zaopatrzone w ?ywno??, nadto ka?dy z was otrzyma na drog? okrycie, bo w g?rze jest bardzo zimno. Patrzcie, te peleryny s? mego wynalazku. W ka?dym guziku mie?ci si? ma?a bateryjka, z kt?rej przep?ywa przez p?aszcz r?wnomierna fala ciep?a. Temperatur? mo?na regulowa? przez w??czenie jednego, dw?ch albo trzech guzik?w. A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak po?egna? was i ?yczy? szcz??liwej podr??y.

Podczas gdy Patento?czycy rozdawali Bajdotom peleryny, pan Kleks wyg?osi? kr?tkie po?egnalne przem?wienie i podzi?kowa? Arcymechanikowi za go?cinno??.

Sternik by? nies?ychanie wzruszony. Pobieg? do swoich towarzyszy podr??y i ?ciska? ich po kolei, g?o?no szlochaj?c.

- Wiem, ?e ju? nigdy nie us?ysz? bajek Wielkiego Bajarza! - wo?a? z p?aczem. - Wybaczcie mi, ale nikt z was nie wie, co to jest ?lepota! Mo?e tutaj jako? si? oswoj?, b?d? si? opiekowa? Pietrkiem... Wybaczcie, b?d?cie zdrowi!

Pan Kleks ze ?zami w oczach uca?owa? sternika, sk?oni? si? jeszcze raz Arcymechanikowi i zgromadzonym Patento?czykom, po czym da? Bajdotom znak, aby wsiadali do ?widrowc?w. W ka?dym z nich usadowi?o si? po dw?ch Bajdot?w, a do ostatniego wsiad? sam tylko pan Kleks.

Patento?czycy zaintonowali na nosach po?egnalnego marsza i po chwili pi?tna?cie ?widrowc?w unios?o si? w g?r?. W miar? oddalania si? od ziemi, zgromadzeni na placu ludzie stawali si? coraz mniejsi, a po kilku minutach przypominali ju? roje ruchliwych mr?wek. Niebawem te? ca?a Wyspa Wynalazc?w, zwana Patentoni?, wygl?da?a z g?ry jak talerz p?ywaj?cy po powierzchni morza.

WALKA Z SZARA?CZ?

Pan Kleks nawet nie zauwa?y?, ?e odzyska? znowu sw?j normalny wzrost.

"Zdaje si?, ?e wynalazki tych bezdusznych durni?w s? z?udne i nierzeczywiste" - pomy?la? z niesmakiem.

Gdy jednak w??czy? ogrzewaj?ce guziki p?aszcza, poczu? we wszystkich cz?onkach przyjemne ciep?o. Nast?pnie wypr?bowa? aparat do zgadywanie my?li i na male?kim ekranie zobaczy? szereg bezbarwnych i jednostajnych obraz?w. By?y to my?li marynarzy, kt?rzy widocznie oddawali si? swoim codziennym marzeniom. Jedynie my?li kapitana raz po raz wraca?y do Patentonii, kr??y?y wok?? sternika, zatrzyma?y si? na Pietrku i wybucha?y gniewnymi iskrami nad g?ow? Arcymechanika.

Pan Kleks w?o?y? swoje dalekowzroczne okulary, rozpostar? samoczynn? map? - dar Patentoniusza XXIX i poszybowa? na p??nocno-zach?d. Pozosta?e ?widrowce lecia?y za nim na podobie?stwo klucza ?urawi.

Niebo by?o czyste, ale przejmuj?cy ch??d wdziera? si? do kabin. Na szcz??cie wszystkie ogrzewaj?ce guziki dzia?a?y sprawnie, tote? Bajdotom zi?b?y jedynie uszy i nosy. Pan Kleks podni?s? do g?ry sw? roz?o?yst? brod? i wtuli? w ni? twarz jak w ciep?y szal. Rozgl?da? si? pilnie doko?a, podawa? przez mikrofon rozkazy i kr?tkie komunikaty o trasie lotu.

- Lecimy na wysoko?ci osiemnastu tysi?cy st?p... Na prawo rozci?ga si? Archipelag Wysp Gramatycznych. Stamt?d rozchodz? si? na ca?y ?wiat regu?y i prawid?a pisowni... Przed nami na wprost rozpo?ciera si? Morze Kormora?skie... Zbli?amy si? z szybko?ci? dwustu dwudziestu mil na godzin? do kraju Metalofag?w... Jest obecnie jedenasta czterdzie?ci pi?? czasu ?rodkowo-obiadowego... Wy??czam si?...

Bajdoci posilili si? pastylkami od?ywczymi, w kt?re ?widrowce by?y obficie zaopatrzone. Pastylki zawiera?y trzy smaki mi?sne, trzy jarzynowe i dwa owocowe, a nadto sk?ada?y si? cz??ciowo z wina ananasowego w proszku.

Lot przez d?u?szy czas odbywa? si? pomy?lnie. Po bezchmurnym niebie rozp?ywa?a si? jasno?? s?onecznego dnia, a w dole, poprzez krystalicznie czyste powietrze, widnia?a powierzchnia morza, przypominaj?ca zielon? pomarszczon? cerat? na biurku. Nagle w odbiornikach rozleg? si? wzburzony g?os pana Kleksa:

- Uwaga, uwaga! Od wschodu zbli?a si? chmura... Ogromna chmura... Zakrywa ca?y widnokr?g... Nie mog? jeszcze powiedzie? nic pewnego, ale zdaje si?, ?e to tr?ba morska... Zni?amy lot! Przygotowa? pompki ratownicze! Nie ba? si?! Jestem z wami...

Pan Kleks przetar? w?sami okulary, wychyli? si? z kabiny i zawis? w powietrzu, trzymaj?c si? jedn? r?k? steru ?widrowca. Surdut jego wyd?? si? jak ?agiel, a broda, rozwiewana i szarpana przez wiatr, przypomina?a miot?? czarownicy.

Ka?dy inny na miejscu pana Kleksa zarz?dzi?by zmian? kierunku lotu, aby w ten spos?b unikn?? niebezpiecze?stwa. Powtarzam: ka?dy inny. Ale nie pan Kleks. Ten niezwyk?y cz?owiek uwa?a? zboczenie z kursu za niegodne uczonego i lecia? prosto na spotkanie chmury. Teraz r?wnie? Bajdoci dojrzeli na horyzoncie czarn? plam?, do kt?rej zbli?ali si? z ka?d? sekund?. Ogarn??o ich przera?enie. Jeden ze ?widrowc?w oderwa? si? nawet od pozosta?ych i zawr?ci? na po?udniowy wsch?d.

W g?o?nikach rozleg? si? spokojny, ale stanowczy g?os pana Kleksa:

- Wyr?wna? szyk! Powtarzam: wyr?wna? szyk!...

Pan Kleks nigdy nie wpada? w gniew i nie przemawia? podniesionym tonem, a mimo to zmusza? do pos?uchu. Tote? uciekinier po chwili wr?ci? na swoje miejsce i ?widrowce szybowa?y dalej w wytyczonym kierunku, r?wno jak klucz ?urawi.

- Kapitanie - zawo?a? pan Kleks - czy barometr spad??

- Nie spad?.

- Czy si?a wiatru uleg?a jakiej? zmianie?

- Ani troch?.

- W porz?dku. Zgadza si?. Chmura przed nami nie jest zatem tr?b? morsk?... To szara?cza... Wyg?odnia?a podzwrotnikowa szara?cza... Musimy si? przez ni? przebi?... Uwaga... daj? pe?ny gaz!

?widrowce rozwin??y najwi?ksz? mo?liw? szybko?? i po kilkunastu minutach wbi?y si? klinem w g?st? mas? ?ar?ocznych owad?w, kt?re wielko?ci? dor?wnywa?y wr?blom.

?widry samolot?w dziesi?tkowa?y szara?cz? i masakrowa?y jej zbite szeregi. Kuliste kad?uby ?widrowc?w uderza?y z mia?d??c? si??, ale nap?ywaj?ce coraz nowe chmary szkodnik?w zalewa?y przestworze jak fale potopu. Trzepotanie milion?w szklistych skrzyde? rozbrzmiewa?o w powietrzu niczym wiosenna burza, przelewa?o si? nieustaj?cym grzmieniem i og?usza?o Bajdot?w.

Pan Kleks, wywieszony na zewn?trz, jedn? r?k? trzyma? si? ramy swego ?widrowca i wymierza? mordercze kopniaki najbardziej zacietrzewionym napastnikom, daj?c ca?ej za?odze przyk?ad nieustraszonego m?stwa.

Bajdoci nacierali w pojedynk?, pikowali, wrzeszczeli jak op?tani i wprowadzali zamieszanie w?r?d szara?czy. Wpadli te? na oryginalny pomys?. Zacz?li rozsypywa? pe?nymi gar?ciami od?ywcze pastylki. Wyg?odnia?e owady rzuca?y si? na ?er, bi?y si? mi?dzy sob? do upad?ego o ka?dy okruch. Te, kt?re zdo?a?y po?kn?? skondensowany pokarm, natychmiast p?cznia?y i p?ka?y z trzaskiem jak baloniki.

Po dw?ch godzinach zaciek?ej walki promienie s?o?ca zacz??y si? z wolna przebija? przez rzedn?ce masy szara?czy. Zn?w ukaza? si? czysty b??kit nieba i ju? tylko op??nione gromadki owad?w tu i ?wdzie l?ni?y jak lotne ob?oczki.

- Trzyma? si? kursu! - zawo?a? weso?o pan Kleks. Ale nagle stwierdzi? brak dw?ch ?widrowc?w i r?wnocze?nie da?o si? s?ysze? w odbiorniku ?a?osne wo?anie:

- Halo! halo! Porwa?a nas szara?cza... Nie mo?emy si? wyrwa?! ?widry zapl?ta?y si? w skrzyd?ach owad?w... SOS!...SOS!...

Pan Kleks przetar? okulary i ujrza? w oddali masy szara?czy opadaj?ce z wolna na wysp?, kt?ra wystawa?a z morza. Dokona? b?yskawicznego zwrotu w ty? i ruszy? jak strza?a na pomoc zagro?onym ?widrowcom. Bajdoci karnie pod??ali za nim.

- Naciera? od do?u! - wo?a? pan Kleks, a g?os jego rozbrzmiewa? we wszystkich odbiornikach r?wnocze?nie. - Musimy stara? si? otoczy? tych nieszcz??nik?w! Ale nie wolno l?dowa?... Powtarzam: nie wolno l?dowa?!

Dzi?ki szybkiej akcji ratunkowej panu Kleksowi uda?o si? uwolni? jeden z porwanych ?widrowc?w. Drugi jednak, chocia? mia? przetart? drog? odwrotu, z wolna obni?a? lot i da? si? nie?? fali szara?czy.

- Nie l?dowa?! - wo?a? rozpaczliwie pan Kleks. - Ostrzegam przed l?dowaniem!

Ale ?widrowiec oddala? si? coraz bardziej, a w odbiornikach rozlega?y si? ochryp?e g?osy jego dwuosobowej za?ogi:

- Widzimy na wyspie wspania?e miasto... Nadzwyczajne miasto... Postanowili?my tutaj zosta?... Mamy ju? do?? atramentowej wyprawy! Halo, halo... Szara?cza polecia?a dalej... Zni?amy si?... Witaj? nas t?umy kolorowych postaci... L?dujemy! S?yszycie nas? L?dujemy...

Pan Kleks wyprostowa? ster i zawo?a? dono?nie:

- Wyr?wna? szyk! Trzyma? si? kursu!

Gdy za?ogi ?widrowc?w sprawnie wykona?y rozkaz, pan Kleks poda? komunikat informacyjny:

- Uwaga, uwaga! Zostawili?my za sob? Wysp? Metalofag?w. Mieszka?cy tej wyspy nie robi? krzywdy ludziom, ale ?ywi? si? metalem i po?arliby natychmiast metalowe cz??ci naszych ?widrowc?w. Dlatego te? nie wr?ci?a stamt?d ?adna dotychczasowa wyprawa... Stracili?my dw?ch towarzyszy... Ponios?a ich ciekawo??... Ceni? w ludziach ciekawo??, gdy? sprzyja ona poznawaniu ?ycia i ?wiata... Ciekawo?? jednak musi by? rozwa?na... Rozumiecie teraz, dlaczego nie chcia?em dopu?ci? do l?dowania... Waszym rodakom nie stanie si? nic z?ego, ale nigdy ju? nie wr?c? do s?onecznej Bajdocji... Uwaga, jest godzina siedemnasta dwadzie?cia pi?? czasu podwieczorkowego... Wy??czy? guziki ogrzewaj?ce... Zbli?amy si? do wybrze?y Parzybrocji...

NADMAKARON

Zapad?a szybka podzwrotnikowa noc. Pan Kleks po raz ostatni spojrza? na map?, sprawdzi? po?o?enie gwiazd i obliczy? w pami?ci ich wzajemne odleg?o?ci.

- 67.254.386.957.100.356 - powiedzia? p??g?osem. - Zgadza si?. Podzielmy to przez odleg?o?? od ziemi. Otrzymamy liczb? 21.375.162. Uwzgl?dniaj?c k?t nachylenia, wyci?gnijmy w?a?ciwy pierwiastek. Daje to 8724. Odejmijmy teraz ilo?? przebytych mil. Pozostaje 129. Zgadza si?.

Istotnie, w dole ukaza?y si? ?wiat?a, kt?re wygl?da?y z oddali jak rozrzucone na znacznej przestrzeni ogniska.

Pan Kleks przyczesa? palcami potargan? brod?, obci?gn?? surdut i przem?wi? uroczy?cie do mikrofonu:

- Panowie... Dok?adnie za siedem minut nast?pi l?dowanie... Po opuszczeniu ?widrowc?w prosz? trzyma? si? mnie... Kapitanie, widz? pa?skie my?li... Nie jestem starym durniem, za jakiego pan mnie uwa?a... Przeciwnie, jestem do?? m?dry na to, aby wybaczy? panu ma?oduszno?? niegodn? Bajdoty... Honor przede wszystkim... Honor, panowie... Wy??czam si?...

W odbiornikach rozleg?y si? trzaski, a nast?pnie urywane s?owa kapitana, kt?rych nikt jednak nie s?ucha?, bo oto ?widrowiec pana Kleksa ruszy? pionowo do ?adowania. R?wnocze?nie zap?on??o trzyna?cie czerwonych sygna??w ostrzegawczych i trzyna?cie ?widrowc?w w jednominutowych odst?pach dotkn??o ziemi.

Doko?a zalega?y ciemno?ci, roz?wietlane jedynie b?yskami dogasaj?cych ognisk. Podr??nicy otoczyli pana Kleksa i przygl?dali si? z niepokojem dziwacznym domostwom, przypominaj?cym dziuple. Na pr??no jednak szukali wzrokiem jakichkolwiek ?ywych istot. Miasto wygl?da?o jak wymar?e.

Pan Kleks stan?? swoim zwyczajem na jednej nodze, przy?o?y? do ust obie d?onie zwini?te w tr?bk? i odegra? na nich marsza o?owianych ?o?nierzy.

Jakby na um?wiony znak, ze wszystkich dziupli zacz?li wyskakiwa? wspaniale zbudowani brodaci m??czy?ni, o nagich muskularnych torsach, przyodziani w sp?dnice z kolorowego p??tna.

Wi?kszo?? z nich pobieg?a roznieca? dogasaj?ce ogniska, natomiast siedmiu najdostojniejszych brodaczy zbli?y?o si? do pana Kleksa i po kolei z?o?yli mu g??boki uk?on. Nast?pnie ukl?kli na ziemi i trzykrotnie zamietli j? brodami.

Pan Kleks uczyni? to samo, gdy? on jeden spo?r?d wszystkich podr??nik?w posiada? brod?.

Po tych wst?pnych oznakach czci Parzybrodzi ustawili si? w rz?d i jeden z nich przem?wi? wyrzucaj?c z siebie gard?owe i nosowe d?wi?ki, przypominaj?ce gulgotanie indyka:

- Gluw-gli-glut-gla-glim-gly-gliw-gla-glus.

?aden z Bajdot?w nic z tego oczywi?cie nie rozumia?. Tymczasem pan Kleks p?ynnie odpowiedzia? po parzybrodzku:

- Glin-gla-gluw-gliz-gla-gluj-gle-glim.

Po czym doda? zwracaj?c si? do Bajdot?w:

- Dlaczego macie takie zdziwione miny? Czy?by to i pana dziwi?o, kapitanie? Przecie? ka?dy kiep zrozumie, ?e j?zyk parzybrodzki jest nies?ychanie ?atwy. Trzeba mie? tylko odrobin? oleju w g?owie, kapitanie, aby m?c si? nim pos?ugiwa?. Po prostu w ka?dej sylabie uwzgl?dnia si? tylko ostatni? liter?. Gilr-glo-gluz-glu-glim-gli-gle-glic-gli-gle?

Parzybrodzi by? to nar?d raczej pierwotny. Mimo ogromnej si?y fizycznej odznaczali si? ?agodno?ci? i niezwykle ujmuj?cym sposobem bycia. Domy swoje budowali z ciosanego drzewa, w kszta?cie wie?yczek, do kt?rych prowadzi?o jedno okr?g?e wej?cie, nad nim za? widnia?y dwa lub trzy otwory zast?puj?ce okna. Ulice przecina?y si? prostopadle, tworz?c regularn? szachownic?. Przed ka?dym domem na paleniskach z cegie? sta?y niskie gliniane kot?y.

Wszyscy Parzybrodzi mieli d?ugie brody w r??nych kolorach. Tylko dostojnicy, kt?rzy witali naszych podr??nik?w, wyr??niali si? brodami o barwie kremowej, przy czym zarost ich przypomina? raczej zwoje makaronu ni? normalne ow?osienie.

Podchodzili oni kolejno do pana Kleksa, przygl?dali si? jego brodzie i ze znawstwem, jak handlarze sukna, gnietli j? w palcach.

Dostojnicy o makaronowym zaro?cie stanowili Wa?n? Chochl?, czyli rz?d Parzybrocji. Najstarszy spo?r?d nich, nosz?cy imi? Glaz-glu-glip-gla, piastowa? godno?? Nadmakarona, co odpowiada?o godno?ci Wielkiego Bajarza w Bajdocji.

Nadmakaron uj?? pana Kleksa pod rami? i zaprowadzi? podr??nik?w do dziupli rz?dowej. By?a to wielka sala, gdzie po?rodku sta? ogromny st??, a pod ?cianami wisia?y liczne hamaki uplecione z kolorowych sznur?w. P?on?ce na ulicy ogniska rzuca?y przez okna migotliwe ?wiat?o. Po chwili urodziwe Parzybrodki wnios?y na tacach dymi?ce talerze zupy z makaronem i zaprasza?y go?ci do jedzenia uprzejmym: "glip-glor-glo-glis-gli-glim-gly". Pan Kleks oraz Bajdoci zasiedli do sto?u i z wielkim apetytem spa?aszowali po trzy talerze smakowitej zupy. Innych potraw nie znano w tym kraju.

Po wieczerzy pan Kleks, kt?ry zdo?a? ju? ?wietnie opanowa? miejscowy j?zyk, zawo?a? po parzybrodzku:

Szanowny Nadmakaronie i wy, cz?onkowie Wa?nej Chochli! Cieszymy si? niezmiernie, ?e przybyli?my do waszego kraju, o kt?rym tak wiele s?yszeli?my. Dzi?kujemy za okazan? nam go?cinno??, kt?rej nie zamierzamy nadu?ywa?. Mam nadziej?, ?e aczkolwiek nie jeste?my s?siadami, stosunki s?siedzkie pomi?dzy Bajdocj? i Parzybrocj? u?o?? si? jak najpomy?lniej. Glow-gli-glow-gla-glut! Co w naszym j?zyku brzmi "Wiwat".

- Wiwat! - zawo?ali ch?rem Bajdoci.

Nadmakaron wsta?, pog?adzi? si? po brodzie i rzek?:

- Jeste?my wprawdzie ludem raczej pierwotnym, nie znamy zdobyczy nowoczesnej techniki, nie znamy sztucznego ?wiat?a, rur wodoci?gowych ani kanalizacji, s?owem, tych wszystkich urz?dze?, kt?rych g??wn? w?a?ciwo?ci? jest to, ?e nieustannie si? psuj?. Jednak?e mimo takiego zacofania wiemy wszystko, co wiedzie? warto. S?yszeli?my te? o tobie, czcigodny doktorze filozofii, chemii oraz medycyny. Imi? s?awnego uczonego Ambro?ego Kleksa znane jest u nas tak samo, jak imi? niezapomnianego za?o?yciela Parzybrocji - Zupeusza Mruka, kt?ry by? pradziadkiem obecnego Wielkiego Bajarza Bajdocji. Przed wielu, wielu laty dzielny ten ?eglarz wyl?dowa? tu z grup? rozbitk?w, a my wszyscy jeste?my ich potomkami. Zupeusz Mruk stworzy? nasz j?zyk, stworzy? nasze budownictwo i zaszczepi? nam ?yciodajne brody, o kt?rych dowiecie si? jutro. A teraz udajcie si? na spoczynek, bo niew?tpliwie jeste?cie strudzeni d?ugotrwa?? podr???. Glud-glo-glib-glur-gla-glin-glo-glic.

- Dobranoc - odpowiedzieli ch?rem Bajdoci, kt?rzy nauczyli si? ju? rozumie? j?zyk Parzybrod?w.

Gdy go?cinni gospodarze opu?cili sal?, pan Kleks podrapa? si? znacz?co w g?ow? i stoj?c na jednej nodze powiedzia?:

- Podr??e kszta?c?. Ale bajki kszta?c? w stopniu znacznie wi?kszym. Wszystko to, co m?wi? Nadmakaron, Wielki Bajarz wymy?li? o wiele wcze?niej, a doktor Paj-Chi-Wo opowiada? mi pi??dziesi?t lat temu. Chod?my spa?. Dobranoc, kapitanie. Dobranoc, marynarze.

Po tych s?owach zdj?? surdut, wyci?gn?? si? na hamaku i zasn??, pomrukuj?c od czasu do czasu jak kot.

Bajdoci poszli za jego przyk?adem.

?YCIODAJNE BRODY

Nazajutrz wczesnym rankiem obudzi?a pana Kleksa cicha muzyka. To jeden z bajdockich marynarzy imieniem Ambo, wyci?gni?ty w hamaku, gra? na swojej nieod??cznej bajdolinie star? marynarsk? piosenk?:

Prowad?, prowad?, kapitanie,
Okr?t szybki!
Daj nam. daj nam na ?niadanie
Z?ote rybki.

Pan Kleks stan?? na ?rodku sali, w?o?y? okulary i na dw?ch palcach wygwizda? pobudk?. Po chwili Parzybrodki wnios?y na tacach fili?anki z zup? pomidorow? i rogaliki z makaronu.

Gdy podr??nicy zjedli ?niadanie i wyszli na ulic?, miasto w ?wietle dnia wyda?o im si? niepor?wnanie pi?kniejsze. Obok dom?w, kt?re wygl?da?y jak wielkie drewniane okr?glaki, krz?ta?y si? Parzybrodki odziane w kolorowe spodnie tudzie? kamizelki ze s?omianej plecionki. T?umy dzieci bawi?y si? na placykach w "berka" albo w "klasy". Ulice ton??y w zieleni i w kwiatach, a barwne kolibry i papugi, oswojone jak kury, dzioba?y ziarnka, kt?re im z okien dom?w rzuca?y parzybrodzkie dziewcz?ta.

Najwi?ksze jednak zainteresowanie pana Kleksa obudzi?a praca m??czyzn. Siedzieli oni przed domami doko?a kot??w i parzyli we wrz?tku swoje brody. Kobiety podtrzymywa?y ogie? na paleniskach, a od czasu do czasu zanurza?y w kot?ach drewniane chochle, miesza?y wrz?tek i pr?bowa?y jego smak.

Nietrudno by?o zauwa?y?, ?e ka?da z ?yciodajnych br?d, w zale?no?ci od barwy, zawiera?a sk?adniki o odr?bnym smaku. By?y wi?c brody pomidorowe, burakowe, fasolowe, cebulowe, szczawiowe, a z ich po??cze? powsta?y inne, nader urozmaicone zupy. Stanowi?y one wy??cznie po?ywienie ludno?ci Parzybrocji. Na tym jednak nie koniec. Ka?dy m??czyzna w miar? potrzeby smarowa? sobie brod? pomad?, stanowi?c? odpowiedni? przypraw?. W?r?d pomad pan Kleks rozpozna? pomad? chrzanow?, soln?, pieprzow? i majerankow?, ale by?y i takie, kt?rych wielki uczony nie potrafi? okre?li?, chocia? dobrze zna? si? na kuchni.

- Genialne! Fantastyczne! - wo?a? raz po raz i biega? z ?y?k? od kot?a do kot?a kosztuj?c wszystkich rodzaj?w zup.

Podziw jego jednak przekroczy? wszelkie granice, gdy na ulicy ukazali si? cz?onkowie Wa?nej Chochli i w r??nych kot?ach zanurzali po kolei swoje brody, dodaj?c w ten spos?b do zup odpowiednie porcje makaronu.

Po dostatecznym wyparzeniu br?d ich w?a?ciciele powyci?gali je z kot??w, a nast?pnie wytarli r?cznikami do sucha. Dziewcz?ta przynios?y talerze. Jedne nalewa?y zup?, inne cz?stowa?y go?ci i rozdawa?y posi?ek domownikom.

Zjawi? si? r?wnie? Nadmakaron, kt?rego powitano z ogromn? czci?. Gaw?dz?c z panem Kleksem, ten najwy?szy dostojnik Parzybrocji wyja?ni? mu, ?e brody makaronowe s? nies?ychanie trudne do zaszczepienia i jedynie siedmiu szczeg?lnie zas?u?onych Parzybrod?w mo?e si? nimi poszczyci?, ale za to musz? u?ycza? makaronu pozosta?ej ludno?ci, zw?aszcza do roso?u i zupy pomidorowej.

- Wybaczy Wasza Dostojno?? - rzek? pan Kleks z pewnym zak?opotaniem w g?osie - jestem wprawdzie profesorem chemii na uniwersytecie w Salamance, ale chcia?bym zapyta?, czy brody, raz wyparzone, nadaj? si? do dalszego u?ytku?

- Jak najbardziej - odpar? Nadmakaron z pob?a?liwym u?miechem. - Substancje zawarte w parzybrodzkich brodach nie wyczerpuj? si? nigdy, podobnie jak nie wyczerpuj? si? bezwarto?ciowe sk?adniki pa?skiej brody, chocia?by wyparzy? j? pan nawet trzy razy dziennie. To chyba oczywiste?... Chcia?bym nadto wyja?ni? - ci?gn?? dalej Nadmakaron - ?e Parzybrodzi o r??nych kolorach br?d jednocz? si? w bractwa celem wymiany i ??czenia smak?w. Przy czym siedem bractw tworzy krewniactwo. My, posiadacze br?d makaronowych, obs?ugujemy wy??cznie krewniactwa, gdy? nie byliby?my w stanie zaopatrywa? ka?dego kot?a z osobna.

Bajdoci s?uchali opowiadania Nadmakarona z ciekawo?ci?, ale bez zachwytu.

Pan Kleks, kt?ry wyj?? w?a?nie z kieszeni aparat do odgadywania my?li, powiedzia? z przek?sem do swoich towarzyszy:

- Panowie, o ile mog? stwierdzi?, my?licie wy??cznie o befsztykach i pieczeni wo?owej. Przyjrzyjcie si? jednak, jaka wspania?a rasa ludzi wyros?a na parzybrodzkich zupach. Mieszka?cy tego kraju nie uk?adaj? wprawdzie bajek, ale za to ??cz? w sobie urod? cia?a z pogod? ducha. Tak, tak, panowie, bezmi?sna kuchnia wydelikaca podniebienia i wp?ywa znakomicie na porost br?d.

Po obiedzie cz?onkowie Wa?nej Chochli pod wodz? Nadmakarona poprowadzili go?ci na zwiedzenie miasta.

W muzeum pami?tek wisia? ogromny portret Zupeusza Mruka, uderzaj?co podobnego do Wielkiego Bajarza. Na postumentach sta?y gliniane pos??ki poprzednich Nadmakaron?w, a pod szklanym kloszem widnia?o co?, co przypomina?o kawa?ek ?elaza. Ze s??w gospodarzy istotnie wynika?o, ?e by? to jedyny kawa?ek metalu, jaki ocala? w Parzybrocji.

- Przed trzydziestu laty - powiedzia? ze smutkiem Nadmakaron - najecha?y nasz kraj hordy Metalofag?w, kt?rzy zrabowali i po?arli wszystkie metalowe przedmioty, zgromadzone w wyniku wielu niebezpiecznych wypraw przez parzybrodzkich ?eglarzy. Odt?d postanowili?my obchodzi? si? bez metalu. U?ywamy jedynie gliny, drzewa i szk?a. W ten spos?b jeste?my zabezpieczeni przed nowym najazdem dzikus?w z Metalofagii.

Zwiedzanie miasta potwierdzi?o s?owa Nadmakarona. Zar?wno zak?ady tkackie, jak i warsztaty stolarskie zaopatrzone by?y w maszyny i przyrz?dy ze szlifowanego szk?a, palonej gliny oraz hartowanego drzewa.

Przed wieczorem Wa?na Chochla wyda?a na cze?? go?ci przyj?cie. Na d?ugich sto?ach pod palmami ustawiono dzbany z nektarem kwiatowym o r??nych woniach i smakach oraz frykasy z eukaliptusa, daktyli i orzech?w.

Tymczasem Parzybrodzi krz?tali si? ju? przy kot?ach, zaparzaj?c brody do wieczerzy.

Nagle pan Kleks zamilk?, zerwa? si? z miejsca i zawo?a? wskazuj?c na brodacza z czarnym zarostem:

- Jest.

Nadmakaron nie rozumiej?c, co znaczy okrzyk pana Kleksa odpowiedzia? spokojnie:

- Pi?kna broda, nieprawda?? Mamy tylko pi?? takich w naszym mie?cie. Gotujemy na nich czernin?.

Pan Kleks podbieg? do czarnego brodacza i gwa?townym ruchem zanurzy? jego brod? w najbli?szym kotle.

- Jest! - zawo?a? z zachwytem. - Kapitanie, prosz? spojrze?! Przecie? to najprawdziwszy atrament!

Wyci?gn?? z kieszeni pi?ro, zamoczy? je w czarnym p?ynie i szybko zacz?? kre?li? w notesie sw?j podpis, ozdobiony mn?stwem zamaszystych zawijas?w.

- Patrzcie - wo?a? do Bajdot?w - co za atrament! Genialny! Fantastyczny! Musimy dosta? t? brod? za wszelk? cen?! Zabierzemy j? do Bajdocji. B?dziemy mieli atrament! Niech ?yje czarna broda!

Nadmakaron dopiero teraz zrozumia?, o co chodzi. Uj?? pana Kleksa pod rami? i o?wiadczy? uroczy?cie:

- Ja i m?j lud byliby?my niezmiernie szcz??liwi, gdyby le?a?o w naszej mocy zaspokoi? ?yczenie tak wielkiego cz?owieka i uczonego. Byliby?my dumni, gdyby?my mogli potomkowi Zupeusza Mruka ofiarowa? nie tylko jedn?, ale sto ?yciodajnych br?d. Niestety, brody nasze s? ?ci?le zwi?zane z organizmem i po obci?ciu wi?dn? jak trawa. Nie mia?by? z nich po?ytku, drogi przyjacielu.

- Zmartwi?e? mnie, dostojny panie - rzek? cicho pan Kleks. - Bardzo mnie zmartwi?e?. Czy pozwolisz wobec tego, aby jeden z twoich rodak?w opu?ci? wasz kraj i uda? si? z nami do Bajdocji? Obsypiemy go kwiatami i bajkami, a on w zamian b?dzie nam zaparza? swoj? pi?kn?, czarn?, atramentow? brod?...

- O, nie! To niemo?liwe! - o?wiadczy? Nadmakaron. - Nasz organizm nie znosi ?adnych pokarm?w poza parzybrodzkimi zupami. Gdyby ten, o kt?rego chodzi, opu?ci? kraj, by?by do ko?ca ?ycia skazany na spo?ywanie czerniny z w?asnej brody. A to jest przecie? niemo?liwe, gdy? tylko odpowiednie mieszanki naszych zup zaspokajaj? niezb?dne potrzeby organizmu. Nie m?wmy o tym wi?cej.

Po czym, zwracaj?c si? do Bajdot?w, powiedzia? uprzejmie:

- Panowie, prosimy na wieczerz?!

Pan Kleks nie mia? apetytu. Trzyma? si? na osobno?ci, rozmy?la? stoj?c na jednej nodze, wreszcie rzek? do swoich towarzyszy:

- Jutro, skoro ?wit, ruszamy w dalsz? drog?. A teraz idziemy spa?.

Nad miastem zapad?a noc. Dogasa?y ogniska. Parzybrodzi nie u?ywali ?wiat?a, a zast?powa?a je fosforowa przyprawa do zup, kt?ra pozwala?a im widzie? w ciemno?ci. Pan Kleks i Bajdoci musieli po omacku dobrn?? do swoich hamak?w.

PODR?? W BECZCE

O ?wicie kapitan ustawi? marynarzy w dwuszereg i zameldowa? o tym panu Kleksowi.

- Ma pan teraz bardzo ?adne my?li, kapitanie - zauwa?y? pan Kleks zagl?daj?c do swego aparatu.

Skoro podr??nicy opu?cili rz?dow? dziupl?, znale?li si? od razu przed szpalerem dzieci, kt?re ka?demu wr?czy?y po bukiecie kwiat?w. Droga do pa?acu, gdzie sta?y ?widrowce, r?wnie? us?ana by?a kwiatami. Nadmakaron i Wa?na Chochla powitali go?ci, zamiataj?c ziemi? brodami.

Jakie? by?o przera?enie pana Kleksa, gdy okaza?o si?, ?e ze ?widrowc?w zosta?y tylko mizerne szcz?tki, kt?re tu i ?wdzie poniewiera?y si? w trawie. Mia?o si? wra?enie, ?e przez plac przeszed? huragan, kt?ry zmia?d?y? kabiny, pogruchota? silniki i wszystko obr?ci? w perzyn?.

- Co to znaczy? - zawo?a? pan Kleks prychaj?c z gniewu. - Kto o?mieli? si? zniszczy? nasze samoloty?

- Wybacz - wymamrota? Nadmakaron. - To nasze dzieci... Nie maj? ?adnych zabawek, a w ?widrowcach tyle by?o r??nych k??ek, k??eczek i spr??ynek... Biedne dziatki nie mog?y widocznie oprze? si? pokusie i rozebra?y wszystko na kawa?ki... Nie powiniene? gniewa? si? na nie za t? niewinn? psot?. Nie przypuszcza?y, ?e ?widrowce b?d? wam jeszcze potrzebne. Teraz maj? mn?stwo drobiazg?w do zabawy... Sp?jrz, czy to nie wzruszaj?cy widok?

Pan Kleks przypomnia? sobie, ?e ju? poprzedniego dnia zauwa?y? w r?kach dzieci r?wne metalowe przedmioty, co mu nasun??o pewne w?tpliwo?ci o naje?dzie Metalofag?w na Parzybrocj?. Teraz ze zgroz? spogl?da? na pogi?te t?oki, na po?amane tryby, na pokrzywione stery i przek?adnie, na pokr?cone p?aty aluminiowej blachy, z kt?rych dzieci na skwerach budowa?y sobie domki.

- Jeste?my zgubieni! - j?kn?? kapitan.

Bajdoci podnie?li rozpaczliwy lament. Marynarz Ambo rzuci? si? mi?dzy dzieci i ju? mia? zacz?? je ok?ada? swoj? bajdolin?, kiedy pan Kleks gwizdn?? rozkazuj?co na palcach.

- Prosz? zachowa? spok?j! - rzek? dobitnie. - Trzyma? si? mnie! Wiem, co nale?y robi?!

W?r?d Bajdot?w zapanowa?a cisza.

Nadmakaron sta? z wyci?gni?t? praw? r?k?, a palcami lewej przebiera? fr?dzle swojej makaronowej brody.

Pan Kleks zwr?ci? si? do niego:

- Spotka?o nas wielkie nieszcz??cie. Stracili?my nasze ?widrowce. Nie gniewamy si? na dzieci, bo nie wiedzia?y, ?e wyrz?dzaj? nam niepowetowan? szkod?. Niemniej jednak musimy ruszy? w dalsz? drog? . Liczymy na wasz? pomoc. Dajcie nam statek albo jak?? du?? ??d?, aby?my mogli jeszcze dzisiaj st?d odp?yn??.

Cz?onkowie Wa?nej Chochli pokiwali g?owami i udali si? na narad?. Nadmakaron drapa? si? w nos i rozmy?la?. Po chwili przywo?a? makaronowych dostojnik?w i d?ugo p??g?osem co? im perswadowa?. Wreszcie zwr?ci? si? do pana Kleksa:

- Czcigodny panie, postanowili?my, odda? do waszej dyspozycji nasz najcenniejszy budynek, nasz? rz?dow? dziupl?. Wprawdzie bardziej przypomina ona beczk? ni? okr?t, ale zbudowana jest solidnie i mo?na na niej pop?yn?? nawet na koniec ?wiata. Za godzin? dostarczymy j? na brzeg. Id?cie nad morze i czekajcie na nas.

Pan Kleks ze ?zami w oczach u?cisn?? Nadmakarona i opanowuj?c wzruszenie, powiedzia?:

- Jeste?cie prawdziwie szlachetnym i wspania?omy?lnym narodem. Cieszymy si?, ?e dostarczyli?my waszym dzieciom rozrywki i zabawy. Niech im nasze ?widrowce p?jd? na zdrowie!

- Niech ?yje pan Kleks! - zawo?a? z uniesieniem Nadmakaron.

A dzieci zacz??y skandowa? ch?rem:

- Gluk-glil-gle-gluk-glis! - i t?umnie odprowadzi?y podr??nik?w na sam brzeg morza.

Niebawem w oddali rozleg?o si? g?uche dudnienie i na ukwieconym wzg?rzu ukaza?a si? olbrzymia beczka. Toczy?o j? czterdziestu czterech Parzybrod?w, a za nimi gromada dziewcz?t nios?a na tacach talerze z zup? szczawiow?.

Z zachowaniem najwi?kszej ostro?no?ci beczk? spuszczono na wod?.

Po zjedzeniu zupy kapitan wyda? komend?:

- Za?oga na stanowiska!

Wkr?tce zjawi? si? Nadmakaron i Wa?na Chochla, a za nimi kilku tragarzy, kt?rzy przywie?li na taczkach zwoje lin wysmarowanych obficie ?ywic?.

Liny te ze szczytu beczki zarzucano do wody. Po chwili wynurzy?o si? stado rekin?w. ?ar?ocznie wpi?y si? z?bami w liny. Po czym nie mog?y si? ju? od nich uwolni?, bowiem g?sta ?ywica zlepi?a im szcz?ki na podobie?stwo ci?gutek.

- To jest m?j wynalazek - o?wiadczy? z dum? Nadmakaron. - Rekiny b?d? was holowa?y. A oto ?erd?, kt?ra zast?pi wam ster.

Pan Kleks serdecznie po?egna? Parzybrod?w, wdrapa? si? na szczyt beczki i wysun?? ?erd? naprz?d, pod same nosy, rekin?w. Gdy za?oga mocno przytwierdzi?a do beczki jeden koniec ?erdzi, wtedy do drugiego jej ko?ca przywi?za? si? marynarz Ambo sznurami, kt?re ko?ysa?y go jak hu?tawka.

Na widok tak smakowitego k?ska rekiny szarpn??y poci?gaj?c liny i r?wnocze?nie przywi?zan? do nich beczk?, Im szybciej goni?y upragniony ?er, tym chy?ej ?lizga? si? po falach niezwyk?y statek. Za?oga zesz?a na dno beczki, a tylko pan Kleks sta? na wierzchu i spogl?da? w stron? l?du.

"Znowu ruszam w drog? bez atramentu - my?la? ze smutkiem. - Ale nie trac? nadziei. O, nie!"

Tak, tak moi drodzy. Wielcy ludzie nigdy nie trac? nadziei.

Rekiny gna?y przed siebie jak op?tane, w?ciekle bij?c ogonami o wod?. Statek oddala? si? coraz bardziej od brzeg?w Parzybrocji. Na wzg?rzu widnia?a jeszcze przez pewien czas wysoka sylwetka Nadmakarona, ale niebawem i ona znikn??a z oczu, a w?ski skrawek ziemi zasnu?a mg?a.

Przez pierwsze dwa dni ?egluga odbywa?a si? nader sprawnie. Pogoda sprzyja?a, a pomy?lna wieja popycha?a naw? zgodnie z przewidzianym kursem. Ambo ko?ysa? si? na ko?cu ?erdzi i podsyca? ?ar?oczno?? rekin?w, kt?re nie szcz?dz?c wysi?ku pru?y fale i nios?y statek z szybko?ci? dwunastu supe?k?w na godzin?. Pan Kleks zag??bia? si? w samoczynn? map?, stoj?c na r?kach. Oblicza? odleg?o?ci. R?wnocze?nie raz po raz wymachiwa? w g?rze nogami, wskazuj?c w ten spos?b w?a?ciwy kierunek ?eglugi. Kapitan odpowiednio przesuwa? ?erd? w prawo lub w lewo i w ten spos?b sterowa? statkiem. Za?oga mia?a jednak bardzo kwa?ne miny. Parzybrodzi zaopatrzyli bowiem statek w dwa zbiorniki zupy szczawiowej i ten jednostajny posi?ek przyprawia? marynarzy o md?o?ci. Tote? pan Kleks musia? co pewien czas odrywa? si? od mapy i podnosi? Bajdot?w na duchu.

- Co za zupa! - wo?a? g?aszcz?c si? po brzuchu. - Pyszno?ci! Nigdy nie jad?em nic r?wnie smacznego. Trzeba by? sko?czonym durniem, ?eby nie delektowa? si? tak wybornym smakiem. Bodajbym do ko?ca ?ycia jada? tak? zup?!

Po takich s?owach oblizywa? si? wysuwaj?c j?zyk niemal do po?owy brody, po czym pa?aszowa? dla przyk?adu czubaty talerz zupy.

Tymczasem rekiny, pozbawione ?eru, zacz??y stopniowo s?abn??. Po dw?ch dniach mog?y zdoby? si? ju? tylko na pojedyncze zrywy. Resztkami si? wyskakiwa?y nad powierzchni? wody w nadziei, ?e zdo?aj? wreszcie pochwyci? Amba. ?ar?ocznie szczerzy?y z?by, po czym z pluskiem opada?y na fale.

Trzeciego dnia o ?wicie, kiedy pan Kleks drzema? jeszcze w hamaku, pogwizduj?c przez sen marsza krasnoludk?w, na dno statku zbieg? przera?ony kapitan i zawo?a?:

- Wszyscy na stanowiska! Statek w niebezpiecze?stwie!

Pan Kleks, nie przestaj?c mrucze? i pogwizdywa?, odbi? si? nogami od hamaka i da? susa na pok?ad. Natychmiast otoczy?a go wystraszona za?oga. D?? straszliwy wicher. Broda pana Kleksa rozwiewa?a si? jak postrz?piony ?agiel. Oszala?e z g?odu rekiny dosta?y kr??ka i goni?c za w?asnymi ogonami, wprawia?y statek w ruch wirowy. W?r?d huku zawiei parzybrodzka beczka kr?ci?a si? na wzburzonych falach jak karuzela.

Za?og? ogarn??a panika. Jeden z marynarzy zdj?? buty i rzuci? je w spienione nurty. Inni odrywali guziki od marynarskich bluz i ciskali je rekinom w oczy. Wzmog?o to w?ciek?o?? wyg?odnia?ych bestii do tego stopnia, ?e wpar?y si? ?bami w lewy bok statku i usi?owa?y go wywr?ci?. Sytuacja stawa?a si? rozpaczliwa.

Wtedy to w?a?nie rozleg? si? pot??ny g?os pana Kleksa:

- Zachowa? spok?j! Kto nie zastosuje si? do moich rozkaz?w, zostanie wyrzucony za burt?! Jestem z wami i potrafi? was ocali?! Wszyscy na stanowiska!

Marynarze natychmiast opanowali trwog?. Nawet Ambo przesta? szcz?ka? z?bami.

- Kapitanie! - grzmia? dalej g?os pana Kleksa. - Zarz?dzam wylanie do morza ca?ego zapasu zupy szczawiowej!

Niezw?ocznie na rozkaz kapitana o?miu ros?ych Bajdot?w skoczy?o w g??b statku. Po chwili zupa z obu zbiornik?w sp?ywa?a z burt na wzburzon? wod?. Zg?stnia?e fale opad?y. Rekiny poczu?y w pyskach smakowit? straw? i uspokoi?y si?. Po?ywna zupa szczawiowa s?czy?a si? im przez zaci?ni?te z?by do wyg?odnia?ych ?o??dk?w.

Pan Kleks jedn? r?k? uchwyci? si? ?erdzi i na wyd?tym przez wiatr surducie unosi? si? nad wod? jak balon, badaj?c sytuacj?. Po powrocie na pok?ad rzek? do kapitana:

- Na rekiny nie mo?emy ju? d?u?ej liczy?. Wszystkie zapad?y na szcz?ko?cisk, owrzodzenie ?o??dk?w, zanik nerek i puchlin? wodn?. Zajrza?em im w oczy. Na dnie oka ka?da z nich ma wypisan? swoj? chorob?. D?ugo nie poci?gn?. Gdy dostan? drgawek, zatopi? nam statek. Zupa nie przywr?ci im si? ani zdrowia.

- Co robi? w tej sytuacji? - zapyta? poblad?y kapitan.

- Przeci?? liny - o?wiadczy? pan Kleks, obur?cz wy?ymaj?c zmoczon? brod?.

Kapitan wyci?gn?? z pochwy sw?j marynarski kordelas, wyostrzy? go o podeszw? buta i poprzecina? liny. Uwolnione bestie morskie wywr?ci?y si? brzuchami do g?ry i znikn??y pod wod?.

Statek pozbawiony balastu, gnany wiatrem, podyrda? przez fale na podobie?stwo korka. Sztorm usta?. Zmordowani marynarze poczuli ostry g??d.

- C??, zupa szczawiowa nie smakowa?a wam - powiedzia? z przek?sem pan Kleks. - Teraz przynajmniej nie b?dziecie grymasili.

- Je??! - zawo?a? Ambo.

- Je??! - wrzasn?li ch?rem Bajdoci.

Pan Kleks si?gn?? do przepastnych kieszeni swoich spodni i wyci?gn?? z nich gar?? ocala?ych od?ywczych pastylek, kt?re otrzyma? na drog? od Patentoniusza XXIX. Kapitan ustali? racje dzienne po ?wier? pastylki na ka?dego cz?onka za?ogi.

- Woda nam si? ko?czy - powiedzia? z trosk? w g?osie. - Nie wiem, czy przetrzymamy do ko?ca tygodnia.

Ale pan Kleks tego nie s?ysza?. Nie chcia? je?? ani pi?, tylko sta? na jednej nodze i my?la?. Podczas badania rekin?w z kieszeni surduta wypad?y mu podarunki Wielkiego Wynalazcy. Dalekowzroczne okulary i maszynka do zgadywania my?li posz?y na dno. Samoczynna mapa unosi?a si? w oddali na falach. Mo?na by?o na niej dojrze? jedynie kawa?ek Morza Kormora?skiego i skrawek wyspy, kt?ra, do po?owy obgryziona przez ryby, przypomina?a raczej p??wysep.

Ka?dy inny popad?by w rozterk?. Powtarzam - ka?dy inny. Ale nie pan Kleks. Ten wielki uczony sta? na jednej nodze i rozmy?la?. Broda jego odchyla?a si? tym razem na po?udnie. Po pewnym czasie zawo?a? marynarzy, kaza? im ustawi? w pozycji pionowej ?erd?, do kt?rej poprzednio by? uwi?zany Ambo, i mocno trzyma? w r?kach. Nast?pnie wdrapa? si? na jej szczyt i trzymaj?c si? jedn? r?k?, zawis? w powietrzu. Wiatr wyd?? jego obszerny surdut, kieszenie i kamizelk? jak ?agle. Po chwili statek mkn?? w kierunku wskazanym przez brod? pana Kleksa. Marynarze kurczowo utrzymywali ?erd? w pozycji pionowej, a kapitan zaintonowa? pomocniczy hymn Bajdocji:

Kiedy si?y swe podwajasz,
Brzmi dono?niej has?o to:
Niech nam ?yje Wielki Bajarz
Sto lat, sto lat, sto lat, sto!

Wszyscy ochoczo podchwycili t? wspania?? pie?? na cze?? Wielkiego Bajarza, po czym zapad?a cisza. Ka?dy z Bajdot?w stara? si? u?o?y? w my?li swoj? codzienn? bajk?.

Kiedy zapad?a noc, pan Kleks zsun?? si? po ?erdzi na d??, a za?oga uda?a si? na spoczynek.

- Ja zostaj? na wachcie - o?wiadczy? pan Kleks. - Umiem spa? z otwartymi oczami, a poza tym lubi? przygl?da? si? ksi??ycowi. M?j profesor z Salamanki nauczy? mnie pos?ugiwa? si? si?? przyci?gania ksi??yca w ?egludze dalekomorskiej.

Niebawem w g??bi statku rozleg?o si? chrapanie dwudziestu siedmiu marynarzy. Tylko kapitan opowiada? przez sen bajk? o rekinie, kt?remu popsu? si? z?b, wi?c zaplombowa? go sobie z?ot? rybk?.

Pan Kleks czuwa? na pok?adzie, zapatrzony w ksi??yc. Tu? po p??nocy dostrzeg? na nim odbicie tr?jmasztowca, kt?rego ?agle podobne by?y do trzech ob?ok?w. Na podstawie pobie?nych oblicze? pan Kleks ustali? kurs tr?jmasztowca, jego odleg?o?? oraz przeci?tn? szybko??.

"O pi?tej pi?tna?cie zobaczymy go z prawej burty - pomy?la?. - O pi?tej czterdzie?ci pi?? b?dziemy go mieli na odleg?o?? g?osu. O pi?tej trzeba zrobi? pobudk?."

Pomy?lawszy tak, pan Kleks roz?o?y? na pok?adzie sw?j surdut i mrukn?? do siebie:

- Teraz Ambro?y spa? si? po?o?y.

Wielki uczony lubi? niekiedy na osobno?ci m?wi? do rymu.

Chmury przys?oni?y ksi??yc. W nocnej ciszy s?ycha? by?o jedynie chrapanie Bajdot?w, paplanin? kapitana i plusk fal. Na powierzchni morza b?yska?y gdzieniegdzie elektryczne ryby. Pan Kleks rozci?gn?? si? na surducie i zasn?? z otwartymi oczami.

PRZYL?DEK APTEKARSKI

Punktualnie o godzinie pi?tej czasu ?niadaniowego poderwa? marynarzy donios?y g?os:

- Pobudka! Wsta?!

Gdy za?oga wyleg?a na pok?ad, pan Kleks rozczesa? palcami brod? i uroczy?cie oznajmi?:

- Kapitanie! Marynarze! Bajdoci! Za chwil? ujrzycie na widnokr?gu zbli?aj?cy si? tr?jmasztowiec. Nie ustali?em jeszcze, pod jak? p?ynie bander?. Znam wielu kapitan?w ?eglugi dalekomorskiej. Tr?jmasztowiec najprawdopodobniej przyjmie nas na sw?j pok?ad i b?dziemy szcz??liwie kontynuowa? nasz? wypraw?. Atrament przede wszystkim! Spocznij!

Po tym przem?wieniu za?oga dosta?a swoj? porcj? od?ywczych pastylek, popi?a reszt? wody i odda?a si? zwyk?ym zaj?ciom. Morze by?o spokojne i g?adkie jak jezioro. ?piewaj?ce ryby od czasu do czasu wysuwa?y na powierzchni? owalne pyszczki i wtedy rozlega?y si? ciche d?wi?ki, przypominaj?ce bzykanie komar?w lub tony pozytywki.

Zgodnie z zapowiedzi? pana Kleksa, po pewnym czasie na tle tarczy wschodz?cego s?o?ca ukaza?y si? trzy rozpi?te ?agle, po?yskuj?ce biel? i srebrem.

Marynarze pobiegli na dzi?b statku i wrzeszczeli wniebog?osy, wymachuj?c r?kami:

- O, hej! SOS! Cip, cip, cip! Na pomoc!

Pan Kleks przerwa? te niepoczytalne okrzyki i zarz?dzi? zbi?rk?. Kaza? marynarzom ustawi? si? w piramid?, wdrapa? si? na jej szczyt i w milczeniu zacz?? wpatrywa? si? w dal. Wszyscy znamy doskonale wynalazczo?? wielkiego uczonego. Tym razem pan Kleks zrobi? zeza do ?rodka i skrzy?owa? spojrzenia, dzi?ki czemu podwoi? si?? wzroku. Po chwili Bajdoci us?yszeli jego urywane s?owa:

- Widz?... Na pok?adzie uwijaj? si? postacie w bieli... Bandera... Nie mog? dojrze?... Tak, tak! Teraz widz?... Trupia g??wka. Musz? przyjrze? si? dok?adniej... Rzeczywi?cie... Trupia g??wka... Rozumiem... Statek korsarski... Wezm? nas do niewoli i b?d? ??dali okupu... Nie trz??? si?, do stu piorun?w! Nie ja pierwszy stan? si? je?cem korsarzy... Przed wiekami spotka?o to samo Juliusza Cezara... Kt?ry tam si? kiwa? Nie ba? si?! Ambro?y Kleks jest z wami... Co?... Nie wiecie, kto to by? Juliusz Ce...

Zdania tego, niestety, pan Kleks nie zdo?a? doko?czy?. Marynarzy oblecia? nagle taki strach, ?e piramida zachwia?a si?, a nasz uczony run?? przez burt? do morza i znikn?? w topieli. Niebawem jednak wyp?yn?? na powierzni?, wypuszczaj?c z ust fontanny wody jak wieloryb. Obok niego zjawi?y si? nagle dwie ryby-pi?y.

- Przepi?uj? go! - wrzasn?? rozpaczliwie bosman Terno.

- Cz?owiek za burt?! - krzykn?? kapitan stosownie do obowi?zuj?cych przepis?w.

Ale zanim ktokolwiek zd??y? rzuci? si? na ratunek, pan Kleks ze zwinno?ci? wprawnego je?d?ca wskoczy? na grzbiet jednej z ryb, chwyci? j? za p?etwy i zmusi? do przebicia pi?? drugiego napastnika. Nast?pnie podp?yn?? do statku, kaza? spu?ci? ?erd? i wdrapa? si? po niej na pok?ad.

- Nie ma nic zdrowszego ni? k?piel morska - o?wiadczy? weso?o.

Tymczasem tr?jmasztowiec zbli?y? si? ju? na tyle, ?e mo?na by?o rozr??ni? na nim poszczeg?lne postacie, odziane w bia?e kitle.

- Wygl?daj? jak lekarze albo sanitariusze - zauwa?y? kapitan.

- Dostrzegam wyra?nie nazw? statku! - zawo?a? Ambo.

- Nie drzyj si?, bo mi b?benki w uszach pop?kaj? - skarci? go pan Kleks. - Od dawna widz? napis na kad?ubie. Statek nazywa si? "Pigularia".

Gdy tr?jmasztowiec podp?yn?? na odleg?o?? g?osu, kapitan przy pomocy ramion zasygnalizowa?:

- Potrzebujemy pomocy. Czy jeste?cie statkiem korsarskim?

Z "Pigularii" cz?owiek w bia?ym kitlu odpowiedzia? machaj?c dwiema chor?giewkami:

- Jeste?my okr?tem flagowym najmi?o?ciwiej nam panuj?cego magistra Pigularza II udzielnego Prowizora Przyl?dka Aptekarskiego i Obojga Farmacji. Przyjmiemy was na pok?ad "Pigularii". Trzymajcie si? nawietrznej strony. Zaczynamy manewrowa?. Podp?ywamy!

- Niech ?yje Pigularz II! - zawo?a? kapitan.

- Niech ?yje! - podchwycili Bajdoci.

- Rozumiem - rzek? po namy?le pan Kleks. - Trupia g??wka to znak u?ywany przez aptekarzy do oznaczania lek?w truj?cych i niebezpiecznych. Z korsarzami ?atwiej by?oby si? dogada?. Ale trudno, nie mamy wyboru.

"Pigularia", korzystaj?c z ?agodnej bryzy, zbli?y?a si? do statku Bajdot?w i opar?a si? burt? o burt?.

- Przesiadamy si? - powiedzia? pan Kleks, po czym pierwszy da? susa na pok?ad tr?jmasztowca. Za nim g?siego ruszy?a za?oga beczki, a na ko?cu kapitan. Po chwili rz?dowa dziupla Parzybrod?w, pusta i ?a?osna, samotnie ko?ysa?a si? na falach.

Na "Pigularii" naszych podr??nik?w przyj?to nader uprzejmie. Obie za?ogi ustawi?y si? na pok?adzie naprzeciwko siebie i obaj kapitanowie statk?w oddali sobie nale?ne honory. Pan Kleks sta? z boku i bacznie przygl?da? si? ceremonii. Wszyscy poddani Pigularza II odziani byli w czyste bia?e kitle. Twarze ich zdobi?y w?siki i kr?tkie br?dki, przystrzy?one w kszta?cie klina. Bi? od nich ostry zapach zi?? leczniczych.

Po zako?czeniu wst?pnej prezentacji na pok?ad wszed? paradnym krokiem Pierwszy Admira? Floty w pi?ropuszu na g?owie i w kitlu ozdobionym z?otymi galonami. Sk?oni? si? przed panem Kleksem i rzek? po ?acinie:

- Jestem Alojzy B?bel, wychowanek s?ynnej Akademii Ambro?ego Kleksa.

Zagrzmia?y tr?by, rozleg?y si? hymny Bajdocji oraz Obojga Farmacji, a tak?e prywatny hymn naszego uczonego. On sam sta? dumnie wyprostowany, z wypi?tym brzuchem. Gdy przebrzmia?y ha?a?liwe d?wi?ki hymn?w, powiedzia? wzruszonym g?osem:

- Jam jest Ambro?y Kleks.

Pierwszy Admira? Floty obj?? go za szyj? i serdecznie uca?owa? w obydwa policzki.

- Pami?tam ci? - powiedzia? z u?miechem rozrzewnienia pan Kleks. - Pewnego dnia za kar? odkr?ci?em ci g?ow?, nogi oraz r?ce i zamkn??em w walizce. Dawne to czasy, m?j drogi Alojzy.

- Panowie - zawo?a? Pierwszy Admira? Floty - zajmijcie si? naszymi go??mi! Panie profesorze, prosz? wy?wiadczy? mi zaszczyt i zje?? ze mn? obiad.

Po tych s?owach uj?? pod rami? pana Kleksa i poprowadzi? go do kajuty admiralskiej. Tam ka?dy z nich opowiedzia? swoje dzieje, jako ?e nie widzieli si? od lat trzydziestu. W toku rozmowy pan Kleks dowiedzia? si? o za?o?onym przed p?? wiekiem pa?stwie farmaceut?w, kt?re zaludniono aptekarzami z r??nych kraj?w. Obecnie, pod ber?em Pigularza II, opracowywane s? wszelkie najnowsze leki: pigu?ki, krople, ma?ci i mikstury, w kt?re Przyl?dek Aptekarski zaopatruje apteki i drogerie ca?ego ?wiata.

- Ale my tu sobie gadu, gadu, a tymczasem obiad stygnie - rzek? wreszcie Pierwszy Admira? Floty. - Steward! Prosz? podawa?.

Obiad, kt?rym uraczono pana Kleksa, sk?ada? si? z da? nader osobliwych. Po zupie z dziurawca podano bitki z aloesu w sosie rumiankowym oraz sa?at? z kwiatu lipowego, a na deser racuszki z siemienia lnianego polane sokiem mi?towym. Na zako?czenie obiadu wniesiono nap?j ze skrzypu i sza?wii. Po obiedzie Pierwszy Admira? Floty zapali? papierosa dla astmatyk?w, zaci?gn?? si? kilka razy i rzek?:

- Wracamy w?a?nie z podr??y dooko?a ?wiata. Sprzedali?my nasze leki, a zakupili?my zio?a lecznicze, kt?re stanowi? wy??czne po?ywienie naszej ludno?ci. S? zdrowe i bardzo smaczne. Nieprawda?, panie profesorze?

- Hm... tak... owszem... - odpar? uprzejmie pan Kleks zapijaj?c cierpkim napojem gorycz pozosta?? w ustach po obiedzie.

Jak przysta?o na cz?owieka dobrze wychowanego, wyrazi? uznanie dla admiralskiej kuchni, ale jednocze?nie ze smutkiem pomy?la? o Bajdotach. Pogardzana przez nich zupa szczawiowa mog?aby dzi? uchodzi? za przysmak i?cie kr?lewski.

Mi?? pogaw?dk? starych znajomych przerwa? kapitan "Pigularii", melduj?c Pierwszemu Admira?owi Floty, ?e wida? ju? brzegi Przyl?dka Aptekarskiego i Obojga Farmacji.

- Wyjd?my na pok?ad - zaproponowa? pan Kleks, albowiem dusi? go dym z papieros?w dla astmatyk?w.

Istotnie, tr?jmasztowiec szybko zbli?a? si? do portu. Na odleg?ym wzg?rzu widnia?o miasto. Szklane budowle po?yskiwa?y w promieniach zachodz?cego s?o?ca.

Bajdoci nie ukrywali obrzydzenia i straszliwie wykrzywiali si? na wspomnienie obiadu. Ca?e szcz??cie, ?e nikt z gospodarzy nie rozumia? ich j?zyka. Oficerowie, a tak?e marynarze "Pigularii" m?wili wy??cznie po ?acinie.

W pewnej chwili orkiestra zagra?a tusz. Tr?jmasztowiec majestatycznie wp?yn?? do portu.

Stolica pa?stwa zabudowana by?a d?ugimi szklanymi pawilonami, kt?re na podobie?stwo gwiazdy zbiega?y si? przy centralnym placu. Sta? na nim pomnik Magistra Pigularza I, za?o?yciela miasta i odkrywcy witamin. W pawilonach wytwarzano leki, natomiast izby mieszkalne znajdowa?y si? w podziemiach. Zreszt? ludno?? Przyl?dka Aptekarskiego wynosi?a zaledwie 5555 os?b, w tym 555 kobiet. Reszt? stanowili m??czy?ni. Dzieci w og?le nie by?o. Magister Pigularz II wynalaz? tabletki odm?adzaj?ce, dzi?ki kt?rym ludno?? utrzymywa?a si? stale i niezmiennie w tym samym wieku. Dlatego te? zmiana pokole? sta?a si? zb?dna, a dzieci - niepotrzebne. Ludno?ci ani nie ubywa?o, ani nie przybywa?o.

Okaza?o si? jednak, ?e tabletki odm?adzaj?ce s? ?ci?le strze?one, a sekret produkcji znany jest wy??cznie w?adcy tego kraju.

- Czemu nie chcecie swym wynalazkiem uszcz??liwi? ludzi na ca?ym ?wiecie? - zapyta? pan Kleks jednego z dygnitarzy Obojga Farmacji.

- To ca?kiem proste - odrzek? zagadni?ty. - Nie chcemy, aby r?wnie? w innych krajach dzieci sta?y si? niepotrzebne. ?wiat bez dzieci by?by smutny jak nasz przyl?dek.

M?wi?c to, dygnitarz po?? kitla otar? ?z? i ci??ko westchn??.

Wr??my jednak do Pierwszego Admira?a Floty.

Po przybyciu do stolicy zaprowadzi? on niezw?ocznie pana Kleksa do pa?acu Magistra Pigularza II. By? to w?adca smutny i powa?ny. Jego bia?y kitel zdobi?y haftowane z?otem god?a aptekarskie, a na g?owie spoczywa? wieniec z li?ci senesowych. W d?oni, zamiast ber?a, trzyma? wielki termometr do mierzenia temperatury.

- Mi?o mi powita? tak s?ynnego uczonego - przem?wi? Pigularz II. - Pozw?l, czcigodny go?ciu, ?e na dow?d szczeg?lnego wyr??nienia osobi?cie zmierz? ci temperatur?.

M?wi?c to, wsun?? panu Kleksowi termometr pod pach?.

- Trzydzie?ci siedem i jeden... Ochmistrzu, prosz? pocz?stowa? naszego go?cia aspiryn? i da? mu do popicia wywar z kwiatu dziewanny.

Po wychyleniu tej zwyczajowej czary przyja?ni Pigularz II w otoczeniu ?wity uda? si? z panem Kleksem na zwiedzanie miasta. Na pa?acowym dziedzi?cu do??czyli do nich pozostali bajdoccy go?cie.

Gdy stan?li na centralnym placu, Udzielny Prowizor poinformowa?, ?e plac ten nosi nazw? Obojga Farmacji, stosownie do podzia?u lek?w na sta?e i p?ynna. Nast?pnie wskaza? termometrem szklane pawilony i udzieli? dalszych wyja?nie?:

- W ka?dym pawilonie wytwarza si? okre?lon? kategori? lek?w. W tym oto wyrabiamy krople, poczynaj?c od walerianowych, a ko?cz?c na kroplach do oczu. W nast?pnym produkujemy oleje - rycynowy, lniany, kamforowy i tym podobne. W nast?pnym - ma?ci i smarowid?a. Dalej - wywary z zi??. W tym najwy?szym gmachu w kszta?cie m?yna przyrz?dzamy proszki w stanie sypkim. W nast?pnym pigu?ki, pastylki i tabletki. W tamtym za? - cukierki ?lazowe i eukaliptusowe od kaszlu. I tak dalej, i tak dalej. Wejd?my jednak do ?rodka.

Oszklone drzwi pawilonu rozwar?y si? na o?cie? i ca?y orszak znalaz? si? w ogromnej hali, gdzie kilkadziesi?t kobiet zaj?tych by?o rozlewaniem do buteleczek r??nokolorowych specyfik?w, wywar?w i mikstur.

Wszystkie te kobiety by?y w jednakowym wieku, mia?y na sobie bia?e kitle i wygl?da?y tak samo jak m??czy?ni. R??ni?y si? od nich jedynie tym, ?e nie mia?y zarostu.

Podczas gdy go?cie zwiedzali pawilon i ogl?dali najnowsze urz?dzenia, m?odsza s?u?ba farmaceutyczna roznosi?a na tacach napoje zio?owe. Bajdoci krzywili si? nieprzyzwoicie. Tylko pan Kleks dla ratowania sytuacji wychyla? jedn? szklank? po drugiej i udawa? ukontentowanie. Nagle w oczach jego pojawi? si? czerwony b?ysk, co wskazywa?o na wielkie wzburzenie uczonego. Roztr?ci? otaczaj?cych go Bajdot?w, podbieg? do jednej z tac i porwa? stoj?c? na niej szklank?.

- Mam... Mam to, czego szuka?em! - krzykn?? g?o?no.

Szklanka wype?niona by?a po brzegi granatowoczarnym p?ynem.

- Atrament! - wo?a? pan Kleks. - Prawdziwy atrament! Podajcie mi papier i pi?ro!

- Niestety - rzek? Pierwszy Admira? Floty. - Jest to wywar z korzenia siedmior??d?ki. Wygl?da jak atrament, ale brak mu trwa?o?ci. Posiada bowiem t? w?a?ciwo??, ?e po och?odzeniu ulatnia si? i znika.

M?wi?c to, wzi?? szklank? z r?k pana Kleksa i ca?? jej zawarto?? wyla? na kamienn? posadzk?. Gor?cy p?yn rozla? si? czarn? strug?, ale ju? po chwili uni?s? si? w g?r? w kszta?cie granatowej mgie?ki, po czym znikn?? nie pozostawiaj?c najmniejszego ?ladu.

- Niech diabli porw? wszystkie siedmior??d?ki - j?kn?? pan Kleks. - A wy, farmaceutyczne m?drale, czym piszecie? Mlekiem? Czy mo?e wod??

Nikt nie spodziewa? si? takiego wybuchu gniewu. Zreszt? pan Kleks natychmiast si? zreflektowa?, stan?? na jednej nodze i w tej skromnej pozycji prosi? gospodarzy o przebaczenie.

- Powiedz, Alojzy, m?j dawny uczniu, czym piszecie? - zapyta? ju? ca?kiem spokojnie.

- W og?le nie piszemy - odpar? Pierwszy Admira? Floty. - Pisanie jest godne gryzipi?rk?w, lecz nie farmaceut?w. Po prostu ka?dy z nas w swoim dziale zna na pami?? tysi?c dwie?cie recept. I to nam wystarcza.

Pan Kleks b?yskawicznie pomno?y? 5555 przez tysi?c dwie?cie.

- Sze?? milion?w sze??set sze??dziesi?t sze?? tysi?cy - o?wiadczy? z podziwem. - To rzeczywi?cie wystarczy.

- Ochmistrzu - rzek? Pigularz II - prosz? pocz?stowa? naszych go?ci chinin? i da? im do popicia nalewk? na agawie.

Podczas gdy roznoszono tace, Pierwszy Admira? nachyli? si? do ucha pana Kleksa i rzek? poufnie:

- Czcigodny profesorze... Jeste?my genialnymi farmaceutami, ale brak nam do?wiadczonych marynarzy. Chcia?bym zwerbowa? pi?ciu Bajdot?w do mojej floty. Prosz? mi w tym dopom?c.

- Chyba zwariowa?e?, Alojzy - ?achn?? si? pan Kleks. - Sp?jrz na ich wykrzywione twarze i zapadni?te brzuchy... Pozdychaliby jak muchy na tych waszych zi??kach... Do takiego wiktu trzeba zaprawia? si? od dziecka. Wybij to sobie z g?owy, Alojzy.

I gniewnie prychaj?c wielki uczony odwr?ci? si? plecami do swego wychowanka na znak, ?e nie zamierza wi?cej na ten temat rozmawia?. Gdyby si? nie by? odwr?ci?, dostrzeg?by na twarzy Pierwszego Admira?a wyraz takiej z?o?liwo?ci i szyderstwa, ?e na pewno mia?by si? od tej chwili na baczno?ci.

Istotnie, trudno jest uwierzy? w to, co sta?o si? potem.

Pod wiecz?r pan Kleks postanowi? opu?ci? Przyl?dek Aptekarski i wyruszy? w dalsz? drog?. Ale wtedy okaza?o si?, ?e pi?ciu Bajdot?w znikn??o jak kamfora. D?ugotrwa?e poszukiwania nie da?y rezultatu.

- Prosz? mnie zaprowadzi? do Udzielnego Prowizora - za??da? wreszcie pan Kleks.

- Udzielny Prowizor, Magister Pigularz II, nie chce by? nadal niepokojony przez cudzoziemc?w, kt?rzy nie potrafili oceni? jego go?cinno?ci - o?wiadczy? Pierwszy Admira? z szyderczym u?miechem.

- Co to wszystko znaczy? - krzykn?? gro?nie pan Kleks. - Prosz? o natychmiastowe wyja?nienie. Zn?w zaczynasz swoje dawne sztuczki, Alojzy!

- Tak, tak! Zaczynam! - zawo?a? zuchwale Alojzy B?bel. - Chce pan zobaczy? swoich zaginionych Bajdot?w? Zaraz ich panu poka??.

Z tymi s?owy poci?gn?? pana Kleksa gwa?townie za po?? surduta i t?umi?c ?miech, zaprowadzi? do podziemnych pomieszcze?. Z g??bi korytarza dobiega? p?acz niemowl?cia.

Pierwszy Admira? Floty pchn?? jedne z drzwi i oczom pana Kleksa przedstawi? si? niezwyk?y widok. Na szerokim ???ku le?a?o pi?cioro niemowl?t w powijakach. Cztery ssa?y smoczki, a pi?te wydziera?o si? wniebog?osy.

- Oto pa?scy Bajdoci - rzek? z szata?skim chichotem Pierwszy Admira?. - B?d? si? zaprawiali od niemowl?ctwa do naszego wiktu. Zgodnie z pa?skim ?yczeniem, cha-cha-cha! Dostali dobr? porcj? odm?adzaj?cych pastylek! Nie ?a?owa?em im! Nie?le ich odm?odzi?em, co?! Cha-cha-cha!...

Pan Kleks w os?upieniu przygl?da? si? niemowl?tom. Rozpozna? w nich swoich towarzyszy, gdy? rysy twarzy zosta?y nie zmienione. Ten p?acz?cy to by? kapitan! Obok le?a? bosman Terno, dalej Ambo i jeszcze dwaj marynarze.

- S?uchaj, Alojzy - rzek? pan Kleks zduszonym g?osem, od kt?rego mo?na by?o dosta? g?siej sk?rki. - S?uchaj, Alojzy, zawsze by?e? zaka?? mojej Akademii. Teraz widz?, ?e sta?e? si? zaka?? ludzko?ci! Tym razem uda?o ci si? wystrychn?? mnie na dudka. Ale ja wymy?l? tak? sztuczk?, ?e zostan? z ciebie trociny! Rozumiesz?! Tro-ci-ny! Zapami?taj to sobie, Alojzy B?bel!

Po tych s?owach pan Kleks odwr?ci? si?, opu?ci? pok?j i ruszy? korytarzem w stron? wyj?cia. Goni? go chichot Alojzego i urywane wykrzykniki:

- Stara purchawka!... Nad?ta ropucha, cha-cha-cha!...

Nad miastem zapad?a noc. Oszklone pawilony ja?nia?y ?wiat?ami. Pan Kleks pobieg? na plac Obojga Farmacji, gdzie Bajdoci, zbici w gromad?, siedzieli na go?ej ziemi. Pr?cz nich na placu nie by?o nikogo.

- G?owy do g?ry! - zawo?a? pan Kleks. - Opuszczamy ten zwariowany kraj! Ruszamy w g??b l?du! Przysz?o?? przed nami! Stracili?my wprawdzie pi?ciu towarzyszy, ale jest nas jeszcze dwudziestu dw?ch. Za mn?!

Ten wielki cz?owiek nigdy nie traci? nadziei. Wysun?? do przodu swoj? roz?o?yst? brod? i pewnym krokiem pomaszerowa? w przepastne mroki nocy. Mia? bowiem taki dar, ?e widzia? w ciemno?ci. Za nim, po omacku, wlekli si? wyg?odniali i zn?kani marynarze.

Posta? pana Kleksa olbrzymia?a w migotliwym ?wietle gwiazd.

Tak, moi drodzy. To by? cz?owiek naprawd? niezwyk?y.

KATASTROFA

Kawalkada maszerowa?a przez ca?? noc.

Celem rozweselenia Bajdot?w pan Kleks bez przerwy opowiada? im swoje prawdziwe i zmy?lone przygody, wspomina? o historii z Alojzym, o doktorze Paj-Chi-Wo, a nawet o ksi?ciu przemienionym w szpaka Mateusza. Wszystkie te opowie?ci nie mog?y jednak nape?ni? pustych ?o??dk?w marynarzy.

Z trudem posuwali si? w g??b l?du. Gor?cy tropikalny wiatr wysusza? im wargi i pot?gowa? pragnienie.

Pan Kleks nawet bez mapy orientowa? si? w po?o?eniu geograficznym. Polega? na przedziwnych w?a?ciwo?ciach swojej brody, kt?ra nie tylko wskazywa?a kierunek marszu, ale nadto zapowiada?a blisko?? wody i jad?a.

- G?owy do g?ry!-wykrzykiwa? raz po raz pan Kleks. - Zbli?amy si? do rzeki... Czuj? zapach ananas?w i daktyli... Skrzy?owanym spojrzeniem widz? nawet orzechy kokosowe... Przygotujcie si? do ?niadania!

S?owa pana Kleksa dodawa?y Bajdotom si?y i otuchy. Przyspieszali kroku i ?ykali ?link? na my?l o soczystych owocach.

Przej?cie nocy w poranek nast?pi?o szybko i niepostrze?enie. Przed oczami podr??nik?w rozpo?ciera? si? krajobraz pe?en bujnej zieleni, kolorowych ptak?w i ogromnych motyli. W g?szczu zaro?li niezliczone owady szumia?y i pobrz?kiwa?y jak srebrne monety. Opodal pi?? si? w g?r? bambusowy gaj.

Niewyczerpana wynalazczo?? pana Kleksa podsun??a mu szczeg?ln? my?l.

- Potrzebne mi s? wasze siekierki i no?e! - zawo?a? do Bajdot?w. - Z tych bambus?w zrobimy sobie szybkobie?ne szczud?a!

Marynarze z zapa?em zabrali si? do roboty. Po up?ywie p?? godziny ka?dy z nich trzyma? w r?kach dwa wysokie bambusowe dr?gi. Z rzemiennych pas?w skonstruowano uchwyty do st?p, na podobie?stwo strzemion.

- Ruszamy! - zakomenderowa? pan Kleks. - ?mia?o! Nie ba? si?! Wykorzystywa? gi?tko?? bambusu! Spr??ynowa?! Spr??ynowa?!

Istotnie wysokie szczud?a dzi?ki swej elastyczno?ci pozwala?y odbija? si? od ziemi. Bajdoci posuwali si? wi?c w podskokach, d?ugimi susami, ze zwinno?ci? konik?w polnych. Tylko pan Kleks pos?ugiwa? si? jednym bambusem i wykonywa? gigantyczne skoki o tyczce, wyprzedzaj?c marynarzy. Wierzcie mi, moi drodzy, ?e lekko??, z jak? wielki uczony wylatywa? w g?r? i opada? na ziemi? o p?? mili dalej, wzbudza?a powszechny podziw. Odnosi?o si? wra?enie, ?e pan Kleks przeobrazi? si? w kangura, a niekt?rym Bajdotom wydawa?o si? nawet, ?e rozwiane po?y surduta zast?puj? mu skrzyd?a.

Podr?? na szybkobie?nych szczud?ach odbywa?a si? z tak? szybko?ci?, ?e pan Kleks co chwila wykrzykiwa? ze szczytu swojej tyczki:

- Przebyli?my dziesi?? mil!... Hop!... Znowu przebyli?my dziesi?? mil!... Hop!... Jeszcze tylko sto mil i b?dziemy u celu... Lecimy dalej!... Spr??ynowa?!... Hop!

Po godzinie w oddali ukaza?y si? wreszcie palmy. Wyg?odniali Bajdoci rzucili si? chciwie na zwisaj?ce w?r?d ga??zi owoce. ?apczywie po?erali ananasy, rozbijali siekierkami orzechy kokosowe i duszkiem wypijali orze?wiaj?ce mleko.

- Szanujcie si?! - wo?a? pan Kleks. - Miarkujcie ?ar?oczno??! Pochorujecie si? z przejedzenia! Czy macie ochot? wraca? do pigularzy po olej rycynowy?

Na wspomnienie Przyl?dka Aptekarskiego Bajdoci opanowali ?akomstwo, zeszli ze szczude?, pok?adli si? na ziemi i g?o?no sapi?c oddali si? trawieniu. Dopiero wtedy pan Kleks przy pomocy tyczki zerwa? p?k daktyli i spo?y? skromne ?niadanie, bowiem jada? na og?? niewiele. Najch?tniej ?ywi? si? przez sen potrawami, kt?re mu si? ?ni?y.

Po d?u?szym wypoczynku podr??nicy ruszyli ku rzece, wypatrzonej przed pana Kleksa w odleg?o?ci pi??dziesi?ciu mil na po?udnie.

- Widz? j?! - wo?a? wielki uczony daj?c pot??ne p??milowe susy o tyczce. - B?dziemy mieli wspania?? k?piel, o ile nie schrupi? nas krokodyle. Bardzo ceni? te poczciwe stworzenia. One wcale nie zdaj? sobie sprawy, ?e ludzie nie lubi?, aby ich po?erano. Ja im to wyt?umacz?. Umiem przemawia? do zwierz?t... Sko?czy?em w Salamance Instytut J?zyk?w Zwierz?cych... Znam tak?e niekt?re narzecza ptak?w i owad?w... Doktor Paj-Chi-Wo umia? porozumiewa? si? nawet z rybami. Ale do tego trzeba mie? trzecie ucho. Patrzcie. Oto jeste?my na miejscu!

Niebawem podr??nicy znale?li si? nad brzegiem niezmiernie szerokiej rzeki. Leniwe fale barwy piwa toczy?y si? wolno i majestatycznie, tworz?c gdzieniegdzie wiry pokryte pian?. Od wody nios?o orze?wiaj?cym ch?odem. W przybrze?nym rozlewisku wygrzewa?y si? na s?o?cu krokodyle.

Pan Kleks zdj?? trzewiki i skarpetki, podwin?? do kolan nogawki spodni, po czym wszed? do wody. Krokodyle poruszy?y si? niespokojnie. Pan Kleks odwa?nie posuwa? si? w ich kierunku. Krokodyle rozwar?y paszcze, a jeden z nich g?o?no k?apn?? i gro?nie zderzy? ogonem o wod?. Pan Kleks nieustraszenie szed? dalej. Wreszcie zbli?y? si? do krokodyli i wyg?osi? do nich d?ugie przem?wienie, gestykuluj?c przy tym obydwiema r?kami. Bajdoci nie s?yszeli tego, co m?wi? wielki uczony. Zobaczyli jedynie, jak krokodyle, potulnie kiwaj?c ?bami, cofn??y si? do ty?u, a po chwili zanurzy?y si? w nurtach rzeki i odp?yn??y daleko od brzegu.

Tak, tak, moi drodzy. Pan Kleks by? naprawd? cz?owiekiem niezwyk?ym.

Kiedy wr?ci? do swoich towarzyszy, zdawa?o si?, ?e ko?czy jeszcze rozmow? z krokodylami, wypowiada? bowiem jakie? niezrozumia?e s?owa, kt?re brzmia?y mniej wi?cej tak:

- Kra-ba-ba kru... kru-kra-bu... bukru-kru kra...

Trudno jednak uwierzy?, aby tak w?a?nie brzmia? krokodyli j?zyk.

Podr??nicy szybko rozebrali si? i wskoczyli do wody. Za?ywali k?pieli, p?ywali, nurkowali i wrzeszczeli z rozkoszy jak banda dzikus?w. Pan Kleks pluska? si? przy brzegu w koszuli i w d?ugich kalesonach. Mia? bowiem na ciele magiczny tatua?, kt?ry otacza? wielk? tajemnic?. Mo?e by? tam s?ownik wyraz?w zwierz?cych? A mo?e chi?skie formu?ki m?dro?ci doktora Paj-Chi-Wo? Nikt nie potrafi?by tego odgadn??, tak jak nikt nie zdo?a?by zg??bi? niezwyk?ego umys?u pana Kleksa.

Po k?pieli podr??nicy jeszcze raz si? posilili, po czym na rozkaz wielkiego uczonego zabrali si? do budowania tratwy. Powi?zali pasami bambusowe szczud?a, pokryli je warstw? palmowych li?ci, doko?a za? umocowali p?ywaki z drzewa korkowego.

Pan Kleks przygl?da? si? pracy Bajdot?w i z w?a?ciwym mu znawstwem kierowa? budow? tratwy.

Tak, tak, moi drodzy. Pomys?owo?? pana Kleksa by?a naprawd? niewyczerpana.

O godzinie pi?tej czasu podwieczorkowego wielki uczony zarz?dzi? zbi?rk? i przem?wi? do Bajdot?w:

- Nie tra?my z oczu g??wnego celu naszej wyprawy. Bajdocja czeka na atrament i musimy jej tego atramentu dostarczy?! Niech nazywam si? Alojzy B?bel, je?li nie dotrzymam obietnicy danej Wielkiemu Bajarzowi! Bosman Kwaterno! Wyst?p! Mianuj? ci? kapitanem. Zarz?dzam zaokr?towanie za?ogi! Spocznij!

Wkr?tce tratwa odbi?a od brzegu. Pan Kleks sta? na przodzie na jednej nodze i patrz?c w dal, rozczesywa? palcami swoj? roz?o?yst? brod?. Na ramieniu jego usiad?a kolorowa papuga i dzioba?a go w ucho. Ale pan Kleks nie zwraca? na to uwagi. Oblicza? w my?lach odleg?o?? do nieznanego kraju i niebawem ustali?, ?e le?y on na prawym brzegu, za dwudziestym si?dmym zakr?tem rzeki.

- Nie tra?my nadziei - powiedzia? wreszcie p??g?osem. - Niech nazywam si? Alojzy B?bel, je?li wr?c? do Bajdocji z pustymi r?kami.

Kapitan Kwaterno dzielnie prowadzi? tratw?. Przy sterze czuwa? do?wiadczony sternik Limpo. Nadzy do pasa marynarze po kilku dniach opalili si? na br?z. Jedynie pan Kleks nie sprzeniewierza? si? swoim zwyczajom. Trwa? na posterunku w surducie i kamizelce, w sztywnym ko?nierzyku, z fantazyjnie zawi?zanym krawacie. By? to cz?owiek nie tylko wielkiego umys?u, ale r?wnie? niez?omnych zasad.

Po dw?ch tygodniach spokojnej ?eglugi nast?pi? okres tropikalnych burz. Deszcz la? strumieniami, b?yskawice rozdziera?y czarny pu?ap chmur, a pioruny jak op?tane bi?y w przybrze?ne drzewa.

Tu i ?wdzie wybucha?y po?ary wywo?uj?c pop?och w?r?d ptak?w. Hipopotamy i krokodyle kot?owa?y si? w wodzie i nurkowa?y po ka?dym uderzeniu pioruna.

Zdawa?o si?, ?e natura sprzysi?g?a si? przeciwko podr??nikom. Tratwa ?lizga?a si? z fali na fal?, przybieraj?c chwilami pozycj? niemal pionow?, pogr??a?a si? w spienionym nurcie i wyp?ywa?a zn?w na powierzchni?. Za?oga kurczowo trzyma?a si? sk?rzanych spoje?, ratuj?c r?wnocze?nie marynarzy, kt?rych zmywa?a wzburzona fala.

Na prawym brzegu rzeki p?on??y lasy. Lewego w og?le nie mo?na by?o dosi?gn?? wzrokiem.

Burze morskie mog?y uchodzi? za niewinn? igraszk? wobec tego rozszala?ego nurtu, pe?nego wir?w, obalonych przed wiekami pni drzewnych, oszala?ych zwierz?t i p?az?w.

Nieustraszony pan Kleks, balansuj?c to na jednej nodze, to na drugiej nodze, sta? z rozwian? brod? na przodzie tratwy.

- G?owy do g?ry! - wo?a? do le??cych na brzuchach Bajdot?w. - P?yniemy zgodnie z planem! Zosta?o nam tylko osiemna?cie zakr?t?w! Zbli?amy si? do celu! Nie ba? si?! Jestem z wami!

Dla dodania otuchy marynarzom pan Kleks igra? z niebezpiecze?stwem. Od czasu do czasu wskakiwa? na grzbiet przep?ywaj?cego obok hipopotama, klepa? go po ?bie i wykrzykiwa? dono?nie:

- Hip-hip! Hi-po! Hi-po-po! Tam-tam! Wi?ta!

Po odp?yni?ciu na znaczn? odleg?o?? pan Kleks odbija? si? od zadu hipopotama i dawa? susa z powrotem na tratw?. Wykonywa? przy tym w powietrzu ruchy r?kami jak zawodowy p?ywak.

Po ka?dej takiej przeja?d?ce na hipopotamie wyci?ga? z kieszeni kilka tuzin?w lataj?cych ryb, kt?re z?owi? po drodze, i rzuca? je zg?odnia?ym marynarzom. Bajdoci tarli jedn? ryb? o drug? tak d?ugo, a? pod wp?ywem wytworzonego ciep?a traci?y smak surowizny. Po tym zabiegu patroszyli je i zjadali z wielkim apetytem.

Pewnej nocy, gdy burza jeszcze szala?a, pan Kleks o?wiadczy?:

- Kapitanie, chcia?bym zdrzemn?? si? godzink?. Niech pan liczy do dziesi?ciu tysi?cy, a potem prosz? mnie obudzi?.

Po tych s?owach przywi?za? si? dla bezpiecze?stwa brod? do kraw?dzi tratwy i zapad? w g??boki sen. Jego chrapanie zag?usza?o huk grzmot?w.

W chwili gdy kapitan doliczy? ju? do siedmiu tysi?cy dwustu dwudziestu czterech, nast?pi?o owo straszliwe wydarzenie, kt?re wielu kronikarzy zanotowa?o jako najwi?ksz? katastrof? tamtych czas?w.

Ot?? wyobra?cie sobie, ?e nagle - kiedy ju? wiatr nieco ucich?, a burza mia?a si? ku ko?cowi - jeden z ostatnich piorun?w uderzy? w tratw?, przetoczy? si? w poprzek i odci?? jak no?em t? cz???, na kt?rej spa? pan Kleks.

By? to w?ski skrawek, szeroko?ci p??tora ?okcia. Oderwany od tratwy i porwany przez pr?d, pomkn?? w zawrotnym p?dzie w d?? rzeki, unosz?c na sobie ?pi?cego pana Kleksa.

Kapitan Kwaterno usi?owa? dogoni? wp?aw uciekaj?cy odcinek tratwy, ale krokodyle zast?pi?y mu drog?. Bajdoci z trudem zdo?ali wyratowa? kapitana z opresji. W dodatku trafili na wir, kt?ry ko?owa? ich tak d?ugo, ?e ca?kiem stracili z oczu pana Kleksa, aczkolwiek p?on?cy las o?wietli? rzek?.

Oderwana tratewka p?yn??a coraz szybciej. Wielki uczony spa? chrapi?c i pogwizduj?c. Obudzi? si? dopiero ko?o po?udnia, gdy burza ju? ca?kiem usta?a. Leniwe fale znowu toczy?y si? spokojnie i majestatycznie. Poprzez rzedn?ce chmury przeziera?y promienie s?o?ca.

Pan Kleks przeci?gn?? si?, rozsup?a? brod?, ziewn?? i zawo?a? weso?o:

- Kapitanie! Wypogodzi?o si?! G?owa do g?ry!

Ale ani kapitan, ani ?aden z marynarzy nie podni?s? g?owy do g?ry. Byli zbyt daleko, aby s?ysze? g?os uczonego. Przy dwudziestym pierwszym zakr?cie rzeka si? rozwidla?a i tratwa Bajdot?w pop?yn??a w niew?a?ciwym kierunku, do zupe?nie innego kraju, kt?rego nikt jeszcze nie odkry? i dlatego do niedawna nie by?o go na ?adnej mapie ?wiata. Dopiero po pi?tnastu latach pewien znakomity podr??nik odnalaz? rozbitk?w. ?yli sobie w?r?d tubylc?w, w otoczeniu ?on i dzieci, hodowali dr?b, a kapitan Kwaterno obwo?any zosta? kr?lem i panowa? jako Kwaternoster I.

Ale to ju? ca?kiem inna historia, kt?r? by? mo?e napisz? w przysz?o?ci albo nawet jeszcze p??niej.

Na razie jednak wr??my do pana Kleksa.

Ot?? w chwili, kiedy nasz wielki uczony zawo?a?: "G?owa do g?ry!", spostrzeg?, ?e jest zupe?nie sam. Wtedy szybko zrobi? zeza do ?rodka, skrzy?owa? spojrzenia i zdwoi? si?? wzroku, co pozwoli?o mu dojrze? w odleg?o?ci pi??dziesi?ciu mil tratw? Bajdot?w. Ale by?o ju? za p??no. Zamiast w praw? odnog? rzeki tratwa pop?yn??a w lew? i znikn??a z pola widzenia.

S?awna i dzielna za?oga bajdockiego statku "Apolinary Mrk" od??czy?a si? na zawsze od pana Kleksa, a zdradliwe fale unios?y j? w nieznane.

Wielki uczony zosta? sam. On, kt?ry umia? poskramia? rekiny i krokodyle, kt?ry potrafi? okie?zna? hipopotama, sta? teraz na jednej nodze, z rozpostartymi r?kami i rozwian? brod?, rozmy?laj?c nad losem towarzyszy wyprawy.

Po chwili zacz?? g?o?no m?wi? do siebie, jako ?e lubi? rozmawia? z m?drymi lud?mi:

- No tak... Oczywi?cie... Wszystko mo?emy przewidzie?, m?j Ambro?y... Bajdoci pop?yn?li na po?udniowy zach?d... Za jedena?cie dni dop?yn? do nieznanego kraju... Wiemy, ?e ten kraj istnieje... Oznaczyli?my go swego czasu na naszej mapie nazw? Alamakota... W porz?dku... Dalej wszystko wiadomo... G?owa do g?ry, Ambro?y! Wyprawa trwa!...

Po tych s?owach, pe?nych otuchy i nadziei, pan Kleks obliczy? przebyte zakr?ty rzeki:

- Zgadza si? - powiedzia? obci?gaj?c surdut i poprawiaj?c krawat. - Za p?? godziny zawiniemy do portu.

Po?o?y? si? na brzuchu i zacz?? r?kami sterowa? w kierunku brzegu. W oddali na wynios?o?ci widnia?y jakie? zabudowania.

NIBYCJA

Kraj, w kt?rym wyl?dowa? nasz uczony, zamieszkiwa?y istoty ludzkie, ale po raz pierwszy zdarzy?o si?, ?e pan Kleks kroczy? nie zauwa?ony, nie budz?c zainteresowania ani swoj? niezwyk?? postaci?, ani osobliwym ubiorem.

Mieszka?cy miasta chodzili parami i u?miechali si? filuternie. Mieli na sobie barwne chitony tak lekkie i po?yskuj?ce, ?e cia?a ich wydawa?y si? przejrzyste. R?wnie? twarze tych dziwnych istot odznacza?y si? nieuchwytno?ci? rys?w i chwilami sprawia?y wra?enie, jakby nie by?o w ich nic opr?cz u?miech?w.

Domy sta?y wzd?u? ulic, ale sk?ada?y si? wy??cznie z okien i balkon?w.

Na balkonach ros?o mn?stwo kolorowych kwiat?w. Pan Kleks zerwa? jeden z nich, od razu jednak spostrzeg?, ?e kwiat straci? barw? i zapach, a nawet trudno by?o wyczu? go dotykiem palc?w.

U?miechni?te istoty snu?y si? po ulicach. Niekt?re pracowa?y. Ale wykonywane przez nie czynno?ci by?y nieuchwytne dla oka. Wbija?y niewidzialne gwo?dzie, pi?owa?y drzewo, chocia? ani pi?y, ani drzewa nie mo?na by?o zauwa?y?. W pewnej chwili ulic? przemkn?? jaki? m??czyzna w postawie je?d?ca, rozleg? si? nawet t?tent kopyt, ale ko? by? zgo?a niedostrzegalny.

Pan Kleks przez d?u?szy czas przygl?da? si? ciekawie tym wszystkim zjawiskom. Wreszcie straci? cierpliwo?? i zbli?y? si? do jednego z przechodni?w.

- Prosz? mi wyja?ni?, gdzie w?a?ciwie jestem? Jak si? ten kraj nazywa?

Zagadni?ty obdarzy? go filuternym u?miechem i przez chwil? porusza? ustami, jakby m?wi?, ale g?os jego pozbawiony by? d?wi?ku, a zdania sk?ada?y si? ze s??w bezkszta?tnych jak oddech.

Pan Kleks, kt?ry nigdy nie traci? przytomno?ci umys?u, szybkim ruchem wy?uska? jeden w?os ze swojej brody i owin?? go doko?a ucha. Niedos?yszalne d?wi?ki uderza?y we w?os jak w anten? i wzmocnione w ten spos?b, dociera?y do b?benk?w pana Kleksa.

Teraz rozmowa potoczy?a si? sk?adnie, a opowiadanie przechodnia sta?o si? zrozumia?e.

- Czcigodny cudzoziemcze - m?wi? z filuternym u?miechem. - Kraj nasz nazywa si? Nibycja. Chyba zauwa?y?e?, ?e u nas wszystko odbywa si? na niby? Wywodzimy si? z bajki, kt?rej nikt dot?d nie napisa?. Dlatego te? na niby s? nasze ulice, domy i kwiaty. My r?wnie? jeste?my na niby. W?a?ciwie jeszcze nie istniejemy. Dopiero w przysz?o?ci jaki? bajkopisarz nas wymy?li. Jeste?my zawsze u?miechni?ci, poniewa? nasze troski i zmartwienia s? te? tylko na niby. Nie znamy ani prawdziwych smutk?w, ani prawdziwych rado?ci. Nie odczuwamy prawdziwego b?lu. Mo?na nas drapa?, k?u?, szczypa?, a my b?dziemy si? u?miechali. Taka jest Nibycja i tacy s? Nibyci. Wszystko tylko na niby.

- Przepraszam - przerwa? pan Kleks, kt?remu ju? od dawna dokucza? g??d. - A w jaki spos?b si? od?ywiacie?

- To bardzo proste - odpar? Nibyta i da? znak przechodz?cej w pobli?u kobiecie. Kobieta wesz?a do jednego z dom?w i po chwili wr?ci?a z p??miskiem, na kt?rym dymi? apetycznie befsztyk ob?o?ony sma?onymi kartofelkami i jarzynk?.

- Befsztyk z pol?dwicy to nasze ulubione danie - ci?gn?? Nibyta. - Posil si?, czcigodny cudzoziemcze.

Pan Kleks ochoczo zabra? si? do jedzenia, spa?aszowa? wszystko, co by?o na p??misku, ale w ?o??dku nadal odczuwa? pustk?. Mia? wra?enie, ?e po?kn?? powietrze i tylko w ustach pozosta? mu smak wybornej potrawy. Befsztyk na niby nie zawiera? w sobie nic pr?cz smaku. To jeszcze bardziej podra?ni?o g??d pana Kleksa, ale opanowa? si? i udawa? najedzonego.

Nagle w oddali dostrzeg? inn? kobiet?, nios?c? p?kat? butl? czarnego p?ynu.

- Co niesie ta kobieta? - zawo?a? nie panuj?c nad wzruszeniem. - B?agam ci? powiedz, co ona niesie?

- Ech, to po prostu atrament - odrzek? Nibyta. - Czy?by interesowa? ci? atrament, czcigodny cudzoziemcze?

Pan Kleks, jak wyrzucony z procy, da? susa ponad g?owami przechodni?w, porwa? z r?k kobiety butl? i zanurzy? palec w czarnym p?ynie. Na placu nie zosta? nawet ?lad atramentu. Wtedy pan Kleks przechyli? butl? i pola? sobie d?o? czarn? ciecz?. R?ka pozosta?a czysta i sucha.

- Do diab?a z takim atramentem! - rykn?? pan Kleks i grzmotn?? butl? o ziemi?. Atrament rozprysn?? si? na wszystkie strony, ale ?lad?w nie by?o ani na ziemi, ani na odzie?y przechodni?w. Nawet szk?o z pot?uczonej butli ulotni?o si? i zgin??o.

Nibyta zbli?y? si? do pana Kleksa.

- Zapomnia?e?, ?e jeste? w Nibycji - rzek? z filuternym u?miechem. - Przecie? atrament mamy tak?e na niby.

Wielki uczony milcza?. Doko?a parami snuli si? przechodnie nie zwracaj?c na niego uwagi. Nawet nie dostrzegli wybuchu jego gniewu ani przykrego zaj?cia z atramentem. Wszyscy u?miechali si? filuternie, jakby chcieli powiedzie?: "Przecie? to wszystko jest tylko na niby".

Gdy po pewnym czasie pan Kleks ockn?? si? z odr?twienia, znajomy Nibyta ju? odszed?, a raczej rozp?yn?? si? w t?umie. Zreszt? i t?um rozp?ywa? si? w niebieskiej mgle zmierzchu, a tylko tu i ?wdzie widnia?y jeszcze filuterne u?miechy.

Pan Kleks szybkim krokiem ruszy? przed siebie, pragn?c opu?ci? ten nie istniej?cy kraj. Skr?ci? w prawo, ale okaza?o si?, ?e idzie w lewo. Gdy postanowi? i?? w lewo, okaza?o si?, ?e skr?ca w prawo. B??dzi? po ulicach, kt?re nie by?y r?wnoleg?e, ani poprzeczne. Kr??y? po placach zawieszonych w powietrzu jak mosty, wraca? raz po raz na to samo miejsce, z kt?rego rozpocz?? w?dr?wk?, ale znajome ulice przybiera?y co chwila inny wygl?d.

Broda pana Kleksa porusza?a si? niespokojnie, myl?c kierunek. W zapadaj?cym zmierzchu snu?y si? tu i ?wdzie cienie niewidzialnych dla oka postaci. Lampy, zapalone w oknach, po?yskiwa?y nie daj?c ?wiat?a.

Pan Kleks coraz szybszym krokiem przebiega? kr?te ulice, mija? tajemnicze przej?cia, przemyka? si? pod arkadami nie istniej?cych dom?w i nie m?g? znale?? wyj?cia z tego dziwnego miasta. Sapa? ze zm?czenia, ale nie traci? nadziei, ?e w ko?cu uda mu si? przedosta? do jakiego? rzeczywistego kraju.

W pewnej chwili, kiedy sta? na jednej nodze g??boko zamy?lony, z pobliskiego zau?ka wybieg? pies, kt?ry w?a?ciwie nie by? psem, a tylko zarysem psiego kszta?tu. Przypomina? tyle? pudla, co jamnika, a r?wnocze?nie m?g? uchodzi? za szpica, chocia? ogon mia? kr?tki jak foksterier.

Pies podszed? do pana Kleksa, przez chwil? obw?chiwa? go pilnie ze wszystkich stron, po czym przyja?nie merdaj?c ogonem, zacz?? ociera? si? o nogi. Nasz uczony przem?wi? kilka s??w w psim j?zyku, a nawet szczekn?? przymilnie, jak to czyni? zazwyczaj kundle, gdy spotykaj? kogo? obcego.

Pies, kt?ry nie by? w?a?ciwie psem, odpowiedzia? dwukrotnym bezd?wi?cznym szczekni?ciem.

By?o to ca?kiem oczywiste, ?e zgodnie z psim charakterem nie mo?e oprze? si? przyjaznym dla cz?owieka uczuciom. Podskakiwa? rado?nie, obiega? i wraca?, w?szy?, merda? ogonem i wszelkimi sposobami pragn?? wyrazi? swoje zadowolenie. Tem nibycki pies, istniej?cy tylko na niby, kry? w sobie widoczne miejsce na prawdziwe psie serce, bowiem ?asi? si? do pana Kleksa, ?wiadcz?c mu przywi?zanie i okazuj?c w?a?ciw? psiej naturze wierno??, kt?rej nie mia? komu okaza?.

Pana Kleks przykucn?? i pozwoli? liza? si? po twarzy, chocia? li?ni?cia te by?y niewyczuwalne. G?aska? psi ?eb, domy?laj?c si? jedynie pod palcami mi?kkiej sier?ci i wilgotnego nosa.

Po wymianie wzajemnych serdeczno?ci niby pies, kt?ry by? psem tylko na niby, da? panu Kleksowi do zrozumienia, ?eby szed? za nim. Droga prowadzi?a przez labirynt uliczek, to w jednym, to zn?w w przeciwnym kierunku, z g?ry i pod g?r?, t?dy i ow?dy.

Pan Kleks ufnie kroczy? za swoim przewodnikiem, a? wreszcie znalaz? si? w starym, zapuszczonym parku. Osobliwa ro?linno?? i rzadkie gatunki drzew robi?y jednak wra?enie ca?kiem prawdziwych. Przedzieraj?c si? przez g?szcze bujnego zielska, nasz uczony z rado?ci? parzy? sobie r?ce o pokrzywy i upewnia? si? w ten spos?b, ?e opu?ci? ju? granice Nibycji i wr?ci? znowu do rzeczywistego ?wiata. R?wnocze?nie zauwa?y?, ?e jego czworono?ny przewodnik znik?. Tylko w oddali s?ycha? by?o szum wiatru podobny do ?a?osnego psiego skomlenia.

- ?egnaj, piesku - szepn?? ze smutkiem pan Kleks, gdy? przypomnia? sobie pudla, kt?rego straci? przed dwoma laty. Got?w by? nawet przypuszcza?, ?e to cie? wiernego psa przybieg? z tamtego ?wiata, aby wyprowadzi? swego dawnego pana z Nibycji.

W parku dwa gadaj?ce szpaki prowadzi?y ze sob? rozmow?, kt?ra zainteresowa?a pana Kleksa.

- Poznajesz tego brodacza? - spyta? jeden.

- Poznaj? - odpar? drugi. - Pami?tam, jak przed rokiem wsiada? na statek, ?eby uda? po atrament.

- Tra-tra-trament! - zawo?a?a sroka i polecia?a w kierunku wysokiego muru, kt?rego wie?yczki rysowa?y si? w oddali.

"Tam b?dzie wyj?cie" - pomy?la? pan Kleks i przyspieszy? kroku, zaczepiaj?c brod? o krzaki berberysu i g?ogu.

Istotnie, w murze, kt?ry ci?gn?? si? na ca?? szeroko?? parku, widnia?y jedna przy drugiej niezliczone furtki okute ?elaznymi listwami. Na ka?dej furtce umieszczona by?a zmursza?a tablica z napisem pokrytym liszajem rdzy.

Pan Kleks, wyt??aj?c wzrok, przyst?pi? do odczytywania napis?w. Zawiera?y one dobrze mu znane nazwy geograficzne. Niekt?re z nich wymawia? g?o?no i dobitnie:

Bajdocja
Abecja
Patentonia
Wyspy Gramatyczne
Kraj Metalofag?w
Parzybrocja
Przyl?dek Aptekarski

"Wszystko to jest ju? poza mn?" - pomy?la? i szybko zacz?? przeszukiwa? przepastne kieszenie swoich spodni.

- Mam! - zawo?a? weso?o, wyci?gaj?c z nich srebrny, uniwersalny kluczyk.

Podbieg? do furtki z napisem "Bajdocja". Kluczyk pasowa?. Zardzewia?y zamek zgrzytn??, zaskrzypia?y zawiasy, posypa? si? mur i furtka ust?pi?a. Pan Kleks pchn?? j? z ca?ej si?y. Oczom jego ukaza?o si? znajome miasto, a po?rodku wysoka g?ra Bajkacz.

Pan Kleks odetchn?? z ulg?, zatrzasn?? za sob? furtk? i ruszy? w kierunku marmurowych schod?w. Przeskakuj?c po kilka stopni, wbieg? na sam szczyt g?ry i stan?? u bram pa?acu Wielkiego Bajarza. Z tarasu rozpo?ciera? si? widok na ton?c? w kwiatach Klechdaw?. Z oddali dolatywa? ch?ralny ?piew bajdockich dziewcz?t i d?wi?ki bajdolin.

Ale pan Kleks nie widzia? nic i nic nie s?ysza?. Wszed? do pa?acu i min?? dwadzie?cia siedem sal, w kt?rych zasiadali Bajdalowie tudzie? inni dostojnicy pa?stwowi. Nikogo jednak nie dostrzega? ani nie odpowiada? na pozdrowienia. Jego twarz wyra?a?a niezwyk?e napi?cie, a w m?zgu l?g?y si? czarne my?li, kt?re sp?ywa?y do serca, przenika?y do krwi, ogarnia?y ca?e jestestwo.

W Sali Herbowej stan?? nieruchomo, wysi?kiem woli wstrzyma? oddech i zastosowa? s?ynn? metod? doktora Paj-Chi-Wo, zwan? "Spiralnym kr??kiem p?pka". Dzi?ki temu skomplikowanemu ?wiczeniu doprowadzi? wn?trzno?ci do ca?kowitej przemiany, a jednocze?nie przeobrazi? odpowiednio sw?j kszta?t zewn?trzny. Podobny zabieg wolno stosowa? wy??cznie w wypadkach skrajnej ostateczno?ci.

Tak, tak, moi drodzy! Ten wielki cz?owiek zdolny by? do wielkich po?wi?ce?, zw?aszcza je?eli w gr? wchodzi? honor i poczucie obowi?zku.

Tote? kiedy pan Kleks wszed? wreszcie do ostatniej sali i na przeciwleg?ej ?cianie zobaczy? zwierciad?o, zbli?y? si? do niego, stan?? na jednej nodze i zacz?? si? przygl?da? w?asnemu odbiciu.

Oto w lustrze odbija?a si? p?kata butla p?ynu, zamkni?ta kryszta?owym korkiem w kszta?cie g??wki. G??wka ta by?a jak dwie krople wody podobna do g?owy pana Kleksa. Przemkn??a przez ni? jedna tylko my?l:

"A wi?c spe?ni?em obietnic?! Nie b?d? nazywa? si? Alojzy B?bel!"

Inne my?li okaza?y si? ju? niepotrzebne, gdy? w?a?nie w tym momencie Wielki Bajarz si?gn?? po butl?, pi?ro w atramencie i z wielkim ukontentowaniem zacz?? kaligrafowa? na pi?knym czerpanym papierze tytu? swojej najnowszej bajki:

Podr??e pana...

Nie doko?czy? jednak, gdy? z pi?ra spad? ogromny czarny kleks i rozp?yn?? si? po papierze.

Trzeba by?o si?gn?? po nast?pny arkusz i zacz?? pisa? na nowo.