PAN SOCZEWKA W PUSZCZY
Ka?dy, jak wiemy, nad czym? si? trudzi
I jaki? zaw?d ma ka?dy z ludzi.
Znamy ich tyle, ?e bierze strach a?:
Jest wi?c lakiernik, g?rnik i blacharz,
Lekarz, listonosz i maszynista,
Zdun, no i stra?ak, rzecz oczywista,
Lotnik, agronom, stolarz, mierniczy,
Jest i buchalter, co ci?gle liczy,
Jest i ogrodnik, co sadzi drzewka,
Krawiec i fryzjer. A pan Soczewka,
Chocia? zawodem ?adnym nie gardzi,
Jednak sw?j w?asny kocha najbardziej.
Jest on filmowym operatorem,
Sp?jrzcie na niego, rano, wieczorem,
O ka?dej porze z wielkim przej?ciem
Robi bez przerwy zdj?cie za zdj?ciem,
Kr?ci, filmuje, wszystko co da si?;
Te jego filmy po pewnym czasie
Ka?dy z nas mo?e obejrze? w kinie.
Ach, pan Soczewka z tych film?w s?ynie.
To nie zabawki, to nie przelewki,
Nikt nie prze?cignie pana Soczewki.
On wsz?dzie dotrze, on nie zna strachu,
Robi swe zdj?cia siedz?c na dachu,
W?azi na drzewo, zwisa na rynnie,
Lin okr?towych czepia si? zwinnie,
Chwyta si? auta w szalonym p?dzie,
Skacze do wody... Musi by? wsz?dzie.
Tak, moi drodzy, to nie przelewki.
Nikt nie prze?cignie pana Soczewki.
Ostatnio w Kongo by? samolotem,
A kiedy z Konga lecia? z powrotem,
Nagle buchn??y zewsz?d p?omienie.
Kto inny przel?k?by si? szalenie,
A pan Soczewka, gdy ogie? zoczy?,
Na spadochronie szybko wyskoczy?
I ten p?on?cy samolot w?a?nie
Jeszcze utrwali? zd??y? na ta?mie.
Samolot run?? prosto do morza,
A pan Soczewka buja? w prrzestworzach.
Wiatr nim tarmosi?, wiatr go unosi?
I do nieznanych l?d?w ni?s? co si?.
Tak tedy lec?c w kierunku wschodnim
Dostrzeg? nasz lotnik, ?e las jest pod nim,
I to w dodatku nie las, lecz puszcza.
Na ni? spadochron zwolna si? spuszcza,
A pan Soczewka kr?ci zawzi?cie
I robi z g?ry ostatnie zdj?cie.
Spadochron opad?, lecz tak fatalnie,
?e pan Soczewka zawis? na palmie.
Rzek? wi?c z humorem: - Panowie, przerwa.
Dwa kokosowe orzechy zerwa?,
Szybko roz?upa?, zjad? z apetytem,
Mleczkiem ze ?rodka popi? je przy tym,
A gdy wiatr znowu spadochron nad??,
Nasz pan Soczewka zsun?? si? na d??.
Od spadochronu odci?? si? ?wawo,
W lewo spogl?da, spogl?da w prawo:
Ma?pki ?migaj? jedna przy drugiej,
Skacz? i piszcz?; skrzecz? papugi,
A pi?ra papug o r??nej barwie
S? niby kwiaty, kt?rych kto? narwie.
Ju? pan Soczewka nie my?l?c d?ugo
Chcia? film nakr?ci? z barwn? papug?,
Gdy nagle gro?ny pomruk us?ysza?:
To lwy zw?szy?y w puszczy przybysza.
Z g?szczu wyrasta paszcza straszliwa
I ?eb ogromny, a za nim grzywa,
Za lwem i lwica wnet si? wynurza,
Jeszcze gro?niejsza, cho? nie tak du?a.
Rzek? pan Soczewka: - Troch? si? boj?,
Ja jestem jeden, a ich jest dwoje,
Ja mam dwie nogi, a lwy po cztery,
Zgin?, lecz szkoda przecie? kamery,
I film?w szkoda, jakem Soczewka.
Nie. Ja mam w nosie g?upiego lewka.
Ju? wiem, co zrobi?. Bestia mnie nie zje.
Pstrykn??, zapali? szybko magnezj?,
Lew si? przerazi?, struchla?a lwica,
B?ysk je o?lepi? jak b?yskawica,
Potem raz drugi, trzeci i czwarty,
Lwy zobaczy?y, ?e t? nie ?arty
I pomy?la?y: "Ulec mu trzeba,
Skoro przed chwil? spad? prosto z nieba
I ma w zanadrzu b?yskawic mn?stwo,
To nie jest ?aden zwierz, tylko b?stwo.
Po czym lwy oba, z trwogi p?? ?ywe,
Stan??y grzecznie przed obiektywem,
I pan Soczewka, rzecz oczywista,
Nakr?ci? zaraz metr?w ze trzysta.
Odt?d kr?l zwierz?t, gro?ny i krewki
By? na us?ugach pana Soczewki.
- Ja?nie wielmo?ny lwie - rzek? filmowiec -
Wszystkim zwierz?tom w puszczy zapowiedz,
By si? zebra?y wnet, niedaleko,
O, tam, powiedzmy, nad tamt? rzek?,
Co to prze?wieca w?a?nie przez palmy.
Godzin? ?cis?? przy tym ustalmy:
Kt?ra jest teraz? Dziesi?ta rano...
Niech na dwunast? wszystkie tam stan?.
Mam zapas ta?my i dzi? nakr?c?
Film pod tytu?em: "Dziwy zwierz?ce".
Lew naprz?d wyda? ryk bardzo d?ugi,
?e a? og?uszy? wszystkie papugi,
A potem wyda? drugi ryk kr?tki.
Ziemia zadr?a?a od tej pobudki
I gromkie echo szybko pobieg?o
Wstrz?saj?c ca?? puszcz? rozleg??.
Rzek? Pan Soczewka: - Ruszamy w drog?,
Wierzchem si? zreszt? przejecha? mog?.
I na lwim grzbiecie pomkn?? szcz??liwy,
?e m?g? si? przy tym trzyma? lwiej grzywy.
Za nim od drzewka skacz?c do drzewka,
Wo?a?y ma?py: - Panie Soczewka,
Niech pan nam zrobi te? zdj?cie ?liczne,
Wszak my jeste?my fotogeniczne.
Niech pan z ma?pami film dzi? nakr?ci
Czy?by, doprawdy, nie mia? pan ch?ci?
Tak powtarza?y ci?gle sw? ?piewk?
I przedrze?nia?y pana Soczewk?.
Nad rzek? ju? si? zebra?y t?umy:
Przysz?y tygrysy, lamparty, pumy,
Dwana?cie s?oni, ?yrafy cztery,
Dwa krokodyle i trzy pantery,
Hipopotamy i nosoro?ce,
Przer??nych barwnych ptak?w po troszce,
Gromady ma?ych lwi?tek, panterz?t
I mn?stwo innych nieznanych zwierz?t.
Ju? na odleg?o?? p?? kilometra
Mia? pan Soczewka lekkiego pietra.
C??, moi drodzy, to nie s? ?arty
Wej?? mi?dzy pumy, lwy i lamparty.
C??, moi drodzy, to nie przelewki,
Tu trzeba m?stwa pana Soczewki.
Wi?c pan Soczewka tak rzek? z humorem:
- Jestem filmowym operatorem,
T?uszczu mam w ciele zapas nieznaczny,
S?dz?, ?e raczej nie jestem smaczny,
W przeciwnym razie lew by mnie z?ar? ju?.
Wi?c do roboty. Oto scenariusz...
Film rozpoczniemy wielk? parad?:
Na nosoro?cu dwa strusie jad?
I tytu? filmu trzymaj? w dziobach,
Za nimi krocz? lwy nasze oba,
Nast?pnie tygrys i dwie pantery.
Prosz?. Ruszamy w stron? kamery...
Wolniej... Szczerzymy k?y jak nale?y...
Nie, moi drodzy. Stru? nic nie szczerzy.
A teraz s?onie... Czy mog? prosi??
Tylko nie kurzy?, nogi podnosi?,
Tak... G?owy do mnie... Tr?by przy boku.
Lamparta damy w ogromnym skoku
O, nie. Przepraszam... Tak skacze ?ania...
Ja mam lamparta uczy? skakania?
Jeszcze raz prosz?. ?mia?o. No, co tam?
Dobrze. Nast?pny jest hipopotam...
Pr?dzej... Nie wolno zostawa? w tyle.
Teraz jest kolej na krokodyle,
Ka?dy krokodyl w obiektyw patrzy...
G?owy do g?ry... Tempo... Raz-dwa-trzy.
Dobrze. Nast?pnie pumy... O pumie
M?wi?, ?e puma nic nie rozumie
I rzeczywi?cie. ?le. ?le... Niestety...
Nie tak si? chodzi. Wypr??y? grzbiety.
A teraz ma?py... Sto albo dwie?cie...
Z ?yciem. Gromad?... ?wawo. I wreszcie
Ponad pochodem, jak poch?d d?ugi
W r?wnych szeregach lec? papugi,
Wprost na obiektyw... Tylko z polotem...
Koniec... A teraz wszyscy z powrotem.
Tu pan Soczewka zatar? a? r?ce:
- Ale? wspania?y film dzi? nakr?c?.
Zwierz?ta maj?c chwil? spokoju
Pobieg?y z wrzaskiem do wodopoju.
Nawet niekt?re, jak krokodyle,
Siedzia?y w wodzie przez d?u?sz? chwil?.
A lew spogl?da? na nie z wysoka,
Czuwa?, nikogo nie spuszcza? z oka,
Potrz?sa? gro?nie kud?ami grzywy
I pomrukiwa? jak kr?l prawdziwy.
Rzek? pan Soczewka do lwa na migi:
- Teraz filmowa? b?d? wy?cigi.
Lew rykn?? gro?nie: - Stawajcie w rz?dzie,
Tu start jest, meta natomiast b?dzie
Tam... Przy ostatnim eukaliptusie.
Sygna? do biegu podadz? strusie,
A s?dziowanie zlecam ?yrafie,
Bo, prawd? m?wi?c, ja nie potrafi?.
?yrafa tak? d?ug? ma szyj?,
?e jako s?dzia wszystkich pobije.
Szybko zwierz?ta stan??y w rz?dzie,
I oto wy?cig wnet si? odb?dzie.
Ju? pan Soczewka odbieg? p?? mili,
Patrzy... Przymierza... Sprawdza... Po chwili
Da? um?wiony znak pan Soczewka,
Mign??a z ptasich pi?r chor?giewka
I wielki ruch si? zrobi? na starcie.
?migaj? w skokach nogi lamparcie,
Tygrys panter? wyprzedza w biegu,
A nosoro?ec w jednym szeregu
Z hipopotamem i krokodylem
P?dzi, zostaj?c raz po raz w tyle,
I znowu p?dzi, i znowu goni;
Z ?omotem biegnie dwana?cie
Tr?by do g?ry maj? zadarte,
Ju? si? zr?wnaj? wkr?tce z lampartem,
Ju? wyprzedzi?y go o p?? g?owy
Bieg ich spokojny, r?wny, miarowy,
A tygrysowi ogon ju? zwisa,
Ju? prze?cign??y s?onie tygrysa.
Jeszcze pantera... I ona przecie
Musia?a odpa??. Ju? s? na mecie,
Wszystkie dwana?cie... S?onie wygra?y.
Wygra?y s?onie. Wynik wspania?y.
Wi?c zatr?bi?y g?o?no na tr?bach,
A tu ?yrafa wpada jak bomba
Z gratulacjami. I ju? po chwili
Wie?czy ka?dego wie?cem z daktyli.
Jedynie lampart z?y i ponury
Obgryza sobie do krwi pazury,
I przed s?oniami w krzakach si? chowa;
Przegra?em wy?cig, psia ko?? s?oniowa.
Gdy pan Soczewka chwil? odpocz??,
Znowu do pracy wzi?? si? ochoczo
I zanim sko?czy? je?? sw?j ananas,
Da? znak, wo?aj?c g?o?no: - Czas na nas.
Na plan. Ju? p??no... Jeszcze napr?dce
Ostatni? scen? tylko nakr?c?.
Ot?? chc? zrobi? z was piramid?,
Bardzo wysok?. O zak?ad id?,
?e tego dot?d w filmach nie mamy.
Prosz?, tu stan? hipopotamy
Dwa obok siebie. A lew nasz srogi
Na dw?ch ich grzbietach oprze swe nogi.
Hop! Dla lwa s? to rzeczy powszednie,
O, tu dwie tylne, a tu dwie przednie.
?wietnie... Kto teraz? Trudno mi orzec...
Wiem... na lwa musi wej?? nosoro?ec,
Ma?py pom??cie, bo to niezdara.
Na nosoro?cu tygrys?w para
Stanie, ?apami o siebie wsparta.
Brawo! Poprosz? teraz lamparta...
Na ?bach tygrys?w lampart si? wspiera,
A na lamparta wskoczy pantera.
Skok by? wspania?y. Te rzeczy ceni?...
Chwileczka... Dobrze... Robi? zbli?enie...
Prasz?, by wszyscy spokojnie stali,
Bo piramida mi si? zawali.
Nast?pne zwierz? wejdzie na wie??...
Jeszcze chwileczka... Zaraz przymierz?...
O, nie. Tu nie ma miejsca dla s?oni,
Prosz? st?d odej??. Niech s?o? ods?oni.
Wiem, ju?... Dwie ma?py wejd? z tej strony
Na grzbiet pantery... spuszcz? ogony...
Tych ma?p niech inna zn?w si? uczepi,
Za ma?o... Jeszcze... Tak b?dzie lepiej...
Ogon za ogon, r?ce za r?ce,
Jeszcze ze cztery, ale nie wi?cej...
?wietnie... Po prostu ?ywa girlanda.
Teraz ?yrafa szyj? na plan da,
Druga z tej strony... Do g?ry g?owa...
Niech si? rozhu?ta ma?pa ko?cowa
I niech za szyj? z?apie ?yraf?...
No... Dobrze posz?o szcz??llwym trafem...
Brawo... Na szczycie tej wie?y jeszcze
Jak?? papug? barwn? umieszez?.
Teraz uwaga i r?wnowaga,
Filmuj?...
Tutaj ?cis?o?? wymaga
Doda?, ?e z g?ry dostrzeg? t? wie??
Lotnik na szybkim helikopterze,
Bo na ratunek z Afryki ca?ej
Helikoptery wnet wylecia?y
I szybowa?y wysoko w niebie,
By nie?? rozbitkom pomoc w potrzebie.
Rozbitka lotnik dostrzeg? i zmierza
Prosto ku miejscu, gdzie stoi wie?a,
Coraz to mniejsze zatacza ko?a,
A pan Soczewka macha i wo?a:
- Ciszej. Warkotem tych swoich maszyn
Pan mi to ca?e bractwo wystraszy...
Uwaga. Rolk? tylko wymieni?...
Prosz?... Filmuj?... Teraz zbli?enie...
Wszystkie zwierz?ta patrz? w t? stron?...
Dobrze... Spokojnie... No, ju?... Sko?czone.
Potem uprzejmie rzek?: - Do widzenia!
Sztuk? filmow?, widz?, docenia
Nie tylko cz?owiek, lecz tak?e zwierz?,
Film b?dzie ?wietny... Dzi?kuj? szczerze.
I znikn?? w szybkim helikopterze.
PAN SOCZEWKA NA KSI??YCU
Pana Soczewk? znacie od dawna,
Bo to jest posta? ze wszech miar s?awna!
M?wi si? o nim na ca?ym ?wiecie,
Jego nazwisko w prasie znajdziecie,
Znaj? go dobrze wszyscy uczeni,
Pana Soczewk? nadzwyczaj ceni
Magister Twister, profesor Tutka,
Pan Kleks i doktor Kot z Mysigr?dka,
A sam profesor doktor Filutek
Opisa? lotu niezwyk?y skutek.
Chocia? jeste?cie troch? za m?odzi,
Wiecie, o jaki lot tutaj chodzi.
By? to najwi?kszy wyczyn stulecia,
Gdy satelita sztuczny wylecia?,
A otrzymawszy nazw? "sputnika"
Okr??a? Ziemi?, zjawia? si?, znika?
I niby Ksi??yc sun?? z fantazj?
Nad Europ?, Afryk?, Azj?,
Doko?a globu, a tak wysoko,
?e ledwie dojrze? go mog?o oko.
To jeszcze dzisiaj brzmi tak, jak bajka!
Oto w sputniku lecia? pies ?ajka,
Kt?ry dla wiedzy ?ycie po?wi?ci?
I przetrwa? dot?d w ludzkiej pami?ci.
Nast?pny sputnik, jak pewno wieeie,
Zabra? dwie ma?pki: Teci? i Mieci?.
Wr?ci?y one zdrowe i ?ywe,
Chocia? obydwie sta?y si? siwe.
Wtedy orzekli wszyscy uczeni,
?e teraz tak?e cz?owiek w przestrzeni
Mo?e ju? wreszcie, wyzbyty trwogi,
Odkrywa? wszelkie kosmiczne drogi
I wprost na Ksi??yc odby? wypraw?.
?wiat si? dowiedzia? z prasy niebawem,
?e nowy, wielki sputnik ju? got?w
Do ksi??ycowych, dalekich lot?w.
Wszyscy wi?c sobie my?leli w duszy:
"Kto tym sputnikiem pierwszy wyruszy?
Gdzie jest ?w ?mia?ek? Gdzie jest zuch taki,
Kt?ry przemierzy ?r?dgwiezdne szlaki?"
Rzek? pan Soczewka: "Panie, panowie,
Cho?bym mia? p?kn??, stan?? na g?owie,
Wyle?? ze sk?ry, zaprzeda? dusz?,
Ja w?a?nie pierwszy polecie? musz?!
Ja jestem ?mia?ych czyn?w amator,
Ja - pan Soczewka! Ja - operator!"
List wi?c napisa?, a w owym li?cie
Przedstawi? ca?y plan, oczywi?cie.
Przy tym obieca?, ?e on, Soczewka,
Sfilmuje wszystko: ro?liny, drzewka,
?ywe istoty, morza, kratery,
Dzia?anie ?wiat?a, sk?ad atmosfery,
I ?e ten zamiar ?ci?le wype?ni,
Czy Ksi??yc b?dzie w nowiu, czy w pe?ni.
Min?? dzie? jeden, drugi i trzeci,
Wi?c jak? Poleci czy nie poleci?
A? wreszcie radio poda?o z rana:
"Rezerwujemy miejsce dla pana,
Na pana wyb?r pad? dzisiaj zgodnie,
Prosimy przyby? za dwa tygodnie.
Halo! Powtarzam! Wiadoma sprawa!
Adam Soczewka. Polska. Warszawa.
Niechaj przyjedzie pan niezawodnie,
Start si? odb?dzie za dwa tygod?ie."
W dniu oznaczonym, o si?dmej rano,
Ju? nasz bohater na miejscu stan??.
Wnet po odbyciu niezb?dnych narad
Wdzia? pan Soczewka dziwny aparat
Z?o?ony z wielu spiralnych rurek,
W kt?rym wygl?da? jak wielki nurek.
By? tam ogrzewacz, wytw?rnia tlenu
I automaty r??ne z selenu,
A wi?c z nowego zgo?a metalu,
Kt?ry odporny jest w ka?dym calu
Na py? kosmiczny i ch??d Ksi??yca.
Pr?cz tego by?a d?uga iglica,
Czyli antena, sie? elektryczna,
Prysznic i kuchnia automatyczna.
Gdy pan Soczewka siedzia? w sputniku,
Ludzi si? zewsz?d zbieg?o bez liku,
Owacj? zrobi? t?um samorzutnie.
Wreszcie mechanik w??czy? wyrzutni?
I sputnik nagle w g?r? wystrzeli?,
Smug? sk??bion? niebo ubieli?,
Jeszcze przez chwil? w s?o?cu si? mieni?,
A? wkr?tce ca?kiem znikn?? w przestrzeni.
Mkn?? pan Soczewka w dal niezmierzon?,
Ksi??yc niebawem w dole zap?on??
Ch?odnym swym blaskiem, a sputnik chy?y
Z ka?d? sekund? by? coraz bli?ej.
Min??o godzin, kt?re si? d?u??,
Ani za ma?o, ani za du?o,
Lecz w?a?nie tyle, ile potrzeba.
Czarne si? sta?y obszary nieba,
Tylko glob ziemski w przestrze? ucieka?
I z?ot? tarcz? ja?nia? z daleka.
Nagle b?ysn??o ?wiat?o przez okno,
Sputnik ?agodnie Ksi??yca dotkn??,
Jeszcze przez chwil? wolno si? toczy?,
Niby w dolin? ze skalnych zboczy.
Wi?c pan Soczewka siedz?c w swej kulce
Szybko zaci?gn?? wszystkie hamulce,
Nacisn?? d?wignie, zluzowa? sworznie
I drzwi otworzy? bardzo ostro?nie.
Ujrza? przed sob? widok niezwyk?y:
W promieniach S?o?ca opary nik?y,
A z tych opar?w si? wy?ania?y
?nie?ne pag?rki, lodowe ska?y,
Gdzieniegdzie krater szklisty i bia?y,
A dooko?a ?wiat kar?owaty:
Wi?c oblodzone male?kie kwiaty,
Wi?c kar?owate krzewy i drzewka,
Kt?re sfilmowa? wnet pan Soczewka.
Jak wynika?o z bada? pobie?nych,
Na tych obszarach bia?ych i ?nie?nych
By?a powietrza cienka warstewka.
Skoro zmiarkowa? to pan Soczewka,
Pomy?la? sobie: "Fakt zrozumia?y,
Czemu krzew ka?dy jest taki ma?y,
Czemu tak wszystko niziutko ro?nie,
Chocia?, jak wida?, ma si? ku wio?nie."
Ruszy? nast?pnie wolno przed siebie.
Tymczasem S?o?ce wzesz?o na niebie
I b?yskawicznie ?niegi stopnia?y,
Po czym krajobraz dotychczas bia?y
W ci?gu godziny barw? sw? zmieni?;
Wszystko stan??o nagle w zieleni,
Z drzewek wabi?y jab?ka pachn?ce
I by?o mn?stwo kwiat?w na ??ce.
"Film z tego b?dzie niepor?wnany" -
Rzek? pan Soczewka widz?c te zmiany
Jeszcze sfilmowa? krater?w sporo,
Z kt?rych si? ka?dy zmieni? w jezioro,
I kroczy? dalej po tym obszarze,
Gdzie trawy ???k?y w s?onecznym skwarze.
Wtem z g??bi ziemi, z szerokiej szpary,
Ma?ych zwierz?tek wysz?y dwie pary,
A potem jeszcze siedem czy osiem
O ma?ych g??wkach pokrytych w?osiem,
O ma?ych r??kach, na kr?tkich n??kach,
O nadzwyczajnie p?katych brzuszkach.
Mia?y na pyszczkach b?yszcz?ce ig?y,
A ?wiergota?y jak nasze szczyg?y.
By?y to chyba miejscowe krowy.
Istnia? te? wida? zwyczaj miejscowy,
?e wszystko ?y?o pod ziemi?, w g??bi,
Bo gdy si? tylko Ksi??yc ozi?bi,
Gdy S?o?ce zajdzie i gdy si? zmierzchnie,
Mr?z trzaskaj?cy ?cina powierzchni?,
Pokrywa lodem jeziora, g?ry,
Takie s? zmiany temperatury.
By?y to zatem krowy miejscowe.
Za nimi wysz?y okazy nowe,
Na po?y konie, na po?y je?e,
I znowu jakie? okazy ?wie?e
O czterech tr?bach, p?katych brzuszkach,
A wszystkie bieg?y na kr?tkich n??kach
Do wodopoju i na pastwiska,
Wi?c pan Soczewka film zrobi? z bliska.
Za zwierz?tami z podziemnej groty
Wysz?y dwuno?ne ludzkie istoty.
Mia?y p?kate, kr?tkie tu?owie,
Mia?y po wielkim uchu na g?owie,
A wok?? g?owy, niby guziki,
Stercza?y ?lepia z b?yszcz?cej miki.
Ust owe stwory nie mia?y wcale,
Jeno ruchliwe, d?ugie nochale
Pokryte ?usk?. Tam za? mniej wi?cej,
Gdzie ludzie zwykle miewaj? r?ce,
Zwisa?y cz?ony ze sk?ry grubej
Zaopatrzone na ko?cach w tuby.
Z ka?dej za? takiej niby to r?ki
P?yn??y dziwne g?osy i d?wi?ki.
T?umy tych stwor?w z ziemi wyleg?y,
Wi?c pan Soczewka, cz?owiek przebieg?y,
Skry? si? za ska??, przysiad? na pi?cie
I plenerowe wykona? zdj?cie.
Ale si? zdarzy? wypadek przykry,
Bo ksi??ycowy ludek go wykry?.
Stwory podnios?y zgie?k niebywa?y,
Gro?nie tupa?y, wy?y, piszcza?y,
Wykrzykiwa?y gniewne pogr??ki,
A? im si? trz?s?y p?kate brzuszki.
Jeden do przodu wreszcie wyskoczy?
I wyba?uszy? b?yszcz?ce oczy.
Ju? pan Soczewka czeka? swej zguby,
A on wyci?gn?? obydwie tuby
I tak powiedzia?: "Ubry kukubry,
Babry kalebry, trybry bujubry,
Nibry walabry, obry wojobry!"
A przy tym w ?lepiach mia? b?ysk niedobry.
Rzek? pan Soczewka: "Po co si? pan drze?
Mam zapas tlenu w moim skafandrze,
Wejd? na ska??, stan? na szczycie,
A tam ju? dotrze? nie potraficie,
Bo tam nie mog? oddycha? p?uca,
Wi?c niepotrzebnie pan si? tak rzuca.
Kto atmosfery ma metr z kawa?kiem,
Tego nie musz? ba? si? ju? ca?kiem."
Tak zako?czywszy mow? dowcipn?
Jeszcze iskrami z anteny sypn??.
Tu przera?ony lud ksi??ycowy
Spu?ci? nochale, pochyli? g?owy
I takiej dosta? ze strachu febry,
?e szepta? tylko: "Babry kalebry,
Obry bujubry..." A w?dz ich w tremie
Poprosi? go?cia, by zszed? w podziemie.
W g??b prowadzi?y ?liskie pochylnie.
Siad? pan Soczewka, odbi? si? silnie
I czuj?c w sobie zapa? m?odzie?czy,
W d?? zje?d?a? szybko jak po por?czy.
Jazda ta trwa?a z kwadrans, a? wreszcie
Znalaz? si? w wielkim podziemnym mie?cie.
By? to w?a?ciwie majdan rozleg?y,
St?d za? we wszystkich kierunkach bieg?y
Na kszta?t uliczek d?ugie tunele.
W tunelach by?y mieszkalne cele,
A w ka?dej celi, cho? to niezdrowo,
Siedzia? stw?r jeden ze swoj? krow?.
Tam strzyg? j?, czy?ci?, ?ywi? i poi?,
Gdy za? g??d poczu?, t? krow? doi?.
Nad placem wielkie kule ja?nia?y,
A takie niskie by?y powa?y,
?e pan Soczewka, niby pokraka,
Chodzi? przez ca?y czas na czworakach.
Lecz niezale?nie od wszelkich powa?
Wszystko co widzia?, skrz?tnie filmowa?.
Lud ksi??ycowy snu? si? woko?o,
A pan Soczewka wo?a? weso?o:
"Bebry kojubry, rusza? si?, ?wawo,
Uszki do g?ry, brzuszki na prawo,
Patrze? w obiektyw... Zbli?y? si?... Brawo!
A te male?stwa to chyba dziatki?
Musz? sfilmowa? ten widok rzadki!
Cip-cip, kurcz?tka, prosz? uprzejmie,
Obiektyw ca?? grup? obejmie!"
W?dz, kt?ry dot?d kr??y? z daleka,
Zbli?y? si? z garnkiem ?wie?ego mleka
I rzek?: "rububry" z niskim pok?onem,
Ale ?e mleko by?o zielone,
Wi?c pan Soczewka pi? nie mia? ch?ci,
Tylko do ko?ca film sw?j nakr?ci?.
Po?egna? grzecznie lud ksi??ycowy,
Pog?aska? dzieci, poklepa? krowy
I na czworakach do wyj?cia ruszy?.
Tam za?, pomimo ogromnej tuszy,
Wyci?g linowy zawi?z? go spiesznie
Z g??bi podziemnej wprost na powierzchni?.
A na powierzchni zn?w zasz?y zmiany,
Albowiem zapad? zmierzch niespodziany
I zn?w nasta?a zimowa pora.
Mr?z grubym lodem pokry? jeziora,
Na ??ki bia?e upad?y ?niegi,
Drzew oblodzonych sta?y szeregi
I w kszta?t lodowc?w zakl?te ska?y
Szczytami w mroku nocnym biela?y.
Szed? pan Soczewka prosto przed siebie,
A nad nim z g?ry w przepastnym niebie
Ziemia rzuca?a ?wiat?o przez chmury
I o?wietla?a Ksi??yc ponury.
Sputnik ogromny widnia? z daleka,
Wi?c pan Soczewka d?u?ej nie zwleka?,
Wszed? do kabiny swego sputnika,
Szczelnie zawory w drzwiach pozamyka?,
Poci?gn?? d?wigni?, w??czy? motory
I b?yskawicznie wzni?s? si? w przestwory
Lecia? nie kr?tko ani nie d?ugo,
Znacz?c sw?j przelot ognist? smug?.
Wok?? kr??y?y meteoryty,
A on do ziemskiej dotar? orbity,
Schowa? anten?, wysun?? sondy,
Wpad? w atmosfer?, w powietrzne pr?dy
I kierownicze uj?? przyrz?dy.
Ju? widzia? szczyty g?r doskonale,
Ju? widzia? morza zmarszczone fale,
Miasta ruchliwe, niby mrowiska,
I kraj po chwili rozpozna? z bliska,
Spojrza? na radar, wyt??y? oczy,
Jeszcze na zach?d cokolwiek zboczy?
I wreszcie Polsk? zobaczy? w dole:
"W Polsce - powiedzia? - l?dowa? wol?!
?adnych, co prawda, nie widz? znak?w,
Mo?e to Kielce, mo?e to Krak?w,
Mo?e ?yrard?w - co za r??nica?!"
I wyl?dowa? - gdzie? - w Skierniewicach.
W?a?nie przypadkiem by?em w tym mie?cie
I tam sputnika ujrza?em wreszcie.
Tam powita?em pana Soczewk?,
Za jego zdrowie pi?em nalewk?,
A ?e na Ksi??yc to by? lot pierwszy,
Wi?c mu po?wi?cam wi?zank? wierszy.
PAN SOCZEWKA NA DNIE OCEANU
Pana Soczewk?, jak pewno wiecie,
Znaj? filmowcy na ca?ym ?wiecie.
Teraz go znowu tutaj pochwalmy,
Bo w?a?nie zdoby? dwie Z?ote Palmy
Na festiwalu w Karlowych Warach
Za film o muchach i o komarach,
Ponadto jeszcze cztery nagrody
Za film pod nazw?: "?wiat w kropli wody",
Potem ogromne tryumfy ?wi?ci?
Za zdj?cia, kt?re w puszczy nakr?ci?,
A film z Ksi??yca, powszechnie znany,
Obieg? dos?ownie wszystkie ekrany.
Rzek? pan Soczewka: "Nie dbam o s?aw?,
Wiem tylko jedno: musz? niebawem
Zn?w stworzy? takie filmowe dzie?o,
Kt?re by ca?ym ?wiatem wstrz?sn??o!
Ksi??yc to fraszka. Teraz dopiero
Cud?w doka?? mnoj? kamer?.
Zg??bi? ocean, zg??bi? go do dna,
N?ci mnie taka podr?? podwodna!
Nikt jeszeze nie wie, co si? tam dzieje,
Dowiem si? pierwszy i mam nadziej?,
?e rz?d mi na to przyzna fundusze.
Teraz do pracy zabra? si? musz?!"
Przygotowania do?? d?ugo trwa?y,
Lecz pan Soczewka by? tak wytrwa?y,
?e przed up?ywem o?miu miesi?cy
Mia? ju? gotowe wszystko, mniej wi?cej.
My?l powzi?? w lutym, a w pa?dzierniku
Przemierza? obszar w?d Atlantyku
Specjalnym statkiem "K.I. Ga?czy?ski"
Wybudowanym w stoczni szczeci?skiej.
Statek by? wielce skomplikowany.
Sam pan Soczewka sporz?dzi? plany,
A trzej wybitni in?ynierowie
Musieli stawa? niemal na g?owie,
By tej niezwyk?ej sprosta? budowie.
Statek by? w kszta?cie p??kuli du?ej,
M?g? wi?c wirowa? podczas podr??y.
Z masy plastycznej mia? sp?d kad?uba,
?ciany, tworzy?a szk?a warstwa gruba
Obita szczelnie mik? falist?,
Panoramiczn? i przezroczyst?.
Gdy pan Soczewka wyruszy? w drog?,
Trzyosobow? zabra? za?og?.
By? wi?c kapitan, rzecz oczywista,
Pr?cz tego radiotelegrafista
Oraz mechanik. Zdziwi to kogo,
?e z tak nieliczn? p?yn?? za?og?.
Rzecz polega?a za? w?a?nie na tym,
?e nie za?oga, lecz automaty
W ruch mechanizmny wszystkie wprawia?y
I nios?y statek z szybko?ci? strza?y.
Na statku r?wnie? mkn?? przez Atlantyk
Opr?cz za?ogi - pies Kalasanty,
Kt?ry tak m?dr? przeszed? tresur?,
?e wykonywa? prace niekt?re:
Na noc opuszcza? flag? na maszcie,
A gdy m?wiono: "Kaw? zaparzcie",
Naciska? guzik i ju? niebawem
Za?oga mog?a pi? czarn? kaw?.
Tutaj nadmieni? sobie pozwol?,
?e wewn?trz statku, na samym dole,
Mie?ci? si? pocisk, co od tej strony
Mia? by? w g??biny w?d wystrzelony.
Pocisk ten zwa? si? atomosonda.
Zaraz wam powiem, jak on wygl?da?.
Mierzy? sze?? metr?w. G?rna po?owa,
Czyli rakieta pi?ciostopniowa,
Nie?? mia?a pocisk w morsk? g??bin?
Z szybko?ci? trzystu mil na godzin?.
W dolnej po?owie atomosondy
By?a kabina, a w niej przyrz?dy
I urz?dzenia elektronowe,
Aparatury kompletnie nowe:
Wi?c mechaniczny wzrok, a co wi?cej
Trzy wysuwane dowolnie r?ce,
W nich za? kamery trzy samodzielne,
Automatyczne i wodoszczelne.
Kabina mia?a zrobione ?ciany
Z masy przejrzystej, dot?d nieznanej.
Wewn?trz kabiny, pr?cz otomany,
Sta? st??, by? prysznic, le?anka mi?kka
Dla psa, apteczka oraz kuchenka.
W razie potrzeby pocisk z pod?ogi
Wypuszcza? sztuczne stalowe nogi,
By na podwodne kroczy? po?owy.
Nap?d, rzecz prosta, mia? atomowy,
Gdy? pan Soczewka tego za??da?.
Tak wygl?da?a atomosonda.
W chwili gdy statek opuszcza? Szczecin,
Wiwatowa?y tysi?ce dzieci,
W porcie zagra?a orkiestra d?ta
I z dzia? strzelano jak podczas ?wi?ta.
Sam pan Soczewka guzik nacisn??,
Statek si? zerwa?, ?wisn?? i prysn??,
?mign?? jak strza?a przez obszar siny,
Przeskoczy? Ba?tyk, min?? cie?niny,
P?dzi?, wirowa? niepowstrzymanie,
A? si? zatrzyma? na oceanie.
Tu zarzucono wreszcie kotwic?,
Tu pan Soczewka zjad? jajecznic?,
Inni dostali mi?sn? potraw?,
A Kalasanty zaparzy? kaw?.
Gdy automaty zmy?y naczynia,
Gdy komunikat poda?a Gdynia,
Rzek? pan Soczewka: "Czas ju? zej?? na dno.
Zapowiedziano pogod? ?adn?,
Wi?c, jak przypuszczam, podwodne pr?dy
Nie znios? zbytnio atomosondy."
Nast?pnie doda?, pr???c si? butnie:
"Prosz? za kwadrans w??czy? wyrzutni?!"
I psa trzymaj?c kr?tko przy pysku,
Przez w?ski otw?r wszed? do pocisku.
Wnet ze straszliw? si?? wypchni?ty
Pocisk jak piorun run?? w odm?ty,
Po czym rakiety kolejne cz?ony
Nios?y go w g??bin ?ywio? sk??biony,
W mrok niezmierzony, w otch?a? topieli,
Gdzie fosforyczne ?wiat?o si? bieli,
Gdzie po raz pierwszy ?mia?ek szcz??liwy
Dojrzy nieznane dotychczas dziwy.
Panu Soczewce wzrok mechaniczny
Przekaza? obraz panoramiczny.
I oto ?wiat ten oceaniczny,
?wiat niezbadany ujrza? jak w lustrze:
W kr?g koralowe pi??y si? puszcze,
W g?stwie korali ?lepia ?ypa?y,
?by wyrasta?y wielkie jak ska?y,
S?czy? si? z pysk?w odwar spieniony,
Pr?chnem odwiecznym l?ni?y ogony,
Wi?y si? cielska w ?usce kosmatej,
Plu?y fosforem per?owe kwiaty,
A ryby-miecze i ryby-pi?y
Zaci?t? walk? z sob? toczy?y.
Pies Kalasanty spogl?da? z trwog?
I cicho skoml?c, podwin?? ogon.
Rzek? pan Soczewka: "Co za skowyty?
Ja tu nakr?cam film znakomity,
Nieustraszenie zg??biam Atlantyk,
A ty mi skomlesz?... Wstyd, Kalasanty!
Pies nie ?mie ba? si?, bo to nie?adnie.
Prosz? hamulce w??czy? przyk?adnie!...
Ulwaga!... Zaraz b?dziemy na dnie."
Rozleg? si? ?oskot i zgrzyt z?owrogi,
Pocisk wypu?ci? stalowe nogi,
Zatrz?s? si?, chwia? si? przez moment spory,
Lecz samoczynne regulatory
Atomosond? wyprostowa?y
I alarmowe zgas?y sygna?y.
Tu pan Sorzewka do dzia?a? skory
W??czy? od razu trzy reflektory
I atomowe spi?cie uranu
Zala?o ?wiat?em dno oceanu.
Sta?o tam miasto nieogarnione
Przed tysi?cami lat zatopione.
Rzek? pan Soczewka: "O zak?ad id?,
?e?my trafili na Atlantyd?!
Jaki? w tych czasach bywa? budulec,
?e m?g? dzia?aniu wiek?w nie ulec!"
Pocisk powoli przed siebie ruszy?.
Pies Kalasanty nastawi? uszy,
A pan Soczewka w bezmiar czelu?ci
Trzy mechaniczne r?ce wypu?ci?
I uruchomi? trzy obiektywy,
?eby sfilmowa? te wszystkie dziwy,
Ten ?wiat niezwyk?y, ale prawdziwy.
Po bokach ulic gmachy wysokie,
Ca?e z metalu, sta?y bez okien.
Mia?y kszta?t sto?k?w, jak piramidy.
Taki by? wida? styl Atlantydy.
Gmach ka?dy tego dziwnego miasta
Zwierzokrzewami g?sto porasta?:
Jedne z nich mia?y g?bczaste pyski,
A w ka?dym pysku tkwi? j?zor ?liski.
Inne trzyg?owe, pokryte grzyw?,
Wielkie, p?kate hydr? straszliw?
Przypomina?y swoim wygl?dem.
Te chcia?y przyssa? atomosond?,
Lecz je odepchn?? pr?d elektryczny.
Inne zn?w mia?y wygl?d kosmiczny,
Bo li?? zwija?y w dziobek niewielki
I wypuszcza?y z niego b?belki
W r??nych kolorach, jak baloniki.
Inne wzrok mia?y m?tny i dziki
O takiej sile, ?e po godzinie
Jeszcze migota? i drga? w kabinie.
W?skie ulice sta?y nietkni?te,
Oblane wod?, jak atramentem,
I reflektor?w pot??ne b?yski
Z trudem dr??y?y ten mrok pobliski.
W mie?cie podwodnym, po tylu wiekach,
Nie by?o wida? ?ladu cz?owieka,
Ni czaszek ludzkich, ni ludzkich ko?ci.
Wszystko zapad?o w otch?a? nico?ci.
Sto metr?w dalej na placu miasta
Pi??a si? w g?r? wie?a spiczasta,
A przed ni? pos?g na piedestale
Sta? zachowany tak doskonale,
?e mo?na by?o pr?cz g?owy ?ysej
Rozpozna? tak?e twarz i jej rysy.
Korona tkwi?a na czubku g?owy,
A z twarzy stercza? nos p??metrowy.
Warga zwisa?a a? do podbr?dka,
Na kt?rym ros?a br?dka kr?ciutka.
Kr?l ten - bo by? to kr?l niezawodnie -
Mia? podwini?te do kolan spodnie,
A w nich, jak balon, brzuch okaza?y,
Z ?ydek za? skrzyd?a mu wyrasta?y.
Pod spodem by?a ogromna p?yta
I pan Soczewka napis odczyta?:
"Karabalobum Atlantalobum
Parabalibum sobum e wobum."
Rzek? pan Soczewka: "Sp?jrz, Kalasanty
Oto jest pomnik kr?la Atlanty,
Wi?c go na filmie szybko utrwalmy,
By znowu zdoby? trzy Z?ote Palmy
A teraz, piesku, ruszamy dalej."
I kaza? kroczy? nogom ze stali
Poprzez sp?tane g?szcze korali.
Ryby nie ?yj? na tej g??binie,
Mog? tu istnie? p?azy jedynie,
Ale te p?azy s? to okazy
Twardsze od naszych tysi?ce razy,
Opancerzone tak, ?e bez szkody
Znosz? straszliwe ci?nienie wody.
Atlantozaury zwart? ?awic?
Kr?g?e, bezg?owe, tu? nad ulic?
Zawirowa?y swoim zwyczajem
I gniot?c sobie boki nawzajem,
Ssa?y ?ar?ocznie morskie liszaje.
Dwie salamandry opancerzone
Niepostrze?enie pe?z?y w ich stron?,
Po?ar?y wszystkie jeden po drugim,
Pozostawiaj?c z?ociste smugi.
Zza w?g?a wyszed? jaszczur kolczasty
I koralowe mijaj?c chwasty,
Na salamandr? napad? znienacka,
Zgni?t? ?eb jej twardy w kolczastych mackach,
Lecz zanim jeszcze ?er sw?j przetrawi?,
Smok siedmiog?owy nagle si? zjawi?.
Pe?za? doko?a ze dwie minuty,
Podni?s? sw?j ogon w ?usk? zakuty
I tym ogonem niby maczug?
Jaszczura po ?bie wali? tak d?ugo,
A? go og?uszy?, kolce obkruszy?,
Po?ar? i dalej przed siebie ruszy?.
Wtem ujrza? pocisk pana Soczewki.
Rzek? pan Soczewka: "To nie przelewki,
Smok mnie przera?a swoim wygl?dem,
Potw?r ten zniszczy atomosond?!
Musimy zmyka? i zej?? mu z drogi."
Pocisk wyci?ga? stalowe nogi,
Bieg? ulicami pustego miasta,
Lecz smok co chwila przed nim wyrasta?.
Porisk wyci?ga? r?ce stalowe
I zdo?a? urwa? mu jedn? g?ow?,
Potem dwie jeszcze. Zosta?y cztery.
Rzek? pan Soczewka: "Moje kamery
Pracuj? sprawnie. ?ycie po?wi?c?,
Ale z tej walki film dzi? nakr?c?."
Potw?r krwi? broczyt. Ju? si? zdawa?o,
?e pocisk wyjdzie z opresji ca?o,
Gdy nagle ruchem niepostrze?onym
Smok z ca?ej si?y machn?? ogonem
I podci?? nogi atomosondzie.
Rzek? pan Soczewka: "Mucha nie si?dzie"...
Ale, niestety, w tej samej chwili
Pocisk si? zachwia?, na bok przechyli?
I upad? ci??ko na smoczy ogon.
Pies Kalasanty przej?ty trwog?
Zawy? ?a?o?nie, a pan Soczewka
Rzek? nieweso?o: "Sko?czona ?piewka,
Naszej ofiary nikt nie oceni.
Klapa! Jeste?my, piesku, zgubieni."
Pogas?y lampy i reflektory,
Przesta?y dzia?a? regulatory
I automaty, a w chwil? potem
Stacja nadawcza p?k?a z ?oskotem.
W mrok pan Soczewka spojrza? i zoczy?,
?e inny potw?r z g??bin wytoczy?
Cielsko olbrzymie jak kamienica.
By? to straszliwy p?az: o?miornica -
Oceaniczna, o?mioramienna,
Ca?a kamienna. I rzecz znamienna:
Smok w koralowe schroni? si? krzaki
Schyliwszy ?by swe dla niepoznaki.
A o?miornica o?miorgiem ramion,
Kt?re bez trudu g?r? prze?ami?,
Atomosond? tr?ca? zacz??a,
Po czym si? wolno wzi??a do dzie?a.
Ramieniem pocisk wi?c podwa?y?a -
Taka pot??na by?a w niej si?a.
Drugim ramieniem go opasa?a,
Z piachu d?wign??a, wyprostowa?a,
Trzecim ramieniem pchn??a od do?u,
Po czym pi?ciorgiem ramion pospo?u
Wios?uj?c wolno, w g?r? ruszy?a -
Taka pot??na by?a w niej si?a.
Gdy pocisk znowu stan?? pionowo,
Pies o kuchenk? uderzy? g?ow?,
A pan Soczewka fikn?? kozio?ka
Z ???ka na sto?ek, potem ze sto?ka
Wlecia? na biurko, nast?pnie z biurka
Spad? i pod ???ko da? jeszcze nurka.
Tu si? dopiero zerwa? gwa?townie.
- "Musz? naprawi? wpierw elektrowni? -
Rzek? pan Soczewka do dzia?a? skory -
Gdy tylko wprawi? w ruch reaktory,
Zapal? ?wiat?a i reflektory,
Morskie potwory pora?? pr?dem
I uruchomi? atomosond?."
W?o?y? w to wszystko trudu niema?o,
Lecz jak powiedzia?, tak si? te? sta?o.
Bo pan Soczewka mia? umys? ?cis?y,
A opr?cz wiedzy - m?dre pomys?y.
Wnet reflektory tedy zab?ys?y
I o?miornicy cielsko pot??ne,
Ka?de jej rami? grube i pr??ne,
Mo?na zobaczy? by?o przez szyby,
Lecz wida? by?o tak?e i ryby.
Rzek? pan Soczewka: "P?yniemy w g?r?,
Wskazuj? na to ryby niekt?re,
A jakbym s?dzi? m?g? z manometr?w,
Od dna nas dzieli pi?? kilometr?w.
Ju? poza nami jest Atlantyda.
Tak! O?miornica czasem si? przyda!"
Wypowiedziawszy swoje pogl?dy,
Pr?d elektryczny z atomosondy
Skierowa? prosto na o?miornic?.
Iskry b?ysn??y jak b?yskawice,
Ra??c potwora w g?ow? i w oczy.
Cios go na chwil?, wida?, zamroczy?,
Gdy? jedno rami? z wolna opad?o,
A pan Soczewka walk? zajad??
Prowadzi? dalej, zwi?kszy? napi?cie,
I atakowa? besti? zawzi?cie.
- "Sp?jrz, Kalasanty! Chyba nie k?ami?,
Potw?r rozlu?ni? ju? drugie rami?.
O, teraz trzecie. A teraz czwarte.
Ju? pi?te rami? te? jest rozwarte!
Ugodz? jeszcze po raz ostatni!
Ha! Uwolnieni jeste?my z matni!
Sko?czy?em wreszcie z podwodnym zb?jem.
Mam go w ca?o?ci? Mam go! Filmuj?!
Z wolna sz?o na dno cielsko potwora,
Obok p?yn??a tryton?w sfora,
A ryby-miecze i ryby-pi?y
Za tym niezwyk?ym ?erem goni?y.
Rzek? pan Soczewka: "Wszystko to pierzchnie,
Bo wyp?ywamy ju? na powierzchni?."
Poci?gn?? d?wigni?, sprawdzi? przyrz?dy,
Nastawi? stery atomosondy,
Pies Kalasanty zaparzy? kaw?,
I tak ko?czyli swoj? wypraw?.
W panoramicznych szybach niebawem
Ujrzeli statek, kt?ry w oddali
Po niespokojnej ?eglowa? fali.
Na maszcie flaga zatrzepota?a.
A na pok?adzie za?oga ca?a
Panu Soczewce salutowa?a.
Jak z pok?adowej ksi?gi wynika,
Kapitan kaza? upiec indyka,
A gdy na deser podano ciasto,
Ko?ca nie by?o r??nym toastom.
Nazajutrz statek "K.I. Ga?czy?ski"
Zjawi? si? znowu w porcie szczeci?skim.
Orkiestra gra?a, strzela?y dzia?a,
Ludno?? Szczecina wiwatowa?a,
Fotografowie i reporterzy
Pstrykali zdj?cia tak, jak nale?y,
A pan Soczewka w tym samym czasie
Udziela? mn?stwa wywiad?w prasie;
M?wi? o wszystkim, o tym, o tamtym,
Zapomnia? tytko o Kalasantym.
Wi?c Kalasanty, nie bez urazy,
Do mikrofonu szczekn?? trzy razy.