Brzechwa J. DEMONY

Klara by?a ol?niewaj?co pi?kna. Okre?lenie to, je?li nie ma zatr?ca? zwyk?ym komuna?em, wymaga dok?adniejszych wyja?nie?.

Nie zamierzam na?ladowa? biskupa Agostino Nifo, kt?ry ze smakowit? lubie?no?ci? opisywa? najskrytsze wdzi?ki Joanny Arago?skiej. By?by to obraz k?amliwy i samochwalczy, gdy? nigdy nie dost?pi?em szcz??cia ogl?dania Klary w jej ol?niewaj?cej, jak mog?em si? domy?la?, nago?ci. I musz? wyzna?, ?e domy?lno?? t? posuwa?em do ostatecznych granic. Wizje nagiego cia?a Klary wype?nia?y mi bezsenne noce, przybiera?y form? uporczywej obsesji, by?y bezwstydnie wyraziste, doprowadza?y mnie do ob??dnych uroje?. Kto nie prze?ywa? szczytowego napi?cia nami?tno?ci, zdolnego popchn?? do akt?w samob?jczej lub te? zbrodniczej desperacji, ten nie potrafi mnie zrozumie?. Zwierzenia poni?sze przeznaczam dla os?b mojego pokroju, dla nielicznych op?ta?c?w, nawiedzonych przez rozpaczliw?, bolesn? psychoz? mi?o?ci. Przeznaczam je dla tych, kt?rym, tak jak mnie, w straszliwej m?ce po??dania odm?wiono mi?osierdzia.

Powracam jednak do tematu, do opisu urody Klary i niechaj mnie nikt nie pos?dza o za?lepienie. A zreszt?... Jakie? s? obiektywne sprawdziany?

Jej twarz o mi?kkim, ?agodnym owalu posiada?a zmienno?? rys?w nieuchwytn? dla oka. By?o to zjawisko niewyt?umaczalne, kt?re sprawia?o, ?e ?aden malarz nie umia? odda? wiernie osobliwego charakteru tej twarzy, a ka?de zdj?cie, nawet migawkowe, okazywa?o si? poruszone i niewyraziste.

Ze spojrze? Klary emanowa?o odczuwalne ciep?o. Zdawa?o si?, ?e jej oczy s? wype?nione substancj? promieniotw?rcz?. W?a?nie oczy. Bowiem serce jej odznacza?o si? mro??cym ch?odem.

?uki brwi i ledwie dostrzegalne poruszenia k?cik?w ust posiada?y wymow? wyrazistsz? od s??w. Mo?na z nich by?o wyczyta? utajone reakcje na najdrobniejsze odchylenia w zachowaniu, mowie, spojrzeniu, ge?cie. By?a na nie uwra?liwiona jak niekt?re ro?liny na zmienno?? ?wiat?a.

W?osy mia?a z?ociste, wpadaj?ce chwilami w rudawy odcie? i ta sama z?ocisto?? okrywa?a jej r?ce i ramiona. Nos, pozbawiony klasycznej pospolito?ci, z lekka zadarty, pe?en by? dziewcz?cego zdziwienia i przekory. Patrz?c na? odczuwa?o si? ch?? przesuni?cia po jego grzbiecie ma?ym palcem. Tak, w?a?nie ma?ym palcem. Kszta?t ucha i jego r??owa przezroczysto?? przypomina?y w?osk? kame?, cyzelowan? na oczach podr??nika przez kapryjskiego artyst?.

Usta Klary tylko na poz?r pozbawione by?y wyrazu. Dopiero kiedy si? rozchyla?y, zaczyna?y wabi? wilgotn? ?wie?o?ci?, stawa?y si? pe?ne obietnicy, przyprawia?y o zawr?t g?owy. Tak, dla ust Klary, dla jednego poca?unku mo?na by?o zapomnie? o wszelkich wi?zach, obowi?zkach, godno?ci.

Opis szczeg???w tej niepospolitej twarzy nie mo?e da? o niej pe?nego wyobra?enia, tak jak z opisu nie mo?na pozna? fali ani ob?oku na wietrze, ani lec?cego ptaka w ich nieustannym ruchu i zmienno?ci.

O r?kach Klary m?wiono, ?e... stworzone s? do gry na harfie, do lepienia w glinie, do g?askania marmuru. M?wiono? Ja tak m?wi?em, gdy? mimo wra?liwo?ci na pi?kno nie posiadam daru umiej?tnego okre?lania go s?owami.

Ch?d jej by? powolny a p?ynny, jak gdyby chcia?a ukaza? w nim wszystkie powaby swojej kibici, chocia? robi?a to nie?wiadomie. By?a zreszt? ca?kowicie nie?wiadoma swojej urody i jej oddzia?ywania. Tak do niej przywyk?a, ?e przesta?a j? odczuwa?. Beznami?tna i ch?odna, do powierzchowno?ci swej nie przywi?zywa?a wagi, a to, co fascynowa?o m??czyzn, j? sam? niecierpliwi?o i nape?nia?o uczuciem nudy. Mia?a zbyt rozleg?e zainteresowania intelektualne. Pasjonowa?a si? bakteriologi?. Przed wojn? pracowa?a pod kierunkiem profesora Turleja. Ca?e dnie sp?dza?a w laboratorium. Urod? sw? traktowa?a jak z?o konieczne, kt?re utrudnia i komplikuje jej ?ycie, a moj? admiracj? przyjmowa?a tylko dlatego, ?e ceni?a mnie jako ornitologa, kt?rego prace naukowe zyska?y do?? szeroki rozg?os. Ilekro? jednak pr?bowa?em nak?oni? j? do wys?uchania moich wyzna?, jednym przewrotnym zdaniem zmienia?a temat i kierowa?a rozmow? w stron? naszych wsp?lnych zainteresowa? przyrodniczych. Jak?e cz?sto przeklina?em w duszy ca?? moj? wiedz? i wszelk? nauk?, a zazdro?ci?em Marianowi jego zawodu artysty.

Byli?my bli?niakami i osoby postronne dopatrywa?y si? w nas uderzaj?cego podobie?stwa. Przypisuj? to jednak u?omnej ludzkiej spostrzegawczo?ci, gdy? stanowili?my typy ca?kowicie odr?bne. O ile ja odznacza?em si? pogod?, otwarto?ci? i weso?ym usposobieniem, o tyle Marian ?atwo poddawa? si? melancholii, by? mrukliwy i ma?om?wny, unika? towarzystwa. Podczas rozmowy z nim odnosi?o si? wra?enie, ?e my?lami jest nieobecny. I chocia? ??czy?a nas bliska braterska za?y?o?? nie potrafi?bym twierdzi?, te zna?em go lepiej ni? kogokolwiek z przyjaci?? lub chocia?by przygodnych znajomych. Odnosi?em si? do niego jak do m?odszego brata, otacza?em go opiek?, stara?em si? u?atwi? mu egzystencj?. W przeciwie?stwie do mnie Marian nie budzi? sympatii. Ceniono jego talent, ale zarzucano mu egoizm i niewdzi?czno?? w stosunku do mnie. Powiedzia?bym, ?e mia? w sobie co? z ?a?osnej, a r?wnocze?nie odpychaj?cej osobowo?ci Van Gogha. Obrazy Mariana, wystawiane w Pary?u, w Hadze, w Monte Carlo, wywo?ywa?y najbardziej kontrowersyjne opinie. Obok entuzjastycznych recenzji ukazywa?y si? w prasie s?owa pot?pienia, a nawet szyderstwa, W moim przekonaniu Marian by? genialny, tote? nie szcz?dzi?em pieni?dzy na zaspokojenie jego potrzeb. Szczeg?lny m?j podziw budzi?y miniatury na ko?ci s?oniowej w stylu malarstwa staroperskiego. Materia?, kt?ry mu do tego s?u?y?, poch?ania? znaczne sumy, zw?aszcza ?e Marian przy najmniejszym potkni?ciu depta? albo rozbija? m?otkiem kosztowne kr??ki ko?ci s?oniowej.

Pozory podobie?stwa opiera?y si? wi?c tylko na zbli?onych rysach twarzy, g??wnie za? na barwie g?osu oraz intonacjach, kt?rych rzekomo nie spos?b by?o odr??ni?. Tyle tylko, ?e ja m?wi?em swobodniej, sk?adniej i szybciej ni? Marian, kt?ry wys?awia? si? z pewnym trudem i jakby rozmy?lnym niedbalstwem. W ka?dym razie zdarza?o si?, ?e dalsi znajomi brali Mariana za mnie, ale - co musi wyda? si? dziwne - nigdy nie przytrafi?o mi si?, aby mnie wzi?to za Mariana.

Klar? poznali?my r?wnocze?nie w do?? szczeg?lnych okoliczno?ciach. Podczas obl??enia Warszawy, pod koniec wrze?nia 1939 roku, przemykali?my si? ulic? Pozna?sk?, opodal domu, w kt?ry ugodzi?a niemiecka bomba. Z zawalonych piwnic wychodzili ludzie obsypani py?em, biali jak widma. Nie wszyscy ocaleli. Pomagali?my przy wydobywaniu z gruz?w zabitych i rannych. W jednym z piwnicznych korytarzy natkn?li?my si? na kobiet? przywalon? belk?. Dawa?a jeszcze oznaki ?ycia. Wynie?li?my j? na ulic?. Pokryta warstw? szarego py?u, wygl?da?a jak mumia. Gdy nie?li?my j? do punktu opatrunkowego, odzyska?a przytomno??. Nie odnios?a wi?kszych obra?e?, mia?a tylko z?aman? r?k? i prawdopodobnie zgniecione ?ebra. Sanitariuszki obmy?y j?, lekarz uj?? r?k? w ?ubki i na?o?y? banda?e. O gipsie nie by?o mowy. Tak poznali?my Klar?.

Pod koniec roku spotka?em j? w kawiarni "Boccaccio". Siedzia?a w towarzystwie adwokata Romanowskiego, z kt?rym niegdy? przemierza?em Tatry i kt?ry podczas wspinaczki wyratowa? mnie z ci??kiej opresji. Podszed?em, ?eby si? z nim przywita?. Klary nie pozna?em. Romanowski mnie przedstawi?.

- To przecie? pan - powiedzia?a Klara - a raczej jeden z pan?w. Wtedy s?dzi?am, ?e dwoi mi si? w oczach. Byli?cie tak do siebie podobni. Zapewne bracia. Mam wobec pan?w nie sp?acony d?ug wdzi?czno?ci.

Nie poznawa?em jej w dalszym ci?gu. Ta ol?niewaj?co pi?kna kobieta niczym nie przypomina?a zasypanej, zmaltretowanej istoty, wydobytej z gruz?w.

Dopiero po d?u?szej chwili przypomnia?em sobie wydarzenie na Pozna?skiej. Wi?c to by?a ona? Ta pi?kno??! Wraz z Marianem przywr?cili?my ?wiatu ten klejnot, kt?ry mia? nas p??niej por??ni??

Gdy po pewnym czasie Romanowski przesiad? si? na chwil? do s?siedniego stolika, powiedzia?em na wp?? ?artem:

- Czy pani wierzy w mi?o?? od pierwszego wejrzenia?

Klara wybuchn??a ?miechem.

- W og?le nie wierz? w mi?o??. Nigdy jej nie prze?ywa?am. Jestem zimn? intelektualistk?, chocia? Pawe? nazywa mnie wr?cz czarownic?.

- Chyba czarodziejk?...

- Nie, w?a?nie czarownic?. Wied?m?, kt?ra je?dzi na miotle i na ?ysej G?rze warzy truj?ce zio?a. Ale nie s?dz?, abym by?a a? tak interesuj?ca. Pawe? jest po prostu pochlebc?.

Do kawiarni weszli dwaj ?andarmi. Przeszli wolno pomi?dzy stolikami, zatrzymali si? przy mnie i za??dali dokument?w. Pokaza?em jednemu z nich dow?d osobisty. Wpatrywa? si? w Klar? i nie ogl?daj?c dowodu rzuci? go na stolik, potem szepn?? co? swemu towarzyszowi i obaj przez d?u?sz? chwil? bezczelnie przygl?dali si? Klarze.

Krew uderzy?a mi do g?owy, zacisn??em palce na marmurowej popielniczce. Otrze?wi? mnie g?os Klary:

- B?agam pana... Czy pan oszala??

Kiedy ?andarmi wyszli, powiedzia?em:

- Tak. Oszala?em.

Zrozumia?em, ?e truj?ce ziele czarownicy dosta?o mi si? do krwi.

Opowiedzia?em Marianowi o naszym spotkaniu i nazajutrz poszli?my razem z wizyt? do Klary. Mieszka?a u ciotki, korpulentnej i gadatliwej paniusi, uczesanej w pretensjonalne loczki. Rodzice Klary pozostali w Wilnie, gdzie jej ojciec by? profesorem uniwersytetu. Podzieli? p??niej los innych swoich koleg?w.

Ciotka, pani Antonina, przyj??a nas kolacj? i kaza?a nieustannie zachwyca? si? Klar?.

- Jej matka te? by?a taka pi?kna. Kiedy mieszka?a w Nicei ksi??? Jusupow przyjecha? specjalnie, ?eby na ni? spojrze?. Mog?a zrobi? karier?, ale nie s?ucha?a mnie i wysz?a za m?? za geologa. Rozumiecie, panowie? Za geologa. O, Klara nie zrobi takiego g?upstwa. Klara to brylant czystej wody, kt?ry wymaga wyj?tkowej oprawy. Po wojnie obowi?zkowo zawioz? j? do Pary?a. Niech sobie wybije z g?owy te bakterie. Zrobi? z niej wielk? pani?, b?dzie mieszka?a na Riwierze i je?dzi?a Rolls-Roycem. A tu w Polsce tylko si? zmarnuje. Tak jak jej matka.

Klara mitygowa?a pani? Antonin?, obraca?a w ?art jej nietaktown? paplanin?, patrzy?a na ni? b?agalnym wzrokiem, wreszcie nie wytrzyma?a i rzek?a niespodziewanie ostrym tonem:

- Do?? ju?, ciociu, do??. To wszystko jest nie do zniesienia.

Pani Antonina zamilk?a ura?ona.

Odczuwa?em g??bokie za?enowanie, ?e Klara, ta kobieta o urodzie godnej p?dzla Renoira, musi ogania? si? przed naporem bana?u i pospolito?ci.

Rozmowa nie klei?a si?, zw?aszcza ?e Marian siedzia? zamy?lony i milcz?cy, a moje pojednawcze s?owa brzmia?y fa?szywie. Umiem by? w towarzystwie zajmuj?cy i b?yskotliwy, ale tym razem wszystko, co m?wi?em, wydawa?o mi si? niezr?czne. Klara mnie onie?miela?a, czu?em si? sparali?owany, jak gdyby niewidzialna r?ka zakre?li?a magiczny kr?g. Z wolna traci?em w?adz? nad w?asnym umys?em i sercem.

Zbli?a?a si? godzina policyjna. Dopiero podczas po?egnania, w przedpokoju, Marian wycedzi? swoje pierwsze i jedyne zdanie:

- Pani twarz nadaje si? do miniatury. Pozowanie wymaga wytrwa?o?ci.

Przyjrza? si? Klarze mru??c oczy, po czym doda?:

- Tak... B?d? pani? malowa?.

Jego s?owa zabrzmia?y zbyt protekcjonalnie i ?askawie, a przy tym narzuca?y z g?ry postanowienie, kt?re jednak Klara skwitowa?a milcz?cym skini?ciem g?owy.

Zna?em styl bycia i obyczaje Mariana, ale teraz jego ton wyda? mi si? ra??cy.

- Spyta?by? przynajmniej, czy panna Klara si? zgadza - powiedzia?em.

Marian spojrza? na mnie z pogardliwym zdziwieniem, jak gdyby uwa?a?, ?e nie doceniam jego wspania?omy?lnego gestu. To on robi? ?ask? Klarze, on - wielki artysta. Ile? by?o pychy w tym jednym spojrzeniu!

2

Um?wi?em si? z Klar? po po?udniu w "Simie". Przedwojenna snobistyczna kawiarnia przyswoi?a sobie skr?t dawnej nazwy "Sztuka i Moda". Teraz roi?o si? w niej od ludzi rozmaitego pokroju i autoramentu. W?r?d sta?ych bywalc?w mo?na tu by?o zauwa?y? artyst?w i handlarzy walut, panie zajmuj?ce si? wymian? stuz?ot?wek i damy lekkiego prowadzenia, konspirator?w i ukrywaj?cych si? oficer?w, agent?w Gestapo i wzbogaconych kombinator?w. Poprzez gwar rozm?w, brz?k fili?anek i kieliszk?w przedziera?y si? d?wi?ki muzyki. To Panufnik i Lutos?awski grali na dwa fortepiany stare szlagiery. W przerwach koncertu recytowa? wiersze Mariusz Maszy?ski. Starali si? ?y? i prze?y?, ufni w szybkie zwyci?stwo aliant?w. Beztroski na poz?r gwar, muzyka i ?miechy mia?y w sobie co? z czarnej mszy, co? z determinacji skaza?c?w, przypomina?y dramatyczn? uczt? w czasie zarazy. Po?owa z tych ludzi w ci?gu nast?pnych lat okupacji zamilk?a na zawsze. Teraz sztuczn? weso?o?ci? i nadmiernym zgie?kiem zag?uszali w sobie l?k i groz?.

Wpatrywa?em si? w Klar? obezw?adniony jej magicznym oddzia?ywaniem. Wszystko, co m?wi?em, by?o niezr?czne i opaczne. Gesty r?k nie odpowiada?y s?owom, chyba tylko oczy wyra?a?y napi?cie moich uczu?.

Od trzech miesi?cy znajdowa?em si? pod urokiem Klary. Opanowa?a moje my?li do tego stopnia, ?e nie dostrzega?em ani wojny, ani okupacji i jej niebezpiecze?stw. Straci?em instynkt samozachowawczy, poczucie czasu i rzeczywisto?ci. Mi?o?? i po??danie wprawi?y mnie w stan maniakalny, odbiera?y sen, wytr?ca?y z r?wnowagi. Wszystko poza nieustannym pragnieniem widzenia Klary przesta?o istnie?. Przyjaciele z konspiracji zacz?li ode mnie stroni?, wkr?tce kontakt z nimi si? urwa?, ale zda?em sobie z tego spraw? dopiero p??niej, w obozie. Jak lunatyk wystawa?em godzinami pod domem Klary, szukaj?c przypadkowego na poz?r spotkania... Wierzy?em, ?e mnie zaczarowa?a. By?em op?tany czy mo?e po prostu chory z nami?tno?ci.

- Klaro, nie mog? bez ciebie ?y? - powiedzia?em wreszcie, mieszaj?c ?y?eczk? kaw? tak gwa?townie, ?e wylewa?a si? na spodek. - Kocham ci? do nieprzytomno?ci, jeste? jedynym sensem mego istnienia, jeste? dla mnie powietrzem i ?wiat?em... Bez ciebie dusz? si?, gin?...

- Przyrzek?e? nie m?wi? ze mn? wi?cej na ten temat. Tylko pod tym warunkiem spotka?am si? z tob?.

- Klaro, zmi?uj si?... Przecie? widzisz, jak straszliwie si? m?cz?.

- Nie ma w tym mojej winy. Opami?taj si?, pomy?l, jest wojna, ludzie gin?, Gestapo szaleje. Nie czas teraz na takie g?upstwa. We? si? w gar??. Najlepiej, je?li przestaniemy si? widywa?. Zawo?aj kelnerk?, chc? st?d wyj??.

Przez nast?pne dni Klara odmawia?a spotkania ze mn?. I zn?w wystawa?em pod jej domem, narzuca?em si?, traci?em poczucie godno?ci. Przysi?ga?em jej, ?e powstrzymam si? od mi?osnych wyzna?, ?ebra?em o lito??. I zn?w Klara godzi?a si? na spotkanie. Pr?bowa?em pozyska? j? ciekawymi opowiadaniami o wyprawach naukowych, o niezwyk?ych obyczajach i w?a?ciwo?ciach r??nych rodzaj?w ptak?w. Wieczory sp?dza?em na lekturze ksi??ek, aby wynajdywa? tematy do interesuj?cych rozm?w. Ale skoro tylko dostrzega?em w oczach Klary b?ysk przychylno?ci, nast?powa?o za?amanie. Zn?w ponawia?em wyznania, burz?c sklecone z takim wysi?kiem zaufanie do moich obietnic!

Najgorsze jednak by?y noce. Prowadzi?em z Klar? urojone dialogi, osi?ga?em urojone zwyci?stwa, tuli?em j? nag? w ramionach. Rozgor?czkowany, na wp?? przytomny, prze?ywa?em w wyobra?ni upragnione rozkosze. Odczuwa?em w m?zgu mu?ni?cia ob??du. Nad ranem zapada?em w sen r?wny ?mierci, a po paru godzinach budzi?em si? ze ?ci?ni?tym sercem.

Zastanawia?em si? nad moim stanem. Zdawa?em sobie spraw? z erotycznej psychozy, kt?rej ulega?em wbrew rozs?dnej analizie jej bezsensu, i snu?em coraz to nowe niedorzeczne zamys?y.

Klara nie chcia?a si? ze mn? widywa?. Nie mog?a znie?? mojej natarczywo?ci. Czaty na ulicy by?y daremne. Mariana kto? ostrzeg?, ?eby si? mia? na baczno?ci, gdy? pod domem Klary wystaje agent Gestapo. To mnie brano za agenta.

Gdy telefonowa?em, Klara odk?ada?a s?uchawk?. Gdy dzwoni?em do drzwi, pani Antonina o?wiadcza?a przez ?a?cuch, ?e Klara wysz?a i nie wiadomo kiedy wr?ci.

Doprowadzony do rozpaczy, napisa?em do niej list pe?en brutalnych zarzut?w i zniewag. Potem listownie b?aga?em j? o przebaczenie, ?ebra?em ?aski, posy?a?em kwiaty, kt?rych nie przyjmowa?a.

Od czasu do czasu udawa?o mi si? dopa?? j? na ulicy albo przez podstawione osoby zwabi? do kawiarni. Wtedy znowu powtarza?y si? te same sceny. Klara by?a ch?odna i nieprzejednana, a ja zalewa?em j? potokiem natarczywych, rozpaczliwych i beznadziejnych wyzna?. Wydawa?o mi si? niepodobie?stwem, aby tak gor?ce uczucie nie mia?o w ko?cu skruszy? jej oboj?tno?ci.

Po ka?dorazowym starciu sz?a szybkim krokiem do domu, a przy po?egnaniu z obra?liwym zniecierpliwieniem wyrywa?a d?o?, do kt?rej przywiera?em w d?ugotrwa?ym poca?unku.

By?a bezlitosna, nieub?agana. Twarda i zimna jak kamie?.

Zazdro?ci?em owym stuprocentowym m??czyznom, kt?rzy, trafiaj?c na op?r ze strony kobiety, ust?puj? bez walki. Odwracaj? si? na pi?cie i szukaj? szcz??cia gdzie indziej.

Marian od dawna wyprowadzi? si? z domu. Tak dalece zaanga?owa? si? w sprawy konspiracji, ?e, aby nie nara?a? matki i mnie, zmieni? zameldowanie, nazwisko i dokumenty. Mieszka? u r??nych przyjaci?? i niezmiernie rzadko pokazywa? si? w domu. Zachowa? jedynie ??czno?? telefoniczn?. Pewnego dnia wpad?, ?eby zabra? resztki ko?ci s?oniowej. Znajdowa? wida? czas na swoj? sztuk?, kt?ra stanowi?a jego najwi?ksz? pasj?.

Nieobecno?? Mariana pozbawi?a mnie zaufanego powiernika. Pozosta?a mi tylko matka. Obserwowa?a moje udr?ki, ale przez dyskrecj? nie zadawa?a pyta?. Z czasem jednak sam j? wtajemniczy?em w moj? nieszcz??liw? mi?o?? i nieraz prosi?em, aby telefonowa?a do Klary. Pani Antonina dawa?a si? wzi?? na ten podst?p i prosi?a Klar? do telefonu. Dzi?ki temu mia?em mo?no?? wym?c na niej kr?tk? rozmow? albo nawet obietnic? spotkania.

Zobaczy?a si? ze mn? po owym obel?ywym li?cie. Nie czu?a si? nim dotkni?ta. Przeciwnie, tonem pe?nym wyrozumia?o?ci powiedzia?a:

- M??czyzna, kt?ry naprawd? kocha, nie potrafi?by tak napisa? do ukochanej kobiety. Przez ciebie przemawia gorycz i gniew. To nie s? dobre uczucia. Nie powiniene? blu?ni?.

Blu?ni?? Tak! Mia?a prawo przemawia? do mnie w ten spos?b, skoro uczyni?em j? swoim b?stwem.

- Klaro - odrzek?em - cokolwiek si? stanie, b?d? kocha? ci? zawsze. I b?d? czeka? a? do ?mierci. Czy mi wierzysz?

- Wierz? ci i wcale nie lekcewa?? twoich uczu?. Czekaj. Kto wie, co nam ?ycie jeszcze przyniesie.

Zdawa?o si?, ?e s?owa te m?wi?a bez ob?udy, ale niedaleka przysz?o?? wykaza?a ich fa?sz.

Pewnej niedzieli spotka?em w "Boccaccio" Paw?a Romanowskiego. Czeka? na Klar?. Pi? w?dk? i r?ce trz?s?y mu si? z podniecenia. Odnios?em wra?enie, ?e jest pijany albo ma gor?czk?.

Spogl?da? nerwowo na zegarek, stop? wybija? pod sto?em potr?jny takt. Wreszcie powiedzia? zduszonym g?osem:

- Ta kobieta doprowadza mnie do szale?stwa. Zabij? j? albo siebie.

Klara nie przysz?a. Zostawi?em Paw?a i przez jaki? czas jeszcze czeka?em na ulicy. Byli?my obaj ofiarami tej samej udr?ki.

Po kilku dniach dowiedzia?em si?, ?e Pawe? otru? si? luminalem. Przez cztery dni le?a? bez przytomno?ci w szpitalu Ujazdowskim. Wreszcie uda?o si? go odratowa?. Gdy przyszed?em go odwiedzi?, wyzna? mi s?abym g?osem:

- Tutejszy ordynator to zacno?ci cz?owiek. Powiedzia? mi, ?e je?li znajd? si? w opresji, b?dzie m?g? mnie zawsze co najmniej miesi?c przetrzyma? w szpitalu. On mia? co innego na my?li... Ale ty wiesz... Tylko nie m?w nic Klarze.

Pawe? mia? pod oczami si?ce do po?owy twarzy. M?wi? z trudem. Po chwili przerwy rzek? z rozdra?nieniem:

- Ona ma jak?? psychiczn? skaz?... To nie jest kobieta normalna. Widzi ?wiat poprzez okulary mikroskopu. Cz?owiek jest dla niej tylko powi?kszonym mikrobem. Dlatego pasjonuje si? bakteriologi?. Do ludzi ma wstr?t, wierz mi. W tym jej pi?knym kszta?cie nie ma nic ludzkiego. Czarownica, po prostu czarownica.

Patrz?c na Paw?a i s?uchaj?c jego s??w, czu?em, jak lodowate ig?y przeszywaj? mi m?zg. Zrozumia?em, ?e jestem na granicy podobnej depresji. Ogarn??o mnie pragnienie ratowania si? za wszelk? cen?. Nie wolno by?o doprowadzi? si? do kompletnego rozprz??enia nerw?w. Najgorsze by?y noce. Postanowi?em unika? tych nocy, podczas kt?rych sam siebie torturowa?em ob??dnymi urojeniami.

3

W Warszawie w okresie okupacji rozpowszechni?y si? potajemne domy gry. Nie jest wykluczone, ?e Niemcy mieli tam swoich konfident?w i mo?e dlatego tolerowali ich istnienie. W ka?dym razie rzadko zdarza?y si? wsypy, chocia? kluby czynne by?y po godzinie policyjnej i gra trwa?a przez ca?e noce do rana.

Za studenckich czas?w karty stanowi?y moj? wielk? nami?tno??. Kilkakrotnie zgra?em si? jednak do nitki, a raz o ma?o nie doprowadzi?em ojca do ruiny. Wtedy poprzysi?g?em sobie nie siada? nigdy wi?cej do zielonego stolika. Przez wiele lat trzyma?em si? twardo danego ojcu przyrzeczenia.

Teraz nadszed? prze?omowy moment. Zrozumia?em, ?e nami?tno?? do Klary mog? zwalczy? tylko przy pomocy innej, r?wnie silnej nami?tno?ci.

Jeden z moich dawnych znajomych, Jerzy Podbie??o, zamo?ny niegdy? szlagon i gracz, wysiedlony przez Niemc?w z maj?tku, prowadzi? w swoim obszernym warszawskim mieszkaniu klub bryd?owy. Dost?p do niego mieli wy??cznie ludzie dobrze mu znani oraz wprowadzeni przez nich go?cie.

Obok partii bryd?a zawsze organizowa?y si? dwa lub trzy stoliki pokera. To by? w?a?nie m?j ?ywio? i moja nami?tno??. Sta?em si? codziennym bywalcem klubu i w kartach znajdowa?em ca?kowite zapomnienie. Bezsennie sp?dzane noce przesta?y by? m?czarni?, przeciwnie, przynosi?y ukojenie moim starganym nerwom. Zapami?tywa?em si? w grze i oddawa?em si? we w?adanie kart.

Kto sam nie jest graczem, ten nigdy nie pojmie, na czym polega ich szata?ska magia. Najbardziej zr?wnowa?ony racjonalista musi po pewnym czasie podda? si? jej nieub?aganemu oddzia?ywaniu.

Niech sobie m?drkowie przywo?uj? do pomocy teori? wielkich liczb, teori? prawdopodobie?stwa, wszystkie mo?liwe filozofie ?wiata. My, gracze, wiemy, ?e ?adna z nich nie potrafi wyt?umaczy? osobliwych fenomen?w, objawiaj?cych si? w uk?adach kart, w ich przemy?lnej z?o?liwo?ci, w cyklicznych passach i depassach.

Jestem przyrodnikiem, wyznawc? empiriokrytycyzmu i dialektycznego pojmowania zjawisk. A mimo to, albo mo?e w?a?nie dlatego, przyj??em za pewnik, ?e diabelskie si?y w tym jednym jedynym wypadku dochodz? do g?osu.

R??ne istniej? wersje o powstaniu kart. Wynalezienie ich przypisuje si? Chaldejczykom, Egipcjanom, ?ydom, Cyganom. Najbli?si jednak prawdy s? ci, kt?rzy je przypisuj? diab?u. I chocia? rozum odrzuca t? my?l jako niedorzeczn?, sama rozbie?no?? w dociekaniach badaczy nadaje jej pozory prawdopodobie?stwa. Nigdy nie przyzna?bym si? do takiej ma?oduszno?ci, gdybym przez szereg lat nie do?wiadcza? na sobie stale i zawsze jednakowo z?o?liwej igraszki pi?ciu kart.

Czy mo?na w spos?b logiczny i rozs?dny wyt?umaczy? uporczywe pojawianie si? dw?ch si?demek w kilkudziesi?ciu kolejnych rozdaniach? Czy mo?na poj??, dlaczego jedna z dokupowanych kart, w dziewi?ciu wypadkach na dziesi??, jest si?demk? pik? Dlaczego si?demka jest zawsze pierwsz? z otrzymywanych w rozdaniu kart? Dlaczego kombinacja z trzech czy nawet czterech si?demek musi za ka?dym razem przynie?? przegran??

To ja w?a?nie od lat by?em ofiar? tych przekl?tych uk?ad?w i nie zdarza?o si?, abym zdo?a? unikn?? ich wyrafinowanej przewrotno?ci.

Tylko gracz mo?e mnie zrozumie? i dla graczy przeznaczam te wynurzenia.

M?g?by kto? podejrzewa?, ?e zbyt gwa?towne nami?tno?ci doprowadzi?y mnie do zachwiania r?wnowagi umys?owej. Takie pos?dzenie by?oby bezpodstawne. Wprawdzie dozna?em silnego szoku w wypadku samochodowym, ale wszystkie p??niejsze badania wykaza?y ca?kowit? r?wnowag? psychiczn?.

Tak wi?c noce sp?dza?em w klubie. Nad ranem wraca?em do domu ?miertelnie znu?ony i zasypia?em twardym snem. Nie n?ka?y mnie ju? wyczerpuj?ce erotyczne wizje. W moich snach przewija?y si? postacie przeistoczone w asy, walety, dziewi?tki. Niezliczone kombinacje figur, honor?w i blotek roi?y si? w u?pionej wyobra?ni. Nami?tno?? gracza bra?a powoli g?r? nad niezaspokojon? nami?tno?ci? m??czyzny.

M?j ojciec by? wzi?tym architektem. Swoje znaczne dochody lokowa? w nieruchomo?ciach. Ale dopiero po jego ?mierci dowiedzieli?my si?, jak poka?ny maj?tek nam pozostawi?. Podczas okupacji w miar? potrzeby sprzedawali?my place rozsiane na dalekim Mokotowie, na ?oliborzu, na Pradze. Mog?em wi?c pozwoli? sobie na bo, ?eby gra? i przegrywa?. A przegrywa?em stale. Stale pada?em ofiar? fatalnych si?demek, kt?re prze?ladowa?y mnie i pastwi?y si? nade mn? jak paj?k nad much?.

Grywa?em zazwyczaj w partii, do kt?rej nale?a? pewien adwokat z Siedlec oraz szpakowaty pan, podaj?cy si? za rotmistrza, a tak?e w?a?ciciel baru kawowego i znany warszawski ksi?garz.

Sk?ad partii nie by? oczywi?cie sta?y. Partnerzy si? zmieniali. Niezmienna by?a tylko moja depassa i nieprzezwyci??ony pech.

Z asowym fulem trafia?em na cztery si?demki, z czterema si?demkami przegrywa?em do czterech walet?w. Si?demki w walce ze mn? ?wi?ci?y swoje tryumfy. I nie tylko one. Szczeg?lnie utkwi?o mi w pami?ci jedno spotkanie. Dosta?em cztery asy z r?ki. Dwaj partnerzy uporczywie przebijali otwarcie. Moje przebicie by?o ostatnie. Obaj dokupili po dwie karty, a wi?c tym razem musia?em wygra?. W puli pi?trzy? si? stos banknot?w. Zagra?em z najwy?szej stawki. Rotmistrz odpad?, ale mecenas przebi?. Doda?em, gdy? nie lubi? pastwi? si? nad partnerem. I wtedy ujrza?em na stole wy?o?onego pokera. A wi?c ten szaleniec z trzema kartami w kolorze wytrwa? pomimo wysokich przebitek do ko?ca. I wygra?!

Niefortunne spotkania podsyca?y jeszcze bardziej moj? pasj? gry. Czu?em niemal namacalnie, jak demon hazardu zapuszcza we mnie swoje macki, doprowadza nerwy do stanu najwy?szego napi?cia, a z zapadni?ciem zmierzchu ci?gnie za w?osy do klubu.

Teraz Klara zaniepokoi?a si? moim pozornym zoboj?tnieniem. Zagra?a w niej zapewne zwyk?a kobieca pr??no??. Niespodziewanie zadzwoni?a, ?ebym przyszed? w po?udnie na Pu?awsk? do baru kawowego. W rozmowie z ni? by?em sarkastycznie b?yskotliwy, stara?em si? okazywa? jej galanteri? bez dawnej sentymentalnej wylewno?ci, trzyma?em si? na wodzy, aby jej nie sp?oszy?. Ale wewn?trznie znowu dygota?em z po??dania.

Zaprosi?em j? na przek?sk? do ma?ej restauracyjki na rogu Pu?awskiej i Malczewskiego. Wypili?my po par? w?dek. Wp?yw alkoholu, a zw?aszcza obecno?? Klary wprawi?a mnie w stan nienaturalnej weso?o?ci. Opowiada?em jej beztrosko zmy?lone historie o ptakach, kt?re z mi?o?ci rozpruwaj? sobie pier? i z?eraj? w?asne serce. M?wi?em te? o moich nocnych eskapadach, o magii kart, o tyranii si?demek. Zbyt przejrzyste aluzje obraca?em w ?art i oboje ?miali?my si? z tych bzdurnych opowiada?.

Po wyj?ciu z restauracyjki szli?my ulic? Pu?awsk?. Na placu u wylotu ulicy Szustra ujrzeli?my karuzel?. Rozochocony zaproponowa?em Klarze przeja?d?k? na drewnianych koniach. Klara kategorycznie odm?wi?a. Karuzela sta?a nieruchoma, gdy? letni, gor?cy dzie? i wczesna po?udniowa pora nie zach?ca?y nikogo do zawrotnej jazdy. Wobec tego wr?czy?em banknot w?a?cicielowi karuzeli i sam z fantazj? dosiad?em rumaka. Maszyneria ruszy?a i oto wirowa?em w ko?o posy?aj?c Klarze poca?unki. Sta?a na chodniku i ?mia?a si? weso?o, gdy? robi?em g?upie miny, a po?y marynarki rozwiewa?y mi si? na wietrze jak pokraczne skrzyd?a. Udawa?em ptaka, kt?ry po?era samego siebie.

Naraz na placu powsta? pop?och, Ze wszystkich stron zajecha?y budy. Wyskoczyli z nich esesmani i zacz??a si? ?apanka. Ludzie pouciekali do bram, znik?a Klara, ulotni? si? w?a?ciciel karuzeli. Esesmani, wymachuj?c rozpylaczami, zagarniali wszystkich, kto nie zd??y? uciec. Wrzeszczeli, popychali kolbami opiesza?ych przechodni?w i wpychali ich brutalnie do bud.

Kr?ci?em si? na karuzeli z przera?eniem w sercu, bez mo?no?ci zatrzymania si? ani ucieczki.

Jeden z esesman?w podbieg? do karuzeli i krzycza? z w?ciek?o?ci?:

- Halt! Halt!

Obraca?em si? jednak dalej, obejmuj?c kurczowo drewniany ?eb.

- Halt! Halt! - wrzeszcza? esesman i parokrotnie wystrzeli? z pistoletu, celuj?c we mnie.

Po kwadransie budy, za?adowane lud?mi, zacz??y odje?d?a?. Esesman strzeli? jeszcze dwukrotnie w moim kierunku, machn?? r?k? i wskoczy? do samochodu. Na opustosza?ym placu zosta?em sam jeden na wiruj?cej karuzeli.

Up?yn??o sporo czasu, zanim wystraszeni przechodnie wylegli zn?w na ulic?. Niebawem ukaza?a si? r?wnie? Klara. Sta?a oparta o mur i chusteczk? wyciera?a twarz. Plac znowu zape?ni? si? lud?mi. W s?siednich ulicach odbywa? si? ju? normalny ruch, a ja wci?? wirowa?em na karuzeli, z rozwianymi w?osami i dojmuj?cym szumem w g?owie. Nikt nie zwraca? na mnie uwagi, tylko Klara wyci?ga?a r?ce i dawa?a mi rozpaczliwe znaki. By?em przekonany, ?e w?a?ciciel karuzeli pad? ofiar? ?apanki i nikt ju? nigdy nie zatrzyma tej piekielnej maszynerii. Wreszcie jednak zjawi? si? tak?e i on. Karuzela zacz??a zwalnia? obroty, potem zatrzyma?a si?. Zszed?em na ziemi? zataczaj?c si? jak pijany. Klara podbieg?a do mnie i w tym w?a?nie momencie dosta?em gwa?townych torsji. Wymiotowa?em na jej bia?? bluzk?, nie mog?c w ?aden spos?b opanowa? md?o?ci. Klara wyciera?a si? po?piesznie, z grymasem obrzydzenia. Zatrzyma?a przeje?d?aj?c? riksz? i odjecha?a.

Po tej ?a?osnej przygodzie czu?em si? pogrzebany w jej oczach. Wszystko by?o stracone. Zamach samob?jczy Paw?a mniej by? kompromituj?cy ni? moje wymioty.

W klubie gra?em tego dnia po wariacku, bluffowa?em bez sensu. Upiera?em si? przy damie karowej i pozbywaj?c si? wszelkich szans dokupywa?em do niej cztery r??ne karty. Rano wr?ci?em zgrany do domu i zapad?em w sen pe?en koszmar?w. ?ni? mi si? wielki paj?k, kt?ry wysysa? ze mnie krew, Mia? siedem pikowych n?g i g?ow? Klary.

W po?udnie obudzi? mnie osobliwy go??. Matka wprowadzi?a go do mego pokoju, chocia? jeszcze le?a?em w ???ku.

- Pan m?wi, ?e ma do ciebie jak?? niezwykle wa?n? spraw?.

Pozna?em w nim bywalca klubu. By? to starszy jegomo??, cierpi?cy na astm?, niepozorny, o bezbarwnej twarzy. Podawa? si? za pracownika elektrowni. Grywa? w taniego bryd?a, ale potrafi? te? godzinami kibicowa? przy pokerze. Sam nigdy do pokera nie siada?.

- To dla mnie za droga zabawa - mawia?, gdy nam zabrak?o pi?tego i zapraszali?my go do gry.

Po wyj?ciu matki usiad?, przysun?? krzes?o do mojego ???ka i powiedzia? poufnym tonem:

- Przyszed?em, ?eby wyjawi? panu ca?? prawd?. Do waszego klubu wcisn?li si? szulerzy.

Wiadomo?? ta wyda?a mi si? nieprawdopodobna, gdy? Podbie??o przyjmowa? u siebie tylko ludzi znanych albo z powa?nej rekomendacji.

- Sk?d pan to wie? - zapyta?em.

- St?d, ?e sam jestem szulerem. Ale tamci oszukali mnie przy podziale. Dlatego postanowi?em ich wsypa?.

- Kt?? to s? ci szulerzy? - zapyta?em z niedowierzaniem.

- Rotmistrz i mecenas. Ani pierwszy nie jest rotmistrzem, ani drugi adwokatem. To tylko tak si? m?wi dla wzbudzenia zaufania. Trzeba panu wiedzie?, ?e szulerzy nigdy nie dzia?aj? w pojedynk?. Ten, co rozdaje karty, podrzuca drugiemu odpowiednie kombinacje, a kibic pomaga. Daje um?wione znaki.

Po tym wst?pie m?j dziwny go?? wyj?? z kieszeni tali? kart i ujawni? mi wszystkie szulerskie chwyty, na poz?r proste, ale wymagaj?ce wielkiej zr?czno?ci. Ten, co rozdaje karty, nigdy nie wchodzi do gry. To odsuwa podejrzenia. Wsp?lnicy pocz?tkowo udaj?, ?e si? nie znaj? wzajemnie. Po uroczystej prezentacji pocz?tkowo uchylaj? si? od uczestniczenia w tej samej partii. Trzeba ich prosi?, namawia?. Te skomplikowane manewry maj? u?pi? czujno?? graczy. Po czym wsp??praca ich przebiega bez zak??ce?.

O wizycie szulera opowiedzia?em Podbielle. Sytuacja by?a skomplikowana. Zdemaskowanie szuler?w i usuni?cie ich z klubu uznali?my za zbyt ryzykowne. Mogli przez zemst? nas?a? Gestapo. Podobny wypadek zdarzy? si? w klubie Elny Gistaedt. Uchroni?o j? szwedzkie obywatelstwo.

Trzeba wi?c by?o pogodzi? si? z obecno?ci? szuler?w. Siada?em z nimi do pokera, patrzy?em im na r?ce, nie zdo?a?em jednak zauwa?y? nic podejrzanego. Obra?em wi?c inny system. Wchodzi?em do gry tylko wtedy, gdy karty rozdawa?em ja albo ksi?garz. W rezultacie zacz??em wygrywa?, chocia? si?demki prze?ladowa?y mnie nadal. Prawd? m?wi?c, te igraszki z szulerami obudzi?y we mnie now? odmian? nami?tno?ci. Pasjonowa?em si? dodatkowo zmy?ln? metod? przechytrzania oszust?w.

Po co to wszystko opowiadam? Czy mo?na zag?uszy? mi?o?? i zaspokoi? nienasycony g??d serca przy pomocy magii kart, w dodatku gdy j? wspomagaj? szulerskie sztuczki?

T?sknota dr?czy?a mnie ze zdwojon? si??. Nie mog?em d?u?ej panowa? nad sob?. Poszed?em kt?rego? dnia do Klary, ukl?k?em przed ni? i przylgn??em ustami do jej st?p. Klara sta?a wynios?a i niewzruszona.

4

Jesieni? 1941 roku Marian, po kilku tygodniach milczenia, zjawi? si? niespodziewanie p??nym popo?udniem.

Matka dr?a?a z niepokoju o niego, nie mog?a wi?c ukry? wzruszenia i z wypiekami na twarzy krz?ta?a si? przy nim, okazuj?c mu przesadn? czu?o??. Marian by? ma?om?wny jak zwykle. Dopiero gdy wr?czy?em mu jego cz??? ze sprzedanego ostatnio placu, z zadowoleniem schowa? do kieszeni plik "g?rali", o?ywi? si? i weso?e iskierki zamigota?y mu w oczach.

- Niemcy zaj?li Kij?w - powiedzia? po chwili i znowu spowa?nia?.

Matka zacz??a go wypytywa? o jego sprawy. Gdzie mieszka, gdzie jada, czy nie zanadto si? nara?a?

Odpowiada? wymijaj?co i nagle, jakby chodzi?o o rzecz bez znaczenia, rzuci? mimochodem:

- Ach, prawda... Chcia?em was zawiadomi? ?e jutro rano jest m?j ?lub... O ?smej u Wizytek. Mama nie musi tak wcze?nie si? zrywa?, ale ty przyjd?, b?dziesz moim ?wiadkiem.

Wiadomo?? ta by?a tak nieoczekiwana, ?e matka a? podskoczy?a na krze?le:

- ?enisz si?? W tych czasach? Z kim?

- Wiktor j? zna - powiedzia? Marian wskazuj?c na mnie. - To Klara Popielska.

Oniemia?em. Matka zagryz?a doln? warg?, a twarz jej wyra?a?a tak? konsternacj?, w oczach by?o tyle przera?enia, ?e Marian zerwa? si? od sto?u i zamacha? r?k?, jak gdyby chcia? usun?? niewidzialn? zapor?.

- Mamo! Okupacja to nie tylko walka i wyczekiwanie na lepsz? przysz?o??. Ludzie musz? pracowa?, uczy? si?, kocha?, zak?ada? rodziny. Musz? mie? zwyk?y dzie? powszedni. Taka jest normalna biologiczna konieczno??. Bimber i karty to nie jest droga do przetrwania.

Spogl?da?em na brata, kt?ry by? rzekomo bli?niaczo do mnie podobny, z uczuciem wzbieraj?cej nienawi?ci. Nie wiem, co malowa?o si? na mojej twarzy, gdy matka zawo?a?a:

- Wiktorze! B?agam ci?! Bo?e m?j, Bo?e!

- Dobrze - powiedzia?em z udanym spokojem. - B?d? jutro na ?lubie.

Po tych s?owach wyszed?em do ?azienki i d?ugo zlewa?em sobie g?ow? zimn? wod?. Zrezygnowa?em z p?j?cia do klubu. Demon gry na pr??no usi?owa? zapu?ci? we mnie swoje szpony.

Po ?lubie pani Antonina wyprawi?a skromne weselne ?niadanie. Przynios?em kwiaty i dwie butelki francuskiego szampana. Zachowywa?em kamienny spok?j, a raczej moje serce zamieni?o si? w kamie?.

Opr?cz os?b najbli?szych obecna by?a Zuzanna, m?oda lekarka, przyjaci??ka Klary, oraz daleka jej krewna, Guga, ?adna i zalotna, ale niezno?nie krzykliwa. Wreszcie - Pawe? Romanowski. Jego twarz, blada i pos?pna, odznacza?a si? typowo m?sk? urod?. Patrz?c na niego odnosi?o si? wra?enie, ?e jest to cz?owiek mocny i pewny siebie. Ja jeden zna?em s?aby, nieodporny charakter Paw?a. Tego dnia jego ?wietne obycie towarzyskie pozwoli?o mu zachowa? si? swobodnie i niewymuszenie. Brylowa? przy stole, dowcipkowa?, wyg?osi? b?yskotliwy toast, ale wszystko, co m?wi?, przepojone by?o sarkazmem. Nie chcia?o si? po prostu wierzy?, ?e Klara mog?a go odtr?ci?, tak bardzo g?rowa? nad Marianem, kt?ry przy nim wydawa? si? nieokrzesanym prowincjuszem. Wobec Paw?a ja tak?e odczuwa?em swoj? niezr?czno??. Sili?em si? na dowcip, stara?em si? emablowa? Gug?, ale w niczym nie mog?em zachowa? umiaru i z przesadnej egzaltacji wpada?em w p?askie bana?y. Na szcz??cie wszyscy byli troch? wstawieni i moje nieudolne popisy gin??y w og?lnym gwarze.

Klara, zar??owiona, promienna, na ten dzie? pozby?a si? swego wrodzonego ch?odu. Sta?a si? jaka? dziewcz?ca i ludzka. Zachwycaj?ca. Patrz?c na ni? chcia?o si? j? posi??? lub umrze?. Wymieni?em z Paw?em spojrzenia i zrozumieli?my si? bez s??w.

Gdy wstali?my od sto?u, Klara zaprosi?a nas na kaw? do swego pokoju. I tu przed naszymi oczami roztoczy? si? cud. Na ?cianie wisia?o kilkana?cie miniatur, dok?adnie - czterna?cie, a ka?da z nich przedstawia?a wizerunek Klary, za ka?dym razem innej. Dopiero w komplecie oddawa?y osobliw? zmienno?? rys?w tej zadziwiaj?cej twarzy, kt?rej syntez? uda?o si? Marianowi utrwali? niemal genialnie. Por?wnanie z Coswayem czy Isabeyem by?oby tu nie na miejscu. Zamarli?my w podziwie. Nawet gadatliwa pani Antonina, nawet ha?a?liwa Guga w milczeniu przygl?da?y si? arcydzie?om, kt?re nazwa?bym Galeri? Klary. Zrozumia?em, ?e tak niepospolity artysta m?g? zaw?adn?? jej sercem.

- To wszystko jest nieudane - rzek? Marian stropiony naszym milcz?cym podziwem. - Musz? zacz?? od pocz?tku. Spr?buj? teraz malowa? na porcelanie.

Widzia?em jego twarz, a r?wnocze?nie moj? w?asn?, odbit? w lustrze. Byli?my w tym momencie uderzaj?co do siebie podobni. Ale Klara patrzy?a na Mariana.

Przypomnia?y mi si? jej okrutne s?owa:

- Czekaj. Kto wie, co nam ?ycie jeszcze przyniesie...

Ju? wtedy, gdy to m?wi?a, musia?a by? zakochana w Marianie.

Czy wierzycie w demony? Czy mo?e wierzy? w demony przyrodnik, racjonalista i empiryk?

A jednak demon pokierowa? moj? r?k?. Porwa?em ze sto?u butelk? benedyktyna i z ca?ych si? ugodzi?em ni? w sam ?rodek Galerii Klary. Rozleg? si? brz?k t?uczonego szk?a i pla?ni?cia spadaj?cych miniatur. G?sty likier sp?ywa? po ?cianie. K?tem oka zd??y?em jeszcze dojrze? osuwaj?c? si? na fotel matk?. Odepchn??em Klar?, wyrwa?em si? z r?k Paw?a i zostawiaj?c za sob? czyje? wo?ania i krzyki, wybieg?em na ulic?. Zdyszany wpad?em do klubu. By?em prawdopodobnie kompletnie pijany.

Rotmistrz i mecenas, cedz?c kaw?, czekali na partner?w, Zawo?a?em prowokuj?co:

- Panowie szulerzy! Wyzywam was na ostr? gr?. Proponuj? dwudziestomarkowego pokera. Macie szans?, bo jestem kompletnie pijany.

- Wida? to - rzek? spokojnie rotmistrz. - Tylko dlatego nie dostanie pan ode mnie po pysku.

- Kruk krukowi oka nie wykole - powiedzia?em z nonszalancj? i kaza?em przynie?? karty. Podbie??o, aby za?agodzi? przykry incydent, usiad? z nami do gry. Zdemaskowani przeze mnie szulerzy zrezygnowali widocznie z podejrzanych chwyt?w i grali ka?dy na w?asn? r?k?.

Si?demki osaczy?y mnie jak zwykle, ale tym razem sprzymierzy?y si? ze mn?. Z dw?ch par uk?ada?y si? w fule, roi?y si? po trzy i po cztery, przynosz?c mi za ka?dym razem wygran?. Demon gry zl?k? si? widocznie, ?e mog? wymkn?? si? spod jego w?adzy, jak to by?o dnia poprzedniego. Przede mn? r?s? stos banknot?w, na kt?rych mi nie zale?a?o. Przegra?em najwi?ksz? stawk? mojego ?ycia.

Oko?o p??nocy poszed?em do kredensu zam?wi? kaw?. By? to du?y, ponury pok?j, zape?niony ci??kimi meblami w stylu gda?skim. Na jednej ze ?cian wisia?a w rz?dach cenna kolekcja porcelanowych i fajansowych talerzy. Pali?y si? tylko boczne kinkiety. Zaszyty w najdalszy k?t, nad szklank? w?dki siedzia? Marian. W pierwszej chwili nie pozna?em go, tak by? zmieniony. Nie potrafi?bym opisa? tej twarzy ze skamienia?ym, bolesnym grymasem, z obwis?? doln? warg? i martwym spojrzeniem, jak u trupa. Widok Mariana w klubie, gdzie nigdy dot?d nie bywa?, w porze, na kt?r? przypada?a jego noc po?lubna, obudzi? we mnie najgorsze przeczucia. Czy?by przyszed? porachowa? si? ze mn? za m?j niepoczytalny, pijacki wybryk? Jednak szklany jego wzrok nie wyra?a? gniewu. Skin?? na mnie i wskaza? krzes?o stoj?ce obok. Przez chwil? milczeli?my obaj, patrz?c sobie w oczy:

- Wytrze?wia?e?? - spyta? Marian.

- Tak, wytrze?wia?em.,. Nienawidzisz mnie? Zachowa?em si? jak ch?ystek.

- Niewa?ne. Wszystko jest niewa?ne. Id? w twoje ?lady. Staczanie si? rozpoczynam od klubu.

Znowu zapad?o milczenie.

- Marian, czy sta?o si? co? z?ego? Powiedz. Przecie? co? musia?o si? sta?.

- Nie, nie teraz... Nie pytaj... To wszystko jest straszne... Okropne... Mo?na oszale?... Nie d??y?em do ma??e?stwa... Ze wzgl?du na ciebie... ale znasz Klar?... by?a piekielnie zasadnicza. Nic bez ?lubu. Zgodzi?bym si? na wszystko... Zrobi?a ze mnie szmat?.

- Wi?c co zasz?o mi?dzy wami? - spyta?em dr??c z niepokoju i zniecierpliwienia, aby dowiedzie? si? prawdy.

- B?agam ci?, nie pytaj... Mo?e kiedy indziej... Teraz nie mog?... Uciek?em, widzisz. To by?o potworne. Musz? zebra? my?li.

Opr??ni? szklank? i poszed? po nast?pn?. Zauwa?y?em, ?e chwieje si? na nogach. Zawo?a?em:

- Marian! Dosy?! Nie pij ju? wi?cej. B?dzie ci gorzej.

- Nie mo?e by? gorzej, ni? jest.

- Ale Klara! - zawo?a?em - Co z Klar??

- Jest wolna. Wracaj do swoich kart. P??niej tam przyjd?.

W tym momencie u drzwi frontowych rozleg?y si? gwa?towne dzwonki. Gwar dobiegaj?cy z s?siednich pokoj?w ucich?. W drzwiach zobaczy?em mundury i czapki gestapowc?w.

Jedno kopni?cie hitlerowskiego buta unicestwi?o w jednej chwili demona nami?tno?ci i demona gry.

5

O kacetach pisa?o si? ju? wiele. Tu? po wojnie dwa zeszyty moich zezna? z pobytu w O?wi?cimiu pos?u?y?y prokuraturze jako materia? dowodowy w procesie norymberskim, a potem w procesie Hoessa. Dzia?a?em w obozowym ruchu oporu, dzi?ki czemu lepiej od innych pozna?em ca?y tragizm obozowego ?ycia i ?mierci, ca?y mechanizm ludob?jstwa.

Teraz pragn? wspomnie? jedynie losy mego brata Mariana.

Jego za?amanie psychiczne post?powa?o tak niewiarygodnie szybko, ?e ju? po dw?ch miesi?cach, pomimo najwi?kszych moich wysi?k?w i stara?, sta? si? cieniem cz?owieka. Sypiali?my na jednej pryczy, pod jednym kocem, i ?ar?y nas te same wszy. "Eine Laus - dein Tod." Zdobywa?em dla Mariana dodatkowe porcje zupy, oddawa?em mu w?asny chleb, ?eby go jak najd?u?ej utrzyma? przy ?yciu. Korzystaj?c z naszego bli?niaczego podobie?stwa, wzi??em na siebie wyznaczon? mu kar? ch?osty. Od jugos?owia?skich towarzyszy wy?ebra?em dla niego ciep?e skarpetki. Stara?em si? wszelkimi si?ami podtrzyma? go na duchu, aczkolwiek prosi?, ?ebym si? nim nie zajmowa?, gdy? nie ma po co ?y?. Spogl?da? na swoje delikatne r?ce artysty, odmro?one i ca?e w ranach.

- My?l o sobie. Ze mnie ju? nic nie b?dzie.

A ja? Tak, ja chcia?em przetrwa?. Rozstanie Mariana z Klar? obudzi?o we mnie nowe nadzieje. Pami?ta?em jej s?owa:

- Czekaj... Kto wie, co nam ?ycie jeszcze przyniesie?

Pr?bowa?em raz i drugi wyci?gn?? Mariana na zwierzenia. Nie by?em w stanie dociec, co mog?o zaj?? mi?dzy nim i Klar?, jaki dramat kry? si? w ich jednodniowym ma??e?stwie.

Moje natarczywe pytania wywo?ywa?y w nim zniecierpliwienie i rozpacz.

- Wiktor, nie dr?cz mnie, Czy ci nie do?? apeli, piec?w, tych nieludzkich okropno?ci? Jeszcze musisz zadawa? mi dodatkowe tortury? Przesta?em istnie? jako cz?owiek. Nie mam wczoraj ani jutra. Moje ?ycie dobiega ko?ca. Daremne twoje wysi?ki. Ja nie chc? ?y?. Rozumiesz?

Nie dawa? si? ratowa?. Przyjmowa? ciosy z samob?jcz? bierno?ci?. Nie stawia? im oporu. Gin?? samochc?c.

Spo?r?d os?b, wygarni?tych owej pami?tnej nocy z klubu, w tym samym bloku znalaz? si? mecenas, kt?ry wkr?tce, dzi?ki ?wietnej znajomo?ci niemieckiego, zdoby? sobie wygodn? funkcj?. Przez d?ugi czas gra? ze ?mierci?, oszukiwa? j? i wygrywa?. Dopom?g? mi te? w umieszczeniu Mariana w bloku szpitalnym, czyli tak zwanym rewirze. Drugi m?j wierny przyjaciel - rotmistrz, okaza? si? do?wiadczonym majstrem stolarskim i pracowa? przy budowie nowego baraku. Dobrych fachowc?w w jakim? sensie ceniono, a raczej oszcz?dzano. Dostawa?em od niego codziennie ?y?k? pokostu, ohydnego w smaku, ale cennego ze wzgl?du na zawarto?? t?uszczu. Nieszcz?sny Marian, niestety, nie m?g? go prze?kn??, podczas gdy ja robi?em wszystko, co mo?liwe, ?eby prze?y?. Klara jak dobry duch dodawa?a mi wytrwa?o?ci, a my?li o niej podtrzymywa?a we mnie s?abn?ce si?y psychiczne.

?udzi?em si? nadziej?, ?e moje bli?niacze podobie?stwo do Mariana pozwoli mi go zast?pi? w jej sercu. Ulegaj?c tym mrzonkom, nie czu?em wyrzut?w sumienia. Przecie? rozstali si? bez mojej winy i miejsce przy Klarze by?o wolne.

W po?owie lutego Marian podpad? jednemu z esesman?w, kt?ry skatowa? go, a potem kaza? obla? wod? i postawi? na mrozie. Gdy moje komando wr?ci?o z pracy na obiad, dowiedzia?em si? od mecenasa, ?e Marian znalaz? jeszcze w sobie do?? si?, by dowlec si? do drut?w i na nich zako?czy? obozowe m?czarnie. Tak umar? m?j ukochany brat, a polska sztuka straci?a jednego z najwi?kszych swoich artyst?w.

Dzi?ki sprytowi mecenasa i staraniom rotmistrza uda?o mi si? przy??czy? do grupy stolarzy. Odt?d pracowa?em pod dachem, co chroni?o przed zimnym wichrem, ?niegiem i deszczem. Za drobne wyroby z drzewa dostawali?my od kucharza dok?adk? z dna kot?a, gdzie zupa by?a najg?stsza. Do zupy dolewali?my zawsze troch? pokostu. Okraszona w ten spos?b zawiera?a b?d? co b?d? nieco wi?cej kalorii. Kapo, przekupiony przez nas par? but?w, kt?re przemyci? mecenas, patrza? przez palce na ubywaj?cy stale pokost.

W wolnych chwilach grywa?em z rotmistrzem w ko?ci, misternie wyci?te z drzewa. Stawk? w grze by?o jedno "sztachni?cie". Rotmistrz nie potrafi? oprze? si? pokusie. I tutaj tak?e zacz?? szachrowa?. Przy?apa?em go, jak zr?cznie podmienia? kostk? na inn?, ukryt? w r?kawie. Mia?a z jednego boku wbity kawa?ek u?amanej szpilki, dzi?ki czemu m?j niepoprawny szuler za ka?dym razem wyrzuca? sz?stk?.

Tak dzia?o si? w obozie. Dzisiaj, po zdobyciu przy mojej pomocy niezb?dnych kwalifikacji, rotmistrz zajmuje odpowiedzialne stanowisko w jednym z przedsi?biorstw budowlanych. Jest powszechnie szanowany i, jak twierdzi, kart u?ywa wy??cznie do zabawy z dzie?mi. Ma ich dwoje, a ja jestem chrzestnym ojcem jednego z nich. Nasz przyjaciel mecenas nie do?y? ko?ca wojny, chocia? wielu skaza?c?w uratowa? od ?mierci. Demon gry nie przyszed? mu w niedoli z pomoc?.

Wybieg?em nieco naprz?d, m?wi?c o p??niejszych losach moich przyjaci??. A tymczasem nasze ?ycie obozowe przebiega?o ze zmiennym szcz??ciem. Wymaga?o sprytu, odwagi, przemy?lno?ci, szybkiej orientacji. Najlepiej udawa?o si? to rotmistrzowi. Potrafi? w ka?dej sytuacji zmyli? czujno?? esesman?w, blokowych, kap?w, aby zorganizowa? nieco ?ywno?ci. Mieli?my zawsze dodatkowe porcje chleba, a cz?sto nawet cebul?, kawa?ek kie?basy i papierosy. By? niewyczerpany w najzuchwalszych pomys?ach i dba? o swoich pupil?w jak dobry szef. Raz jeden tylko oberwa?. Straci? wtedy prawe oko i kilka z?b?w.

Ja bra?em wielokrotnie pot??ne ci?gi. Skoro jednak ?yj? i nie dozna?em ?adnego kalectwa, mog? przypisa? to wyj?tkowemu szcz??ciu. Przecie? sp?dzi?em w O?wi?cimiu prawie trzy i p?? roku.

Po Powstaniu Warszawskim przyby? do naszego lagru transport nowych wi??ni?w. Postawa ich mog?a budzi? wiele zastrze?e?, ale byli?my przede wszystkim spragnieni wiadomo?ci o samym powstaniu, o Warszawie, o losach naszych bliskich. Kontakt z nowo przyby?ymi pocz?tkowo by? utrudniony, jednak my, starzy wi??niowie, wsz?dzie mieli?my swoich ludzi.

Po kilku dniach mecenas kaza? mi przyj?? wieczorem na ty?y jednego z blok?w, gdzie mo?na by?o bezpiecznie ukry? si? za stosem desek.

- Wiktor, to ja - us?ysza?em w ciemno?ciach znajomy g?os. - Poznajesz mnie? Pawe?.

To by? Pawe? Romanowski.

D?ugo ?ciskali?my sobie r?ce. Pa?dziernikowy ch??d wyda? mi si? ciep?ym powiewem.

- Pawe?, m?w... Co z matk?? Co z Klar??

- Maj? ci? za umar?ego. Klara po ?mierci Mariana stawa?a na g?owie, ?eby ci? st?d wydosta?... Przez dyrektora "Bristolu" dotar?a do samego Fischera... Obieca? jej... A potem o?wiadczy?, ?e ju? za p??no... Matce dor?czono urn? z twoimi prochami... ?yjesz, Wiktor, ?yjesz! Niech ci? dotkn?... Sk?ra i ko?ci... O, Bo?e...

- Ale co z Klar??

- Mog? ci powiedzie?, je?li chcesz. W zesz?ym roku pobrali?my si?...

- Ty z Klar??

- S?uchaj, to by?o potworne. Po-twor-ne... Uciek?em od niej... Rozumiesz? Marzy?em o niej lata... I uciek?em...

Pobrali si?? Uciek? od niej? Wi?c Klara ?yje! Klara jest wolna! Ta my?l doda?a mi skrzyde?, je?li w og?le mo?na m?wi? o skrzyd?ach na dnie takiego upodlenia. Ptaki, wyp?aszane przez dymy krematori?w, rzadko zjawia?y si? na naszym niebie.

W pobli?u rozleg?y si? niemieckie przekle?stwa, szczekanie ps?w, pad?y strza?y, b?ysn??o ?wiat?o latarki elektrycznej.

- Ucieka?!

Rozbiegli?my si? w r??ne strony. Przy wej?ciu do bloku dosta?em desk? po g?owie. By?o to najmniejsze z?o, jakie mog?o mnie spotka?, chocia? wtedy zdawa?o mi si?, ?e mam rozp?atan? czaszk?.

Przez nast?pne dni szuka?em spotkania z Paw?em. Nie wiedzia?em, w kt?rym jest bloku, a znalezienie w?r?d tysi?cy cieni tego jednego cienia - nie by?o ?atwe.

M?j m?zg dr??y?o pal?ce pragnienie poznania prawdy, spot?gowane w dodatku przez b?l i gor?czk?. A wi?c ju? drugi opu?ci? Klar? zaraz po ?lubie. Przecie? zar?wno Marian, jak i Pawe? szaleli z mi?o?ci do niej. Tak samo jak ja. Pawe? nazwa? j? czarownic?. Ale O?wi?cim wybi? mi z g?owy niedorzeczne wyobra?enia o demonach, czarach, o magii kart. Piek?o, kt?re tu pozna?em, by?o gorsze od wszystkiego, co zdo?a? wymy?li? obskurantyzm ?redniowiecza razem z inkwizycj? i paleniem na stosie. Czarownica? To wcielenie ch?odnego, uwodzicielskiego pi?kna? Moja Klara? Oni obaj, Marian i Pawe?, postradali rozum. Nap?r nami?tno?ci, a potem jej nag?e roz?adowanie musia?o wywo?a? w nich taki szok.

Ja jeden przetrzymam wszystko. Mog? bi? we mnie gromy i kl?ski, pa?ki kap?w i ciosy moralne. Ja przetrwam i dobrn? do Klary, czy b?dzie to ogr?d udr?cze?, czy kraina rozkoszy. Ja czekam. "Kto wie, co nam ?ycie jeszcze przyniesie."

Wreszcie spotka?em Paw?a. Przypadkiem, w latrynie. Ledwie si? trzyma? na nogach. Wypruwa?a z niego ?ycie biegunka, ta mordercza choroba obozowa. My, starzy wi??niowie, wiedzieli?my, ?e w takim wypadku trzeba przez par? dni powstrzyma? si? ca?kowicie od jedzenia. On nie m?g? opanowa? g?odu i dlatego musia? zgin??. Powiedzia?em mu o tym. Odrzek? mi z rezygnacj? w g?osie:

- Ja nie jestem silnym cz?owiekiem. W normalnych warunkach mog?em udawa? silnego. Ale tu? Zobaczysz mnie w grupie muzu?man?w, id?cych do pieca.

Obieca?em mu, ?e pom?wi? z mecenasem, aby postara? si? go zabra? do siebie, do magazynu. Potem pomog?em mu przej?? kilkana?cie metr?w. Osun?? si? na ziemi?. Zapada? zmierzch i d?? silny wicher, sypi?c g?stym, lepkim ?niegiem. Na dwa kroki nic nie by?o wida?. Ka?dej chwili m?g? wyrosn?? przed nami esesman, ale mnie obchodzi?o tylko jedno:

- Pawe?, nie wiem, kiedy si? zn?w spotkamy... Mo?e nigdy... Zaklinam ci?... Powiedz mi ca?? prawd? o Klarze... Otw?rz oczy, nie umieraj, s?yszysz?

Krzycza?em mu prosto w ucho. Pawe? ockn?? si? z chwilowego zamroczenia, wreszcie zacz?? m?wi? g?osem przerywanym, ledwie dos?yszalnym w po?wistach zamieci:

- Zamarzniemy tu... Pom?? mi wsta?...

- Pytam o Klar?! M?w!

- Racja... Powiem... Klara ma ogon... Rozumiesz? To nie jest prawdziwy ogon... To takie przed?u?enie kr?gos?upa... Dwa czy trzy stercz?ce kr?gi... Nie potrafi? ci opisa? wstr?tu... Mo?na si? wyrzyga?... Pom?? mi wsta?...

Wzi??em go na plecy i zanios?em pod drzwi bloku. Na mnie czeka? ju? przekupiony przez organizacj? blokowy. Zbli?a? si? koniec wojny i wielu spo?r?d dotychczasowych naszych dr?czycieli zacz??o si? ba? o w?asn? sk?r?, Wsun?? mi w r?k? kawa?ek kie?basy:

- To od mecenasa. A to ode mnie.

Po czym kopniakiem rzuci? mnie na prycz?.

Mecenas, dawny szuler, by? obecnie duchem opieku?czym najbardziej zagro?onych wi??ni?w. Tylko dzi?ki niemu Pawe? utrzyma? si? na powierzchni i przetrwa?.

Le?a?em na pryczy zzi?bni?ty do szpiku ko?ci, ?u?em po ciemku kie?bas? i marzy?em o Klarze. Wyobra?a?em sobie t? jej dziwaczn? anomali?, kt?ra w Marianie i Pawle obudzi?a tak nieodpart? odraz? i wstr?t. Nie, oni jej nie kochali! Trzeba by? t?pym prostakiem, ?eby powiedzie?: "ona ma ogon". N?dzni, ma?oduszni g?upcy! Tak! Nie waham si? u?y? tego okre?lenia, aczkolwiek chodzi tu o mego brata, kt?ry zgin?? m?cze?sk? ?mierci?. Gdyby nie uciek? od Klary, nie dosta?by si? w r?ce Gestapo. Jego miejsce by?o przy ?onie, tej najcudowniejszej kobiecie ?wiata, a nie w klubie w?r?d karciarzy i szuler?w. Nie dziwi? si? Paw?owi. To zwyk?y snob. Ale Marian? Artysta? A tak pozbawiony wyobra?ni! Nie, moja mi?o?? wytrzyma wszelkie pr?by! Klara powiedzia?a: "Czekaj". B?d? czeka?.

6

Po wojnie wprost z obozu wyl?dowa?em w ?odzi, gdzie zaproponowano mi docentur? przy katedrze biologii. Obj??em to stanowisko, gdy? kadra naukowc?w, mocno przetrzebiona przez wojn?, musia?a sprosta? bie??cym potrzebom.

Matk? odnalaz?em bez trudu. Na ruinach naszego domu, z kt?rego ocala?a jedynie brama, znalaz?em przybit? tekturk? z adresem w Opaczu. Nie uwierzy?a ani w ?mier? Mariana, ani w moj?, chocia? przys?ano jej dwie urny i zawiadomienie, ?e zmarli?my na zapalenie p?uc. Teraz wita?a mnie ?zami rado?ci, kt?rymi jednocze?nie op?akiwa?a Mariana.

W drodze do ?odzi zagadn??em j? o Klar?.

- Klara? Odwiedza?a mnie czasami. Dwa lata nosi?a ?a?ob? po Marianie, a potem wysz?a podobno powt?rnie za m??. Nawet nie wiem, za kogo. Wtedy przesta?y?my si? widywa?. Uwa?a?am, ?e powinna by?a czeka? do ko?ca wojny. Tak post?powa?y inne ?ony.

Matka nie dowiedzia?a si? nigdy, ?e to Marian opu?ci? Klar? w noc po?lubn?.

Po wojnie, gdy tylko znalaz?em si? w ?odzi, rozes?a?em listy do wszystkich wy?szych uczelni, kt?re ju? istnia?y albo by?y w stadium organizacji, z zapytaniem o Klar?. Przypuszcza?em, ?e wr?ci?a do pracy naukowej.

Stopniowo nadchodzi?y odpowiedzi. Klara Popielska? Nie, nic o niej nie wiedziano.

Kocha?em j? tak jak dawniej. Tylko ?e podczas okupacji moje zachowanie by?o nieobliczalne. Poczucie degradacji, poni?enia, kl?ski, wszystko to doprowadzi?o do zachwiania mojej r?wnowagi psychicznej. Obecnie zdawa?em sobie spraw?, ?e na oboj?tno?? Klary reagowa?em jak cz?owiek niezupe?nie normalny. Musia?em budzi? w niej niesmak, odraz?, l?k. Z perspektywy czasu sam sobie wydawa?em si? ludzk? karykatur?. By?em chyba chory i moje histeryczne za?amania, moje obsesje wymaga?y interwencji neurologa, je?li nie psychiatry. Z uczuciem za?enowania wspomina?em okupacyjne upadki, niepoczytalne wybryki, walk? z urojonymi demonami.

Odk?d wr?ci?em do normalnego ?ycia, z zapa?em odda?em si? pracy naukowej i spo?ecznej. Zn?w by?em sob?. By?em cz?owiekiem. I moja mi?o??, moja t?sknota do Klary sta?a si? zwyczajna. Ludzka.

Nie ustawa?em w poszukiwaniach. Da?em og?oszenia do gazet, zwr?ci?em si? o pomoc do Czerwonego Krzy?a. Niemo?liwe by?o, aby Klara, do?? znana ju? przed wojn? jako bakteriolog, mog?a znikn?? tak bez ?ladu.

A? nagle pewnego dnia zasta?em na uniwersytecie list z Poznania od profesora Turleja. W odpowiedzi na moje og?oszenie, w lakonicznym, kr?tkim zdaniu, poda? mi adres Klary bez jakichkolwiek bli?szych informacji.

Nocnym poci?giem wyruszy?em do Krakowa. Wczesnym rankiem, z biciem serca zadzwoni?em do mieszkania na ulicy Basztowej. Przez d?u?szy czas nikt nie otwiera?. Wreszcie zgrzytn?? zamek i stara, zaspana kobieta, w poniemieckim kolejarskim p?aszczu zamiast szlafroka, uchyli?a drzwi. By?a pe?na nieprzezwyci??onego jeszcze okupacyjnego l?ku:

- O co chodzi? Co pan za jeden?

Poda?em moje imi? i nazwisko.

- A to pan jest bratem nieboszczyka Mariana? C?rka jeszcze ?pi, ale zaraz j? obudz?. Czeka?a na pana.

Wprowadzi?a mnie do ma?ego pokoiku, sk?d po?piesznie wynios?a zgarni?t? z sofy po?ciel. Na ?cianie wisia?a akwarela Mariana z Taormimy, gdzie byli?my razem na rok przed wojn?.

Za oknem si?pi? marcowy deszcz. W miar? oczekiwania ros?a moja niecierpliwo??. Poj?cie up?ywu czasu nie jest jednoznaczne. Minuty bywaj? kr?tsze i d?u?sze. Niekt?re trwaj? wieczno??. Za chwil? mia?em zobaczy? Klar?, ale ta chwila ci?gn??a si? w niesko?czono??. Nie, to nie by?o dawne rozprz??enie nerw?w. Sta?em si? normalnym cz?owiekiem i jak normalny cz?owiek prze?ywa?em emocj? spotkania z ukochan? kobiet? po latach roz??ki.

Przypomnia?em sobie, ?e jeden z moich znajomych, kt?ry wr?ci? po wojnie do Warszawy, z nadmiaru emocji umar? na lotnisku. Przez chwil? mia?em wra?enie, ?e ze mn? mo?e sta? si? to samo.

I wtedy wesz?a Klara, i wyci?gn??a do mnie obie r?ce. Oboje byli?my wzruszeni i przej?ci, oboje starali?my si? rozpozna? na nowo znajome rysy. S?owa wi?z?y nam w gardle, jak gdyby?my si? obawiali zacz?? rozmow? z fa?szywego tonu.

M?g?bym powt?rzy? tu zdanie, kt?re umie?ci?em na pocz?tku mojej relacji: Klara by?a ol?niewaj?co pi?kna. Czy by?a to jednak ta sama kobieta, kt?r? widzia?em po raz ostatni w dniu jej ?lubu z Marianem? Dostrzeg?em, ?e jej z?ociste w?osy s? z lekka osrebrzone. Promieniowanie oczu jak gdyby przygas?o, ale spojrzenie nabra?o wi?kszej g??bi. Wyraz twarzy nie posiada? ju? dawnej zmienno?ci. Le?a? na niej nieruchomy cie? smutku i tylko k?ciki ust zdradza?y melancholijny u?miech.

- Wr?ci?e?? - powiedzia?a niemal szeptem.

- Wr?ci?em. Kaza?a? czeka? - czeka?em.

- Wierzy?am, ?e ?yjesz... Musia?e? okropnie wycierpie?...

- Wszystko min??o. My?l o tobie dodawa?a mi si? do przetrwania.

Pozwoli?a mi si? obj?? i z westchnieniem przytuli?a g?ow? do mojej piersi. Poczu?em, jak serce we mnie ucicha i pierwszy raz odpoczywa po latach niepokoju i udr?ki.

Wszystko sta?o si? proste, naturalne i zrozumia?e.

- Ciesz? si?, ?e nie jeste? ju? taki roztrz?siony, rozdygotany jak dawniej. Ba?am si? ciebie. Czy wiesz, ?e by?e? niezno?ny? Nie mog?am przecie? kocha? szale?ca.

- A teraz?

Klara spojrza?a na mnie i w jej oczach wyczyta?em odpowied?, na kt?r? czeka?em ca?e lata.

- Teraz zjemy ?niadanie. Mama ju? pewnie nakry?a do sto?u.

Sp?dzi?em z Klar? ca?y dzie?. A wi?c jednak to prawda, ?e serce kobiety zdobywa si? uporem. Moje wytrwa?e i wierne uczucie zosta?o nagrodzone. Gdy wieczorem odje?d?a?em do ?odzi, zapyta?em po prostu:

- Czy teraz wyjdziesz za mnie?

- Tak - odpar?a Klara.

Wszystko sta?o si? proste, ?atwe, zrozumia?e.

Obojgu nam potrzeba by?o sporo czasu na odtworzenie niezb?dnych dokument?w. Mnie - w Warszawie, Klarze - w Krakowie.

Po dziesi?ciu dniach zn?w uda?o mi si? wyrwa? z ?odzi, chocia? Klara prosi?a w listach, ?ebym nie zaniedbywa? dla niej swoich obowi?zk?w, ?ebym by? cierpliwy i czeka? na wezwanie od niej.

Przyjecha?em do Krakowa pe?en rado?ci i nadziei. Otworzy?a mi drzwi jaka? obca kobieta.

- Pani profesorowa jest w szpitalu.

- A pani Klara?

- W?a?nie przy pani Klarze. Pani Klara mia?a jak?? operacj?.

Z?apa?em doro?k? i pop?dzaj?c sennego doro?karza, zajecha?em przed szpital. W zat?oczonych korytarzach snu?y si? postacie z zabanda?owanymi g?owami, nogami w gipsie, niekt?re o kulach, inne podtrzymywane przez piel?gniarki.

Z trudem, po d?ugim, m?cz?cym wyczekiwaniu uda?o mi si? dotrze? do lekarza dy?urnego. Czu?em w skroniach nier?wne pulsowanie, jak gdyby co chwila zatrzymywa?o si? bicie serca.

Lekarz spojrza? na mnie zza szkie? zm?czonymi oczami:

- Klara Popielska? Tu takiej nie ma.

- Mo?e w takim razie Romanowska? Klara Romanowska?

- A, tak... To ci??ki przypadek. Musi pan porozumie? si? z chirurgiem. Jest na obchodzie, ale za jakie? p?? godziny znajdzie go pan w pokoju lekarskim. Prosz? zapyta? siostr?, ona panu wska?e.

Ci??ki przypadek... Do sali, gdzie le?a?a Klara, nie wolno by?o wchodzi?. Poprosi?em jedn? z pacjentek, ?eby wywo?a?a pani? Popielsk?.

Wysz?a do mnie przygarbiona, w nie dopi?tej sukni. Kosmyki siwych w?os?w spada?y jej na oczy.

- Po co pan przyszed?? - spyta?a szorstko. - Ona jest nieprzytomna. Kaza?a si? operowa? wbrew mojej woli. Kiedy jeszcze by?a dzieckiem, lekarze m?wili, ?e taka operacja jest ryzykowna. Mog?a z tym ?y? do p??nej staro?ci. Niech pan sobie st?d idzie. To wszystko przez pana.

Odwr?ci?a si? i odesz?a bez po?egnania.

Przemierza?em korytarz, pal?c jednego papierosa po drugim. M?zg mia?em kompletnie sparali?owany, nie mog?em zebra? my?li. Kot?owa?y mi si? w g?owie urywki zda?:

"Kiedy jeszcze by?a dzieckiem..." "Mog?a z tym ?y?..." "To wszystko przez pana..."

Wreszcie uda?o mi si? z?apa? chirurga. By? ju? w palcie. Podrapa? si? zgi?tym kciukiem w policzek, popatrzy? na ko?ce swoich but?w, potem na mnie, wreszcie spyta?:

- Czy pan jest krewnym?

- Nie. W?a?nie zamierzamy si? pobra?.

- Ach, tak. No c??, mam nadziej?, ?e wszystko sko?czy si? pomy?lnie. Robimy, co w naszej mocy, zreszt?, za jak?? godzin? b?dzie konsylium. Prosz? zaczeka?.

Mija?y godziny. Ziemia usuwa?a mi si? spod n?g. Na korytarzu zab?ys?y oszcz?dne ?wiat?a. Siedzia?em ot?pia?y i odprowadza?em wzrokiem zaaferowanych lekarzy. Specyficzny od?r szpitalny przyprawia? mnie o md?o?ci. Ten sam chirurg przechodz?c zatrzyma? si? przede mn?, jakby chcia? co? powiedzie?, ale wykona? tylko r?k? nieokre?lony gest i oddali? si? szybkim krokiem.

?mier? nast?pi?a o godzinie si?dmej. Czy wa?ne jest r?wnie? to, ?e Klara umar?a si?dmego kwietnia na sali numer siedem?

Niebo nie p?k?o, ?wiat si? nie zawali?. I nawet ja ?yj? nadal. Ja, kt?ry, nie b?d?c m??em, zosta?em wdowcem.

Tym razem przegra?em wszystko. Los okaza? si? najbardziej wyrafinowanym szulerem.