|
Brzechwa J. AKADEMIA PANA KLEKSATA ORAZ INNE BAJKI
Pan Kleks przyjmuje do swojej Akademii tylko tych ch?opc?w, kt?rych imiona, zaczynaj? si? na liter? A, bo - jak powiada - nie ma zamiaru za?mieca? sobie g?owy wszystkimi literami alfabetu. Dlatego te? w Akademii jest czterech Adam?w, pi?ciu Aleksandr?w, trzech Andrzej?w, trzech Alfred?w, sze?ciu Antonich, jeden Artur, jeden Albert i jeden Anastazy, czyli og??em dwudziestu czterech uczni?w. Pan Kleks ma na imi? Ambro?y, a zatem tylko jeden Mateusz w ca?ej Akademii nie zaczyna si? na A. Zreszt? Mateusz nie jest wcale uczniem. Jest to uczony szpak pana Kleksa. Matuesz umie doskonale m?wi?, posiada jednak t? w?a?ciwo??, ?e wymawia tylko ko?c?wki wyraz?w, nie zwracaj?c uwagi na ich pocz?tek. Gdy na przyk?ad Mateusz odbiera telefon, odzywa si? zazwyczaj: - Osz?, u emia ana eksa! Oznacza to: - Prosz?, tu Akademia pana Kleksa. Oczywi?cie, ?e obcy nie mog? go wcale zrozumie?, ale pan Kleks i jego uczniowie porozumiewaj? si? z nim doskonale. Mateusz odrabia z nami lekcje i cz?sto zast?puje pana Kleksa w szkole, gdy pan Kleks idzie ?apa? motyle na drugie ?niadanie. Ach, prawda! By?bym ca?kiem zapomnia? powiedzie?, ?e nasza Akademia mie?ci si? w ogromnym parku, pe?nym rozmaitych do??w, jar?w i w?woz?w, i otoczona jest wysokim murem. Nikomu nie wolno wychodzi? poza mur bez pana Kleksa. Ale ten mur nie jest to mur byle jaki. Po tej stronie, kt?ra biegnie wzd?u? ulicy, jest zupe?nie g?adki i tylko po?rodku znajduje si? du?a oszklona brama. Natomiast w trzech pozosta?ych cz??ciach muru mieszcz? si? d?ugim nieprzerwanym szeregiem jedna obok drugiej ?elazne furtki, pozamykane na ma?e srebrne k??deczki. Wszystkie te furtki prowadz? do rozmaitych s?siednich bajek, z kt?rymi pan Kleks jest w bardzo dobrych i za?y?ych stosunkach. Na ka?dej furtce jest tabliczka z napisem wskazuj?cym, do kt?rej bajki prowadzi. S? tam wszystkie bajki pana Andersena i braci Grimm, bajka o dziadku do orzech?w, o rybaku i rybaczce, i wilku, kt?ry udawa? ?ebraka, o sierotce Marysi i krasnoludkach, o Kaczce-Dziwaczce i wiele, wiele innych. Nikt nie wie dok?adnie, ile jest tych furtek, bo kiedy je zacz?? liczy?, nie mo?na si? nie pomyli? i po chwili nie wiadomo ju?, co si? naliczy?o przedtem. Tam gdzie powinno by? dwana?cie, wypada nagle dwadzie?cia osiem, a tam gdzie zdawa?oby si?, ?e jest dziewi??, wypada trzydzie?ci jeden albo sze??. Nawet Mateusz nie wie, ile jest tych bajek, i powiada, ?e "o?e o, a o?e e?cie", co znaczy, ?e mo?e sto, a mo?e dwie?cie. Kluczyki od furtek przechowuje pan Kleks w du?ej srebrnej szkatule i zawsze wie, kt?ry z nich do kt?rej k??dki pasuje. Bardzo cz?sto pan Kleks posy?a nas do r??nych bajek po sprawunki. Wyb?r przewa?nie pada na mnie, bo jestem rudy i od razu rzucam si? w oczy. Pewnego dnia, gdy panu Kleksowi zabrak?o zapa?ek, zawo?a? mnie do siebie, da? mi z?oty kluczyk na z?otym k??ku i powiedzia?: - M?j Adasiu, skoczysz do bajki pana Andersena o dziewczynce z zapa?kami, powo?asz si? na mnie i poprosisz o pude?ko zapa?ek. Ogromnie uradowany polecia?em do parku i nie wiedz?c zupe?nie, w jaki spos?b, trafi?em od razu do w?a?ciwej furtki. Za chwil? ju? znalaz?em si? po drugiej stronie. Oczom moim ukaza?a si? ulica jakiego? nie znanego miasta, po kt?rej snu?o si? mn?stwo ludzi. I nawet pada? ?nieg, chocia? po naszej stronie by?o w tym czasie lato. Wszyscy przechodnie trz??li si? z zimna, kt?rego ja wcale nie odczuwa?em, i nie spad? na mnie ani jeden p?atek ?niegu. Kiedy tak sta?em zdziwiony, zbli?y? si? do mnie jaki? starszy siwy pan, pog?aska? mnie po g?owie i rzek? z u?miechem: - Nie poznajesz mnie? Nazywam si? Andersen. Dziwi ci?, ?e tutaj pada ?nieg i mamy zim?, podczas gdy u was jest czerwiec i dojrzewaj? czere?nie. Prawda? Ale przecie? musisz, ch?opcze, zrozumie?, ?e ty jeste? z zupe?nie innej bajki. Po co tutaj przyszed?e?? - Przyszed?em, prosz? pana, po zapa?ki. Pan Kleks mnie przys?a?. - Ach, to ty jeste? od pana Kleksa! - ucieszy? si? pan Andersen. - Bardzo lubi? tego dziwaka. Zaraz dostaniesz pude?ko zapa?ek. Po tych s?owach pan Andersen klasn?? w d?onie i po chwili zza rogu ukaza?a si? ma?a zzi?bni?ta dziewczynka z zapa?kami. Pan Andersen wzi?? od niej jedno pude?ko i poda? mi je m?wi?c: - Masz, zanie? to panu Kleksowi. I przesta? p?aka?. Nie lituj si? nad t? dziewczynk?. Jest ona biedna i zzi?bni?ta, ale tylko na niby. Przecie? to bajka. Wszystko tu jest zmy?lone i nieprawdziwe. Dziewczynka u?miechn??a si? do mnie, skin??a mi r?k? na po?egnanie, a pan Andersen odprowadzi? mnie z powrotem do furtki. Kiedy opowiedzia?em ch?opcom o mojej przygodzie, wszyscy mi bardzo zazdro?cili, ?e pozna?em pana Andersena. P??niej chodzi?em do r??nych bajek bardzo cz?sto w rozmaitych sprawach: a to trzeba, by?o przynie?? par? but?w z bajki o kocie w butach, a to zn?w w sekretach pana Kleksa pojawi?y si? myszy i trzeba by?o sprowadzi? samego kota albo kiedy nie by?o czym zamie?? podw?rka, musia?em po?yczy? miot?y od pewnej czarownicy z bajki o ?ysej G?rze. Natomiast by?o i tak, ?e pewnego pi?knego dnia zjawi? si? u nas jaki? obcy pan w szerokim aksamitnym kaftanie, w kr?tkich aksamitnych spodniach, w kapeluszu z pi?rem i kaza? zaprowadzi? si? do pana Kleksa. Wszyscy byli?my ogromnie zaciekawieni, po co ten pan w?a?ciwie przyszed?. Pan Kleks d?ugo z nim rozmawia? szeptem, cz?stowa? go pigu?kami na porost w?os?w, kt?re sam mia? zwyczaj nieustannie ?yka?, a potem, wskazuj?c na mnie i na jednego z Andrzej?w rzek?: - S?uchajcie, ch?opcy, ten pan, kt?rego tu widzicie, przyszed? z bajki o ?pi?cej kr?lewnie i siedmiu braciach. Ot?? dwaj spo?r?d nich poszli wczoraj do lasu i nie wr?cili. Sami rozumiecie, ?e w tych warunkach bajka o ?pi?cej kr?lewnie i siedmiu braciach nie mo?e si? doko?czy?. Dlatego te? wypo?yczam was temu panu na dwie godziny. Tylko pami?tajcie, macie wr?ci? na kolacj?. - Acja ?dzie ed ?st?! - zawo?a? Mateusz, co mia?o oznacza?, ?e kolacja b?dzie przed sz?st?. Poszli?my razem z owym panem w aksamitnym ubraniu. Dowiedzieli?my si? po drodze, ?e jest on jednym z braci ?pi?cej kr?lewny i ?e my r?wnie? b?dziemy musieli ubra? si? w taki sam aksamitny str?j. Zgodzili?my si? na to ch?tnie, obaj byli?my ciekawi widoku ?pi?cej kr?lewny. Nie b?d? rozpisywa? si? tutaj na temat samej bajki, bo ka?dy j? na pewno zna. Musz? jednak powiedzie?, ?e za udzia? w bajce ?pi?ca kr?lewna po przebudzeniu si? zaprosi?a mnie i Andrzeja na podwieczorek. Nie wszyscy pewno wiedz?, jakie podwieczorki jadaj? kr?lewny, a zw?aszcza kr?lewny z bajek. Przede wszystkim wi?c lokaje wnie?li na tacach ogromne stosy ciastek z kremem, a pr?cz tego sam krem na du?ych srebrnych misach. Ka?dy z nas dosta? tyle ciastek, ile tylko chcia?. Do ciastek podano nam czekolad?, ka?demu po trzy szklanki naraz, a w ka?dej szklance po wierzchu p?ywa?a ponadto czekolada w kawa?kach. Na stole na du?ych p??miskach le?a?y marcepanowe zwierz?tka i lalki oraz marmoladki, cukierki i owoce w cukrze. Wreszcie na kryszta?owych talerzach i wazach u?o?one by?y winogrona, brzoskwinie, mandarynki, truskawki i rozmaite inne owoce oraz przer??ne gatunki lod?w w czekoladowych foremkach. Kr?lewna u?miecha?a si? do nas i namawia?a, aby?my jedli jak najwi?cej, bo ?adna ilo?? nam nie zaszkodzi. Przecie? wiadomo, ?e w bajkach nigdy nie choruje si? z przejedzenia i ?e jest zupe?nie inaczej ni? w rzeczywisto?ci. Schowa?em do kieszeni kilka foremek z lodami, aby je zanie?? kolegom, ale lody si? rozpu?ci?y i kapa?y mi po nogach. Ca?e szcz??cie, ?e nikt tego nie zauwa?y?. Po podwieczorku kr?lewna kaza?a zaprz?c par? kucyk?w do ma?ego powozu i towarzyszy?a nam a? pod sam mur Akademii pana Kleksa. - K?aniajcie si? ode mnie panu Kleksowi - powiedzia?a na po?egnanie - i popro?cie go, ?eby przyszed? do mnie na motylki w czekoladzie. A po chwili doda?a: - Tyle s?ysza?am o bajkach pana Kleksa. B?d? je musia?a koniecznie kiedy? odwiedzi?. W ten spos?b dowiedzia?em si?, ?e pan Kleks ma swoje w?asne bajki, ale pozna?em je dopiero znacznie p??niej. W ka?dym b?d? razie zacz??em odt?d szanowa? pana Kleksa jeszcze bardziej i postanowi?em zaprzyja?ni? si? z Mateuszem, aby dowiedzie? si? od niego o wszystkim. Mateusz nie jest skory do rozm?w, a zdarzaj? si? nawet takie dni, ?e w og?le z nikim nie chce gada?. Pan Kleks na jego up?r ma specjalne lekarstwo, a mianowicie - piegi. Nie pami?tam, czy wspomnia?em ju? o tym, ?e twarz pana Kleksa po prostu upstrzona jest piegami. Pocz?tkowo najbardziej dziwi?a mnie okoliczno??, ?e piegi te codziennie zmienia?y swoje po?o?enie: jednego dnia zdobi?y nos pana Kleksa, nazajutrz zn?w przenosi?y si? na czo?o po to, aby trzeciego dnia pojawi? si? na brodzie albo na szyi. Okaza?o si?, ?e przyczyn? tego jest roztargnienie pana Kleksa, kt?ry na noc zazwyczaj piegi zdejmuje i chowa do z?otej tabakierki, a rano przytwierdza je z powrotem, ale za ka?dym razem na innym miejscu. Pan Kleks nigdy nie rozstaje si? ze swoj? tabakierk?, w kt?rej ma mn?stwo zapasowych pieg?w rozmaitej wielko?ci i barwy. Co czwartek przychodzi z miasta pewien golarz, imieniem Filip, i przynosi panu Kleksowi ?wie?e piegi, kt?re za pomoc? brzytwy zbiera z twarzy swoich klient?w podczas golenia. Pan Kleks ogl?da je bardzo dok?adnie, przymierza przed lustrem, po czym chowa starannie do tabakierki. W niedziel? i ?wi?ta pan Kleks punktualnie o jedenastej m?wi: - No, a teraz za?yjmy sobie pieg?w. Po tych s?owach wybiera z tabakierki cztery albo pi?? najwi?kszych i najbardziej okaza?ych pieg?w i przytwierdza je sobie do nosa. Zdaniem pana Kleksa nie mo?e by? nic pi?kniejszego ni? du?e, czerwone lub ???te piegi. - Piegi znakomicie dzia?aj? na rozum i chroni? od kataru - zwyk? mawia? do nas pan Kleks. Dlatego te?, je?eli kt?ry? z uczni?w wyr??ni si? podczas lekcji, pan Kleks uroczy?cie wyjmuje z tabakierki ?wie??, nie u?ywan? jeszcze pieg? i przytwierdza j? do nosa takiego szcz??ciarza m?wi?c: - No? j? godnie, m?j ch?opcze, i nigdy jej nie zdejmuj, jest to bowiem najwy?sza odznaka, jak? mo?esz sobie zdoby? w mojej Akademii. Jeden z Aleksandr?w zdoby? ju? a? trzy du?e piegi, a niekt?rzy z ch?opc?w dostali po dwie lub po jednej i obnosz? je na swoich twarzach z niezwyk?? dum? Zazdroszcz? im i nie wiem, co da?bym za to, ?eby otrzyma? takie odznaczenie, ale pan Kleks powiada, ?e jeszcze za ma?o umiem. Ot?? wracaj?c do Mateusza, musz? powiedzie?, ?e przepada on za piegami pana Kleksa i uwa?a je za najwi?kszy przysmak. Skoro tedy Mateusz zaniem?wi, pan Kleks zdejmuje ze swojej twarzy najbardziej zu?yt? pieg? i daje j? Mateuszowi do zjedzenia. Skutek jest natychmiastowy Mateusz zaczyna m?wi? i odpowiada na wszystkie pytania. Taki spos?b wymy?li? na niego pan Kleks! Kt?rego? dnia, by?o to w po?owie czerwca, pan Kleks usn?? w parku i zupe?nie nie zauwa?y?, jak go pogryz?y komary. Zacz?? si? tak zawzi?cie drapa? w nos, ?e zdrapa? sobie wszystkie piegi. Cichaczem pozbiera?em je w trawie i zanios?em Mateuszowi. Od tej chwili bardzo si? ze mn? zaprzyja?ni? i opowiedzia? mi niezwyk?? histori? swojego ?ycia. Powtarzam j? tutaj w ca?o?ci, z tym oczywi?cie, ?e do ko?c?wek Mateusza dorobi?em brakuj?ce cz??ci wyraz?w. NIEZWYK?A OPOWIE?? MATEUSZA Nie jestem ptakiem - jestem ksi?ciem. W latach mego dzieci?stwa nieraz opowiadano mi bajki o ludziach przemienionych w ptaki lub zwierz?ta, nigdy jednak nie wierzy?em w prawdziwo?? tych opowie?ci. Tymczasem w?a?nie moje ?ycie potoczy?o si? tak, jak to opisuje si? w owych bajkach. Urodzi?em si? na kr?lewskim dworze jako jedyny syn i nast?pca tronu wielkiego i pot??nego w?adcy. Mieszka?em w pa?acu wy?o?onym marmurami i z?otem, st?pa?em po perskich dywanach, ka?dy m?j kaprys by? natychmiast zaspakajany przez us?u?nych ministr?w i dworzan, ka?da moja ?za, gdy p?aka?em, by?a liczona, ka?dy u?miech wpisywany by? do specjalnej ksi?gi u?miech?w ksi???cych a dzi? jestem szpakiem, kt?ry czuje si? obco zar?wno po?r?d ptak?w, jak i po?r?d ludzi. Ojciec m?j by? kr?lem i panowa? licznym krajom i narodom. Miliony ludzi dr?a?y z trwogi na d?wi?k jego imienia. Nieprzebrane skarby i pa?ace, z?ote korony i ber?a, drogocenne kamienie, bogactwa, o jakich nikomu si? nie ?ni nale?a?y do mego ojca. Matka moja by?a ksi??niczk? i s?yn??a z urody na wszystkich l?dach i morzach. Mia?em cztery siostry, z kt?rych ka?da wysz?a za m?? za innego kr?la: jedna by?a kr?low? hiszpa?sk?, druga w?osk?, trzecia portugalsk?, czwarta holendersk?. Okr?ty kr?lewskie panowa?y na czterech morzach, a wojsko by?o tak liczne i tak pot??ne, ?e kraj m?j nie mia? wrog?w i wszyscy kr?lowie ?wiata zabiegali o przyja?? i przychylno?? mego ojca. Od najwcze?niejszych lat mia?em zami?owanie do polowania i do konnej jazdy. Moja w?asna stajnia liczy?a sto dwadzie?cia wierzchowc?w krwi arabskiej i angielskiej oraz czterdzie?ci osiem stepowych mustang?w. W zbrojowni mojej zebrane by?y strzelby my?liwskie, wykonane przez najlepszych rusznikarzy i dostosowane specjalnie do mego wzrostu, do d?ugo?ci mego ramienia i do mego oka. Gdy uko?czy?em siedem lat, ojciec m?j, kr?l, powierzy? mnie dwunastu najznakomitszym uczonym i rozkaza? im, aby nauczyli mnie wszystkiego tego, co sami wiedz? i umiej?. Uczy?em si? dobrze, ale m?j nieopanowany poci?g do siod?a i do strzelby rozpala? m?zg i dusz? do tego stopnia, ?e o niczym innym nie umia?em my?le?. Dlatego te? ojciec, w obawie o moje zdrowie, zabroni? mi je?dzi? konno. P?aka?em z tego powodu rzewnymi ?zami, a ?zy te cztery damy zbiera?y starannie do kryszta?owego flakonu. Gdy flakon ju? si? nape?ni? po brzegi, stosownie do zwyczaj?w mego kraju og?oszono ?a?ob? narodow? na przeci?g trzech dni. Ca?y dw?r przywdzia? czarne stroje i wszelkie przyj?cia, bale i zabawy zosta?y odwo?ane. Na pa?acu opuszczono chor?giew do po?owy masztu, a ca?e wojsko na znak smutku odpi??o ostrogi. Z t?sknoty za mymi ko?mi straci?em apetyt, nie chcia?em si? uczy? i siedzia?em po ca?ych dniach na male?kim tronie, nie odzywaj?c si? do nikogo i nie odpowiadaj?c na pytania. Zar?wno uczeni, jak i moja matka usi?owali nak?oni? kr?la, a?eby cofn?? zakaz - jednak na pr??no. Ojciec nie mia? zwyczaju odwo?ywania swych postanowie?. Rzek? tylko: Moja ojcowska i kr?lewska wola jest niez?omna. Zdrowie nast?pcy tronu stawiam ponad kaprys mego dziecka. Serce mi si? kraje na widok jego smutku, stanie si? jednak tak, jak to zalecili moi nadworni medycy i chirurdzy. Ksi??? nie dosi?dzie wi?cej konia, dop?ki nie uko?czy lat czternastu. Nie mog?em poj??, czemu nadworni lekarze zabronili mi je?dzi? konno, skoro by?o powszechnie wiadomo, ?e jestem jednym z najlepszych je?d?c?w w kraju i ?e panuj? nad koniem tak samo sprawnie, jak m?j ojciec nad kr?lestwem. Po nocach ?ni?y mi si? moje bachmaty, moje ukochane wierzchowce i przez sen wymawia?em ich imiona, kt?re pami?ta?em tak dobrze. Pewnej nocy zbudzi?o mnie nagle ciche r?enie pod oknem. Zerwa?em si? z ???ka i wyjrza?em do ogrodu, Na ?cie?ce sta? osiod?any m?j wspania?y wierzchowiec Ali-Baba, kt?ry najwidoczniej dos?ysza? moje wo?anie, a teraz na m?j widok parskn?? rado?nie i zbli?y? si? a? pod samo okno. Ubra?em si? po ciemku, porwa?em strzelb? i zachowuj?c jak najwi?ksz? cisz?, wyskoczy?em przez okno wprost na grzbiet Ali-Baby. Rumak ruszy? z kopyta, przesadzi? kilka ogrodowych parkan?w i pobieg? przed siebie, unosz?c mnie nie wiadomo dok?d. P?dzili?my tak przez d?u?szy czas w ?wietle ksi??yca, gdy za? okaza?o si?, ?e nie ma za nami pogoni, uj??em wodze w r?ce i skierowa?em si? do widniej?cego opodal lasu. Upojony t? nocn? jazd?, zapomnia?em o zakazie ojca, o tym, ?e coraz bardziej oddalam si? od pa?acu i ?e w lesie nie jest bezpiecznie. Mia?em w?wczas osiem lat, ale odwagi posiada?em nie mniej ni? pi?ciu kr?lewskich grenadier?w razem wzi?tych. Gdy wjecha?em do lasu, ko? zacz?? okazywa? dziwny niepok?j, zwolni? bieg, a? wreszcie stan?? jak wryty, dr??c i parskaj?c. Niebawem zrozumia?em, co zasz?o: na ?cie?ce le?nej na wprost Ali-Baby sta? olbrzymi wilk. Szczerzy? straszliwe k?y i piana kapa?a mu z pyska. ?ci?gn??em szybko wodze i chwyci?em strzelb?. Wilk z rozwart? paszcz? powoli zbli?a? si? ku mnie. Krzykn??em wi?c: - W imieniu kr?la rozkazuj? ci, wilku, aby? mi da? woln? drog?, w przeciwnym razie b?d? musia? ci? zabi?! Ale wilk tylko zachichota? ludzkim ?miechem i naciera? na mnie w dalszym ci?gu. W?wczas odwiod?em kurek, wycelowa?em i wpakowa?em ca?y zapas naboj?w w otwarty pysk wilka. Strza? by? niechybny. Wilk skuli? si?, wypr??y? jakby do skoku, wreszcie pad? tu? u kopyt Ali-Baby. Zeskoczy?em z siod?a i zbli?y?em si? do zabitego zwierza. W chwili jednak gdy sta?em nad nim, podziwiaj?c jego wielki wspania?y ?eb, wilk ostatnim widocznie wysi?kiem d?wign?? si? i wbi? mi kie?, ostry jak sztylet, w prawe udo. Poczu?em przeszywaj?cy b?l, ale ju? po chwili szcz?ki wilka same si? rozwar?y i ?eb opad? z ?oskotem na ziemi?. R?wnocze?nie ze wszystkich stron rozleg?y si? gro?ne, przeci?g?e wycia wilk?w. P??przytomny z b?lu i przera?enia, dosiad?em Ali-Baby, i pocwa?owa?em w kierunku pa?acu. Gdy wkrad?em si? do ogrodu, by?a jeszcze noc. Zbli?y?em si? do okna i wskoczy?em do pokoju, pozostawiaj?c konia w?asnemu losowi. Nikt najwidoczniej nie dostrzeg? mojej nieobecno?ci, tote? jak najszybciej po?o?y?em si? do ???ka i natychmiast usn??em kamiennym snem. Kiedy si? rano zbudzi?em, ujrza?em sze?ciu lekarzy i dwunastu uczonych pochylonych nad moim ???kiem i z zak?opotaniem kiwaj?cych g?owami. Z mego ods?oni?tego uda ma?ymi kroplami s?czy?a si? krew. Lekarze nie mogli w ?aden spos?b dociec przyczyny krwotoku, ja za? w obawie przed ojcem przemilcza?em nocn? przygod? i spotkanie z wilkiem. Czas up?ywa?, krew s?czy?a si? z ranki i lekarze nadworni w ?aden spos?b nie mogli jej zatamowa?. Sprowadzono najznakomitszych chirurg?w stolicy, ale ich wysi?ki r?wnie? spe?z?y na niczym. Up?yw krwi wzmaga? si? z godziny na godzin?. Wie?? o mojej chorobie rozszerzy?a si? po ca?ym kraju, t?umy ludu kl?cza?y na placach i ulicach stolicy, zanosz?c mod?y o moje wyzdrowienie. Matka, czuwaj?c przy mnie, zalewa?a si? ?zami, a ojciec m?j i kr?l rozes?a? do wszystkich kraj?w pro?b? o skierowanie najlepszych lekarzy i chirurg?w. Niebawem przyby?o ich tak wielu, ?e w pa?acu zabrak?o dla nich pomieszcze?. Ojciec za powstrzymanie krwotoku wyznaczy? nagrod?, za kt?rej cen? mo?na by?o naby? ca?e pa?stwo, cudzoziemscy lekarze domagali si? jednak jeszcze wi?cej. D?ugim korowodem przesuwali si? obok mego ???ka, ogl?dali mnie i badali; jedni kazali mi ?yka? rozmaite krople i pigu?ki, inni znowu nacierali ran? ma?ciami i posypywali j? proszkami o dziwnych zapachach. Byli te? i tacy, kt?rzy modlili si? tylko albo wymawiali s?owa tajemniczych zakl??. ?aden z nich jednak nie zdo?a? mnie uleczy?; gas?em i nik?em w oczach, i krew s?czy?a si? ze mnie nadal. Gdy wszyscy ju? stracili nadziej? na moje ocalenie i lekarze, widz?c swoj? bezsilno??, opu?cili pa?ac, stra? dworska donios?a o przybyciu chi?skiego uczonego, kt?ry stawi? si? na wezwanie mego ojca. Niech?tnie sprowadzono go do mego ???ka, nikt ju? bowiem nie wierzy?, aby m?g? istnie? jeszcze jakikolwiek ratunek dla mnie, i ca?y kraj by? pogr??ony w ?a?obie. Przybysz ?w by? nadwornym lekarzem ostatniego cesarza chi?skiego i przedstawi? si? jako doktor Paj-Chi-Wo. Ojciec m?j powita? go z rozpacz? w g?osie: - Doktorze Paj-Chi-Wo, ratuj mego syna! Je?li uda ci si? go ocali?, otrzymasz ode mnie tyle brylant?w, rubin?w i szmaragd?w, ile ich pomie?ci si? w tym pokoju. Pomnik tw?j stanie na pa?acowym dziedzi?cu, a je?li zechcesz, uczyni? ci? pierwszym ministrem mego kr?lestwa. - Najja?niejszy panie i sprawiedliwy w?adco - odrzek? doktor Paj-Chi-Wo pochylaj?c si? do ziemi - zachowaj klejnoty swoje dla ubogich tego kraju, niegodzien jestem r?wnie? pomnika, albowiem w mojej ojczy?nie pomniki stawia si? tylko poetom. Nie chc? by? ministrem, gdy? m?g?bym popa?? w twoj? nie?ask?. Pozw?l mi wpierw zbada? chorego, a o nagrodzie pom?wimy p??niej. Po tych s?owach zbli?y? si? do mnie, obejrza? ran?, przy?o?y? do niej usta i pocz?? ws?cza? we mnie sw?j oddech. Niezw?ocznie poczu?em o?ywczy przyp?yw si? i dozna?em wra?enie, ?e krew odmieni?a si? we mnie i szybciej pocz??a kr??y?. Gdy po pewnym czasie doktor Paj-Chi-Wo oderwa? usta od mego cia?a, rana znik?a bez ?ladu. - Ksi??? jest zdr?w i mo?e opu?ci? ???ko - rzek? Chi?czyk wstaj?c i sk?adaj?c mi wschodnim zwyczajem g??boki uk?on. Rodzice moi p?akali z rado?ci i w gor?cych s?owach dzi?kowali memu zbawcy. - Je?li nie jest to sprzeczne z etykiet? tego dworu - przem?wi? wreszcie doktor Paj-Chi-Wo - chcia?bym przez chwil? zosta? sam na sam z moim dostojnym pacjentem. Kr?l wyrazi? na to zgod? i wszyscy opu?cili moj? sypialni?. W?wczas chi?ski lekarz usiad? obok mego ???ka i rzek?: - Wyleczy?em ci?, m?j ma?y ksi???, albowiem znam tajemnice niedost?pne dla ludzi bia?ych. Wiem, w jaki spos?b powsta?a twoja rana. Zastrzeli?e? kr?la wilk?w, a wiedz o tym, ?e wilki mszcz? si? okrutnie i nie przebacz? ci tego nigdy. Jest to pierwszy kr?l wilk?w, kt?ry pad? z r?ki cz?owieka. Odt?d grozi? ci b?dzie wielkie niebezpiecze?stwo. Dlatego daj? ci cudown? czapk? bogdychan?w, kt?r? mi powierzy? przed ?mierci? ostatni cesarz chi?ski, z tym ?e dostanie si? ona tylko w kr?lewskie r?ce. M?wi?c to, wyj?? z kieszeni swych jedwabnych spodni male?k? okr?g?? czapeczk? z czarnego sukna, ozdobion? na czubku du?ym guzikiem, po czym ci?gn?? dalej: - We? j?, m?j ma?y ksi???, nie rozstawaj si? z ni? nigdy i strze? jej jak oka w g?owie. Gdy ?yciu twemu b?dzie zagra?a?o niebezpiecze?stwo, w?o?ysz cudown? czapk? bogdychan?w, a w?wczas b?dziesz m?g? si? przemieni? w jak? zechcesz istot?. Gdy niebezpiecze?stwo minie, poci?gniesz tylko za guzik i znowu odzyskasz swoje ksi???ce kszta?ty. Podzi?kowa?em doktorowi Paj-Chi-Wo za jego niezwyk?? dobro?, on za? uca?owa? m? d?o? i opu?ci? pok?j. Nikt nie widzia?, kt?r?dy nast?pnie wydali? si? z pa?acu. Znikn?? bez ?ladu, nie ?egnaj?c si? z nikim i nie ??daj?c zap?aty za moje uzdrowienie. Niemniej jednak ojciec m?j przez wdzi?czno?? dla doktora Paj-Chi-Wo kaza? wyprawi? wielkie uczty dla wszystkich ubogich w ca?ym kraju i rozda? im dwana?cie work?w brylant?w, rubin?w i szmaragd?w. Gdy wyzdrowia?em, znowu wzi??em si? do nauki, a r?wnocze?nie straci?em zupe?nie poci?g do konnej jazdy i do polowania. My?l o tym, ?e zabi?em kr?la wilk?w, niepokoi?a mnie nieustannie. Lata bieg?y, a jego rozwarta czerwona paszcza i ?wiec?ce ?lepia nie wychodzi?y mi z pami?ci. Pami?ta?em te? zawsze ostrze?enie doktora Paj-Chi-Wo i nigdy nie rozstawa?em si? z ofiarowan? mi przeze? czapk?. Tymczasem w kr?lestwie zacz??y si? dzia? rzeczy niepoj?te. Ze wszystkich stron kraju donoszono, ?e olbrzymie stada wilk?w napadaj? na wsie i miasteczka, ogo?acaj? je z ?ywno?ci i porywaj? ludzi. W po?udniowych dzielnicach wszystkie zasiewy zosta?y stratowane przez setki tysi?cy ci?gn?cych na p??noc wilk?w. Ko?ci po?artych ludzi i byd?a biela?y na drogach i go?ci?cach. Rozzuchwalone bestie w bia?y dzie? osacza?y mniejsze osiedla i pustoszy?y je w przeci?gu kilku minut. Rozsypywano po lasach trucizn?, zastawiano pu?apki i kopano wilcze do?y, t?piono t? straszn? nawa?? i stal? i ?elazem, mimo to napady wilk?w nie ustawa?y. Opuszczone domostwa s?u?y?y im za le?a i bar?ogi; po nocach pe?nych niepokoju matki nie odnajdywa?y swych dzieci, m??owie ?on. Ryk i skowyt mordowanego byd?a nie ustawa? ani na chwil?. Do ochrony przed kl?sk? wys?ano liczne oddzia?y dobrze uzbrojonego wojska, t?piono wilki w dzie? i w nocy, one jednak mno?y?y si? z tak? szybko?ci?, ?e pocz??y zagra?a? ca?emu pa?stwu. Stopniowo zacz?? szerzy? si? g??d. Lud oskar?a? ministr?w i dw?r o niedo??stwo i z?? wol?. Fala niezadowolenia i rozpaczy ros?a i pot??nia?a. Wilki wdziera?y si? do mieszka? i wywleka?y z nich umieraj?cych z g?odu ludzi. Kr?l raz po raz zmienia? ministr?w, ale nikt nie m?g? zaradzi? nieszcz??ciu. Wreszcie pewnego dnia wilki zagrozi?y stolicy. Nie by?o takiej si?y, kt?ra mog?aby powstrzyma? ich przera?aj?cy poch?d. Pewnego listopadowego ranka wilki wtargn??y do pa?acu. Mia?em w?wczas lat czterna?cie, ale by?em silny i odwa?ny. Chwyci?em najlepsz? strzelb?, na?adowa?em j? i stan??em u wej?cia do sali tronowej, gdzie zasiadali moi rodzice. - Precz st?d! - zawo?a?em z w?ciek?o?ci? w g?osie. Ju? mia?em wystrzeli?, gdy jeden z halabardnik?w, stoj?cych dot?d nieruchomo u wr?t sali tronowej, chwyci? mnie nagle za r?k? i zbli?aj?c swoj? twarz do mojej rykn??: - W imieniu kr?la wilk?w rozkazuj? ci, psie, aby? mi da? woln? drog?, w przeciwnym razie b?d? musia? ci? zabi?! Ogarn??o mnie przera?enie. Strzelba wypad?a z r?k, poczu?em okropn? s?abo??, oczy zasz?y mi mg?? - ujrza?em przed sob? rozwart? czerwon? paszcz? kr?la wilk?w. Co dzia?o si? potem - nie wiem. Gdy odzyska?em przytomno??, rodzice moi ju? nie ?yli, wilki grasowa?y w pa?acu, a ja le?a?em na posadzce przywalony od?amkami krzese? i wszelkiego rodzaju sprz?t?w. G?ow? mia?em pot?uczon?. Wzywa?em pomocy, ale z ust moich wydobywa?y si? tylko ko?c?wki wyraz?w. Pozosta?o mi to ju? zreszt? na zawsze. Rozwa?aj?c rozpaczliwie moje po?o?enie, zrozumia?em, ?e ocala?em jedynie dzi?ki temu, i? zosta?em przywalony po?amanymi sprz?tami. "Co tu pocz??? - my?la?em. - Jak wydosta? si? z tego piek?a? O Bo?e, Bo?e! Gdyby mo?na by?o by? ptakiem i ulecie? st?d dok?dkolwiek!" I nagle przypomnia?a mi si? cudowna czapka doktora Paj-Chi-Wo. Czy mam j? przy sobie? Si?gn??em do kieszeni. Jest! Ju? mia?em j? w?o?y? na g?ow?, gdy naraz spostrzeg?em, ?e nie by?o na niej guzika. A wi?c mog?, je?li zechc?, sta? si? ptakiem, wydosta? si? z pa?acu, uciec z tego niewdzi?cznego kraju, a potem - zosta? ptakiem ju? na zawsze, bez nadziei odzyskania kiedykolwiek w?asnej postaci! Wtem us?ysza?em nad sob? sapanie. Poprzez od?amki sprz?t?w ujrza?em rozwart? paszcz? wilka. Nie mia?em czasu do namys?u. W?o?y?em czapk? na g?ow? i rzek?em: - Chc? by? ptakiem! W tej samej chwili zacz??em si? kurczy?, ramiona przeobrazi?y mi si? w skrzyd?a. Sta?em si? szpakiem, takim w?a?nie, jakim jestem dzisiaj. Z ?atwo?ci? wydosta?em si? spod rumowisk, wskoczy?em na por?cz jakiego? mebla i wyfrun??em przez okno. By?em wolny! D?ugo unosi?em si? nad moj? ojczyzn?, ale zewsz?d dolatywa?y tylko dzikie wrzaski gin?cego ludu i wycie zg?odnia?ych wilk?w. Wsie i miasta opustosza?y. Kr?lestwo mojego ojca rozpad?o si? i zamieni?o w gruzy, po?r?d kt?rych szala?y g??d i rozpacz. Zemsta kr?la wilk?w by?a straszna. Szybuj?c nad ziemi?, op?akiwa?em ?mier? rodzic?w i kl?sk?, kt?ra dotkn??a m?j kraj, a gdy oderwa?em wreszcie my?l od tych smutnych obraz?w, j??em zastanawia? si? nad utraconym guzikiem od czapki bogdychan?w. Od chwili gdy czapk? t? otrzyma?em z r?k doktora Paj-Chi-Wo, up?yn??o sze?? lat. Przez ten czas wiele podr??owa?em po r??nych krajach i miastach. Gdzie zatem i kiedy zgubi?em ?w cenny guzik, bez kt?rego ju? nigdy nie b?d? m?g? sta? si? cz?owiekiem? Wiedzia?em, ?e nikt nie mo?e da? mi odpowiedzi na to pytanie. Polecia?em kolejno do moich si?str, ale ?adna nie zdo?a?a zrozumie? mojej mowy i wszystkie traktowa?y mnie jak zwyk?ego szpaka. Najstarsza z nich, kr?lowa hiszpa?ska, zamkn??a mnie do klatki i podarowa?a infantce na imieniny. Gdy po kilku tygodniach znudzi?em si? kapry?nej kr?lewnie, odda?a mnie swojej s?u?ebnej, ta za? sprzeda?a mnie wraz z klatk? w?drownemu handlarzowi za kilka peset?w. Odt?d przechodzi?em z r?k do r?k, a? wreszcie na targu w Salamance naby? mnie pewien cudzoziemski uczony, kt?rego zaciekawi?a moja mowa. Nazywa? si? Ambro?y Kleks. OSOBLIWO?CI PANA KLEKSA
Od tej chwili starannie pocz??em zbiera? wszelkie guziki, jakie udawa?o mi si? znale??, a nadto, b?d?c poza Akademi? pana Kleksa - czy to w tramwaju, czy na ulicy, czy te? wreszcie na terenach s?siednich bajek - niepostrze?enie obcina?em scyzorykiem guziki od palt, ?akiet?w i marynarek napotykanych pa? i pan?w. Mia?em z tego powodu mn?stwo przykro?ci. Kt?rego? dnia pewien listonosz wrzuci? mnie za kar? do basenu z rakami, kiedy indziej zn?w jaki? garbus wytarza? mnie w pokrzywach, a pewna starsza pani, kt?rej urwa?em guzik od p?aszcza, obi?a mnie parasolk?. Mimo to jednak moje poszukiwania guzik?w trwaj? nadal i ?mia?o mog? powiedzie?, ?e w ca?ej okolicy nie ma takiego gatunku i rodzaju, kt?rego nie posiada?bym w swojej kolekcji. Og??em bowiem zgromadzi?em siedemdziesi?t osiem tuzin?w guzik?w, z kt?rych ka?dy jest inny. Niestety, w ?adnym z nich Mateusz nie rozpozna? guzika od swej czapki. Poprzysi?g?em wi?c sobie, ?e b?d? w dalszym ci?gu prowadzi? poszukiwania, gdzie si? tylko da, dop?ki nie odnajd? owego czarodziejskiego guzika doktora Paj-Chi-Wo. Jednej tylko rzeczy nie mog? zrozumie?: dlaczego pan Kleks nie zaj?? si? dotychczas t? spraw?. Przecie? gdyby tylko chcia?, m?g?by z ?atwo?ci? odnale?? zakl?ty guzik i uwolni? nieszcz??liwego ksi?cia. Ach, bo pan Kleks potrafi wszystko! Nie ma takiej rzeczy, kt?rej by nie potrafi?. Mo?e zawsze z ca?? dok?adno?ci? okre?li?, co kto o kt?rej godzinie my?la?, mo?e usi??? na krze?le, kt?re powinno by?, ale kt?rego wcale nie ma, mo?e unosi? si? w powietrzu, jak gdyby by? balonem, mo?e z ma?ych przedmiot?w robi? du?e i odwrotnie, umie z kolorowych szkie?ek przyrz?dzi? rozmaite potrawy, potrafi p?omyk ?wiecy zdj?? i przechowa? go w kieszonce od kamizelki przez kilka dni. Kr?tko m?wi?c - potrafi wszystko. Gdy tak sobie rozmy?la?em o tych sprawach podczas lekcji, pan Kleks, kt?ry zauwa?y? te moje my?li, pogrozi? mi palcem i rzek?: - S?uchajcie, ch?opcy! Niekt?rym z was wydaje si?, ?e jestem jakim? czarownikiem lub sztukmistrzem. Takiemu, co tak my?li, powiedzcie, ?e jest g?upi. Lubi? robi? wynalazki i znam si? troch? na bajkach. To wszystko. Je?li macie zamiar przypisywa? mi jakie? niezwyk?e rzeczy, to mnie to wcale nie obchodzi. Mo?ecie sobie roi?, co tylko wam si? podoba. Nie wtr?cam si? do cudzych spraw. S? tacy, co wierz?, ?e cz?owiek mo?e przedzierzgn?? si? w ptaka. Prawda, Mateuszu? - Awda, awda! - zawo?a? Mateusz z tylnej kieszeni surduta pana Kleksa. - A moim zdaniem - ci?gn?? dalej pan Kleks - s? to zmy?lone historyjki, w kt?re ja wierzy? nie mam zamiaru. - No, a bajki, panie profesorze, te? s? zmy?lone? - zapyta? niespodziewanie Anastazy. - Z bajkami bywa rozmaicie - rzek? pan Kleks. - S? tacy, kt?rzy na przyk?ad uwa?aj?, ?e ja te? jestem zmy?lony i ?e moja Akademia jest zmy?lona, ale mnie si? zdaje, ?e to nieprawda. Wszyscy uczniowie bardzo szanuj? i kochaj? pana Kleksa, gdy? nigdy si? nie gniewa i jest nadzwyczajnie dobry. Pewnego dnia, kiedy spotka? mnie w parku, u?miechn?? si? i rzek? do mnie: - Bardzo ci ?adnie w tych rudych w?osach, m?j ch?opcze! A po chwili, patrz?c na mnie badawczo, doda?: - Pomy?la?e? sobie teraz, ?e mam pewno ze sto lat, prawda? A tymczasem jestem o dwadzie?cia lat m?odszy od ciebie. Istotnie, tak sobie w?a?nie pomy?la?em, dlatego te? zrobi?o mi si? przykro, ?e pan Kleks te my?li zauwa?y?. D?ugo jednak zastanawia?em si? nad tym, w jaki spos?b pan Kleks mo?e by? o tyle lat ode mnie m?odszy. Ot?? Mateusz opowiedzia? mi, ?e na drugim pi?trze, gdzie mieszka z panem Kleksem, stoj? na parapecie okna dwa ???eczka nie wi?ksze ni? pude?ka od cygar i ?e na nich w?a?nie sypiaj? pan Kleks i Mateusz. Nie dziwi? si?, ?e w takim ???eczku mo?e zmie?ci? si? szpak, ale pan Kleks?... Nie mog?em tego poj??. By? mo?e, ?e Mateuszowi wszystko tak si? tylko wydaje albo ?e po prostu zmy?la, w ka?dym razie opowiedzia? mi, ?e co dzie? o p??nocy pan Kleks zaczyna si? zmniejsza?, a? wreszcie staje si? ma?y jak niemowl?, traci w?osy, w?sy i brod? i k?adzie si? jak gdyby nigdy nic do male?kiego ???eczka w s?siedztwie Mateusza. O ?wicie pan Kleks wstaje, wk?ada sobie do ucha pompk? powi?kszaj?c? i po chwili doprowadza si? do stanu normalnej wielko?ci. Nast?pnie ?yka kilka pigu?ek na porost w?os?w i w ten spos?b po up?ywie dziesi?ciu minut odzyskuje swoj? zwyk?? posta?. Powi?kszaj?ca pompka pana Kleksa w og?le zas?uguje na uwag?. Z wygl?du przypomina zwyk?? oliwiark?, u?ywan? do oliwienia maszyny do szycia. Gdy pan Kleks przyk?ada pompk? do jakiegokolwiek przedmiotu i naciska jej denko, przedmiot ?w zaczyna natychmiast rosn?? i powi?ksza? si?. Dzi?ki temu pan Kleks mo?e w jednej chwili z niemowl?cia przeobrazi? si? w doros?ego cz?owieka, dzi?ki temu r?wnie? na obiad dla ca?ej Akademii wystarcza kawa?ek mi?sa wielko?ci d?oni, gdy? po upieczeniu pan Kleks powi?ksza go za pomoc? swej pompki do rozmiar?w du?ej pieczeni. Szczeg?lna w?a?ciwo?? powi?kszaj?cej pompki polega jeszcze na tym, ?e powi?ksza ona przedmioty tylko wtedy, gdy tego naprawd? potrzeba, z chwil? gdy potrzeba taka ustaje, ustaje r?wnie? niezw?ocznie dzia?anie pompki i powi?kszony przedmiot wraca do swego normalnego stanu. Dlatego w?a?nie pan Kleks o p??nocy zaczyna si? zmniejsza?, z tych samych powod?w r?wnie? wnet po zjedzeniu pieczeni pana Kleksa jeste?my wszyscy bardzo g?odni, tak jak gdyby?my wcale nie jedli obiadu, i musimy dojada? potrawami z kolorowych szkie?ek. Poniewa? desery nie stanowi? koniecznej potrzeby, powi?kszaj?ca pompka nie ma nie ?adnego wp?ywu i trzeba je zawsze przyrz?dza? w normalnej ilo?ci. Bardzo nas to wszystko martwi, ale pan Kleks obieca?, ?e do powi?kszania deser?w wymy?li jaki? specjalny przyrz?d. Na pierwsze ?niadanie pan Kleks zjada zazwyczaj kilka kulek z kolorowego szk?a i popija je zielonym p?ynem. Jest to p?yn, kt?ry - wed?ug s??w Mateusza - przywraca w pami?ci pana Kleksa to, co dzia?o si? przedtem, bo podczas snu pan Kleks wszystko, ale to wszystko zapomina. Gdy pewnego ranka zabrak?o zielonego p?ynu, pan Kleks nie m?g? sobie przypomnie?, kim jest ani jak si? nazywa, nie pozna? w?asnej Akademii ani swoich uczni?w i nawet Mateusza nazwa? Azorkiem, gdy? zapomnia?, ?e Mateusz nie jest psem, tylko szpakiem. Chodzi? w?wczas po Akademii jak nieprzytomny i wo?a?: - Panie Andersen! Zgubi?em wczorajszy dzie?! Jasiu! Ma?gosiu! Kud-ku-dak! Jestem kur?! Zaraz znios? jajko! Zwr??cie mi moje piegi! Gdyby nie to, ?e Mateusz przelecia? ponad murem i po?yczy? od trzech weso?ych krasnoludk?w flaszk? zielonego p?ynu, pan Kleks na pewno by?by straci? rozum i ju? dzisiaj nie istnia?aby jego s?ynna Akademia. Po pierwszym ?niadaniu pan Kleks przytwierdza do twarzy swoje piegi i zaczyna si? ubiera?. Warto tutaj opisa? str?j pana Kleksa i jego wygl?d. Pan Kleks jest ?redniego wzrostu, ale nie wiadomo zupe?nie, czy jest gruby, czy chudy, albowiem ca?y tonie po prostu w swoim ubraniu. Nosi szerokie spodnie, kt?re chwilami, zw?aszcza podczas wiatru, przypominaj? balon; niezwykle obszerny, d?ugi surdut koloru czekoladowego lub bordo; aksamitn? cytrynow? kamizelk?, zapinan? na szklane guziki wielko?ci ?liwek; sztywny, bardzo wysoki ko?nierzyk oraz aksamitn? kokardk? zamiast krawata. Szczeg?ln? osobliwo?? stroju pana Kleksa stanowi? kieszenie, kt?rych ma niezliczon? po prostu ilo??. W spodniach jego zdo?a?em naliczy? szesna?cie kieszeni, w kamizelce za? dwadzie?cia cztery. W surducie natomiast jest tylko jedna kiesze?, i to w dodatku z ty?u. Przeznaczona jest ona dla Mateusza, kt?ry ma prawo przebywa? w niej, kiedy mu si? tylko spodoba. Dlatego te?, gdy pan Kleks przychodzi rano do pracy i ma ju? usi??? w fotelu, z tylnej kieszeni jego surduta rozlega si? nagle g?os: - Aga, ak! Co znaczy: - Uwaga, szpak! W?wczas pan Kleks rozsuwa po?y surduta i siada ostro?nie, a?eby nie przygnie?? Mateusza. Zreszt? nie zawsze ostro?no?? ta jest potrzebna, gdy? zdarza si? nieraz, ?e wchodz?c rano do klasy pan Kleks m?wi: - Adasiu, zabierz ten fotel. Gdy za? fotel jest zabrany, pan Kleks siada sobie wygodnie w powietrzu, akurat w tym miejscu, gdzie przypada?o siedzenie fotela. W kieszeniach kamizelki pana Kleksa mieszcz? si? rozmaite przedmioty, kt?re budz? podziw i zazdro?? wszystkich uczni?w Akademii. Jest tam flaszka z zielonym p?ynem, tabakierka z zapasowymi piegami, powi?kszaj?ca pompka, senny kwas, o kt?rym jeszcze opowiem, kolorowe szkie?ka, kilka p?omyk?w ?wiec, pigu?ki na porost w?os?w, z?ote kluczyki oraz rozmaite inne osobliwo?ci pana Kleksa. Kieszenie spodni s?, moim zdaniem, bez dna. Pan Kleks mo?e schowa? w nich, co tylko zechce, i nigdy nie zna?, ?e cokolwiek w nich si? znajduje. Mateusz opowiada? mi, ?e przed p?j?ciem spa? pan Kleks opr??nia wszystkie kieszenie spodni i uk?ada ich zawarto?? w s?siednim pokoju, przy czym nieraz zdarza si? tak, ?e w jednym pokoju miejsca nie wystarcza i trzeba otworzy? dodatkowo drugi, a niekiedy nawet trzeci pok?j. G?owa pana Kleksa nie przypomina ?adnej spo?r?d g??w, kt?re si? kiedykolwiek w ?yciu widzia?o. Pokryta jest ogromn? czupryn?, mieni?c? si? wszystkimi barwami t?czy, i okolona bujn? zwichrzon? brod?, czarn? jak smo?a. Nos zajmuje wi?ksz? cz??? twarzy pana Kleksa, jest bardzo ruchliwy i przekrzywiony w prawo albo w lewo, w zale?no?ci od pory roku. Na nosie tkwi? srebrne binokle, bardzo przypominaj?ce ma?y rower, pod nosem za? rosn? d?ugie sztywne w?sy koloru pomara?czy. Oczy pana Kleksa s? jak dwa ?widerki i gdyby nie binokle, kt?re je os?aniaj?, na pewno przek?uwa?by nimi na wylot. Pan Kleks widzi absolutnie wszystko, a kiedy chce zobaczy? to, czego nie widzi, te? ma na to spos?b. Ot?? w jednej z piwnic przechowywane s? stale r??nokolorowe baloniki z przyczepionymi do nich ma?ymi koszyczkami. Dopiero przed paru tygodniami dowiedzia?em si?, do czego s?u?? one panu Kleksowi. By?o to tak: w chwili gdy wstawali?my od obiadu, przybieg? z miasta Filip i opowiedzia?, ?e przy zbiegu ulic Rezedowej i ?miesznej zepsu? si? tramwaj, ca?kowicie zatarasowa? drog? i nikt go nie potrafi naprawi?. Pan Kleks kaza? przynie?? sobie natychmiast jeden balonik, do koszyczka przytwierdzonego pod nim w?o?y? prawe swoje oko, nastawi? odpowiednio blaszany ster i po chwili balonik polecia? w kierunku miasta. - Przygotujcie si?, ch?opcy, do drogi - rzek? do nas pan Kleks. - Za chwil? ju? b?d? widzia?, co sta?o si? tramwajowi, i p?jdziemy go ratowa?. W istocie, po pi?ciu minutach balonik wr?ci? i spad? prosto pod nogi pana Kleksa. Pan Kleks wyj?? z koszyka oko, w?o?y? je na swoje miejsce i powiedzia? z u?miechem: - Teraz wszystko ju? widz?: tramwajowi zabrak?o smaru w lewym tylnym kole, a ponadto do przedniej osi dosta? si? piasek. Niezale?nie od tego na dachu przetar?y si? druty, a motorniczemu spuch?a w?troba. Ruszamy! Anastazy, otwieraj bram?! ?wawo! Maszerujemy! Czw?rkami wyszli?my na ulic?, a pan Kleks pod??a? za nami. Po chwili zdj?? z nosa binokle, przytkn?? do nich powi?kszaj?c? pompk? i binokle zacz??y rosn??. Gdy sta?y si? ju? tak du?e jak rower, pan Kleks wsiad? na nie i pojecha? naprz?d wskazuj?c nam drog?. W ten spos?b dotarli?my niebawem do ulicy ?miesznej. W poprzek ulicy istotnie sta? pusty tramwaj, ca?kowicie tamuj?c ruch. Kilku tramwajarzy i mechanik?w, sapi?c i ocieraj?c pot, krz?ta?o si? dooko?a zepsutego wozu. Na widok pana Kleksa wszyscy si? rozst?pili. Pan Kleks kaza? nam otoczy? tramwaj i wzi?? si? za r?ce, a?eby nikt nie mia? do niego dost?pu, po czym zbli?y? si? do motorniczego, kt?ry wi? si? w b?lach, i da? mu po?kn?? ma?e niebieskie szkie?ko. Nast?pnie zaj?? si? zepsutym tramwajem. Wyj?? wi?c ze swych bezdennych kieszeni ma?? s?uchawk?, m?oteczek, angielski plasterek, s?oiczek z ???t? ma?ci? i flaszk? z jodyn?. Opuka? tramwaj ze wszystkich stron i bok?w, os?ucha? go dok?adnie, po czym wysmarowa? ???t? ma?ci? motor i korb?. Osie pokropi? jodyn?, a w ko?cu wdrapa? si? na dach tramwaju i pozalepia? angielskim plasterkiem przetarte cz??ci drutu. Wszystkie te zabiegi trwa?y nie wi?cej ni? dziesi?? minut. - Gotowe - rzek? pan Kleks - mo?na jecha?! Po tych s?owach motorniczy, wyleczony przez pana Kleksa, z weso?ym u?miechem wskoczy? na pomost, zakr?ci? korb? i tramwaj potoczy? si? lekko po szynach, jak gdyby tylko co wyszed? z fabryki. Po naprawieniu tramwaju wr?cili?my do domu, ?piewaj?c po drodze marsz Akademii pana Kleksa. W kilka dni p??niej widzia?em jeszcze raz, jak pan Kleks, m?wi?c jego s?owami, wys?a? oko na ogl?dziny. Le?eli?my w?wczas wszyscy razem w parku nad stawem i zapisywali?my w zeszytach kumkanie ?ab. Pan Kleks nauczy? nas odr??nia? w tym kumkaniu poszczeg?lne sylaby i okaza?o si?, ?e mo?na z nich zestawi? bardzo ?adne wierszyki. Ja sam na przyk?ad zdo?a?em zanotowa? wierszyk nast?puj?cy: Ksi??yc raz odwiedzi? staw, Gdy?my siedzieli nad stawem, pan Kleks przegl?da? si? w wodzie i w pewnej chwili tak si? nieszcz??liwie przechyli?, ?e z kamizelki wypad?a mu powi?kszaj?ca pompka. Widzieli?my wszyscy, jak zanurzy?a si? w wodzie, i zanim pan Kleks zd??y? j? z?apa?, posz?a na dno. Nie namy?laj?c si? d?ugo, skoczy?em do stawu, a za mn? kilku innych ch?opc?w, jednak wszystkie nasze poszukiwania nie zda?y si? na nic. Po prostu znik?a bez ?ladu. W?wczas pan Kleks wyj?? prawe oko i wrzuci? je do wody, m?wi?c: - Wysy?am oko na ogl?dziny. Dowiemy si? zaraz, gdzie le?y pompka. Gdy po chwili oko wyp?yn??o na powierzchni? i pan Kleks w?o?y? je z powrotem na miejsce, zawo?a?: - Widz?! Le?y w jamie zamieszkanej przez raki, cztery metry od brzegu. Natychmiast da?em nurka pod wod? i rzeczywi?cie znalaz?em pompk? ?ci?le tam, gdzie mi wskaza? pan Kleks. Przed tygodniem pan Kleks zgotowa? nam niespodziank? nie lada. Kaza? przynie?? sobie z piwnicy niebieski balonik, w?o?y? prawe oko do koszyczka i rzek?: - Wysy?am je na ksi??yc. Musz? dowiedzie? si?, kto mieszka na ksi??ycu, bo chc? napisa? dla was bajk? o ksi??ycowych ludziach. Balonik niebawem uni?s? si? w g?r?, ale dot?d jeszcze nie wr?ci?. Pan Kleks jednak powiada, ?e ksi??yc jest bardzo wysoko i ?e balonik na pewno wr?ci przed Bo?ym Narodzeniem. Tymczasem pan Kleks patrzy jednym okiem, drugie za? zalepi? sobie angielskim plasterkiem. Wracaj?c do codziennych zwyczaj?w pana Kleksa, chcia?bym jeszcze wspomnie? tutaj, ?e rano, gdy tylko pan Kleks si? ubierze, schodzi na d?? na lekcje. W?a?ciwie nie mo?na powiedzie?, ?e pan Kleks schodzi, gdy? zje?d?a po por?czy, siedz?c na niej jak na koniu i przytrzymuj?c sobie obur?cz binokle na nosie. Nie by?oby w tym zreszt? nic szczeg?lnego, gdyby nie to, ?e pan Kleks r?wnie ?atwo wje?d?a po por?czy na g?r?. W tym celu nabiera pe?ne usta powietrza, wydyma policzki i staje si? lekki jak pi?rko. W ten spos?b pan Kleks nie tylko wje?d?a po por?czy, ale mo?e r?wnie? unosi? si? swobodnie w g?r?, gdzie i kiedy zechce, a zw?aszcza wtedy, gdy udaje si? na po??w motyli. Motyle stanowi? nieodzown? cz??? po?ywienia pana Kleksa, a na drugie ?niadanie nie jada nic innego. - Zapami?tajcie sobie, moi ch?opcy - o?wiadczy? nam kiedy? pan Kleks - ?e smak mie?ci si? nie tylko w samym po?ywieniu, lecz r?wnie? w jego barwie. Na po?ywieniu mi nie zale?y, gdy? dostatecznie nasycam si? pigu?kami na porost w?os?w, ale podniebienie mam bardzo wybredne i lubi? r??ne smaczne rzeczy. Dlatego te? jadam tylko to, co jest kolorowe, a wi?c motyle, kwiaty, r??ne kolorowe szkie?ka oraz potrawy, kt?re sam sobie pomaluj? na jaki? smaczny kolor. Zauwa?y?em jednak, ?e jedz?c motyle pan Kleks wypluwa pestki takie same, jakie s? w czere?niach lub wi?niach. Zgaduj?c moje my?li pan Kleks mi wyja?ni?, ?e jada tylko specjalny gatunek motyli, kt?re maj? wewn?trz pestki i kt?re mo?na sadzi? na grz?dkach jak fasol?. Wszyscy uczniowie pana Kleksa my?l?, ?e to bardzo ?atwo unosi? si? w powietrzu tak jak on. Nadymaj? si? wi?c z ca?ych si?, wydymaj? policzki, na?laduj?c ruchy pana Kleksa, ale mimo to nic im si? nie udaje. Arturowi z wysi?ku krew posz?a z nosa, a jeden z Antonich o ma?o nie p?k?. Na r?wni z mymi kolegami przeprowadza?em te same pr?by, ale up?ywa? dzie? za dniem i chocia? pan Kleks udziela? nam pewnych wskaz?wek, wysi?ki moje pozosta?y bez rezultatu. A? naraz w niedziel? po po?udniu wci?gn??em w siebie powietrze tak jako? dziwnie, ?e poczu?em wewn?trz niezwyk?? lekko??, a gdy nadto jeszcze wyd??em policzki, ziemia pocz??a mi si? usuwa? spod n?g i unios?em si? w g?r?. Oszo?omiony z wra?enia, lecia?em coraz wy?ej i wy?ej, a? spotka?a mnie owa niezapomniana przygoda, kt?ra wprawi?a w zdumienie nawet samego pana Kleksa. NAUKA W AKADEMII
W ten spos?b Mateusz budzi uczni?w pana Kleksa. R?wnocze?nie rozlega si? dono?ny g?os Mateusza: - Udka, awa?! Co znaczy: - Pobudka, wstawa?! Na to wezwanie zrywamy si? wszyscy z ???ek i ubieramy si? jak najpr?dzej, gdy? umieramy po prostu z ciekawo?ci, czego nas tym razem b?dzie uczy? pan Kleks. Sypialnia nasza jest bardzo obszerna. Wzd?u? ?cian biegn? umywalnie i ka?dy z nas ma sw?j w?asny prysznic. Myjemy si? bardzo ch?tnie, gdy? z prysznic?w tryska woda sodowa z sokiem, przy czym na ka?dy dzie? tygodnia przypada inny sok. Je?li chodzi o mnie, to najstaranniej myj? si? w ?rody, gdy? tego dnia do wody dodawany jest sok malinowy, za kt?rym przepadam. Soki pana Kleksa doskonale si? mydl? i daj? du?o piany, tote? sypialnia nasza zawsze z rana wygl?da jak wielka balia z mydlinami. Ubranie nasze sk?ada si? z granatowych koszul, bia?ych, d?ugich spodni, granatowych po?czoch i bia?ych trzewik?w. Je?li kt?ry? z ch?opc?w co? przeskrobie albo nie umie lekcji, w?wczas za kar? musi nosi? przez ca?y dzie? ???ty krawat w zielone grochy. Krawat taki jest bardzo pi?kny i w?a?ciwie ka?dy powinien by go ch?tnie nosi?, my jednak martwimy si? okropnie, gdy spotka kt?rego z nas taka kara. O wp?? do sz?stej zabieramy nasze senne lusterka i udajemy si? do jadalni na ?niadanie. Stoi tam po?rodku du?y okr?g?y st??, przy kt?rym ka?dy ucze? ma swoje sta?e miejsce. Szyby w oknach s? r??nokolorowe, co bardzo podnosi smak wszystkich potraw. Pan Kleks ?niadania i kolacje jada osobno, natomiast podczas obiadu unosi si? w powietrzu ponad sto?em z polewaczk? w r?ce i polewa nam potrawy rozmaitymi sosami. Ka?dy sos posiada inn? w?a?ciwo??: bia?y wzmacnia z?by, niebieski poprawia wzrok, ???ty reguluje oddech, szary oczyszcza krew, zielony usuwa ?upie?. Mateusz podczas jedzenia stoi na kraw?dzi wazonu po?rodku sto?u i uwa?a, aby?my nic nie pozostawiali na talerzach. O godzinie sz?stej rano Mateusz chwyta w dzi?b ma?y srebrny dzwoneczek i dzwoni na apel. Biegniemy w?wczas wszyscy do gabinetu pana Kleksa, gdzie pan Kleks ju? na nas czeka i na dzie? dobry ca?uje ka?dego w czo?o. Po apelu pan Kleks wchodzi do du?ej szafy stoj?cej w rogu gabinetu i przez okienko w jej drzwiach odbiera od nas senne lusterka. Maj? one swoje szczeg?lne przeznaczenie. Na nocnych stolikach przy ka?dym z ???ek stoi takie lusterko przez ca?? noc. Odbijaj? si? w nich nasze sny i rano, gdy lusterka oddajemy panu Kleksowi, ogl?da on dok?adnie, co ?ni?o si? ka?demu z nas. Sny niedobre, nie doko?czone, g?upie i nieodpowiednie id? do ?mietnika, a pozostaj? tylko te, kt?re spodoba?y si? panu Kleksowi. Za pomoc? waty nasyconej sennym kwasem pan Kleks zbiera z lusterek wszystkie wybrane sny i wyciska je do porcelanowej miseczki. Tam susz? si? one przez jaki? czas. Gdy wyschn? ju? na proszek, pan Kleks na specjalnej maszynce wyt?acza z nich okr?g?e pastylki, kt?re wszyscy za?ywamy na noc. Dzi?ki temu mamy coraz ?adniejsze i coraz ciekawsze sny, a najpi?kniejsze z nich pan Kleks zapisuje w senniku swojej Akademii. M?j sen o siedmiu szklankach tak si? spodoba? panu Kleksowi, ?e zapisa? go w senniku od pocz?tku do ko?ca i odznaczy? mnie dwiema piegami. Ponadto zapowiedzia? ca?ej klasie, ?e w niedziel? po po?udniu sen ten odczytany zostanie na g?os. Lekcje rozpoczynaj? si? o si?dmej rano. Nigdzie chyba ch?opcy nie ucz? si? tak ch?tnie, jak w Akademii pana Kleksa. Przede wszystkim nigdy nie wiadomo, co pan Kleks danego dnia wymy?li, a po wt?re - wszystko, czego si? uczymy, jest ogromnie ciekawe i zabawne. - Pami?tajcie, ch?opcy - rzek? do nas na samym pocz?tku pan Kleks - ?e nie b?d? was uczy? ani tabliczki mno?enia, ani gramatyki, ani kaligrafii, ani tych wszystkich nauk, kt?re s? zazwyczaj wyk?adane w szko?ach. Ja wam po prostu pootwieram g?owy i nalej? do nich oleju. A?eby ka?dy m?g? zorientowa? si?, jakiego rodzaju nauki pobieramy w Akademii pana Kleksa, opowiem dla przyk?adu przebieg dnia wczorajszego, gdy? na opisanie wszystkich lekcji, przedmiot?w, wyk?ad?w, zaj?? i ?wicze? z ca?ego roku nie wystarczy?oby miejsca w ?adnej ksi??ce. Ot?? wczoraj pierwsza lekcja by?a to lekcja kleksografii. Nauk? t? wymy?li? pan Kleks, aby?my wiedzieli, jak trzeba obchodzi? si? z atramentem. Kleksografia polega na tym, ?e na arkuszu papieru robi si? kilka du?ych kleks?w, po czym arkusz sk?ada si? na p?? i kleksy rozmazuj? si? po papierze, przybieraj?c kszta?ty rozmaitych figur, zwierz?t i postaci. Niekiedy z rozgniecionych kleks?w powstaj? ca?e obrazki, do kt?rych dopisujemy odpowiednie historyjki, wymy?lone przez pana Kleksa. My?l?, ?e sam pan Kleks powsta? z takiego w?a?nie rozgniecionego atramentowego kleksa i dlatego tak si? nazywa. Mateusz jest zdania, ?e po panu Kleksie mo?na si? wszystkiego spodziewa? i ?e moje przypuszczenia s? ca?kiem prawdopodobne. Do jednego z moich obrazk?w pan Kleks u?o?y? taki dwuwiersz: Bardzo trudno jest mi orzec, Lekcja kleksografii niezmiernie nam przypad?a do gustu. Posz?o na ni? kilka flaszek atramentu i ca?y stos papieru, nie m?wi?c ju? o tym, ?e wszyscy byli?my ubrudzeni atramentem a? po ?okcie. Wieczorem musieli?my u?y? do mycia soku cytrynowego, gdy? ?aden nie m?g? odmy? plam z naszych r?k i twarzy. Po lekcji kleksografii zabrali?my si? do prz?dzenia liter. Zauwa?yli?cie pewno wszyscy, ?e drukowane litery w ksi??kach sk?adaj? si? z czarnych niteczek, posplatanych w najrozmaitszy spos?b. Pan Kleks nauczy? nas rozpl?tywa? litery, rozplata? poszczeg?lne ma?e niteczki i ??czy? je w jedn? d?ug? nitk?, kt?r? nast?pnie nawija si? na szpulk?. W ten spos?b nawin?li?my ju? na szpulki mn?stwo ksi??ek z biblioteki pana Kleksa, tak ?e na p??kach zosta?y tylko puste stronice, bez liter. Z jednej ksi??ki mo?na otrzyma? siedem, a czasem nawet osiem du?ych szpulek czarnych nici, na kt?rych pan Kleks nast?pnie wi??e supe?ki. Jest to najwi?ksza pasja Pana Kleksa. Potrafi ca?ymi godzinami siedzie? w fotelu albo w powietrzu i wi?za? supe?ki. Gdy zapyta?em go, po co to robi, odrzek? mi wielce zdziwiony: - Jak to? Czy nie rozumiesz? Przecie? czytam! Przepuszczam litery przez palce i mog? w ten spos?b przeczyta? ca?? ksi??k?, nie m?cz?c wzroku. Gdy nawiniecie ju? na szpulki wszystkie moje ksi??ki, naucz? was r?wnie? czyta? palcami. Prz?dzenie liter jest w?a?ciwie do?? ?mudne, ale wol? je ni? czytanie wypis?w lub odrabianie zada? arytmetycznych. Po lekcji prz?dzenia liter pan Kleks zaprowadzi? nas wszystkich na drugie pi?tro i otworzy? jeden z zamkni?tych pokoj?w. - Wchod?cie ostro?nie, moi ch?opcy - rzek? pan Kleks wpuszczaj?c nas do ?rodka - w sali tej mie?ci si? szpital chorych sprz?t?w, musicie uwa?a?, aby ?adnego z nich nie urazi?. Pami?tacie, jak wyleczy?em zepsuty tramwaj? Ot?? dzisiaj chc? was nauczy? leczenia chorych sprz?t?w. Po wej?ciu na sal? oczom naszym przedstawi?a si? istna rupieciarnia. By?y tam fotele bez n?g, tapczany bez spr??yn, pop?kane lustra, zepsute zegary, popaczone sto?y, powykrzywiane szafy, dziurawe krzes?a i mn?stwo rozmaitych innych zniszczonych sprz?t?w. Pan Kleks kaza? nam ustawi? si? pod ?cianami, sam natomiast zabra? si? do pracy. Ka?dy sprz?t, do kt?rego zbli?a? si? pan Kleks, trzeszcza? lub skrzypia? na jego widok i ufnie ociera? si? o jego ubranie. Krzes?a i sto?ki z rado?ci tupa?y nogami, a zegary poj?kiwa?y zepsutymi spr??ynami. Z najwi?ksz? ciekawo?ci? przygl?dali?my si? zabiegom pana Kleksa. Zabra? si? on przede wszystkim do sto?u, kt?ry sta? w rogu sali. Opuka? go dok?adnie na wszystkie strony, uj?? za jedn? z n?g i zmierzy? mu puls, po czym przem?wi? niezmiernie czule: - No co, m?j male?ki? Ju? ci? nie boli, prawda? Gor?czka min??a, deski si? zros?y, za trzy-cztery dni b?dziesz zdr?w zupe?nie. Podczas gdy st?? cichutko skomla?, pan Kleks wysmarowa? mu blat ???t? ma?ci? i szpary w deskach przysypa? zielonkawym proszkiem. Nast?pnie zbli?y? si? do szafy, kt?ra straszliwie zaskrzypia?a obojgiem drzwi. - Jak tam? - zapyta? pan Kleks. - Czy bardzo jeszcze kaszlesz? Chyba nie. Wkr?tce ju? b?dziesz zdrowa, tylko si? nie martw. M?wi?c to, przy?o?y? ucho do jej plec?w, bardzo uwa?nie wys?ucha?, po czym napu?ci? kroplomierzem do wszystkich zawias?w po kropli oleju rycynowego. Szafa odetchn??a g??boko i czule pocz??a ?asi? si? do pana Kleksa. - Jutro ci? jeszcze odwiedz? - rzek? pan Kleks - b?d? tylko dobrej my?li. Na ?cianie wisia?o p?kni?te lustro. Pan Kleks przejrza? si? w lustrze dok?adnie i poprawi? sobie piegi na nosie, wyj?? z kieszeni czarny angielski plasterek i nalepi? go wzd?u? ca?ego p?kni?cia. - Patrzcie, ch?opcy, uczcie si?, jak trzeba leczy? p?kni?te szk?o! - zawo?a? do nas weso?o pan Kleks. Po tych s?owach j?? naciera? lustro flanelow? szmatk?, a gdy po chwili odlepi? plasterek, nie by?o ju? ani ?ladu p?kni?cia. - Niech Anastazy i Artur zanios? lustro do jadalni. Jest ju? zdrowe - powiedzia? pan Kleks. Nieco d?u?ej trwa?y zabiegi przy zepsutym zegarze. Trzeba by?o przep?ukiwa? wszystkie ?rubki, zapuszcza? kropelki, smarowa? i naciera? p?kni?t? spr??yn?, jodynowa? wahad?o. - Biedactwo - rozczula? si? nad nim pan Kleks - tyle musisz si? nacierpie?. No, ale nic, wszystko b?dzie dobrze. Gdy pan Kleks poca?owa? go w cyferblat i czule pog?aska? po drewnianej szafce, zegar nagle wydzwoni? godzin?, wahad?o posz?o w ruch i w ca?ej sali rozleg?o si? g?o?ne "Tik-tak, tik-tak, tik-tak". Byli?my po prostu zdumieni, a niebawem mieli?my sposobno?? przekona? si?, jak bardzo przywi?zane s? do pana Kleksa chore sprz?ty. Zamierzali?my w?a?nie opu?ci? szpital, gdy nagle okaza?o si?, ?e pan Kleks zgubi? swoj? ulubion? z?ot? wyka?aczk?. - Nie wyjd? st?d, dop?ki zguba si? nie znajdzie - oznajmi? pan Kleks. Rozpocz??y si? poszukiwania. Wszyscy, ilu nas tylko by?o, pokl?kali?my na pod?odze i pe?zaj?c na czworakach, przeszukiwali?my zakamarki, k?ty i skrytki. Mateusz fruwa? po ca?ej sali, wtykaj?c dzi?b do rozmaitych szpar i szczelin w pod?odze i w ?cianach, tylko pan Kleks siedzia? w powietrzu z nog? za?o?on? na nog?, ?yka? pigu?ki na porost w?os?w, bo mu kilka ze zmartwienia wypad?o, i rozmy?la?. Poszukiwania nasze trwa?y d?ugo, a mimo to nie zdo?ali?my odnale?? wyka?aczki. Pan Kleks r?wnie? by? bezsilny, gdy? jego prawe oko nie wr?ci?o jeszcze z ksi??yca i wskutek tego nie mog?o by? wys?ane na ogl?dziny. Nic te? dziwnego, ?e widz?c zgryzot? pana Kleksa i nasz? niezaradno??, chore sprz?ty, same zabra?y si? do szukania zguby. Kulawe stoliki i sto?ki ku?tyka?y po ca?ej sali, dziurki od klucza rozgl?da?y si? uwa?nie dooko?a, szuflady powysuwa?y si? poj?kuj?c dnami, lustra usi?owa?y odbi? po kolei wszystko, co tylko mog?y w sobie pomie?ci?, wreszcie piec, pragn?c tak?e przyczyni? si? do znalezienia wyka?aczki, powtarza? nieustannie: - Zimno-zimno-ciep?o, zimno-ciep?o-ciep?o. Zegar chodzi? bardzo d?ugo i dopiero gdy zacz?? si? zbli?a? do okna piec zawo?a?: - Ciep?o-ciep?o-ciep?o! Zegar obejrza? dok?adnie parapet i ramy okna, a potem zabra? si? do przeszukiwania firanek. - Gor?co-gor?co! - wo?a? piec. Okaza?o si?, ?e wyka?aczka najspokojniej tkwi?a w fa?dach firanki tu? nad pod?og?. W ten spos?b chore sprz?ty odnalaz?y zgub? pana Kleksa. Pobyt nasz w szpitalu przeci?gn?? si? do po?udnia. O tej porze pan Kleks jada zazwyczaj drugie ?niadanie, my za? udajemy si? nad staw lub na boisko, gdzie codziennie odbywa si? jedna lekcja na ?wie?ym powietrzu. Zatem gdy po wyj?ciu ze szpitala chorych sprz?t?w zeszli?my na d??, pan Kleks wyp?yn?? przez okno do ogrodu na po??w motyli, Mateusz natomiast zarz?dzi? zbi?rk? i poprowadzi? nas na boisko, na lekcj? geografii. By?em ju? poprzednio w dw?ch szko?ach, ale po raz pierwszy w ?yciu widzia?em tak? lekcj? geografii. Mateusz wytoczy? na boisko du?? pi?k? zrobion? z globusa, rozdzieli? nas wszystkich na dwie dru?yny i powyznacza? nam stanowiska zupe?nie tak, jak do gry w pi?k? no?n?. Mateusz by? s?dzi?, fruwa? nieustannie w ?lad za pi?k? i gwizda?, gdy kt?ry? z nas pope?nia? b??dy. Ca?a za? sztuka polega?a na tym, aby uderzaj?c w pi?k? nog?, wymienia? r?wnocze?nie miasto, rzek? albo g?r?, w kt?r? w?a?nie trafi? czubek trzewika. Na znak dany przez Mateusza gra rozpocz??a si?. Biegali?my za globusem jak szaleni i kopali?my pi?k? z ca?ych si?. Przy ka?dym kopni?ciu pada? okrzyk kt?rego? z graczy: - Radom! - Australia! - Londyn! - Tatry! - Skierniewice! - Wis?a! - Berlin! - Grecja! Mateusz gwizda? raz po raz, okazywa?o si? bowiem, ?e Antoni wymieni? Skierniewice zamiast Mys?owic, Albert pomiesza? Kielce z Chinami, za? Anastazy wzi?? Afryk? za Morze Ba?tyckie. Gra ta bawi?a nas nies?ychanie, popychali?my jeden drugiego, przewracali?my si? na ziemi?, wykrzykiwali?my nazwy miast, kraj?w i m?rz, Mateuszowi pot sp?ywa? z dzioba, ja sapa?em jak miech kowalski, a jednak nauczy?em si? przy tym z geografii wi?cej ni? w dw?ch poprzednich szko?ach w ci?gu trzech lat. Przy samym ko?cu gry przytrafi? si? pewien nie przewidziany przypadek: jeden z Aleksandr?w tak mocno kopn?? globus, ?e wzbi? si? on niezmiernie wysoko, a nast?pnie spad? nie na boisko, lecz przelecia? przez mur i dosta? si? w ten spos?b na teren jednej z s?siednich bajek. Byli?my ogromnie zak?opotani, gdy? nie wiedzieli?my, w jakiej bajce mamy szuka? naszej pi?ki: czy uda? si? do Tomcia Palucha, czy do Trzech ?winek, czy te? mo?e do Sindbada ?eglarza. Gdy tak zastanawiali?my si? nad tym, co pocz??, rozleg? si? nagle weso?y g?os Mateusza: - Aga, opcy! Co mia?o oznacza?: - Uwaga, ch?opcy! Spojrzeli?my przed siebie i oczom naszym ukaza? si? niezwyk?y widok: od strony muru zbli?a?a si? do nas prze?liczna Kr?lewna ?nie?ka, a za ni? dwunastu krasnoludk?w d?wiga?o na plecach nasz globus. Pobiegli?my na spotkanie witaj?c ich jak najserdeczniej. Kr?lewna ?nie?ka u?miechn??a si? do nas ?askawie i rzek?a: - Wasza pi?ka pot?uk?a mi kilka zabawek, mimo to jednak zwracam j? wam, ale pod warunkiem, ?e nauczycie moich krasnoludk?w geografii. - Doskonale! Bardzo ch?tnie! - zawo?a? Anastazy, kt?ry by? naj?mielszy z nas wszystkich. Tymczasem sta?a si? rzecz zgo?a niespodziewana: Kr?lewna ?nie?ka, a wraz z ni? dwunastu jej poddanych, zacz?li poma?u topnie? i rozp?ywa? si? w gor?cych promieniach sierpniowego s?o?ca. - Zapomnia?am, ?e u was jest przecie? lato - szepn??a zawstydzona Kr?lewna ?nie?ka. Zanim zorientowali?my si? w sytuacji, biedna Kr?lewna ?nie?ka z ka?d? chwil? mala?a topniej?c coraz bardziej, a? wreszcie rozpu?ci?a si? ca?kiem i zamieni?a si? w male?ki przezroczysty strumyczek. Po??czy?o si? z nim dwana?cie innych strumyczk?w i wszystkie razem pop?yn??y w stron? jednej z furtek w murze, szemrz?c znane s?owa marsza krasnoludk?w: Hej-ho, hej-ho, "Jak to dobrze, ?e nie jestem ze ?niegu" - pomy?la?em sobie, patrz?c na oddalaj?cy si? coraz bardziej strumyczek. Tak sko?czy?y si? odwiedziny Kr?lewny ?nie?ki w Akademii pana Kleksa. Gdy tak sta?em zamy?lony, rozleg? si? gwa?towny d?wi?k dzwonka. To Mateusz wzywa? nas na obiad. KUCHNIA PANA KLEKSA
Wszyscy byli?my zawsze niezmiernie ciekawi, jak pan Kleks radzi sobie z gotowaniem na tyle os?b, ale wst?p do kuchni by? zabroniony. Dopiero w zesz?ym tygodniu pan Kleks oznajmi?, ?e przydziela mnie do kuchni i wyznacza na swego pomocnika. By?em tym zachwycony i chodzi?em po Akademii dumny jak paw. Gdy Mateusz zadzwoni? na obiad, wszyscy ch?opcy pobiegli do jadalni, gdzie Alfred i drugi Antoni krz?tali si? ju? dooko?a sto?u, ja za? uda?em si? do kuchni. Musz? koniecznie opisa? jej wygl?d i urz?dzenia, kt?re zaprowadzi? tam pan Kleks. Wzd?u? jednej ?ciany sta?y na d?ugich sto?ach blaszane puszki, wype?nione szkie?kami przer??nych barw i odcieni. Po przeciwleg?ej stronie umieszczone by?y naczynia z jadalnymi farbami oraz ogromny zbi?r najdziwaczniejszych p?dzli i p?dzelk?w. Na oknach sta?y drewniane skrzynki z jaskrawymi kwiatami, w?r?d kt?rych przewa?a?y nasturcje i pelargonie. Po?rodku kuchni wznosi? si? wielki st?? z metalowym blatem. Sta? na nim p?katy szklany s??j, nape?niony p?omykami ?wiec, oraz mn?stwo ma?ych s?oik?w z kolorowym proszkiem. Przyst?puj?c do gotowania obiadu pan Kleks w?o?y? bia?y kitel i zabra? si? do przyrz?dzania potraw. Do ogromnego rondla wrzuci? trzy kwarty pomara?czowych szkie?ek, dosypa? garstk? bia?ego proszku, dola? wody, cienkim p?dzelkiem wymalowa? na powierzchni zielone grochy, po czym na zako?czenie dorzuci? kilka p?omyk?w ?wiec, od kt?rych woda w rondlu natychmiast zawrza?a. W?wczas pan Kleks wymiesza? dok?adnie ca?? zawarto?? rondla, przela? j? do wazy i rzek? do mnie: - Zanie? t? waz? Alfredowi do jadalni. My?l?, ?e zupa pomidorowa b?dzie dzisiaj doskona?a. Rzeczywi?cie, musz? przyzna?, ?e jeszcze nigdy w ?yciu nie jad?em nic r?wnie smacznego, a przecie? ugotowanie zupy nie trwa?o nawet pi?ciu minut. Podczas gdy ch?opcy jedli pierwsze danie, pan Kleks zabra? si? do przyrz?dzania pieczystego. W tym celu w?o?y? do du?ej brytfanny jeden p?omyk ?wiecy, po?o?y? na nim male?ki kawa?eczek mi?sa, wrzuci? dwa szkie?ka: jedno czerwone i jedno bia?e, wszystko to posypa? szarym proszkiem, a gdy mi?so ju? si? upiek?o i szkie?ka rozgotowa?y si?, przy?o?y? do brytfanny powi?kszaj?c? pompk? i kilkakrotnie nacisn?? jej denko. Brytfanna natychmiast wype?ni?a si? po brzegi apetyczn? i wonn? pieczeni? wo?ow?, ob?o?on? buraczkami i t?uczonymi kartoflami. Na kartoflach wymalowa? pan Kleks zielony koperek. Piecze? ta z trudno?ci? zmie?ci?a si? na p??miskach, kt?re zanios?em do jadalni. Na deser pan Kleks postanowi? przyrz?dzi? kompot z agrestu. Obci?? kilka listk?w pelargonii, posypa? je proszkiem agrestowym i skosztowa?. - Nie smakuje mi! - rzek? sam do siebie. - Lepszy b?dzie kompot z malin. Nie zastanawiaj?c si? d?ugo, pochwyci? gruby p?dzel, zanurzy? go w czerwonej farbie i kompot agrestowy przemalowa? na kompot malinowy. By? tak znakomity, ?e pr?bowa?em go trzykrotnie, a by?bym ch?tnie zjad? jeszcze wi?cej. Mog?em sobie na to pozwoli?, gdy? po przyrz?dzeniu kompotu, co trwa?o jedn? chwil?, pan Kleks uda? si? do jadalni z polewaczk?, a?eby piecze? pola? brunatnym sosem, wzmacniaj?cym dzi?s?a. Gdy po obiedzie ch?opcy wzi?li si? do robienia porz?dk?w oraz do innych zaj?? gospodarskich, pan Kleks wr?ci? do kuchni i rzek? do mnie: - No, Adasiu, teraz pora na nas, pewno jeste? ju? bardzo g?odny. Powiedz, co chcia?by? zje?? na obiad? Mo?esz sobie wybra? ka?d? potraw?, na jak? masz apetyt. Z natury jestem bardzo ?akomy, tote? propozycja pana Kleksa poruszy?a mnie ogromnie. D?ugo zastanawia?em si? nad tym, na co mam w?a?ciwie apetyt, i wreszcie wybra?em sobie omlet ze szpinakiem. Pan Kleks natychmiast porwa? w d?o? p?dzel, umacza? go w rozmaitych farbach i ??cz?c je w odpowiedni spos?b, namalowa? omlet, potem szpinak, wrzuci? do ?rodka p?omyk ?wiecy, po czym zr?cznie wy?o?y? wszystko na talerz, m?wi?c: - My?l?, ?e m?j omlet b?dzie ci smakowa?; powinien by? wy?mienity. Omlet by? rzeczywi?cie wyborny i wprost rozp?ywa? si? w ustach. W podobny spos?b przyrz?dzi? dla mnie pan Kleks kurczaka z mizeri? i pierogi z jagodami. - A co pan b?dzie jad?, panie profesorze? - zapyta?em nie?mia?o. W odpowiedzi na moje pytanie pan Kleks wyj?? z kieszonki pude?eczko z pigu?kami na porost w?os?w, po?kn?? pi?? takich pigu?ek jedn? po drugiej i rzek?: - To mi zupe?nie wystarczy. Natomiast dla smaku zjem sobie moj? ulubion? kolorow? potraw?. M?wi?c to, zerwa? kwiatek nasturcji, zanurzy? go naprz?d w zielonej farbie, potem w niebieskiej, potem w srebrnej, wreszcie zjad? go z ogromnym smakiem. - Musz? ci to wyt?umaczy? - powiedzia? pan Kleks widz?c moje zdziwienie. - Przed wielu, wielu laty przebywa?em w Pekinie, stolicy Chin, i zaprzyja?ni?em si? tam z pewnym chi?skim uczonym, doktorem Paj-Chi-Wo. Nazwisko to na pewno ju? nieraz obi?o ci si? o uszy. Ot?? wspomniany doktor Paj-Chi-Wo nauczy? mnie wyrabia? jadalne farby, kt?re stanowi? esencj? rozmaitych smak?w. Niebieska farba jest kwa?na, zielona jest s?odka, czerwona jest gorzka, ???ta jest s?ona, natomiast z r??nych po??cze? farb powstaj? smaki po?rednie. Tak wi?c odpowiednie po??czenie farby zielonej z bia?? i z odrobin? szarej daje smak waniliowy, br?zowa z ???t? posiada smak czekoladowy, farba srebrna, domieszana do czarnej i z lekka zakropiona seledynow?, smakuje jak ananas. I tak dalej, i tak dalej. W opowiadaniu pana Kleksa uderzy?o mnie to, ?e jak si? okaza?o, zna? dobrze doktora Paj-Chi-Wo, tego samego, kt?ry da? Mateuszowi cudown? czapk? bogdychan?w. By?o w tym co? bardzo zagadkowego. Tymczasem pan Kleks ci?gn?? dalej swoj? opowie??: - Doktor Paj-Chi-Wo odkry? mi r?wnie? inne swoje tajemnice oraz nauczy? mnie wszystkiego, co dzisiaj umiem. Mi?dzy innymi wyjawi? mi ukryte znaczenie ludzkich imion. Tym wi?c t?umaczy si?, ?e do mojej Akademii przyjmuj? tylko uczni?w, kt?rych imiona zaczynaj? si? na liter? A, gdy? wiadomo z g?ry, ?e s? zdolni i pracowici. Do imienia Mateusz przywi?zane s? wszelkie pomy?lno?ci. Dlatego te? Mateuszem nazwa?em mego ulubionego szpaka. Najszcz??liwsze imi? to Ambro?y, kt?re ja sam nosz?. No, ale mniejsza z tym - zako?czy? pan Kleks swoje opowiadanie - czas ju? p?j?? do parku, ch?opcy na nas czekaj?. Godziny poobiednie zawsze sp?dzali?my w parku, gdzie pan Kleks wymy?la? dla nas przer??ne zabawy i rozrywki. Tego dnia bawili?my si? w poszukiwaczy skarb?w. - Szukajcie dobrze, a znajdziecie - powiedzia? do nas znacz?co pan Kleks. Wszyscy ch?opcy rozbiegli si? po parku, ja za? zaproponowa?em Arturowi, aby poszed? na poszukiwania wraz ze mn?. Artur ch?tnie si? zgodzi?, wobec czego zabrali?my si? wsp?lnie do uk?adania planu wyprawy. Jak ju? wspomnia?em poprzednio, park otaczaj?cy Akademi? pana Kleksa by? niezmiernie rozleg?y. S?dziwe d?by, wi?zy i graby, kasztany i tulipanowce strzela?y wysoko w g?r?, rzucaj?c g?sty cie? na liczne jary i w?wozy. Rosn?ce dziko krzewy, pokrzywy i ?opuchy, krzaki dzikich malin i je?yn, bujne zaro?la i wszelkiego rodzaju zielska tworzy?y g?szcze nie do przebycia, utrudniaj?ce dost?p do grot i pieczar, kt?rych pe?no by?o w jarach i ?cianach rozpadlin. Niekt?re cz??ci parku przypomina?y d?ungl?, gdzie ludzka noga nie posta?a od wielu lat i sk?d po nocach dolatywa?y tajemnicze odg?osy i szumy. Nikt z nas nie usi?owa? nigdy przenikn?? w g??b tych chaszczy, chocia? wszystkich nas poci?ga?a ch?? ich poznania. Docierali?my niekiedy do bli?ej po?o?onych pieczar, zagl?dali?my do niekt?rych dziupli wydr??onych w stuletnich drzewach, ale wyobra?ni? nasz? dra?ni?y stale owe niezbadane i nieprzebyte g?szcze. Po naradzie odbytej z Arturem wzi?li?my z domu latarki, sznury, ostry n?? my?liwski, kilka innych jeszcze po?ytecznych przedmiot?w, gar?? kolorowych szkie?ek, kt?re da? nam pan Kleks na wypadek, gdyby?my byli g?odni, po czym ruszyli?my w kierunku wschodniej cz??ci parku. Przebijali?my si? z trudem przez las wysokich pokrzyw, przez ost?py dzikiego ?ubinu, no?em torowali?my sobie drog? poprzez spl?tane ga??zie drzew, czo?gali?my si? na czworakach pod zwieszaj?cymi si? tu? nad ziemi? ga??ziami, kaleczyli?my si? o stercz?ce konary i s?ki, a? wreszcie stan?li?my w samym sercu tajemniczej g?stwiny. Rozgl?dali?my si? niespokojnie woko?o, uwa?nie nas?uchuj?c. Dolatywa?y nas ciche szmery, podobne do szept?w ludzkich, jakie? t?umione ?miechy, szelest suchych li?ci, potr?canych przez wystraszone jaszczurki. Spojrza?em w g?r?. Wysoko nad nami rozpo?ciera?y si? pot??ne konary starego d?bu. O jakie dwa metry ponad naszymi g?owami widnia? otw?r szerokiej dziupli, kt?ra obu nas niezmiernie zainteresowa?a. - Dobrze by?oby si? tam dosta? - powiedzia? Artur. - No chyba! - odrzek?em z zapa?em. Nie zwlekaj?c zabrali?my si? do roboty. Artur zwi?za? koniec sznura w p?tl? i zarzuci? j? na jeden z konar?w drzewa. Rzut by? celny. Sznur mocno zawisn?? na grubym s?ku, doko?a kt?rego p?tla si? zacisn??a. Po chwili Artur z koci? zwinno?ci? wdrapa? si? po sznurze i znikn?? w g??bi dziupli. Uczyni?em to samo i niebawem obaj znale?li?my si? we wn?trzu d?bowego pnia. Ze zdziwieniem stwierdzili?my, ?e stoimy na szczycie kr?conych schod?w, prowadz?cych w d??. - Schodzimy? - zapyta? Artur. - Oczywi?cie, ?e schodzimy! - odrzek?em. ?wiec?c latarkami, krok za krokiem zacz?li?my zst?powa? w d?? po w?skich stopniach schodk?w. Naliczy?em ich og??em dwie?cie trzydzie?ci siedem. Schodzenie trwa?o dobry kwadrans, a kiedy wreszcie stan?li?my na samym dole, oczom naszym ukaza? si? wylot ciemnego w?skiego korytarza. Szli?my przed siebie staraj?c si? zachowa? jak najwi?ksz? cisz?. Przyznaj?, ?e ze strachu mia?em dusz? na ramieniu, a r?wnocze?nie dok?adnie s?ysza?em bicie nie tylko w?asnego serca, ale r?wnie? serca Artura. Kilkakrotnie musieli?my skr?ca? to w prawo, to w lewo, a? w ko?cu znale?li?my si? w ogromnej sali, o?wietlonej jaskrawym zielonym ?wiat?em. Po?rodku sta?y trzy ?elazne skrzynie z pi?knymi okuciami. Bez trudu otworzy?em pierwsz? z nich. Jakie? by?o nasze zdumienie, gdy na dnie skrzyni ujrzeli?my male?k? zielon? ?abk? z male?k? z?ot? koron? na g?owie. - Nie dotykajcie mnie! - rzek?a ?abka. - Wiem, ?e jeste?cie z Akademii pana Kleksa i zupe?nie bez potrzeby zab??kali?cie si? do s?siedniej bajki, do bajki o Kr?lewnie ?abce. Je?li mnie dotkniecie, natychmiast przemienicie si? w ?aby i zostaniecie ju? tutaj na zawsze. Bajka o mnie jest wprawdzie bardzo pi?kna, ale nie ma ko?ca i od pi??dziesi?ciu lat czekam na to, aby kto? wymy?li? jej zako?czenie. ?aden z was nie potrafi mi w tym dopom?c, dlatego te? zostawcie mnie w spokoju, uszanujcie moj? wol?, a za to b?dziecie mogli zabra? sobie wszystko, co znajduje si? w dw?ch pozosta?ych skrzyniach. S?ysz?c te s?owa, uk?onili?my si? grzecznie Kr?lewnie ?abce i z wielk? ostro?no?ci? opu?cili?my wieko skrzyni. Nast?pnie otworzy?em drug? skrzyni? w przekonaniu, ?e w niej r?wnie? ukryta jest jaka? niespodzianka. Na dnie jednak le?a? ma?y z?oty gwizdek i nic wi?cej. Bardzo rozczarowany rzek?em do Artura: We? sobie ten gwizdek, obejd? si? bez niego! I nie czekaj?c na towarzysza, zbli?y?em si? do trzeciej skrzyni. Artur uwa?nie ogl?da? gwizdek, ja za? przez ten czas otworzy?em trzeci? skrzyni? i wyj??em z niej le??cy na dnie male?ki z?oty kluczyk. - A to ci dopiero skarby! - zawo?a?em ze ?miechem. Wzi??em z r?k Artura gwizdek, przy?o?y?em go do ust i zagwizda?em. W tej samej chwili jaka? niewidzialna si?a porwa?a nas obu i unios?a wysoko w g?r?. Zanim zd??yli?my si? opami?ta?, stali?my na ziemi u st?p d?bu. Wprawdzie sznur nasz zwisa? z d?bowego s?ka, jednak na pr??no szukali?my dziupli w tym miejscu, gdzie by?a poprzednio. Przej?ci nasz? przygod?, ruszyli?my w kierunku stawu, gdzie mia? nas oczekiwa? pan Kleks. Zastali?my go w otoczeniu uczni?w, gdy? wszyscy ju? wr?cili ze swych poszukiwa?. Obok pana Kleksa le?a?y znalezione przez nich skarby. By?y wi?c z?ote monety, sznur pere?, skrzypce ze z?otymi strunami, kubek z ametystu, tabakierki, pier?cienie z drogimi kamieniami, srebrne talerze, pos??ki z bursztynu i ko?ci s?oniowej i mn?stwo rozmaitych innych cennych przedmiot?w. Czuli?my si? zawstydzeni widokiem tych skarb?w. - A wy co?cie znale?li? - zapyta? nas z u?miechem pan Kleks. Pokazali?my mu kluczyk i gwizdek. Pan Kleks przygl?da? si? tym przedmiotom z takim skupieniem, jak gdyby zobaczy? co? niezwyk?ego. - To s? nieocenione skarby - rzek? do nas po chwili. - Kluczyk ten otwiera wszystkie bez wyj?tku zamki. Gwizdek natomiast posiada tak? w?a?ciwo??, ?e wystarczy na nim zagwizda?, aby znale?? si? tam, gdzie si? by? pragnie. Spisali?cie si? najlepiej ze wszystkich i dlatego otrzymacie zaszczytne wyr??nienie! Po tych s?owach pan Kleks zdj?? sobie z nosa dwie du?e piegi i przylepi? po jednej mnie i Arturowi. Wszyscy ch?opcy z ogromnym zaciekawieniem ogl?dali znalezione przez nas przedmioty, a gdy jeszcze opowiedzieli?my o Kr?lewnie ?abce, zazdro?cili nam bardzo naszej przygody. - Ka?dy z was mo?e zatrzyma? sobie na w?asno?? to, co dzisiaj znalaz? - o?wiadczy? pan Kleks. - A teraz nie tra?my wi?cej czasu. O czwartej mamy p?j?? do miasta. Wobec tego, ?e zosta?y jeszcze trzy kwadranse, niechaj nam Ada? Niezg?dka opowie, jak to by?o wtenczas, kiedy mu si? zachcia?o lata?, i co przy tej sposobno?ci widzia?. Jest to bardzo ciekawa historia. Nikomu poza panem Kleksem nie opowiada?em dot?d o mojej wielkiej przygodzie, gdy? obawia?em si?, ?e nikt mi nie uwierzy. Teraz jednak, wobec ??dania pana Kleksa, nie pozostawa?o mi nic innego, jak ca?? histori? opowiedzie? od pocz?tku do ko?ca. MOJA WIELKA PRZYGODA
Tymczasem jednak przypuszczenia moje zawiod?y mnie zupe?nie. Gdy id?c w ?lad pana Kleksa nabra?em w p?uca pewn? ilo?? powietrza i poczu?em wewn?trz niezwyk?? lekko??, zrozumia?em, ?e ju? got?w jestem do lotu. Wyd??em wi?c policzki i pocz??em natychmiast unosi? si? w g?r?. Ujrza?em pod sob? Akademi? pana Kleksa, kt?ra oddala?a si? ode mnie z wielk? szybko?ci?, park mala? i jakby ucieka? w d??, koledzy pocz?li gwa?townie si? zmniejsza?. Gdy tak zupe?nie pomimo woli wznosi?em si? coraz wy?ej, ogarn??o mnie uczucie l?ku i postanowi?em jak najpr?dzej l?dowa?, okaza?o si? jednak, ?e nie mam najmniejszego poj?cia o kierowaniu sob? w powietrzu. Pr?bowa?em wykonywa? r?kami i nogami rozmaite ruchy, usi?owa?em na?ladowa? przelatuj?ce w pobli?u ptaki, wstrzymywa?em oddech, ale wszystko na pr??no. Zawis?em w powietrzu jak balon i wiatr ni?s? mnie nie wiadomo dok?d. Zauwa?y?em, ?e przelecia?em ju? ponad murem Akademii pana Kleksa, spodziewa?em si?, ?e zobacz? teraz z g?ry wszystkie s?siednie bajki, do kt?rych tyle razy przedostawa?em si? przez furtki w parku. Poza murem jednak nie dojrza?em zgo?a nic pr?cz kilku zielonych pag?rk?w, brzozowego gaju i obsypanych kwiatami ??k. Bajek nie by?o nawet ?ladu i mur, tak jak ka?dy inny mur, najzwyczajniej otacza? zabudowania Akademii. Po chwili jednak i ten widok znikn?? mi z oczu i ujrza?em pod sob? miasto, w kt?rym domy sta?y obok siebie jak pude?ka zapa?ek. Poprzez w?ziutkie uliczki przebiega?y male?kie tramwaje, a ludzie jak mr?wki snuli si? we wszystkie strony. Moje pojawienie si? nad miastem wywo?a?o widoczne zainteresowanie. Na placach pocz??y gromadzi? si? grupy przechodni?w z zadartymi do g?ry g?owami. Widzia?em, jak niekt?rzy z nich wdrapywali si? na s?upy i na dachy i przygl?dali mi si? przez d?ugie lunety, a po chwili poczu?em na sobie ?wiat?o reflektor?w. Tymczasem m?j lot nie ustawa? i w dalszym ci?gu nie wiedzia?em, w jaki spos?b wr?ci? na ziemi?. Szybko zapada? mrok, nagle si? och?odzi?o i po chwili zacz??em dygota? z zimna i ze strachu. Wiedzia?em, ?e nie mog? spodziewa? si? pomocy pana Kleksa, gdy? jego wszechwidz?ce oko znajdowa?o si? na ksi??ycu, a na nikogo innego liczy? nie mog?em. Z nastaniem nocy ogarn??a mnie trwoga nie daj?ca si? opisa?. Doko?a widzia?em ju? tylko gwiazdy. Wreszcie, nie wiedz?c kiedy i jak, wyczerpany lotem, p?aczem i strachem, zapad?em w g??boki sen. Nagle obudzi?o mnie silne uderzenie w plecy. Otworzy?em oczy i ujrza?em przed sob? mur, o kt?ry widocznie uderzy? mnie podmuch wiatru. Sta?em wprawdzie na ziemi, ale ziemia ta by?a zupe?nie przezroczysta i b??kitna jak niebo. Ogromne z?ociste s?o?ce widnia?o w dole i promienie jego grza?y niezwykle. Mur zbudowany by? z niebieskiego matowego szk?a. Postanowi?em zdoby? si? na odwag? i posuwaj?c si? wzd?u? muru odnale?? jakie? wej?cie. Szed?em bardzo d?ugo po przezroczystej ziemi, a? wreszcie tak jak przewidywa?em, natrafi?em na du?? bram? z matowych szyb. Po kr?tkim wahaniu zapuka?em. Jedna z szyb odsun??a si? i ujrza?em gro?n? g?ow? buldoga, kt?ry trzy razy warkn?? i szybko zasun?? szyb?. Niebawem jednak okienko zn?w si? otworzy?o i tym razem zobaczy?em ?eb bia?ego pudla, kt?ry przyja?nie wyszczerzy? z?by, mlasn?? j?zykiem i zaszczeka?, jak gdyby spotka? starego znajomego. U?miechn??em si? mimo woli i gwizdn??em przez z?by. Mia?em bowiem przed paru laty ulubionego mopsa imieniem Reks, na kt?rego zazwyczaj w ten spos?b gwizda?em. Zdziwienie moje nie mia?o granic, gdy na ten gwizd odpowiedzia?o mi g?o?ne szczekanie, pudel zosta? gwa?townie odepchni?ty i w okienku ukaza?a si? znajoma mordka mojego Reksa. Zdawa?o si?, ?e na m?j widok wyskoczy po prostu ze sk?ry. Nie mog?em si? powstrzyma? i z rado?ci poca?owa?em go w nos, on za? poliza? mnie tak czule, ?e a? mi serce mocniej zabi?o. - Reks - wo?a?em - Reks, to ty? - Hau! hau! hau! - odpowiedzia? mi Reks d?ugim, weso?ym szczekaniem. Po chwili brama otworzy?a si? na o?cie? i oczom moim ukaza? si? niezwyk?y widok. Od bramy prowadzi?a szeroka ulica, po obydw?ch jej stronach sta?y d?ugim szeregiem psie budy, a raczej niedu?e domki, pobudowane z r??nokolorowych cegie?ek i kafli, o male?kich ganeczkach i okr?g?ych okienkach, otoczone prze?licznymi ogr?dkami. Po ulicy spacerowa?y psy i pieski najrozmaitszych ras i gatunk?w, weso?o poszczekuj?c i merdaj?c ogonami, a z okienek wygl?da?y r??owe pyszczki puszystych, rozbawionych szczeniak?w. Reks ?asi? si? do mnie bez przerwy, a ja r?wnie? nie mog?em si? nim nacieszy?. R??ne inne psy z zaciekawieniem, ale przyja?nie obw?chiwa?y mnie, a niekt?re serdecznie liza?y po twarzy i po r?kach. Poczu?em si? dziwnie nieswojo i by?o mi wstyd, ?e nie mog?em odpowiedzie? psom tak? sam? serdeczno?ci?. Nie rozumia?em ich i wyr??nia?em si? spo?r?d nich w spos?b zbyt ra??cy. Ulegaj?c tedy wewn?trznemu g?osowi, zapragn??em upodobni? si? do otaczaj?cych mnie ps?w i pocz??em chodzi? na czworakach, co przysz?o mi bardzo ?atwo i wypad?o ca?kiem naturalnie. Chc?c na?ladowa? psi? mow?, spr?bowa?em szczekn?? lub warkn??, ale z moich ust wydoby?y si? s?owa, kt?rych dot?d zupe?nie nie zna?em. Takie same s?owa rozlega?y si? doko?a i naraz dolecia? mnie znajomy g?os Reksa: - Nie dziw si?, Adasiu, ka?dy, kto do nas zawita, zaczyna rozumie? nasz? mow? i sam potrafi ni? w?ada? r?wnie? dobrze, jak i my. Czy si? domy?lasz, gdzie jeste?? - Poj?cia nie mam - odrzek?em. - Reksie m?j drogi, mo?e mi obja?nisz, a nast?pnie zaznajomisz mnie ze swymi kolegami, bo czuj? si? pomi?dzy nimi cokolwiek obco. Niech ci? to nie martwi. Przyzwyczaisz si? szybko do nowego otoczenia. Trafi?e? po prostu do psiego raju. Wszystkie psy po ?mierci dostaj? si? tutaj, gdzie nie doznaj? ?adnych trosk ani przykro?ci. Wasz ludzki raj mie?ci si? o wiele, wiele wy?ej. Nasz znajduje si? na po?owie drogi i bardzo wiele ludzi, udaj?c si? do ludzkiego raju, zawadza o nas. Psy bardzo kochaj? ludzi, wiesz o tym. Dlatego te? przyjmujemy ich tutaj bardzo ch?tnie i go?cinnie, a po pewnym czasie wyprawiamy w dalsz? drog?. Czy i ty si? wybierasz do ludzkiego raju? Opowiedzia?em Reksowi o mojej przygodzie, o tym, ?e wcale jeszcze nie umar?em i ?e moim szczerym zamiarem jest wr?ci? do Akademii pana Kleksa. Od Reksa dowiedzia?em si?, ?e przed paru miesi?cami wpad? pod ko?a samochodu, wskutek czego umar? i jako wierny pies dosta? si? do psiego raju. - A teraz - rzek? Reks - pozw?l, ?e ci przedstawi? moich przyjaci??. Oto buldog Tom, kt?ry pilnuje naszej bramy. S?u?y? niegdy? wiernie kr?lowej angielskiej, dlatego te? wszyscy niezmiernie go szanujemy. Ten pudel, kt?rego pozna?e?, ma na imi? Glu-Glu. Jest doskonale wytresowany i zabawia nas przer??nymi sztuczkami. Na potwierdzenie s??w Reksa pudel Glu-Glu fikn?? w powietrzu pi?? kozio?k?w, a Reks ci?gn?? dalej: - Ten szpic ma na imi? Azorek, a to owczarek Kuba, a to peki?czyk Ralf, a to dobermanka Kora, a ten pi?kny chart to chluba naszego raju, ma na imi? Jaszczur i na wszystkich wy?cigach bierze pierwsze nagrody. Zreszt? stopniowo poznasz si? z pozosta?ymi psami, gdy? ?yjemy tutaj w zgodzie i przyja?ni. Istotnie, przed up?ywem godziny zaznajomi?em si? co najmniej z setk? rozmaitych ps?w i czu?em si? w?r?d nich tak dobrze, jak u siebie w domu, a mo?e nawet jeszcze lepiej. Czarny ma?y ratlerek zbli?y? si? do mnie i rzek? bardzo uprzejmie: - Pozwoli pan, ?e si? przedstawi?. Nazywam si? Lord. - Bardzo mi przyjemnie - odrzek?em. - Jestem Adam Niezg?dka. - Jakie to dziwne - ci?gn?? Lord - ?e ludzie nie rozumiej? naszej mowy, chocia? m?wimy przecie? zupe?nie wyra?nie. Nieraz te? zastanawia?em si? nad tym, dlaczego w niekt?rych miejscach wisz? tabliczki z napisem: "Z?y pies". ?aden Pies nigdy nie bywa z?y. To nieprawda. Mamy wra?liwe serca i przywi?zujemy si? do ludzi, kt?rzy nieraz bywaj? dla nas ?li i niegodziwi. - Powiem ci, Lordzie - przerwa? mu Reks - ?e jeste? w?a?ciwie niedelikatny. M?j przyjaciel, pan Niezg?dka, by? moim panem i czu?em si? w jego domu nie gorzej ani?eli tutaj, w psim raju. Chod?, Adasiu - doda? zwracaj?c si? do mnie - nie ka?dy Lord jest prawdziwym lordem. Oprowadz? ci? po naszym rajskim mie?cie. Po?egna?em Lorda kwa?nym u?miechem i uda?em si? z Reksem na zwiedzanie psiego raju, o kt?rym nigdy dot?d nie s?ysza?em. - Ulica, kt?r? teraz biegniemy, nazywa si? ulic? Bia?ego K?a - m?wi? Reks. - Prowadzi ona od bramy wej?ciowej a? do placu Doktora Dolittle. Popatrz, oto jest ten plac. Stoi na nim pomnik doktora Dolittle. Rozejrza?em si? doko?a. Plac by? po prostu wspania?y. Schludne jasne domki otacza?y go ze wszystkich stron. Przed domkami na mi?kkich poduszkach le?a?y ?wie?o wyk?pane szczeni?ta. Niekt?re z nich bawi?y si? pi?kami, inne ssa?y kawa?ki cukru, jeszcze inne ?apa?y muchy, kt?re dobrowolnie wpada?y im do pyszczk?w. Po?rodku placu sta? pomnik starszego pana, pod kt?rym umocowana by?a tablica z napisem: "Doktorowi Dolittle, dobroczy?cy i lekarzowi zwierz?t, wdzi?czne psy". Pomnik by? ca?y zrobiony z czekolady i mn?stwo ps?w oblizywa?o go dooko?a. Reks utorowa? mi drog? do pomnika. Wstyd mi si? przyzna?, ale zabra?em si? do lizania czekolady na r?wni z psami, a? wreszcie odgryz?em doktorowi Dolittle po?ow? jego trzewika, czyli oko?o p?? kilo czekolady, kt?r? zjad?em ze smakiem, gdy? zacz??em odczuwa? g??d. - Codziennie - rzek? Reks - zjadamy ca?y pomnik doktora Dolittle i codziennie odbudowujemy go na nowo. Czekolady nam nie brak, jeste?my przecie? w raju. - A gdzie m?g?bym ugasi? pragnienie? - zapyta?em. - Bardzo chce mi si? pi?. - Nic ?atwiejszego! - zawo?a? weso?o Reks. - Jeste?my w?a?nie przed moim pa?acykiem. Zapraszam ci? do mnie na szklank? mleka. Domek Reksa zbudowany by? z zielonych kafli. Na ganku le?a?y poduszki i dywany, na kt?rych wygrzewa?y si? male?kie mopsiki, zapewne dzieciarnia mego przyjaciela. W ogr?dku na ty?ach domku ros?y krzaki serdelkowe i kie?basiane. Bez trudu zerwa?em sobie kawa?ek krakowskiej kie?basy i dwa serdelki, kt?re zjad?em z wielk? przyjemno?ci?. Zauwa?y?em nadto, ?e drzewka rosn?ce pod oknami mia?y zamiast konar?w i ga??zi smakowite ko?ci i zakwita?y apetycznie r??owym szpikiem. Gdy rozgo?cili?my si? w salonie, Reks nacisn?? wystaj?cy ze ?ciany kran, z kt?rego - ku memu wielkiemu zdziwieniu - zamiast spodziewanej wody trysn??o do szklanek ch?odzone mleko o przemi?ym smaku lod?w ?mietankowych. Wypi?em duszkiem trzy szklanki tego ?wietnego napoju, po czym ruszyli?my z Reksem w dalsz? drog?. Reks raz po raz k?ania? si? rozmaitym swoim znajomym i o ka?dym mia? zawsze co? do powiedzenia. - Ta wy?lica to pani Nola. Nigdy nie rozstaje si? z parasolk?, chocia? deszcz?w u nas nie bywa, a s?o?ce ?wieci od spodu. Ten wielki dog nazywa si? Tango. Co dzie? przejada si? serdelkami i musi za?ywa? olej rycynowy. A ta para jamnik?w to Sambo i Bimbo. Nie rozstaj? si? nigdy i usi?uj? wszystkich przekona?, ?e krzywe nogi s? naj?adniejsze. Tu przerwa? i po chwili rzek? do mnie: - Uwa?aj! Wchodzimy teraz w ulic? Dr?czycieli. Zobaczysz co? ciekawego. Istotnie, ulica ta przedstawia?a widok niezwyk?y. Po obu jej stronach na kamiennych postumentach stali ch?opcy w r??nym wieku i o rozmaitym wygl?dzie. Mo?na by?o rozpozna? w?r?d nich syn?w zamo?nych rodzic?w i syn?w biedak?w, ch?opc?w czystych, starannie ubranych, i umorusanych, rozczochranych brudas?w. Ka?dy z nich kolejno wyznawa? psim g?osem swoj? win?: - Jestem dr?czycielem, gdy? memu psu Filusiowi wybi?em kamieniem oko - m?wi? jeden. - Jestem dr?czycielem, gdy? mego psa D?eka wepchn??em do do?u z wapnem - m?wi? drugi. - Jestem dr?czycielem, gdy? memu psu Rozetce kaza?em zje?? pieprz - m?wi? trzeci. - Jestem dr?czycielem, gdy? mego psa Rysia szarpa?em nieustannie za ogon - m?wi? czwarty. W podobny spos?b ka?dy z ch?opc?w przyznawa? si? ze skruch? do przest?pstw pope?nionych wzgl?dem tego lub innego psa. Jak mnie obja?ni? Reks, ch?opcy, kt?rzy dr?cz? psy, dostaj? si? do psiego raju podczas snu, po czym wracaj? do domu w przekonaniu, ?e wszystko to im si? tylko ?ni?o. Jednak po takim pobycie na ulicy Dr?czycieli ?aden z ch?opc?w nie dr?czy nigdy ju? wi?cej swojego psa. By?em szcz??liwy, ?e uda?o mi si? unikn?? takiej ha?by, chocia? wcale nie by?em zn?w taki dobry dla mego Reksa i nawet pewnego razu pomalowa?em go ca?ego czerwon? farb?. Odetchn??em z ulg? i od razu odzyska?em humor. Gdy znale?li?my si? na placu Robaczk?w ?wi?toja?skich, gdzie sta?y karuzele, hu?tawki, beczki ?miechu i r??ne tak zwane psie figle, rzuci?em si? wraz z innymi psami w wir zabawy. By?o mi weso?o jak nigdy dot?d, jednak g??d zacz?? mi doskwiera? i zauwa?y?em, ?e Reks pocz?? niespokojnie w?szy?. - Chod? - rzek? do mnie. - Zjemy co? lekkiego, a potem wr?cimy do domu na serdelki. Po czym zaprowadzi? mnie na ulic? Biszkoptow?, gdzie le?a?y stosy biszkopt?w maczanych w miodzie. By?y tak smaczne, ?e nie mog?em si? od nich oderwa?. - Opami?taj si? - ostrzeg? mnie Reks - my jeste?my w raju, wi?c nam nic nie mo?e zaszkodzi?, ale ty ?atwo mo?esz si? rozchorowa?. Bardzo mnie interesowa?o, sk?d w psim raju bierze si? czekolada, biszkopty, mi?d i inne smako?yki; kto buduje psie domki i pomnik doktora Dolittle; sk?d bior? si? parasolki, kapelusze, czapraki, w kt?re przystrajaj? si? psy oraz ich rodziny. Uwa?a?em jednak, ?e nie powinienem o to pyta?, gdy? by?oby rzecz? niedelikatn? wtr?canie si? do rajskich spraw. Pomy?la?em sobie zreszt?, ?e na to w?a?nie jest raj, a?eby wszystko zjawi?o si? si? w mig i nie wiadomo sk?d. Zwiedzi?em jeszcze z Reksem mn?stwo ciekawych rzeczy: psi cyrk i psie kina, ulic? Baniek Mydlanych, Zau?ek Dowcipny i ulic? Konfiturow?, wy?cigi chart?w i Teatr Trzech Pudli, hodowl? kiszek kaszanych i pasztetowych, ogr?dki salcesonowe, szczeni?c? ?a?ni? oraz rozmaite inne rajskie urz?dzenia. Wracaj?c na plac Doktora Dolittle, gdzie mieszka? Reks, wst?pili?my jeszcze do zak?adu fryzjerskiego na ulicy Syropowej. Dwaj golarze z G?r ?wi?tego Bernarda ostrzygli nas bardzo wytwornie, po czym jeden z nich rzek? do mnie z dum?: - Nie wiem, czy szanowny pan zauwa?y?, ?e w tutejszym klimacie pch?y nie trzymaj? si? zupe?nie. - Istotnie - odrzek?em - macie tutaj rajskie ?ycie. Stwierdzi?em ze zdziwieniem, ?e za strzy?enie nie za??dano od nas zap?aty, id?c wi?c ?ladem Reksa, grzecznie podzi?kowa?em, lizn??em mego fryzjera w nos i wyszed?em na ulic?. S?o?ce przygrzewa?o niezmiennie i jak dowiedzia?em si? od Reksa, nigdy nie zachodzi?o. Gdy wr?cili?my do domu mego przyjaciela, kaza? on swoim szczeni?tom opr??ni? poduszki na ganku i zaproponowa? mi, abym wyci?gn?? si? obok niego. Le?eli?my tak, mile sobie gaw?dz?c i przygl?daj?c si? ruchowi na placu. - Jak odr??niacie jeden dzie? od drugiego - zagadn??em Reksa - skoro s?o?ce u was nie zachodzi i nigdy nie bywa nocy? - Bardzo prosto - odrzek? Reks. - Gdy pomnik doktora Dolittle zostaje doszcz?tnie zjedzony, wiemy, ?e up?yn?? jeden dzie?. Budowa nowego pomnika zabiera tyle? godzin, co jego zjedzenie. Odpowiada to razem ziemskiej dobie. W ten spos?b obliczymy tutaj czas. Tydzie? okre?lamy nazw? siedmiu pomnik?w. Trzydzie?ci pomnik?w stanowi miesi?c. Rok sk?ada si? z trzystu sze??dziesi?ciu pi?ciu pomnik?w. Na placu Tabliczki Mno?enia mieszka dwudziestu foksterier?w-rachmistrz?w, kt?rzy stale s? zaj?ci liczeniem kolejnych pomnik?w i prowadz? kalendarz psiego raju. Tak sobie gaw?dz?c z Reksem, dowiedzia?em si? od niego rozmaitych szczeg???w o po?miertnym ?yciu ps?w. Czu?em si? bardzo dobrze w jego domu, po pewnym jednak czasie zacz??em si? nudzi?. Sprzykrzy?y mi si? biszkopty, czekolada i w?dliny i ogromnie zachcia?o mi si? zje?? troch? krupniku i marchewki, kt?r? tak pogardza?em w domu. Odczuwa?em zw?aszcza brak chleba. Bieg?em my?lami do Akademii pana Kleksa i z rozpacz? my?la?em o tym, co by by?o, gdybym mia? ju? zosta? na zawsze w psim raju. Pewnego dnia le?a?em sobie w ogr?dku i wygrzewa?em si? na s?o?cu razem z ma?ymi mopsikami Reksa. Nade mn? zwisa?y z krzak?w serdelki, na kt?re patrzy?em z obrzydzeniem. - Aga, ak! Aga, ak! - us?ysza?em nagle nad sob? znajomy g?os. Zerwa?em si? na r?wne nogi i ku wielkiej mej rado?ci ujrza?em Mateusza, kt?ry siedzia? na ga??zi szpikowego drzewa z male?k? kopert? w dziobie. - Mateusz! Jak si? ciesz?, ?e ci? znowu widz?! - zawo?a?em. - Jak to dobrze, ?e? po mnie przylecia?. Co za szcz??cie! Mateusz sfrun?? na ganek i poda? mi kopert?. By? to list od pana Kleksa, kt?ry poucza? mnie, w jaki spos?b mam wdycha? i wydycha? powietrze, aby dowolnie kierowa? swoim lotem. Przem?wi?em tedy w psim narzeczu do ps?w, kt?re zbieg?y si? na widok Mateusza, podzi?kowa?em im za go?cin? i za dobre serca, u?cisn??em na po?egnanie mego drogiego Reksa i ca?? jego rodzin? i uda?em si? wraz z nim i z buldogiem Tomem do bramy wyj?ciowej. Mateusz lecia? nade mn?, weso?o pogwizduj?c. Uprosi?em Toma, aby mi da? do mojej kolekcji jeden guzik od swego fraczka, po czym raz jeszcze rzuci?em okiem na psi raj i opu?ci?em jego go?cinne progi. Wci?gn??em powietrze do p?uc znanym mi sposobem, wyd??em policzki i unios?em si? w g?r?. Jaki? czas s?ysza?em jeszcze po?egnalne ujadanie ps?w, niebawem jednak psi raj pocz?? oddala? si? ode mnie, sta? si? jak ma?y niebieski ob?oczek, a? wreszcie ca?kiem znikn?? mi z oczu. Lecia?em obok Mateusza, kieruj?c si? wskaz?wkami, kt?rych udzieli? mi w li?cie pan Kleks. Po kilku godzinach lotu ujrza?em pod sob? w ?wietle zachodz?cego s?o?ca dachy dom?w i ulice naszego miasta. - Emia u? isko! - krzykn?? mi w ucho Mateusz, co znaczy?o: - Akademia ju? blisko! Rzeczywi?cie, po chwili dostrzeg?em mury Akademii, park otaczaj?cy j? ze wszystkich stron i samego pana Kleksa, kt?ry wylecia? mi na spotkanie i z daleka wymachiwa? r?kami na powitanie. Przed zapadni?ciem mroku byli?my ju? w domu. Okaza?o si?, ?e nieobecno?? moja trwa?a dwana?cie dni. Nie umiem po prostu opisa? rado?ci, jak? odczuwa?em z okazji powrotu na ziemi?. Koledzy nie mogli si? mn? nacieszy?, natomiast pan Kleks kaza? mi z?o?y? uroczyste przyrzeczenie, ?e nigdy ju? wi?cej nie b?d? lata?. Przyrzeczenie takie z?o?y?em i dotrzymam go z ca?? pewno?ci?. FABRYKA DZIUR I DZIUREK Mia?em zamiar opisa? dok?adnie przebieg jednego dnia w Akademii pana Kleksa. Opowiedzia?em wi?c wszystko, co si? dzieje od chwili naszego przebudzenia a? do po?udnia. Opisa?em lekcj? kleksografii, prz?dzenia liter, odmalowa?em kuchni? pana Kleksa, opowiedzia?em o poszukiwaniu skarb?w i o moich przygodach w psim raju. Od wielu dni sp?dzam ca?y wolny czas nad tym pami?tnikiem, a mimo to dobrn??em dopiero do momentu, gdy o godzinie czwartej pan Kleks kaza? wszystkim nam zebra? si? przy bramie i rzek?: - Zaprowadz? was dzisiaj na zwiedzenie najciekawszej fabryki na ?wiecie. Ujrzycie najwspanialsze urz?dzenia i maszyny, przy kt?rych pracuje dwana?cie tysi?cy majstr?w i robotnik?w. M?j przyjaciel, in?ynier Kope?, jest kierownikiem tej fabryki i obieca? oprowadzi? nas po wszystkich halach fabrycznych, aby?my mogli przyjrze? si? pracy ludzi i maszyn. B?dzie to bardzo pouczaj?ca wycieczka. Prosz? ustawi? si? w czw?rki. Idziemy. Anastazy otworzy? bram? i ruszyli?my w kierunku ?r?dmie?cia. Na placu Czterech Wiatr?w wsiedli?my do tramwaju, kt?ry mia? zawie?? nas do fabryki. Poniewa? dla wszystkich nie wystarczy?o miejsca, pan Kleks przy pomocy swojej powi?kszaj?cej pompki rozszerzy? tramwaj o sze?? brakuj?cych siedze?, dzi?ki czemu jechali?my bardzo wygodnie. Droga pocz?tkowo prowadzi?a przez miasto, po pewnym za? czasie wydostali?my si? na brzeg rzeki i niebawem wjechali?my na samograj?cy most. Jak nam obja?ni? pan Kleks, ci??ar tramwaju wprawi? w ruch maszyneri? mostu, dzi?ki czemu z ukrytych w nim tr?bek pop?yn??y d?wi?ki marsza o?owianych ?o?nierzy. Po drugiej stronie rzeki rozrzucone by?o malownicze, schludne miasteczko. By?y to domki robotnik?w zatrudnionych w fabryce. Sama fabryka ukaza?a si? naszym oczom za zakr?tem, gdzie znajdowa? si? ko?cowy przystanek tramwajowy. Od tego miejsca prowadzi?y do fabryki ruchome chodniki. Czuli?my si? na nich zupe?nie jak w lunaparku, gdy? nieprzywykli do takiego ?rodka komunikacji, nie mogli?my utrzyma? r?wnowagi i wywracali?my si? co chwila na ziemi?. Przeciwleg?ym chodnikiem zbli?a? si? na nasze spotkanie in?ynier Kope?. By? to wysoki, chudy, siwy pan z rozwianym w?osem i kozi? br?dk?. Sta? na cienkich, d?ugich nogach i wymachiwa? cienkimi, d?ugimi r?kami. Przypomina? mi bardzo stracha na wr?ble w podesz?ym wieku. Jednym susem przeskoczy? na nasz chodnik, obj?? serdecznie pana Kleksa i poca?owa? go w obydwa policzki. - Pozwolisz, kochany Bogumile, ?e ci zaprezentuj? moich uczni?w. Jest ich dwudziestu czterech - rzek? pan Kleks. - Aga, ak! - rozleg? si? g?os Mateusza z tylnej kieszeni pana Kleksa. - A to jest m?j ulubiony szpak Mateusz - doda? pan Kleks wyjmuj?c go z kieszeni. Pan Bogumi? Kope? przyjrza? si? nam uwa?nie, pog?aska? Mateusza i rzek? bawi?c si? ko?cem swojej br?dki: - Wielki to dla mnie zaszczyt powita? ci?, m?j Ambro?y. Bardzo te? ch?tnie oprowadz? twych uczni?w po mojej fabryce dziur i dziurek. Tylko pami?tajcie, ch?opcy - zwr?ci? si? do nas - w fabryce nie wolno niczego dotyka?. Po tych s?owach owin?? lew? nog? dooko?a prawej, palce obu r?k pozaplata? jak dwa warkoczyki i p?yn?? na czele naszej gromadki na ruchomym chodniku w kierunku fabryki, do kt?rej przybli?ali?my si? z zawrotn? szybko?ci?. Fabryka sk?ada?a si? z dwunastu olbrzymich budynk?w o przezroczystych murach i oszklonych dachach. Z daleka ju? mo?na by?o rozpozna? pot??ne ko?a maszyn, kt?rych stukot dono?nym echem rozlega? si? po ca?ej okolicy. Gdy weszli?my do pierwszej hali, o ma?o nas nie o?lepi?y snopy r??nokolorowych iskier, tryskaj?cych z pas?w transmisyjnych, elektrycznych ?widr?w i tokarek. Maszyny sta?y d?ugimi szeregami w kilka rz?d?w, inne zawieszone by?y na linach i d?wigach, przy wszystkich za? uwija?y si? t?umy robotnik?w ubranych w sk?rzane fartuchy i he?my o czarnych szk?ach. Praca wrza?a, a ?oskot maszyn i narz?dzi zag?usza? s?owa in?yniera Kopcia, kt?ry t?umaczy? co? i obja?nia? piskliwym g?osem. Zdo?a?em dos?ysze? jedynie tyle, ?e w hali tej wyrabiane s? dziurki od kluczy, dziurki w nosie i dziurki w uszach, jak r?wnie? inne jeszcze dziurki mniejszego kalibru. Przygl?dali?my si? z ogromnym zainteresowaniem pracy maszyny i podziwiali?my niezwyk?? wpraw? tokarzy, kt?rzy za jednym obrotem ko?a otrzymywali dziesi?? do dwunastu prze?licznie wyko?czonych dziurek. Gotowe wyroby wrzucali do ma?ych wagonik?w, a po nape?nieniu chwyta?y je specjalne ruchome d?wigi i przenosi?y do sk?adu w s?siednim gmachu. Pan Kleks zbli?y? si? do jednego z wagonik?w, wyj?? z nosa obie zu?yte swoje dziurki, wybra? sobie dwie nowe, dopiero co utoczone, i w?o?y? je do nosa na miejsce starych. Wygl?da?y ?licznie, po?yskiwa?y polerowanymi brzegami i widzieli?my, z jak? przyjemno?ci? pan Kleks raz po raz wyciera nos. Pami?taj?c o zakazie in?yniera Kopcia musieli?my nieustannie pilnowa? Alfreda, gdy? mia? ogromn? sk?onno?? do d?ubania w nosie i co chwila odruchowo wyci?ga? palec, aby pod?uba? nim w dziurkach obrabianych przez tokarzy. W nast?pnych halach fabrycznych wyrabiane by?y dziury i dziurki wi?kszych rozmiar?w, a wi?c dziury na ?okciach, dziury w mo?cie, a nawet dziury w niebie. Te ostatnie by?y szczeg?lnie du?e i maszyny, na kt?rych je toczono, wystawa?y wysoko ponad dach fabryki, a robotnicy pracuj?cy przy nich musieli. wspina? si? po olbrzymich rusztowaniach. Dziury na ?okciach i na kolanach mia?y prze?licznie strz?pione brzegi i wymaga?y szczeg?lnej staranno?ci robotnik?w. Pan Kope? pokaza? nam r??ne pomys?owe rysunki i wzory, pod?ug kt?rych m?odzi in?ynierowie wycinali formy s?u??ce do wyrobu tych dziur. W jednym z pawilon?w fabrycznych mie?ci?a si? sortownia, gdzie mn?stwo do?wiadczonych majstr?w zaj?tych by?o kontrol?, pomiarami i sprawdzaniem gotowych ju? dziur i dziurek. Pop?kane, ?le wypolerowane, wygi?te i uszkodzone dziurki wrzucano do du?ych kot??w, gdzie przetapiano je ponownie. W ostatniej hali mie?ci?a si? pakownia. Tam specjalne robotnice wa?y?y dziury i dziurki na du?ych wagach i pakowa?y je do pi?cio- i dziesi?ciokilowych skrzynek. In?ynier Kope? podarowa? nam dwie skrzynki dziurek do obwarzank?w. Po powrocie do Akademii pan Kleks upiek? du?o s?odkiego waniliowego ciasta i z dziurek tych narobi? dla nas mn?stwo znakomitych obwarzank?w, kt?rymi zajadali?my si? przez ca?y wiecz?r. Byli?my wszyscy zachwyceni urz?dzeniem fabryki, nie mogli?my wprost oderwa? oczu od elektrycznych ?widr?w rozpalonych do czerwono?ci, od tokarek i wszelkiego rodzaju narz?dzi, kt?rych nazw nie znali?my wcale. Gdy opu?cili?my fabryk?, by?o ju? prawie ciemno. Z oddali widzieli?my przez szklane mury fontanny iskier niebieskich, zielonych i czerwonych, kt?re o?wietla?y ca?? okolic? jak fajerwerki. - Z tych iskier mo?na by przyrz?dza? doskona?e kolorowe potrawy - zauwa?y? pan Kleks. In?ynier Kope? towarzyszy? nam a? do przystanku tramwajowego, opowiadaj?c przer??ne historie ze swego ?ycia. Okaza?o si?, ?e w chwilach wolnych od zaj?? w fabryce in?ynier wyst?puje w cyrku jako linoskoczek, aby nie wyj?? z wprawy w owijaniu jednej nogi dooko?a drugiej. Gdy znale?li?my si? przy ko?cu ruchomego chodnika, tramwaj sta? ju? na przystanku i cierpliwie czeka?. By? to w?z wyleczony swego czasu przez pana Kleksa, dlatego na nasz widok zazgrzyta? z rado?ci ko?ami i nie chcia? bez nas ruszy? z miejsca. In?ynier Kope? po?egna? si? z nami bardzo serdecznie, niekt?rych z nas po?askota? swoj? kozi? br?dk?, po czym chwil? jeszcze rozmawia? z panem Kleksem w jakim? nieznanym j?zyku, zdaje si?, ?e po chi?sku, gdy? jedyny wyraz, kt?ry zrozumia?em, by?o to nazwisko doktora Paj-Chi-Wo. Wreszcie wsiedli?my do tramwaju, kt?ry niezw?ocznie ruszy?. Pan Kleks, pragn?c unikn?? ?cisku, pozosta? na zewn?trz i szybowa? obok w powietrzu. Przez jaki? czas jeszcze widzieli?my stoj?cego na przystanku in?yniera Kopcia. Pozaplata? palce obu r?k w warkoczyki i macha? nimi z daleka na po?egnanie. W ciemno?ciach wieczoru, na tle ?uny bij?cej od fabryki, d?uga jego posta? si?ga?a a? pod samo niebo. Dopiero gdy tramwaj skr?ci? w ulic? Niezapominajek, stracili?my in?yniera Kopcia z oczu. Niebawem wjechali?my na samograj?cy most, kt?ry tym razem odegra? na tr?bkach marsz muchomor?w. Pan Kleks, chc?c widocznie wypr?bowa? swoje nowe dziurki w nosie, wt?rowa? mostowi nuc?c melodi? przez nos. Gdy dojechali?my do placu Czterech Wiatr?w, by?o ju? zupe?nie ciemno, dlatego te? pan Kleks rozda? nam p?omyki ?wiec, kt?re przechowywa? w kieszonce od kamizelki, i w ten spos?b dotarli?my wreszcie p??nym wieczorem do naszej Akademii. W domu czeka?a nas przykra niespodzianka. Wszystkie pokoje, sale, pomieszczenia i przej?cia opanowane by?y przez muchy. Niezno?ne te owady, korzystaj?c z nieobecno?ci domownik?w, wdar?y si? przez otwarte okna do wn?trza domu, obsiad?y wszystkie przedmioty i sprz?ty, niezliczonymi rojami unosi?y si? i brz?cza?y w powietrzu i z ca?? w?a?ciw? im natarczywo?ci? rzuci?y si? na nas. Wdziera?y si? do ust i nos?w, wpada?y do oczu, kot?owa?y si? we w?osach, k??bi?y si? czarnym rojowiskiem pod sufitami, w k?tach, na piecach i pod sto?ami. Na to, by przej?? z pokoju do pokoju, trzeba by?o zamyka? oczy, wstrzymywa? oddech i op?dza? si? od nich obiema r?kami. Nigdy dot?d nie widywa?em takiego naj?cia much. Lecia?y w bojowym szyku, jak wielkie eskadry samolot?w, formowa?y si? w klucze, w czworoboki, w pu?ki i naciera?y z brz?kiem przypominaj?cym odg?os wojennych tr?b. Wodzowie wyr??niali si? rozmiarami skrzyde?, wojowniczo?ci? i odwag?. Bolesne uk?ucia, zadawane mi przez t? k??liw? nawa??, wskazywa?y na to, ?e walka prowadzona jest na ?mier? i ?ycie. W pewnej chwili do pokoju, przez kt?ry usi?owa?em przebiec, wlecia?a z g?o?nym brz?kiem kr?lowa much, szybkim bzykni?ciem wyda?a kilka kr?tkich rozkaz?w swoim wodzom, wbi?a mi ??d?o w nos i pomkn??a na inne pole walki. ?wiat?o lamp nie mog?o przedrze? si? przez t? czarn?, wiruj?c? w powietrzu chmur?. Chodzili?my po omacku, depcz?c i zabijaj?c ca?e chmary obsiadaj?cych nas zewsz?d much, ale wcale ich przez to nie ubywa?o. Nie pomog?o r?wnie? wymachiwanie chustkami i r?cznikami. Na miejsce zabitych much pojawia?y si? nowe i naciera?y na nas z wi?kszym jeszcze natr?ctwem. Pan Kleks, kt?ry dot?d - fruwaj?c po pokojach - prowadzi? z muchami zaci?t? walk?, opad? wreszcie z si?, za?o?y? nog? na nog? i wisz?c w powietrzu, zamy?la? si? g??boko. Muchy w jednej chwili obsiad?y go w takiej ilo?ci, ?e nie by?o go wcale spoza nich wida?. Wreszcie pan Kleks straci? cierpliwo??. Wyp?yn?? szybko przez okno i po paru minutach wr?ci? nios?c w palcach paj?ka - krzy?aka. Przy?o?y? do? powi?kszaj?c? pompk? i paj?k szybko zacz?? si? powi?ksza?. Gdy by? ju? wielko?ci kota, pan Kleks wzbi? si? wraz z nim w g?r? i umie?ci? go na suficie. Niebawem ujrzeli?my mn?stwo nitek zwieszaj?cych si? z sufitu a? do pod?ogi, a po kwadransie olbrzymia paj?czyna przedzieli?a pok?j na dwie cz??ci. Setki i tysi?ce much, ca?e ich zgie?kliwe roje wpada?y w nastawione sieci, ale nic nie by?o w stanie os?abi? ich waleczno?ci i bojowego ducha. Paj?k rzuca? si? ?ar?ocznie na z?owione w paj?czyn? muchy, po?era? ich szturmuj?ce oddzia?y, wysysa? z nich wszystkie soki, mia?d?y? je i tratowa? wielkimi w?ochatymi ?apami, ale po kr?tkim czasie tak ju? si? nimi nasyci?, ?e dzia?anie powi?kszaj?cej pompki usta?o. Paj?k zacz?? si? zmniejsza?, wr?ci? do swej normalnej wielko?ci, zmniejszy?a si? r?wnie? jego paj?czyna i muchy w jedno okamgnienie rozszarpa?y go na strz?py, mszcz?c si? w ten spos?b za kl?sk? swych towarzyszek. Kr?lowa much unios?a z sob? jako trofeum krzy?, zdarty niby skalp z plec?w paj?ka. W?wczas pan Kleks przywo?a? nas do siebie i oznajmi?, ?e w?a?nie przed chwil? wymy?li? specjalny rodzaj mucho?apki, kt?ra uwolni nasz? Akademi? od plagi much. Po chwili przyni?s? do sali szkolnej miednic? z wod?, paczk? gumy arabskiej, myd?o i szklan? rurk?. Podczas gdy my op?dzali?my go od much, pan Kleks rozrobi? w miednicy klej razem z myd?em i za pomoc? szklanej rurki zacz?? wypuszcza? ba?ki mydlane, kt?re jedna po drugiej unosi?y si? w powietrze. Zastosowanie tych mucho?apek da?o nadzwyczajne wyniki. Muchy oblepia?y ze wszystkich stron kleist? powierzchni? baniek i nie mog?c si? ju? oderwa?, razem z nimi opada?y na pod?og?. Pan Kleks nie ustawa? w pracy. Wypuszcza? coraz to nowe ba?ki, my za? pochwycili?my miot?y i ?wawo wymiatali?my stosy czarnych od much mucho?apek. Niebawem wszystkie pokoje, sale, pomieszczenia i korytarze zape?ni?y si? mydlanymi ba?kami pana Kleksa. Muchy rzuca?y si? na ich t?czow?, zdradliw? powierzchni? i chmarami przylepia?y si? do nich. ?adnej nie uda?o si? unikn?? tego ?a?osnego losu. Pan Kleks dmucha? w rurk? bez przerwy i po godzinie w ca?ej Akademii nie by?o ju? ani jednej muchy, tylko kilkana?cie prze?licznie mieni?cych si? baniek tu i ?wdzie unosi?o si? jeszcze nad naszymi g?owami. Wymiecione przez nas muchy pouk?adali?my na dziedzi?cu w wysokie sterty i dopiero nazajutrz rano trzy ogromne ci??ar?wki, przys?ane z Zak?adu Oczyszczania Miasta, uprz?tn??y to obrzydliwe cmentarzysko. Tak zako?czy?a si? wojna pana Kleksa z muchami. W tym wszystkim jedna rzecz wprawi?a nas w zdumienie: gdy znaczna cz??? much by?a ju? wyt?piona, spoza ich czarnych roj?w wy?oni?a si? posta? fryzjera Filipa, kt?ry spa? na otomanie w gabinecie pana Kleksa. Pocz?tkowo nie zauwa?yli?my go zupe?nie, tak by? oblepiony przez muchy, kiedy jednak wreszcie dostrzeg? go kt?ry? z ch?opc?w, nie mogli?my wyj?? z podziwu, ?e naj?cie much, kt?re go szczelnie obsiad?y, nie zdo?a?o zak??ci? jego snu. Jedynie g?o?ne, przerywane chrapanie pozwala?o si? domy?la?, ?e nie by? to sen przyjemny ani b?ogi. Po wyt?pieniu much pan Kleks obudzi? Filipa, kaza? nam wyj?? z gabinetu, zamkn?? drzwi na klucz i odby? z Filipem d?ug?, tajemnicz? rozmow?. Gdy po pewnym czasie drzwi otworzy?y si?, Filip wyszed? bardzo wzburzony i o?wiadczy? panu Kleksowi podniesionym g?osem: - Od dzisiaj prosz? sobie znale?? innego fryzjera. Nie b?d? wi?cej strzyg? ani pana, ani pa?skich uczni?w. Dosy? mam ju? wyczekiwania i obietnic. Przyprowadz? go w tym tygodniu. I to nieodwo?alnie. Dla niego mia?a by? ta Akademia, a nie dla tej ca?ej pa?skiej ha?astry! ?egnam pana, panie Kleks. I nie zwracaj?c na nas uwagi, wyszed? z Akademii, trzaskaj?c po drodze wszystkimi drzwiami. Po chwili dolecia? nas z parku jego przera?liwy ?miech. W ?wietle ksi??yca widzieli?my przez okno, jak przesadzi? bram? i pobieg? ulic? Czekoladow? w kierunku miasta. P??n? noc? zasiedli?my do kolacji. Pan Kleks przez ca?y czas nad czym? rozmy?la? i by? tak roztargniony, ?e kalafiory, kt?re dla nas przyrz?dzi?, mia?y czarny kolor i smakiem przypomina?y pieczone jab?ka. Po kolacji pan Kleks wezwa? do siebie dw?ch Andrzej?w i kaza? im zanie?? do naszej sypialni dwa ???ka i po?ciel, gdy? jak oznajmi?, spodziewa si? w ka?dej chwili dw?ch nowych uczni?w. Gdy Andrzeje wykonali to polecenie, udali?my si? do sypialni i pogr??yli?my si? niebawem w g??bokim ?nie. Na tym ko?czy si? opis jednego dnia, sp?dzonego przeze mnie w Akademii pana Kleksa. SEN O SIEDMIU SZKLANKACH Dzie? pierwszego wrze?nia obfitowa? w wydarzenia o niezwyk?ej donios?o?ci. By?a to niedziela i ka?dy z nas m?g? robi?, co mu si? tylko podoba?o. Artur uczy? swego tresowanego kr?lika rachowa?, Alfred wycina? fujarki, Anastazy strzela? z ?uku, jeden z Antonich, kl?cz?c nad wielkim mrowiskiem, obserwowa? ?ycie mr?wek, Albert zbiera? kasztany i ?o??dzie, ja za? bawi?em si? moimi guzikami i uk?ada?em z nich rozmaite figury i postacie. Pan Kleks by? nie w humorze. W og?le straci? humor od czasu owej k??tni z Filipem. Nie przypuszcza?em, ?e Filip mo?e by? kim? wa?nym w ?yciu pana Kleksa i ?e ten fryzjer i dostawca pieg?w ma prawo podnosi? na niego g?os i trzaska? drzwiami. Pan Kleks nie myli? si?, ?e Filip chyba zwariowa?. Jednak w Akademii od tego dnia co? si? zmieni?o. Pan Kleks przygarbi? si? nieco, chodzi? zamy?lony i po ca?ych dniach zaj?ty by? reperowaniem swojej powi?kszaj?cej pompki. Coraz cz??ciej podczas wyk?ad?w wyr?cza? si? Mateuszem, w kuchni przez roztargnienie przypala? potrawy i malowa? je na nieodpowiednie kolory, a na ka?dy odg?os dzwonka przy bramie podbiega? do okna i nerwowo szarpa? brwi. Gdy owego dnia, kt?ry opisuj?, u?o?y?em z moich guzik?w pi?knego zaj?ca. pan Kleks nachyli? si? nade mn? i posypa? u?o?on? figur? br?zowym proszkiem. Zaj?c nagle poruszy? si?, pobieg? w kierunku drzwi i uciek? unosz?c z sob? moje guziki. Panu Kleksowi spodoba? si? wida? bardzo ten ?art, gdy? zacz?? si? g?o?no ?mia?, natychmiast jednak posmutnia? na nowo i rzek?: - C?? z tego, ?e znam si? na kolorowych proszkach, na farbach i na szkie?kach, kiedy nie mog? sobie poradzi? z tym niezno?nym Filipem. Przeczuwam, ?e b?d? mia? przez niego mn?stwo zgryzot i przykro?ci. Po prostu uwzi?? si? na mnie. Zdziwi?y mnie s?owa pana Kleksa, gdy? nie wyobra?a?em sobie, aby taki wielki cz?owiek nie m?g? sobie z kimkolwiek poradzi?. Pan Kleks, zgaduj?c moje my?li, przybli?y? si? do mnie i dalej m?wi? szeptem: - Tobie jednemu mog? to wyzna?, bo jeste? moim najlepszym uczniem. Filip domaga si?, abym przyj?? do Akademii dw?ch jego syn?w. Powymy?la? dla nich nowe imiona, kt?re zaczynaj? si? na liter? A, i grozi mi, ?e w razie ich nieprzyj?cia odbierze nam wszystkie piegi. W dodatku ostatnio zwariowa?, robi mi na z?o?? i nie przestaje si? ?mia?. Zobaczysz, ?e ta historia bardzo ?a?o?nie si? sko?czy. Po tych s?owach wyj?? z kieszeni gar?? guzik?w, rzuci? je na pod?og? tak zr?cznie, ?e same u?o?y?y si? w figur? mego zaj?ca, i wyszed? z pokoju kurcz?c si? i podskakuj?c na jednej nodze. Ta rozmowa tak mnie zaintrygowa?a, ?e postanowi?em odszuka? Mateusza i wypyta? go o szczeg??y dotycz?ce stosunk?w pana Kleksa z Filipem. Mateusz sp?dza? zazwyczaj niedziele w bajce o s?owiku i r??y, dok?d lata? na nauk? s?owiczego ?piewu. Uda?em si? wi?c do parku w nadziei, ?e dostrzeg? go w chwili, gdy b?dzie wraca? do Akademii. W parku uderzy?o mnie jakie? osobliwe poruszenie i szelesty. Po???k?e ju? nieco podszycie parku wrza?o, krzaki chwia?y si?, trawa si? ko?ysa?a, nie ulega?o w?tpliwo?ci, ?e strumie? niewidzialnych istot przesuwa si? spodem parku, omijaj?c drogi i ?cie?ki. Pobieg?em w kierunku owego ruchu i kiedy zbli?y?em si? do stawu, zrozumia?em, co zasz?o. Ca?a woda by?a spuszczona, ryby trzepota?y si? rozpaczliwie na suchym dnie, a nieprzejrzane szeregi ?ab i rak?w wyruszy?y w ?wiat w poszukiwaniu jakiej? nowej, odpowiedniej siedziby. Towarzyszy?em im przez pewien czas, podziwiaj?c zw?aszcza ?aby, kt?re w zgodnych podskokach, nie robi?c sobie nic z mojej obecno?ci, zd??a?y za przewodniczk?. Kiedy podszed?em do niej, aby si? przyjrze?, zobaczy?em, ?e ma z?ot? koron? na g?owie, i domy?li?em si? od razu, ?e to Kr?lewna ?abka, kt?r? ju? niegdy? widzia?em. - Poznaj? ci?, ch?opcze, by?e? niedawno w mojej bajce i zachowa?am o tobie mi?e wspomnienie. Czy widzisz, co si? sta?o? Pan Kleks z niewiadomych powod?w zabra? ca?? wod? ze stawu, pozostawiaj?c wszystkie ?aby, ryby i raki na pastw? losu. Postanowi?am nie?? im ratunek i dlatego opu?ci?am m?j podziemny pa?ac. Chocia? jestem z innej bajki, ale ?aba ?atwiej zrozumie ?ab? ni? pana Kleksa. Nic te? dziwnego, ?e moje rodaczki z waszego stawu posz?y za mn?. - A dok?d je prowadzisz, Kr?lewno ?abko? - zapyta?em wzruszony jej s?owami. - Nie jestem jeszcze ca?kiem zdecydowana - odrzek?a. - Mog? zaprowadzi? je do jeziora z bajki o zakl?tym jeziorze albo do stawu z bajki o zielonej wodnicy. - My chcemy do stawu! - zarechota?y ch?rem ?aby. Skaka?y przy tym tak wysoko, ?e poch?d ich przypomina? ?abi cyrk, je?li taki gdziekolwiek istnieje. Raki w?drowa?y w milczeniu w pewnym odst?pie. Nie wydawa?y ?adnych d?wi?k?w, z trudem tylko pow??czy?y kleszczami. By?a ich nieprzebrana wprost ilo??, niemal tyle? co ?ab, a mo?e nawet jeszcze wi?cej. Niekt?re spo?r?d nich, zapewne z wysi?ku i ze zm?czenia, porobi?y si? zupe?nie czerwone, jakby je kto pola? wrz?tkiem. Nie mog?em oderwa? oczu od tego widoku, przypomnia?em sobie jednak o nieszcz??liwych rybach, pozostawionych bez wody, przeprosi?em wi?c Kr?lewn? ?abk? i chcia?em ju? odej??, lecz zatrzyma? mnie jej b?agalny g?os: - Adasiu, zaczekaj jeszcze! Czy pami?tasz, jak podczas twej bytno?ci w moim pa?acu pozwoli?am ci zabra? ze skrzyni z?oty kluczyk? Bez niego nie b?d? si? teraz mog?a dosta? ani do bajki o zakl?tym jeziorze, ani do bajki o zielonej wodnicy, a przecie? tylko w bajce mo?e si? znale?? miejsce dla moich ?ab i rak?w. By?am ju? w wielkim k?opocie z tego powodu, ale skoro los zes?a? mi ciebie, b?agam ci?, zwr?? mi z?oty kluczyk, a ocalisz wszystkie stworzenia, kt?re tu widzisz. - Kluczyk? - rzek?em. - Kluczyk? Ale? tak, oczywi?cie, ch?tnie ci go zwr?c?, kr?lewno. Nie pami?tam tylko, gdzie go schowa?em. Zdaje si?, ?e zabra? go pan Kleks. Poczekaj chwil?, zaraz do ciebie wr?c?. Nie wiedzia?em, do czego wpierw mam si? zabra?. ?al mi by?o ?ab, kt?re s?ab?y ju? wskutek braku wody, ale bardziej jeszcze niepokoi?em si? o ryby. Pobieg?em co si? do Akademii, zebra?em kilku ch?opc?w, kt?rzy nawin?li mi si? po drodze, opowiedzia?em im o tym, co zasz?o, i nam?wi?em ich, aby zaj?li si? losem ryb. Pana Kleksa ?aden z nich nie widzia?, zacz??em go tedy szuka? po ca?ej Akademii. Nie mog?c go znale?? ani na dole, ani w jego pokoju, wpad?em do szpitala chorych sprz?t?w. Rozejrza?em si? po sali. Tak. Pan Kleks by? tam, ale to, co robi?, przechodzi?o po prostu ludzkie wyobra?enie. Nie wi?kszy od Tomcia Palucha, wisia? uczepiony r?kami i nogami u wahad?a zegara i hu?ta? si? na nim jak na hu?tawce, powtarzaj?c raz po raz g?o?no: - Tik-tak, tik-tak, tik-tak. W tej samej chwili zegar zacz?? wydzwania? godzin? i pan Kleks zawt?rowa? mu d?wi?cznym basem: - Bim-bam-bom. Na m?j widok przerwa? hu?tanie, zeskoczy? na pod?og?, rozkurczy? si?, rozprostowa? i jakby na poczekaniu ur?s?. - Zawsze musicie mi przeszkadza?! - rzek? rozdra?nionym g?osem. - O co chodzi? Przecie? widzisz, ?e ucz? zegar m?wi?. Natychmiast jednak opanowa? si? i rzek? uprzejmie, jak zazwyczaj: - Przykro mi, Adasiu, ?e robisz takie zdziwione oczy. Ach, to wszystko wina tego pod?ego Filipa. Chce mnie po prostu zniszczy?. Wszystko si? we mnie psuje i coraz trudniej zachowa? mi normalny wzrost. Dos?ownie malej? z dnia na dzie?. A teraz mam nowe zmartwienie: p?omyki ?wiec zacz??y mnie tak parzy? od pewnego czasu, ?e dzisiaj musia?em powyrzuca? je z kieszeni i zala? wod? ze stawu. Fatalne to wszystko, fatalne! Nie opowiadaj tego nikomu, bo strac? do ciebie zaufanie. Czego sobie ?yczysz ode mnie? Po co przyszed?e?? Opowiedzia?em panu Kleksowi, jak ?a?osne w swych skutkach by?o spuszczenie stawu, powiadomi?em go o wymarszu ?ab i rak?w i poprosi?em wydanie mi z?otego kluczyka, kt?ry - jak domy?la?em si? - schowa? w bezdennych kieszeniach swych spodni. Pan Kleks spos?pnia?. - Szkoda, wielka szkoda! - rzek? po chwili. - ?aby nie b?d? nam wi?cej uk?ada?y swoich wierszyk?w. Ale nie mia?em przecie? innego wyj?cia. Musia?em ugasi? p?omyki ?wiec, w przeciwnym bowiem razie ca?a Akademia posz?aby z dymem. Potrzebna mi jest koniecznie ogniotrwa?a kiesze?. A co si? stanie z rybami? Mo?e uda mi si? wymy?li? jaki? ratunek dla nich... Aha, prawda! Chcia?e? abym ci odda? kluczyk... Zaraz... M?wi?c to, pan Kleks zacz?? skrupulatnie przeszukiwa? kieszenie. - Musz? ci wyzna? - zauwa?y? szeptem - ?e mam jeszcze jedn? zgryzot?. Od czasu k?opot?w z Filipem pozarasta?a mi wi?kszo?? moich kieszeni. Nie mog? ju? wcale do nich si? dosta?. Ale kluczyk szcz??liwie znalaz?em. Masz, zanie? go Kr?lewnie ?abce, pozdr?w j? ode mnie i przepro? za spuszczenie stawu. Po tych s?owach pan Kleks uczepi? si? znowu wahad?a i j?? si? buja? na nim, powtarzaj?c za ka?dym odchyleniem: - Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Pobieg?em z kluczykiem do parku i z?o?y?em go u st?p Kr?lewny ?abki. - Jestem ci niezmiernie wdzi?czna - rzek?a kr?lewna. - Bior? ten kluczyk, ale nie s?d?, ?e b?dziesz pokrzywdzony. W zamian za to otrzymasz ode mnie ?abk? Podaj?apk?. B?dzie ci ona pomocna we wszystkich sprawach, kt?re przedsi?we?miesz. Po tych s?owach kr?lewna powiedzia?a kilka s??w po ?abiemu i po chwili z t?umu otaczaj?cych j? ?ab wyskoczy?a ?abka nie wi?ksza od muchy. Mia?a barw? jasnozielon? i l?ni?a, jakby by?a pokryta emali?. - We? j? sobie - rzek?a kr?lewna. - Najlepiej ukryj j? we w?osach i dawaj jej codziennie jedno ziarnko ry?u. Wzi??em ?abk? Podaj?apk? i posadzi?em j? sobie na g?owie. W?lizn??a si? natychmiast pomi?dzy w?osy, a by?a tak ma?a, ?e wcale jej nie poczu?em. Nast?pnie podzi?kowa?em kr?lewnie, po?egna?em j? z wielkim szacunkiem i przeskakuj?c przez gromady ?ab i rak?w, pobieg?em nad staw. Zasta?em tam ju? pana Kleksa w otoczeniu kilkunastu uczni?w. Wygl?da? tak jak zazwyczaj, tylko by? znowu cokolwiek mniejszy. Na polecenie pana Kleksa ch?opcy powrzucali ci??ko dysz?ce ryby do wielkich kosz?w sprowadzonych z lamusa. - Za mn? - rzek? pan Kleks. Ruszyli?my za nim, uginaj?c si? pod ci??arem kosz?w, min?li?my kasztanow? alej? i malinowy chru?niak, a po niejakim czasie, przedzieraj?c si? przez g?szcze drzew, dotarli?my do muru bajek. Pan Kleks zatrzyma? si? przed furtk? z napisem: "Bajka o rybaku i rybaczce" i otworzy? k??dk?. Z daleka ju? ujrzeli?my rybaka, kt?ry sta? na brzegu morza i ?owi? niewodem ryby. Powita? nas bardzo serdecznie i u?miechn?? si? ?yczliwie, nie wyjmuj?c z ust glinianej fajeczki. Wyrzucili?my ryby z kosz?w do wody, a potem, id?c za rad? rybaka, skorzystali?my ze sposobno?ci i wyk?pali?my si? w morzu, gdy? dzie? by? nadzwyczaj ciep?y. Gdy wr?cili?my do parku, nie by?o ju? ani ?ab, ani rak?w, a po dnie stawu spacerowa?y ?limaki bawi?c si? w wilgotnym mule. Zamierzali?my ju? wraca? do domu na obiad, gdy naraz ujrzeli?my nad sob? Mateusza. Niezwykle podniecony kr??y? nad naszymi g?owami i wo?a? na ca?y g?os: - Aga, onik! Aga, onik! Pan Kleks pierwszy zrozumia? i j?? wpatrywa? si? w niebo. Po chwili i on r?wnie? zawo?a?: - Uwaga, balonik! Istotnie, ma?y punkcik, wisz?cy wysoko w g?rze, pocz?? przybli?a? si? coraz bardziej, a? wreszcie zupe?nie wyra?nie mo?na by?o rozr??ni? niebieski balonik z umocowanym u spodu koszyczkiem. Pan Kleks ucieszy? si? ogromnie i zacieraj?c z zadowolenia r?ce, raz po raz powtarza?: - Moje oko wraca z ksi??yca! Balonik opada? coraz szybciej, a gdy ju? by? na wysoko?ci ramienia, pan Kleks wyj?? z koszyczka swoje oko, zerwa? z prawej powieki plaster i w?o?y? oko na miejsce. - Nie! No, co? podobnego! - wo?a? z zachwytem. - Tego jeszcze nikt nie widzia?! Co za cuda! Co za cuda! Widz? ?ycie na ksi??ycu! Takiej bajki jeszcze nikt dot?d nie wymy?li?! Z zazdro?ci? patrzyli?my na pana Kleksa, kt?ry sta? jak urzeczony i upaja? si? ksi??ycowymi widokami, dostarczonymi mu przez wszechwidz?ce oko. Opanowa? si? wreszcie i rzek? do nas: - Histori? o ksi??ycowych ludziach za?mi? wszystkie dotychczasowe bajki. Ale na to przyjdzie czas. - A mo?e pan profesor opowie nam j? teraz? - odezwa? si? Anastazy. - Na wszystko musi by? odpowiednia pora - odrzek? pan Kleks. - Teraz p?jdziemy do domu na obiad, a po obiedzie odczytam wam z sennika mojej Akademii sen, kt?ry si? przy?ni? Adasiowi Niezg?dce. Ch?opcy ucieszyli si? bardzo t? wiadomo?ci?. Szybko tedy zjedli?my obiad, po czym zebrali?my si? w sali szkolnej. Pan Kleks siad? przy katedrze, otworzy? wielk? ksi?g?, zawieraj?c? opisy najpi?kniejszych sn?w, i zacz?? czyta?: Sen o siedmiu szklankach ?ni?o mi si?, ?e si? zbudzi?em. Pan Kleks poprzemienia? w ch?opc?w wszystkie krzes?a, sto?y i sto?ki, ???ka, ?awki i wieszad?a, szafy i p??ki, tak ?e ??cznie z uczniami Akademii by?o nas przesz?o stu. - Zawioz? was dzisiaj do Chin - o?wiadczy? pan Kleks. Gdy wyjrza?em przez okno, ujrza?em stoj?cy przed domem male?ki poci?g, z?o?ony z pude?ek od zapa?ek, przyczepionych do czajnika zamiast lokomotywy. Czajnik by? na k??kach i bucha?a ze? para. Powsiadali?my do male?kich tych wagonik?w i okaza?o si?, ?e wszyscy pomie?cili?my si? w nich doskonale. Pan Kleks siad? na czajniku i poci?g nasz mia? ju? ruszy?, gdy nagle na niebie nad nami rozpostar?a si? ogromna czarna chmura. Zerwa? si? wicher, kt?ry powywraca? pude?ka od zapa?ek. Zapowiada?a si? straszliwa burza. Wobec tego pobieg?em do kuchni, wzi??em siedem szklanek, ustawi?em je na tacy, z kom?rki porwa?em drabin? i wr?ci?em przed dom. Pan Kleks usi?owa? r?kami powstrzyma? par?, kt?ra wydobywa?a si? z czajnika i ??czy?a si? z chmurami. - Ratuj, Adasiu, m?j poci?g! - wo?a? pan Kleks podskakuj?c wraz z pokrywk? czajnika. Nie ogl?daj?c si? na nikogo, przystawi?em drabin? do dachu Akademii i trzymaj?c w lewej d?oni tac? z siedmioma szklankami, wdrapa?em si? na najwy?szy szczebel drabiny. Gdy tylko znalaz?em si? na szczycie, drabina zacz??a si? wyd?u?a? tak szybko, ?e niebawem dotar?a do czarnej chmury i opar?a si? o jej brzeg. Niewiele my?l?c schwyci?em w d?o? ?y?k?, kt?r? zabra?em z kuchni, i j??em ni? rozgarnia? chmur?. Najpierw zebra?em z wierzchu ca?y deszcz i wla?em go do pierwszej szklanki. Nast?pnie zeskroba?em pokrywaj?cy chmur? ?nieg i wsypa?em do drugiej szklanki. Do trzeciej szklanki wrzuci?em grad, do czwartej - grzmot, do pi?tej - b?yskawic?, do sz?stej - wiatr. Gdy nape?ni?em w ten spos?b wszystkie sze?? szklanek, okaza?o si?, ?e zebra?em ?y?k? ca?? chmur?, tak jak zbiera si? ko?uch z mleka, i ?e niebo dzi?ki temu ju? si? wypogodzi?o. Nie wiedzia?em tylko, do czego s?u?y? ma si?dma szklanka. Zbieg?em szybko po drabinie na sam d??, ale w miejscu, gdzie sta? poci?g pana Kleksa, nikogo ju? nie zasta?em, gdy? wszyscy ch?opcy przemienili si? przez ten czas w srebrne widelce, kt?re rz?dem le?a?y na ziemi. Zosta? tylko pan Kleks, zaj?ty w dalszym ci?gu swoim czajnikiem i usi?uj?cy palcem zatka? jego dzi?bek. Ustawi?em tac? z siedmioma szklankami na trawie i nakry?em j? chustk? tak, jak to czyni? cyrkowi sztukmistrze. - Co? ty narobi?! - rzek? do mnie wreszcie pan Kleks. - Ukrad?e? chmur?. Odt?d ju? nigdy nie b?dzie deszczu ani ?niegu, ani nawet wiatru. Wszyscy b?dziemy musieli zgin?? od posuchy i upa?u. Rzeczywi?cie, w g?rze nad nami wisia? przeczysty b??kit i nagle zorientowa?em si?, ?e jest to emaliowany niebieski czajnik, zupe?nie taki sam, na jakim siedzia? pan Kleks, tylko wielko?ci ca?ego nieba. Z czajnika s?czy?o si? na ziemi? s?o?ce, a raczej z?ocisty wrz?tek, kt?ry parzy? nas niemi?osiernie. Pan Kleks, nie mog?c znie?? takiego upa?u, zacz?? szybko rozbiera? si?, ale mia? na sobie tyle surdut?w, ?e zdejmowanie ich nie mia?o ko?ca. Kiedy zobaczy?em, ?e g?owa jego zacz??a si? tli? i z w?os?w buchn?? dym, porwa?em z tacy szklank? z deszczem i wyla?em j? na pana Kleksa. R?wnocze?nie lun?? rz?sisty deszcz, tylko ?e pada? tym razem nie z g?ry na d??, lecz z do?u do g?ry. Wygl?da?o to tak, jak fontanna tryskaj?ca z ziemi. - ?niegu! - wo?a? pan Kleks. - ?niegu, bo sp?on? doszcz?tnie! Schwyci?em wobec tego szklank? ze ?niegiem i wybieraj?c ?nieg ?y?k?, j??em ok?ada? nim g?ow? pana Kleksa. Skutek by? zdumiewaj?cy, gdy? ?nieg pocz?? mno?y? si? z tak? szybko?ci?, ?e pokry? ca?y park. W tej samej chwili spod ?niegu wyskoczy?y wszystkie srebrne widelce i wiruj?c jak op?tane, zabra?y si? do rzucania kulami ze ?niegu. W widelcach rozpoznawa?em raz po raz to Artura, to Alfreda, to Anastazego, to znowu jakiego? innego koleg?. Widelce swoim zawrotnym ta?cem w ?niegu podnios?y tak? ?nie?yc?, ?e po prostu nic nie by?o wida?. Wpad?em tedy na pomys?, aby ?nieg zdmuchn?? za pomoc? wiatru. Wzi??em wi?c szklank? z wiatrem, kt?ry wygl?da? jak rzadki, niebieskawy krem, i wygarn??em go jednym zamachem ?y?ki. Takiego wiatru nigdym dot?d nie widzia?. D?? jednocze?nie we wszystkich kierunkach, unosz?c z sob? wszystko, co tylko napotka? na drodze. ?nieg rozwia? si? natychmiast, a srebrne widelce, uniesione w g?r?, zawis?y w niebie jak gwiazdy. Zrobi?o si? bardzo zimno. Spojrza?em na pana Kleksa i w pierwszej chwili nie pozna?em go wcale. Przeistoczy? si? w ba?wana ze ?niegu i weso?o pod?piewywa?: Jedzie mr?z, jedzie mr?z. Pomy?la?em, ?e pan Kleks odmrozi? sobie rozum, dlatego te? wzi??em czajnik z wrz?tkiem i wyla?em ca?? jego zawarto?? na g?ow? pana Kleksa. ?nieg natychmiast stopnia?, znowu si? ociepli?o i pan Kleks zacz?? rozkwita?. Naprz?d wypu?ci? li?cie, potem p?czki, a? wreszcie ca?a jego g?owa i r?ce pokry?y si? pierwiosnkami. Zrywa? je z siebie i zjada? z apetytem, przy?piewuj?c: Gdy si? kwiatk?w dobrze najem, Po chwili jednak straci? humor, a to z tego powodu, ?e pszczo?y, zwabione kwiatami na g?owie pana Kleksa, obsiad?y go ze wszystkich stron i niejedna musia?a zapu?ci? ??d?o w jego cia?o, gdy? pocz?? ?a?o?nie j?cze?. Gdy po pewnym czasie pszczo?y odlecia?y, g?owa pana Kleksa wygl?da?a jak wielki b?bel, a z oczu jego ciek?y du?e krople g?stego miodu. Wzi??em tedy z tacy czwart? szklank?, w kt?rej mie?ci? si? grad. Wygl?da?o to tak, jakby do szklanki w?o?y? kto? gar?? grubego ?rutu. Wysypa?em na d?o? kilka ziarnek gradu i wciera?em je w g?ow? pana Kleksa. Musia? dozna? nadzwyczajnej ulgi, gdy? zdj?? g?ow? z karku i rzuci? mi j? jak pi?k?. Odrzuci?em mu j? z powrotem w przekonaniu, ?e gr? w pi?k? lubi tak samo jak ja. Tymczasem pan Kleks, nie mog?c widzie? w?asnej lec?cej ku niemu g?owy, tak niezr?cznie nadstawi? r?ce, ?e g?owa potoczy?a si? w innym kierunku, odbi?a si? kilka razy od ziemi i znik?a w zaro?lach. Zapyta?em pana Kleksa, jak si? czuje bez g?owy, ale nic mi nie odpowiedzia?, gdy? nie mia? czym. W tym czasie w?a?nie emaliowany czajnik w g?rze odwr?ci? si? zakopconym dnem na d?? i naraz zapad?a ciemno??, w kt?rej tylko srebrne widelce migota?y weso?o. Pan Kleks sta? bez g?owy, bezradnie wymachuj?c r?kami. Wyj??em tedy z pi?tej szklanki b?yskawic?, wygi??em j? na kszta?t laski i ?wiec?c ni? sobie, uda?em si? na poszukiwanie g?owy pana Kleksa. Znalaz?em j? w?r?d pokrzyw. By?a ca?a poparzona, co wcale nie przeszkadza?o jej pod?piewywa?: Poparzy?y mnie pokrzywy, Zwr?ci?em panu Kleksowi g?ow?, b?yskawic? za? wetkn??em obok w ziemi?. Dawa?a tyle ?wiat?a, ?e by?o widno jak w dzie?. - Ch?tnie bym co? zjad? - powiedzia? pan Kleks. Niestety, jedyn? rzecz?, kt?r? posiada?em, by?a szklanka z grzmotem. - Doskonale! - zawo?a? pan Kleks. - Nie znam nic smaczniejszego od grzmotu. Przynie? go tutaj. Wyj??em grzmot ze szklanki i poda?em panu Kleksowi. By?a to pi?kna czerwona kula, przypominaj?ca owoc granatu. Pan Kleks wydoby? z kieszeni scyzoryk, pokraja? grzmot na ?wiartki, obra? ze sk?rki zjad? z ogromnym apetytem, oblizuj?c si? smakowicie. Po chwili jednak rozleg? si? pot??ny huk i pan Kleks, rozsadzony od ?rodka, rozerwa? si? na tysi?c drobnych cz?steczek. W?a?ciwie ka?da taka cz?steczka by?a samodzielnym ma?ym panem Kleksem, a wszystkie ta?czy?y weso?o na trawie i ?mia?y si? cieniutkimi g?osikami. Wzi??em jedn? z tych ?miej?cych si? cz?steczek, w?o?y?em do si?dmej, pustej szklanki, stoj?cej na tacy, i zanios?em do kuchni. Nagle przez otwarty lufcik wdar?y si? z g?o?nym brz?kiem srebrne widelce, osaczy?y mnie ze wszystkich stron, a dwa spo?r?d nich, zdaje si?, ?e Antoni i Albert, usi?owa?y dosta? si? do szklanki, gdzie by? male?ki pan Kleks. Ratuj?c go przed widelcami, szybko wstawi?em szklank? do kredensu i mocno zatrzasn??em drzwiczki. W tej samej chwili obudzi?em si?. Ujrza?em nad swoim ???kiem prawdziwego pana Kleksa, kt?ry sta? wpatrzony w moje senne lusterko, szarpa? sobie brwi i m?wi? sam do siebie: - Sen o siedmiu szklankach... Sen o siedmiu szklankach... No, no! ANATOL I ALOJZY Przez ca?y wrzesie? la?y ulewne deszcze. Na krok nie wychodzili?my z domu, zabawy w parku i gry na boisku usta?y zupe?nie, pan Kleks posmutnia? i sta? si? dziwnie ma?om?wny, jednym s?owem - wyra?nie zacz??o si? co? psu? w naszej Akademii. Kt?rego? wieczoru pan Kleks o?wiadczy? nam, ?e ?ycie bez motyli i bez kwiat?w bardzo go nu?y i ?e wskutek tego musi zacz?? wcze?niej chodzi? spa?. Po?egnali?my si? tedy z panem Kleksem i udali?my si? do naszej sypialni. - Nudno mi - rzek? jeden z Aleksandr?w. A ja wam co? powiem - odezwa? si? nagle Artur - pan Kleks ma jakie? wyra?ne zmartwienie. Czy ?aden z was nie zauwa?y?, ?e sta? si? troch? mniejszy, ni? by? dotychczas? - Istotnie! - zawo?a? jeden z Antonich. - Pan Kleks maleje. - A mo?e mu si? popsu?a jego powi?kszaj?ca pompka? - zapyta? Anastazy. Nie bra?em udzia?u w rozmowie, gdy? by?em bardzo senny. Po?o?y?em si? wi?c do ???ka i usn??em natychmiast. ?ni?o mi si?, ?e jestem m?otkiem i ?e pan Kleks rozbija mn? po kolei wszystkie moje guziki. Uderzenia m?otka rozlega?y si? po ca?ej Akademii i wzmog?y si? do tego stopnia, ?e wreszcie si? obudzi?em, ale uderzenia nie usta?y. Pocz??em wi?c nas?uchiwa?. Nie ulega?o w?tpliwo?ci, ?e owo stukanie dolatywa?o z parku i ?e kto? wali w wej?ciow? bram?. Zbudzi?em natychmiast Anastazego, narzucili?my sobie p?aszcze i ?wiec?c latarkami, pobiegli?my do parku. Za bram? sta? fryzjer Filip w towarzystwie dw?ch jakich? nieznanych ch?opc?w. Wszyscy trzej przemoczeni byli do ostatniej nitki i deszcz ocieka? z nich strumieniami. Anastazy otworzy? bram? i wpu?ci? niezwyk?ych nocnych go?ci. - Nowi uczniowie pana Kleksa! - zawo?a? Filip zanosz?c si? od ?miechu. - Przysz?e znakomito?ci s?ynnej Akademii, cha-cha! Jeden ma na imi? Anatol, a drugi Alojzy. Obydwaj na A, cha-cha! Anatolu, przedstaw si? kolegom, b?d? dobrze wychowany! M?odzieniec nazwany Anatolem uk?oni? si? m?wi?c: - Jestem Anatol Kukuryk. A to jest m?j m?odszy brat Alojzy. - Z tymi s?owy wskaza? d?oni? na drugiego ch?opca, kt?rego obaj z Filipem trzymali pod r?ce. - Bardzo nam przyjemnie pan?w pozna? - rzek? z galanteri? Anastazy. - Niepotrzebnie jednak stoimy na deszczu. Panowie pozwol? za mn?. Udali?my si? wszyscy do Akademii, pozostawili?my w sieni zmoczone okrycia, po czym Anastazy wprowadzi? go?ci do jadalni i usadowi? ich przy stole. Byli wida? bardzo zm?czeni, gdy? Alojzy natychmiast usn?? i kiwa? si? na krze?le jak chi?ska figurynka. Filip przesta? si? ?mia? i oznajmi?, ?e mia? zamiar przyprowadzi? Anatola i Alojzego do Akademii przed wieczorem, ale zab??dzi? po drodze i wskutek tego dopiero po p??nocy zdo?a? odszuka? ulic? Czekoladow?. - Jeste?cie pewno, panowie, g?odni - rzek?em. - B?d? musia? obudzi? pana Kleksa i zawiadomi? go o przybyciu pan?w. - Koniecznie trzeba obudzi? pana Kleksa! - zawo?a? Filip ?miej?c si? znowu. - Mam dla niego ?wie?utkie piegi, cha-cha! Bardzo chcieliby?cie zobaczy? pana Kleksa, cha-cha! Nieprawda?, Anatolu? - B?dzie to dla mnie wielki zaszczyt - odrzek? grzecznie Anatol. Wobec tego pobieg?em czym pr?dzej na g?r? i zapuka?em do sypialni pana Kleksa. Poniewa? nikt nie odpowiedzia?, zapuka?em powt?rnie, potem jeszcze raz. Ale Pan Kleks mia? widocznie bardzo mocny sen albo te? w og?le nie chcia? si? obudzi?. Nacisn??em klamk?. Drzwi by?y zamkni?te na klucz. S?dzi?em, ?e mo?e Mateusz us?yszy moje stukanie, na pr??no jednak w dalszym ci?gu dobija?em si? do drzwi - nikt mi nie odpowiada?. Postanowi?em wi?c sam p?j?? do kuchni i przyrz?dzi? kolacj? dla ch?opc?w i dla Filipa. Znalaz?em w spi?arni dzbanek z mlekiem, pieczywo, mas?o, troch? sera, kur? na zimno. Ustawi?em to wszystko na tacy i si?gn??em do kredensu po talerze i szklanki. Naraz w jednej ze szklanek dostrzeg?em co? szarego. W przekonaniu, ?e to mysz nakry?em szklank? d?oni? i zbli?y?em do ?wiat?a. To, co zobaczy?em, nape?ni?o mnie przera?eniem. W szklance siedzia? pan Kleks. Male?ki pan Kleks. Wyra?nie rozpozna?em jego g?ow?, jego dziwaczny str?j, nawet piegi na jego nosie. Siedzia? na dnie szklanki i spa?. Wyj??em go delikatnie dwoma palcami i po?o?y?em na talerzyku. Zetkni?cie z ch?odn? porcelan? obudzi?o pana Kleksa. Zerwa? si? na r?wne nogi, szybko rozejrza? si? dooko?a, po czym wydoby? z kieszeni powi?kszaj?c? pompk? i przy?o?y? j? do ucha. Niebawem te? zacz?? si? powi?ksza?, zeskoczy? z talerzyka na krzes?o, potem na pod?og?, a po paru chwilach sta? si? normalnym, zwyk?ym panem Kleksem. By?em tym wydarzeniem zupe?nie oszo?omiony i nie wiedzia?em, jak si? zachowa?. Pan Kleks przygl?da? mi si? uwa?nie przez jaki? czas, a? wreszcie rzek? do mnie surowo: - To wszystko tylko ci si? ?ni?o! Rozumiesz? Idiotyczny, g?upi sen! Po prostu jakie? brednie! Zabraniam ci o tym ?nie opowiada? komukolwiek. Pan Kleks ci zabrania! I ?eby mi si? wi?cej takie sny nie powtarza?y! Pami?taj! Przeprosi?em pana Kleksa, bo c?? innego mia?em uczyni?, po czym oznajmi?em mu o przybyciu Filipa z dwoma ch?opcami. - Porad?cie sobie beze mnie - rzek? pan Kleks. - Daj im kolacj? i niech id? spa?, a rano z nimi porozmawiam. Filip mo?e po?o?y? si? w moim gabinecie na otomanie. Dobranoc. Po tych s?owach wyszed? trzasn?wszy za sob? drzwiami. Wybieg?em za nim i widzia?em, jak po por?czy wje?d?a? na g?r?. "Co? si? psuje w Akademii" - pomy?la?em. Wr?ci?em do kuchni, wzi??em tac? z kolacj? i zanios?em j? do jadalni. Alojzy spa? w dalszym ci?gu. Filip i Anatol zabrali si? do jedzenia, nie zwracaj?c na niego uwagi. - Mo?e obudzi? pa?skiego brata? - zagadn?? Anastazy Anatola. - Pewno jest bardzo g?odny. - O, nie. To zbyteczne! - odrzek? Anatol. - Taki pokrzepiaj?cy sen zast?pi mu w zupe?no?ci jedzenie. Alojzy bardzo nie lubi, ?eby go budzi?. - Zobaczycie, ch?opcy, to b?dzie chluba waszej Akademii, ten ?pi?cy kr?lewicz! - ?mia? si? Filip zjadaj?c kur?. Po kolacji Anastazy zaprowadzi? Filipa do gabinetu, ja za? uda?em si? do sypialni, aby przygotowa? ???ka dla obu ch?opc?w. Gdy ko?czy?em przygotowania, w drzwiach ukazali si? Anastazy i Anatol. Anatol ni?s? na r?kach ?pi?cego Alojzego. - Bardzo nie lubi, ?eby go budzi? - wyja?ni? raz jeszcze Anatol. - Dlatego te? nie b?dziemy go wcale rozbierali: niech sobie ?pi w ubraniu. Po?o?yli?my go wi?c ostro?nie na ???ku, rozebrali?my si? szybko i usn?li?my wreszcie po dziwnych wydarzeniach tej nocy. Nazajutrz zbudzi?em si? bardzo wcze?nie. Przybycie nowych uczni?w do Akademii stanowi?o sensacj? niepospolit?. Szturchn??em Alfreda, kt?ry spa? w s?siednim ???ku, i opowiedzia?em mu szeptem o Anatolu i Alojzym. Alfred zbudzi? ?pi?cego obok Artura, Artur Aleksandra i po chwili w sypialni wrza?o jak w ulu. Ranna pobudka Mateusza zasta?a wszystkich na nogach. Ch?opcy przygl?dali si? ciekawie. Anatolowi, kt?rego obudzi?a nasza krz?tanina, oraz Alojzemu wyci?gni?temu nieruchomo na ???ku. Nagle drzwi si? otworzy?y i wszed? pan Kleks. - Dzie? dobry, ch?opcy! - zawo?a? od progu. - Gdzie s? wasi nowi koledzy? Anatol usiad? na ???ku i rzek? uprzejmie: - Jestem, panie profesorze. Nazywam si? Anatol Kukuryk, a to m?j m?odszy brat. Wskaza? przy tym na Alojzego, kt?ry przez ca?y czas nawet nie drgn??. Pan Kleks przyjrza? si? w milczeniu Anatolowi i podszed? do Alojzego. D?ugo sta? nad nim zag??biony w swych my?lach, wreszcie nachyli? si? i krzykn?? mu prosto w ucho: - Nazywasz si? Alojzy, prawda? Alojzy nie drgn??. - Czy mnie s?yszysz, Alojzy? - krzykn?? znowu pan Kleks. Alojzy nie drgn??. W?wczas pan Kleks podni?s? mu powieki i zajrza? w oczy, d?oni? potar? mu policzki i czo?o, poklepa? po r?kach. Ale i to nie zdo?a?o obudzi? Alojzego. - Popatrzcie, ch?opcy - zwr?ci? si? do nas pan Kleks. - Alojzy nie jest ?ywym cz?owiekiem, tylko lalk?. By?em zawsze przeciwny wprowadzaniu lalek do mojej Akademii. Ale teraz ju? nic nie poradz?. Alojzy zosta? w nocy podst?pnie przemycony. B?d? mia? z nim mn?stwo k?opot?w. Musz? go nauczy? czu?, my?le? i m?wi?. Spr?buj?, mo?e mi si? uda. Adasiu, we? sobie do pomocy Alfreda i dw?ch Antonich i zanie?cie Alojzego ostro?nie do szpitala chorych sprz?t?w. Lekcji ?adnych dzisiaj nie b?dzie, gdy? jestem zaj?ty. Je?li nie b?dzie deszczu, mo?ecie p?j?? z Mateuszem do parku. Po tych s?owach pan Kleks troch? jak gdyby si? przykurczy? i wyszed? z pokoju. Bez chwili zw?oki przy pomocy trzech wyznaczonych koleg?w zabra?em si? do przenoszenia Alojzego. Jak?e? wielkie jednak by?o moje zdziwienie, gdy okaza?o si?, ?e niczyja pomoc nie jest mi potrzebna i ?e sam jeden z ?atwo?ci? mog? unie?? Alojzego. By? lekki jak pi?rko. Gdy trzyma?em go na r?kach, ch?opcy otoczyli mnie ze wszystkich stron, pragn?c dok?adnie si? przyjrze?. Gdyby nie zadziwiaj?ca lekko?? i martwota, Alojzy niczym w?a?ciwie nie r??ni?by si? od ?ywego cz?owieka. Kszta?t g?owy, w?osy, wyraz twarzy, uk?ad ust, wilgotna pow?oka oczu, zarys czo?a, nosa i podbr?dka, r?ce i paznokcie na palcach, wszystko to by?o tak naturalne, tak ?udz?co prawdziwe, ?e ma?o kto od pierwszego wejrzenia rozpozna?by w Alojzym lalk?. Nawet masa, z kt?rej ulepiona by?a twarz i r?ce, mia?a elastyczno?? i ciep?o, w?a?ciwe tylko i wy??cznie ludzkiemu cia?u. Kr?tko m?wi?c, wykonanie tej wspania?ej, niezwyk?ej lalki godne by?o najwy?szego podziwu. Zachwyt nasz nie mia? granic, a przy tym po?era?a nas ciekawo??, czy pan Kleks zdo?a Alojzego o?ywi? i jak u?o?? si? nasze stosunki z lalk?, kt?ra stanie si? sztucznym cz?owiekiem. Anatol wtr?ci? si? wreszcie do naszej rozmowy i bardzo uprzejmie zacz?? wyja?nia? nam budow? lalki, kt?r? kocha? jak brata. Skorzysta?em z tego, wyrwa?em si? kolegom i pobieg?em z Alojzym do pana Kleksa, kt?ry wyczekiwa? ju? niecierpliwie w szpitalu chorych sprz?t?w. - Po??? go na tym stole - rzek? do mnie - natychmiast zabierzemy si? do roboty. - A wi?c mog? tu zosta?? - zapyta?em nie?mia?o. - Owszem - odpar? pan Kleks - potrzebna mi b?dzie pomoc. Poniewa? nie jedli?my jeszcze ?niadania, pan Kleks po raz pierwszy pocz?stowa? mnie pigu?kami na porost w?os?w, po czym poleci? mi, abym Alojzego rozebra?. Okaza?o si?, ?e tylko g?owa i d?onie lalki ulepione by?y z cielesnej masy, wszystkie za? pozosta?e jej cz??ci pokrywa?a cienka warstwa mi?kkiego metalu o mieni?cym si? r??owym po?ysku. Pan Kleks wyj?? z kieszeni spodni du?y s?oik z ma?ci? i rzek?: - T? ma?ci? b?dziesz naciera? Alojzego tak d?ugo, a? pod metalow? powierzchni? pojawi? si? naczynia krwiono?ne. Musisz uzbroi? si? w cierpliwo??, gdy? nacieranie potrwa bardzo d?ugo. Zacznij od n?g, a ja zajm? si? przez ten czas p?ucami i sercem. Praca nasza trwa?a kilka godzin bez przerwy. Pan Kleks od?rubowa? blach?, kt?ra pokrywa?a klatk? piersiow? lalki, i niestrudzenie majstrowa? w jej wn?trzu. Mnie od nacierania wprost omdlewa?y r?ce, doprowadzi?em jednak wreszcie do tego, ?e pod metalowym nask?rkiem Alojzego poma?u zacz??y si? ukazywa? liczne rozga??zienia cieniutkich ?y?ek. - Nogi maj? ju? dosy? - rzek? po pewnym czasie pan Kleks nie patrz?c wcale w moj? stron?. - Zajmij si? teraz r?kami. Zabra?em si? wobec tego do wcierania ma?ci w ramiona i d?onie Alojzego. W?a?nie w tej chwili gdy pojawi?y si? ju? na nich naczynia krwiono?ne, rozleg? si? d?wi?k dzwonka wzywaj?cego na obiad. Pan Kleks, purpurowy z napi?cia i wysi?ku, rozprostowa? plecy, przy?rubowa? z powrotem blaszan? pokryw? do klatki piersiowej lalki i rzek? do mnie z zadowoleniem: - Doskonale! ?wietnie! Id? teraz na obiad, a ja tymczasem popracuj? nad m?zgiem tego kawalera. Z ?alem opu?ci?em szpital chorych sprz?t?w i uda?em si? do jadalni. Pierwszy podbieg? do mnie Anatol, a za nim pozostali koledzy i zarzucili mnie tysi?cami pyta?: - Czy Alojzy ju? chodzi? - Czy m?wi? - Co robi pan Kleks? - Kiedy zejdzie na d??? - Co Alojzy ma w g?owie? - Czy Alojzy ju? my?li? Opowiedzia?em im dok?adnie o wszystkim, co dzia?o si? w szpitalu chorych sprz?t?w, a potem szybko zabra?em si? do jedzenia, aby co rychlej wr?ci? do przerwanej pracy. Gdy byli?my ju? przy deserze, drzwi od jadalni otworzy?y si? nagle. Dwadzie?cia pi?? par oczu zwr?ci?o si? w ich kierunku. W drzwiach sta? Alojzy podtrzymywany przez pana Kleksa. Stawiaj?c niezr?czne i p?ochliwe kroki, posuwa? si? z wolna naprz?d, rozgl?da? si? ciekawie dooko?a i przesadnie gestykulowa? lew? r?k?. - Macie go! - zawo?a? z tryumfem pan Kleks. - Poznajcie si? z waszym koleg?. - Dzie? dobry, Alojzy! - odezwa? si? pierwszy Anatol, ol?niony widokiem lalki. - Dzie? do-bry - odrzek? Alojzy wymawiaj?c z trudem ka?d? sylab?. - Powiedz jak si? nazywasz! - krzykn?? mu w ucho pan Kleks. - A-loj-zy Ku-ku-ku... - zaci?? si? Alojzy powtarzaj?c monotonnie i bez przerwy pierwsz? sylab? swego nazwiska. Pan Kleks otworzy? mu usta, wsun?? pod j?zyk dwa palce i szybko przykr?ci? jak?? ?rubk?. - No, spr?buj m?wi? teraz. Lalka odetchn??a g??boko i powiedzia?a ju? nieco p?ynniej: - A-loj-zy Ku-ku-ryk. Nazywam si? A-loj-zy Ku-ku-ryk. - Doskonale - klasn?? w d?onie pan Kleks - doskonale! Siadaj teraz do sto?u, a wy, ch?opcy, dajcie mu co? do zjedzenia. Alojzy takim samym powolnym, ostro?nym krokiem zbli?y? si? do sto?u, siad? na krze?le i rzek? bezd?wi?cznym g?osem: - Daj-cie mi je??. Jeden z Antonich podsun?? mu talerz z makaronem i poda? widelec. Alojzy uj?? niezgrabnie widelec w gar?? i zabra? si? do jedzenia. Znaczna cz??? nabieranego makaronu wypada?a mu z ust, reszt? za? powoli ?u? i z trudem po?yka?. - Smaczne - powiedzia? z bladym u?miechem, gdy ju? opr??ni? talerz. Z zadziwiaj?c? szybko?ci? nabiera? wprawy w jedzeniu, w ruchach i w mowie. Po godzinie zacz?? uk?ada? d?u?sze zdania, a pod wiecz?r wda? si? z panem Kleksem w rozmow? o Akademii. Nazajutrz zaprowadzili?my go do parku na spacer. Chodzi? ju? zupe?nie poprawnie i pr?bowa? nawet goni? Anatola, ale zaczepi? si? o w?asn? nog? i upad?. Jad? coraz staranniej, nauczy? si? trzyma? w d?oniach n?? i widelec, a na trzeci dzie? sam si? umy?, uczesa? i ubra?. Po tygodniu nikt nie by?by ju? w stanie rozpozna? w Alojzym zwyczajnej lalki powo?anej do ?ycia przez pana Kleksa. HISTORIA O KSI??YCOWYCH LUDZIACH
- S?uchajcie, ch?opcy! Jutro punktualnie o jedenastej rano odb?dzie si? wielka uroczysto?? w naszej Akademii. Domy?lacie si? zapewne, o co chodzi. Ot?? opowiem wam, co moje prawe oko widzia?o na ksi??ycu, czyli histori? o ksi??ycowych ludziach. Na uroczysto?? t? zaprosi?em s?siednie bajki. Powi?kszy?em trzykrotnie sal? szkoln?, aby wszyscy mogli si? w niej pomie?ci?. Ca?y dzisiejszy dzie? przeznaczam na przygotowania. Chcia?bym, aby?cie wygl?dali schludnie i czysto. Poza tym prosz?, aby?cie zaj?li si? uporz?dkowaniem parku i Akademii. Mateusz udzieli wam niezb?dnych wskaz?wek. Ja przez ten czas przygotuj? odpowiedni pocz?stunek dla go?ci. Prosz? mi nie przeszkadza? i nie wchodzi? do kuchni. Czy mog? na was liczy?? - Tak jest, panie profesorze! - zawo?ali?my ch?rem. Niezw?ocznie zabrali?my si? do roboty. Jedni z nas trzepali fotele i dywany, inni zaci?gali i froterowali pod?ogi, myli okna, uprz?tali ?cie?ki, pucowali obuwie, k?pali si?, jednym s?owem, w Akademii zawrza?o jak w ulu. Mateusz bez przerwy kr??y? nad nami, zagl?da? w najmniejsze szpary, pogania? nas i sprawdza? to, co?my zrobili. Zdawa?o si?, ?e wszystko idzie jak najlepiej i ?e nic nie jest w stanie zak??ci? panuj?cej w Akademii harmonii. Sta?o si? jednak inaczej. Na ?wie?o zafroterowanej posadzce w gabinecie pana Kleksa pojawi?a si? nie wiadomo sk?d ka?u?a atramentu. Z poduszek, kt?re wietrzy?y si? na dziedzi?cu, zacz??y si? nagle unosi? tumany pierza. Obsiad?o ono dywany, meble i nasze ubrania, tak ?e ledwo mogli?my si? potem doczy?ci?. Okaza?o si?, ?e czyja? niewidzialna r?ka poprzecina?a poduszki no?em. Ale to jeszcze nie koniec. W sypialni naszej ni z tego, ni z owego pojawi?y si? ogromne ilo?ci sadzy. Fruwa?a po pokoju opadaj?c na czyst? po?ciel i bielizn?. Gdy jeden z Adam?w usiad? na otomanie rozdar? sobie spodnie, gdy? z otomany stercza?y ostre gwo?dzie. Krzes?a kto? z?o?liwie wysmarowa? klejem. W ?azience nie wiadomo kto poodkr?ca? wszystkie krany i woda zala?a nie tylko ca?? ?azienk?, ale i kuchni?, wskutek czego pan Kleks musia? w?o?y? na nogi g??bokie kalosze. Nie mogli?my w ?aden spos?b ustali?, kto tu jest winowajc?. Byli?my w?ciekli, ?e ca?a nasza praca idzie na marne, i podejrzliwie spogl?dali?my jeden na drugiego. Po po?udniu jednak bomba wreszcie p?k?a. Artur, wchodz?c po schodach na pierwsze pi?tro, spostrzeg? przypadkowo przez uchylone drzwi Alojzego, kt?ry no?yczkami przecina? druty elektryczne. Pobieg? wi?c szybko po mnie i obaj niespodzianie wpadli?my do pokoju. Alojzy roze?mia? si? g?upio, ale nie przerywa? bynajmniej swojego zaj?cia. Wyrwa?em mu z r?k no?yczki. Tak go to rozgniewa?o, ?e kopn?? stoj?cy obok st?? i wywr?ci? go wraz ze wszystkim, co na nim sta?o. - Alojzy, opami?taj si? - rzek? Artur. - Nie chc? si? opami?ta?! - zawo?a? Alojzy. - B?d? wszystko niszczy?, bo tak mi si? podoba! To ja wyla?em atrament w gabinecie, to ja podziurawi?em poduszki, to ja napu?ci?em sadzy do sypialni! I co mi zrobicie? Nic. A je?li b?dziecie mi si? sprzeciwiali, podpal? ca?? t? bud? i ju?! Przera?eni pobiegli?my do kuchni do pana Kleksa i opowiedzieli?my mu o ?obuzerskich wybrykach Alojzego. Pan Kleks upu?ci? na pod?og? tort, kt?ry trzyma? w?a?nie w r?kach, i zas?pi? si? bardzo. - Przewidzia?em, ?e z tym Alojzym b?d? nieprzyjemno?ci - rzek? z zak?opotaniem. - Trudno. Dajcie mu, ch?opcy, spok?j, to nie jest wina jego, lecz mechanizmu. Tak jak nastawia si? budzik na pewn? godzin?, mo?na r?wnie? nastawi? mechaniczn? lalk? na wykonywanie pewnych czynno?ci. Czuj? w tym spraw? Filipa. Ale jestem zupe?nie bezsilny. Rozumiecie? Jestem bezsilny. Przez chwil? panowa?o milczenie, po czym pan Kleks ci?gn?? dalej: - Nie znam mechanizmu Alojzego. Jest to sekret Filipa, kt?ry go skonstruowa?. Dlatego te? musimy by? dla Alojzego wyrozumiali i cierpliwi. W gruncie rzeczy prze?cign?? was wszystkich. Jest po prostu cudownym tworem. Nauczy? si? ju? w Akademii wszystkiego i umie nawet m?wi? po chi?sku. Zdaje mi si?, ?e dos?ownie zjad? m?j s?ownik chi?ski, bo nigdzie go nie mog? znale??. Id?cie do swojej pracy. My?l?, ?e Alojzy sam wreszcie si? uspokoi, gdy zobaczy, ?e nikt nie zwraca na niego uwagi. Wyszli?my z kuchni bardzo strapieni. O ile Anatol by? mi?ym ch?opcem i dobrym koleg?, o tyle Alojzy od d?u?szego ju? czasu dokucza? nam swymi drwinami i docinkami. Kpi? sobie ze wszystkich i ze wszystkiego, odnosi? si? z lekcewa?eniem do pana Kleksa, po nocach nie dawa? nam spa?, a Mateuszowi przy ka?dej sposobno?ci wyrywa? pi?ra z ogona. Pocz?tkowo znosili?my cierpliwie jego wybryki, potem jednak zacz?li?my go unika?, tak ?e wolny czas musia? sp?dza? samotnie albo z Anatolem, kt?rego nieustannie dr?czy?, potr?ca? i szczypa?. By? antypatycznym, obrzydliwym ch?opcem, chocia? istotnie nie mo?na by?o mu odm?wi? niezwyk?ych zdolno?ci, inteligencji i sprytu. Trzeba go by?o za wszelk? cen? na jaki? czas unieszkodliwi?, dlatego te? po?wi?ci?em si? dla dobra sprawy i zaproponowa?em mu, aby poszed? ze mn? do parku na szczyg?y. Alojzy zgodzi? si?, wobec czego urwali?my kilka ga??zek ostu na przyn?t?, przygotowali?my p?tlice z ko?skiego w?osia i zastawili?my sid?a, sami za? przyczaili?my si? w pobliskich krzakach. - Nudno mi - rzek? szeptem Alojzy. - Jeste?cie g?upcy, je?li mo?ecie wytrzyma? z tym waszym panem Kleksem. Przy pierwszej sposobno?ci uciekn? st?d i wyjad? do Chin. W?a?nie nigdzie indziej, tylko do Chin. Tak sobie postanowi?em. Nic mu na to nie odpowiedzia?em, on za? snu? dalej swoje zwierzenia. - Nie prosi?em pana Kleksa, aby uczy? mnie my?le?. Mog?em bez tego si? obej??. Wiem, ?e jestem zupe?nie niepodobny do was, chocia? na poz?r niczym si? od was nie r??ni?. W?a?ciwie nie cierpi? was wszystkich, a na pana Kleksa nie mog? patrzy?. Zobaczysz, co ja jeszcze narobi?. D?ugo b?dziecie mnie pami?tali. M?wi? coraz g?o?niej, wreszcie jednak uspokoi? si?, opar? g?ow? na r?kach i po chwili usn??. Skorzysta?em z tego, wypu?ci?em z?apanego szczyg?a i cicho st?paj?c na palcach, pobieg?em do Akademii. Ch?opcy ko?czyli ju? swoje zaj?cia. Pokoje i sale l?ni?y czysto?ci?, a? przyjemnie by?o spojrze?. Zjedli?my wcze?nie kolacj? i poszli?my spa?. Alojzego nie by?o i nikt nawet o niego si? nie zatroszczy?. Postanowi? widocznie sp?dzi? noc w parku, czemu wcale si? nie dziwi?em, gdy? wiedzia?em, ?e cia?o jego nie odczuwa ch?odu. Nazajutrz wystroili?my si? od rana i oczekiwali?my przybycia bajek. Pan Kleks po raz pierwszy w?o?y? na siebie zamiast zwyk?ego swego surduta tabaczkowy frak z zielonymi wy?ogami i w milczeniu przechadza? si? po Akademii. By? cokolwiek mniejszy ni? dnia poprzedniego, ale w nowym stroju zmiana ta by?a ledwie dostrzegalna. Ju? o godzinie dziesi?tej zacz?li nadchodzi? zaproszeni go?cie. Park zaludni? si? mn?stwem najrozmaitszych postaci, jakie dzisiaj mo?na ogl?da? tylko w teatrze lub w kinie. Aczkolwiek by?a to ju? p??na jesie?, w parku przygrzewa?o s?o?ce i klomby oraz kwietniki nagle pozakwita?y. Przed ganek zaje?d?a?y powozy i z?ocone karety, w powietrzu lataj?ce dywany i skrzynie furkota?y jak samoloty. Przer??ne kr?lewny i ksi??niczki ci?gn??y w otoczeniu swoich dworzan i pazi?w. Gnomy i krasnoludki roi?y si? na ?cie?kach, jak owe ?aby po spuszczeniu stawu przez pana Kleksa. Przybywa?y te? zwierz?ta znane z niekt?rych bajek, a wi?c kot w butach, kura znosz?ca z?ote jajka, nied?wiadek Mi?, Kozio?ek Mato?ek, Kaczka Dziwaczka, lis-przechera, czapla i ?uraw, a nawet konik polny i mr?wka. Rusa?ka jecha?a w szklanym powozie nape?nionym wod?, a dooko?a niej pluska?y si? z?ote rybki. Nie brak te? by?o Arab?w, Indian i Chi?czyk?w oraz innych najrozmaitszych cudzoziemc?w z bajek i opowie?ci r??nych lud?w. Pan Kleks wita? wszystkich przy wej?ciu do Akademii, a co najdziwniejsze, ka?dego zna? osobi?cie. Musz? r?wnie? stwierdzi?, ?e najwspanialsi nawet kr?lewicze okazywali panu Kleksowi szczeg?lny szacunek i jego zaproszenie uwa?ali dla siebie za zaszczyt. Widz?c to, doznawa?em uczucia dumy, ?e jestem uczniem takiego znakomitego cz?owieka. Sala szkolna, po rozszerzeniu jej przez pana Kleksa, sta?a si? tak obszerna, ?e wszyscy go?cie pomie?cili si? w niej z ?atwo?ci?, a gdyby mia?o ich by? nawet trzy lub cztery razy wi?cej, na pewno dla nikogo nie zabrak?oby miejsca. Mnie wraz z pozosta?ymi ch?opcami przypad?o w udziale zajmowanie si? go??mi. Roznosili?my wi?c na srebrnych tacach i p??miskach przyrz?dzone przez pana Kleksa przysmaki. By?y tam r??ne torty i ciastka, czekoladki, kwiaty i owoce w cukrze, pierniki, lody, kremy, winogrona i orzechy, wy?mienite przysmaki wschodnie dla bajek arabskich, napoje gor?ce i zimne, a nawet kompot i cukierki z kolorowych szkie?ek, z motyli i z pelargonii. Dla znawc?w i smakosz?w przygotowane by?y r?wnie? pigu?ki na porost w?os?w, sny w pastylkach oraz zielony p?yn. ?abka Podaj?apka usadowi?a si? za moim uchem i podszeptywa?a mi, kogo i jak mam obs?u?y?, co bardzo u?atwi?o mi prac?. Kiedy wszystkie zaproszone bajki ju? si? zebra?y i zaj??y miejsca, ustawili?my si? pod ?cianami. Punktualnie o godzinie jedenastej pan Kleks wszed? na katedr?. W swym tabaczkowym fraku, z Mateuszem na ramieniu, z rozwianym w?osem i mn?stwem galowych pieg?w na nosie wygl?da? wspaniale. Sal? zaleg?a cisza. Pan Kleks odchrz?kn?? i zacz?? swoj? opowie??: - Daleko, daleko, za borem, za rzek?, gdzie ju? nikt nie mieszka, biegnie w?ska ?cie?ka. ?cie?ka biegnie w g?r? przez kosmat? chmur?, przez bia?e ob?oki biegnie w ?wiat wysoki, gdzie w dali podniebnej wisi ksi??yc srebrny. Moje prawe oko bywa?o wysoko, wszystko, co widzia?o, mnie opowiedzia?o. Ca?a powierzchnia ksi??yca pokryta jest g?rami z miedzi, srebra i ?elaza. G?ry poprzecinane s? we wszystkich kierunkach d?ugimi, kr?tymi korytarzami, od kt?rych prowadzi niezliczona ilo?? drzwi do le??cych wzd?u? korytarzy pieczar. Mieszkaj? w nich ksi??ycowi ludzie, kt?rzy nazywaj? si? Lunnami. Na powierzchni ksi??yca panuje wieczysty mr?z, dlatego te? Lunnowie nigdy nie opuszczaj? wn?trza g?r. Snuj? si? nieustannie po swoich korytarzach, w?druj? z pi?tra na pi?tro, zapuszczaj? si? w g??b swojej planety, dr??? niestrudzenie metalowe ?ciany i prowadz? pracowite ?ycie mr?wek. Ro?linno?ci na ksi??ycu nie ma ?adnej, nie ma te? ?adnych innych ?ywych istot pr?cz Lunn?w. Lunnowie nie posiadaj? ani cia?a, ani ko?ci. Utworzeni s? z mglistej miazgi podobnej do ob?ok?w i mog? przybiera? najrozmaitsze, dowolne kszta?ty. Miazga ta pokryta jest przezroczyst? elastyczn? pow?ok?, przypominaj?c? ?elatyn?. Wszyscy Lunnowie maj? naczynia ze szk?a, w kt?rym sp?dzaj? czas wolny od pracy. Ka?de z tych naczy? posiada odr?bny kszta?t, dzi?ki czemu Lunnowie mog? wyodr?bni? si? jedni od drugich. Mieszkania Lunn?w wype?nione s? dziwacznymi sprz?tami z ?elaza i miedzi. S? to przer??ne kr??ki, p?ytki, talerze, misy, poustawiane na tr?jnogach lub pozawieszane na ?cianach. ?wiat?a Lunnowie nie posiadaj?, natomiast sami promieniuj? w miar? potrzeby. ?ywi? si? zielonymi kulkami, kt?re wybieraj? z miedzi. Wydaj? d?wi?ki podobne do uderze? srebrnych dzwonk?w i doskonale w ten spos?b porozumiewaj? si? mi?dzy sob?. Lunnowie poruszaj? si? podobnie jak ob?oki, to znaczy - p?yn?c. Do pracy nie u?ywaj? ?adnych narz?dzi i we wszystkim, co robi?, pos?uguj? si? r??nymi promieniami, kt?re z siebie wydzielaj?. Tacy s? ksi??ycowi ludzie zwani Lunnami. Na po?udniu p??kuli ksi??yca, w Wielkiej Srebrnej G?rze, mieszka w?adca Lunn?w, pot??ny i gro?ny kr?l Niesfor. On jeden tylko osi?gn?? taki stopie? doskona?o?ci, ?e utraci? sw? przezroczysto?? i ukszta?towa? swe p?ynne cia?o bez potrzeby uciekania si? do szklanego naczynia. Kr?l Niesfor podobny jest do cz?owieka ziemskiego, ma nawet r?ce i nogi, brak mu tylko twarzy, dlatego te? g?owa jego posiada form? g?adkiej kuli. Kr?l Niesfor nigdy nie wypuszcza z d?oni w?skiego, d?ugiego miecza. Gdy kt?ry z Lunn?w narazi si? na jego gniew, przek?uwa go ostrzem swej klingi. Wtedy z ?elatynowej pow?oki wyp?ywa promienista miazga i ulatnia si? w jednej chwili. Pow?ok? przek?utego Lunna kr?l Niesfor zabiera do swego srebrnego pa?acu i chowa do ?elaznej skrzyni. Pewnego dnia kr?l Niesfor prze?ama? obyczaje swojego ludu i wyszed? na powierzchni? Srebrnej G?ry. Wtedy w?a?nie sta?a si? rzecz, kt?rej nikt nie by? w stanie przewidzie?... - w tym miejscu pan Kleks przerwa? i uwa?nie czego? nas?uchiwa?. Po chwili zacz?? zdradza? zaniepokojenie, kt?re wyra?nie udzieli?o si? wszystkim obecnym. Z parku dolatywa?y krzyki, trzask ?amanych ga??zi, brz?k t?uczonych szyb. Widocznie zasz?o co? szczeg?lnego. Zgie?k przybli?a? si? coraz bardziej, a? nagle drzwi do sali rozwar?y si? z ?oskotem i w progu stan?? Alojzy. By? rozczochrany, brudny, ubranie mia? pomi?te. W d?oni trzyma? s?katy kij. Na twarzy jego malowa?a si? w?ciek?o??. - A c?? to znaczy, panie Kleks?! - zawo?a? g?osem, kt?ry zamrozi? i przerazi? wszystkich. - Zachcia?o si? wam urz?dza? zabawy beze mnie! Co? Mnie si? zostawi?o szczyg?om na po?arcie, a tu przez ten czas opowiada si? bajeczki! Czego si? gapicie na mnie, wy wszyscy? Fora ze dwora! Wynosi? si? st?d, p?kim dobry! Przy tych s?owach zacz?? wymachiwa? kijem nad g?owami wystraszonych go?ci. Pan Kleks zaniem?wi?, spogl?da? przed siebie szklanym wzrokiem i nerwowo szarpa? brwi. Alojzy bez ?adnych przeszk?d buszowa? po sali, wreszcie zbli?y? si? do sto?u zastawionego przysmakami pana Kleksa i z ca?ych si? uderzy? w st?? kijem. Rozleg? si? trzask, od?amki porcelany i szk?a posypa?y si? we wszystkie strony, a kremy i napoje ochlapa?y najbli?ej siedz?cych go?ci. Anatol usi?owa? obezw?adni? Alojzego, ale jednym pchni?ciem pi??ci zosta? obalony na pod?og?. Powsta? pop?och nie do opisania. Jedna kr?lewna i dwie ma?e ksi??niczki zemdla?y, pozostali za? go?cie pozrywali si? z miejsc i zacz?li ucieka? drzwiami i oknami. Pan Kleks sta? nieruchomo jak s?up soli, skurczy? si? tylko nieco i ze smutkiem spogl?da? na Alojzego. - Hej! Panowie, panowie! - krzycza? Alojzy - mo?e by?cie si? tak troch? pospieszyli? Zmykaj, Kaczko Dziwaczko, bo ci? zjem na obiad! Uciekaj, mr?wko, bo ci? rozdepcz?! Teraz ja si? bawi?, cha-cha-cha! Z ci?by t?ocz?cych si? do drzwi go?ci wysun??a si? nagle pi?kna blada pani o dumnej postawie. Podesz?a do Alojzego i rzek?a do? stanowczym g?osem: - Jestem Wieszczk? lalek. ??dam od ciebie, aby? natychmiast opu?ci? sal?! Ale Alojzy nie by? ju? zwyk?? lalk? i dlatego Wieszczka nie mia?a nad nim w?adzy. Roze?mia? si? jej szyderczo w twarz, odwr?ci? si? plecami i rozpychaj?c si? brutalnie, zawo?a?: - To jeszcze nie koniec, panie Kleks! Odechce si? panu pa?skich bajeczek! Z pa?skiej Akademii zostan? trociny. Rozumie pan? Tro-ci-ny! Alfred, nie mog?c znie?? tej sceny, rozp?aka? si?. Inni ch?opcy stali przera?eni i spogl?dali na pana Kleksa. Ja dygota?em wprost z oburzenia i uczucia przykro?ci. Sala stopniowo opr??nia?a si?, a? wreszcie opustosza?a ca?kiem. Z parku dolatywa? turkot odje?d?aj?cych powoz?w i karet. Zemdlon? kr?lewn? wynie?li jej paziowie na r?kach. Zostali?my sami z panem Kleksem znieruchomia?ym i zapatrzonym przed siebie. Tymczasem sala zmniejszy?a si? i powr?ci?a do zwyk?ych swoich rozmiar?w, niebo zachmurzy?o si? i znowu zacz?? pada? drobny jesienny deszcz. Alojzy z min? pe?n? zadowolenia rozsiad? si? w fotelu na wprost pana Kleksa i wyzywaj?co gwizda?. Wreszcie pan Kleks si? ockn??. Rozejrza? si? po pustej sali, popatrzy? na nas, stoj?cych pod ?cianami, potem na Alojzego i rzek? spokojnie, jak gdyby nigdy nic: - Szkoda, ch?opcy, ?e nie mog?em opowiedzie? do ko?ca historii o ksi??ycowych ludziach. B?d? musia? od?o?y? to do innej ksi??ki! Trudno. Zdaje si?, ?e czas ju? na obiad. Prawda, Mateuszu? - Awda, awda! - zawo?a? Mateusz i pofrun?? w kierunku jadalni. Nie zwracaj?c uwagi na Alojzego, pan Kleks przeszed? obok niego, uni?s? si? w powietrze i pop?yn?? w ?lad za Mateuszem, przytrzymuj?c r?kami rozwiewaj?ce si? po?y swego tabaczkowego fraka. Taki to by? wspania?y cz?owiek! SEKRETY PANA KLEKSA Kiedy przed p??rokiem zacz??em pisa? ten pami?tnik, wcale nie przypuszcza?em, ?e zajmie on tyle miejsca i ?e b?d? mia? do opisania tak wiele rozmaitych, przedziwnych wydarze?. Ostatnio za? wypadki potoczy?y si? tak szybko, ?e trudno mi wprost uporz?dkowa? je w pami?ci. Najwa?niejsze jest to, ?e z panem Kleksem od pewnego czasu zacz??y si? dzia? rzeczy ca?kiem niezrozumia?e. Przede wszystkim wi?c zauwa?yli?my wszyscy, ?e co? popsu?o si? w jego powi?kszaj?cej pompce. Jak ju? wspomnia?em przedtem, odbi?o si? to w spos?b widoczny na jego wzro?cie: pan Kleks z ka?dym dniem stawa? si? odrobin? mniejszy i nigdy ju? nie m?g? osi?gn?? wzrostu z dnia poprzedniego. Wprawi?o go to w stan zdenerwowania, coraz bardziej by? roztargniony i zamy?la? si? w chwilach najmniej stosownych. Kt?rego? dnia zamy?li? si? wje?d?aj?c po por?czy do g?ry i przez par? godzin siedzia? na niej okrakiem pomi?dzy dwoma pi?trami. Innym razem, fruwaj?c nad sto?em z polewaczk? w r?ce, zapomnia?, ?e jest w powietrzu, i zaduma? si? tak g??boko, ?e spad? na p??misek z pieczeni? barani?, czego wcale nie zauwa?y?. Od pewnego czasu ubytek wzrostu pana Kleksa sta? si? wprost zatrwa?aj?cy. Alfred, kt?ry by? najmniejszy spo?r?d nas, przewy?sza? go niemal o g?ow?. - Zobaczycie, ?e je?li tak dalej p?jdzie, za miesi?c w og?le nie b?dzie ju? pana Kleks - drwi? sobie na g?os Alojzy. Musz? zaznaczy?, ?e to, co Alojzy wyprawia? w Akademii, przechodzi?o wszelkie wyobra?enie. Po awanturze z bajkami nikt ju? nie m?g? sobie z nim poradzi?, a pan Kleks puszcza? mu p?azem wszystkie wybryki. Alojzy wstawa?, kiedy chcia?, opuszcza? wyk?ady, na sennych lusterkach malowa? karykatury pana Kleksa, bez pytania wchodzi? do kuchni i wrzuca? do garnk?w ?aby i paj?ki, podziurawi? ig?? baloniki pana Kleksa i wszystkim nam nieustannie dokucza?. Nienawidzili?my go i doznawali?my uczucia ulgi, gdy Alojzy zasypia? albo wychodzi? do parku. Pan Kleks na wszystko mu pozwala?, tak jak gdyby si? ba?. Ma?o tego - w miar? jak wzrasta?o zuchwalstwo Alojzego, s?ab?a w?adza i powaga pana Kleksa. Coraz cz??ciej zaniedbywa? kuchni? i zapomina? o naszych obiadach, nie dba? zupe?nie o swoje piegi, a nawet przesta? za?ywa? pigu?ki na porost w?os?w, wskutek czego ca?kiem niemal wy?ysia? i straci? zarost na twarzy. Ale dziwna przemiana dotkn??a nie tylko samego Kleksa. R?wnie? gmach Akademii skurczy? si? nieco, pokoje zrobi?y si? ni?sze, meble i sprz?ty zmniejszy?y si?, a ???ka sta?y si? kr?tsze. Park, kt?ry dot?d przypomina? rozleg?? puszcz?, zmala? i przerzedzi? si?, a pot??ne d?by i buki przeistoczy?y si? w ma?e i niepozorne drzewa. Przemiana ta odbywa?a si? oczywi?cie stopniowo i bardzo powolnie, jednak po miesi?cu sta?a si? ju? tak widoczna, ?e wszyscy odczuwali?my smutek i l?k. Jeden tylko Alojzy nie traci? animuszu, ?piewa? na ca?y g?os, gwizda?, trzaska? drzwiami, wybija? kamieniami kolorowe szyby, dra?ni? Mateusza i chwilami stawa? si? nie do zniesienia. Pan Kleks przygl?da? mu si? w milczeniu, drapa? si? z zak?opotaniem w ?ysin? i co pewien czas usypia? zapominaj?c nieraz po przebudzeniu napi? si? zielonego p?ynu. Zrozumieli?my, ?e zbli?a si? koniec naszej Akademii. W Wigili? Bo?ego Narodzenia pan Kleks zebra? nas wszystkich w sali szkolnej i rzek? do nas ze smutkiem w g?osie: - Drodzy moi ch?opcy, nie mogli?cie nie zauwa?y? tego, co dzieje si? dooko?a was. Widzicie, jak od pewnego czasu zmala?em. M?wi?c do was, musz? sta?, a?eby?cie mnie mogli widzie? zza katedry. Wszystko, co was otacza, zmniejsza si? i maleje. Rozumiecie chyba sami, jaka jest tego przyczyna. Ot, po prostu i zwyczajnie bajka o mojej Akademii dobiega ko?ca. B?d?cie przygotowani na to, ?e Akademia ta w og?le przestanie istnie?, a i ze mnie prawie nic nie pozostanie. Przykro mi b?dzie rozsta? si? z wami. Sp?dzili?my wsp?lnie ca?y rok, by?o nam weso?o i przyjemnie, ale przecie? wszystko musi mie? sw?j koniec. - A co z nami si? stanie, panie profesorze? - zawo?a? Anastazy t?umi?c p?acz. Pan Kleks spojrza? na? z rozczuleniem i rzek?: - M?j Anastazy, ka?dy z was ma sw?j dom, do kt?rego wr?ci. W ka?dym razie pami?taj o jednym: dzi? w o p??nocy obowi?zkowo otw?rz bram?, po czym klucz wrzu? do stawu. Znajdziesz przy brzegu przer?bl?, kt?r? specjalnie w tym celu wyr?ba?em w lodzie. Na tym zako?czy si? w?a?nie bajka o Akademii pana Kleksa. Wszystkim nam zrobi?o si? niezmiernie smutno. Otoczyli?my Pana Kleksa i ca?owali?my go po r?kach, kt?re sta?y si? ju? tak ma?e, jak r?ce dziecka. Pan Kleks obejmowa? nas serdecznie, potrz?sa? swoj? ?ys? g??wk? i nieznacznie ociera? ?zy z oczu. By?a to bardzo wzruszaj?ca scena, kt?r? przez ca?e ?ycie zachowa?em w pami?ci. Tymczasem nadszed? wiecz?r. Za oknami pada? ?nieg i pe?no p?atk?w ?nie?nych migota?o na szybach. Pan Kleks otworzy? lufcik, spojrza? w niebo i rzek? do nas z ?agodnym u?miechem: - No, dosy?, ch?opcy, przesta?cie si? rozrzewnia?! Przygotowa?em dla was niespodziank? wigilijn?, chod?cie ze mn? na g?r?. Pan Kleks lekko jak pi?rko w?lizn?? si? po por?czy, my za? pod??yli?my za nim przeskakuj?c po kilka schod?w na raz. Gdy zebrali?my si? ju? wszyscy na drugim pi?trze, pan Kleks wyj?? p?k kluczy i otworzy? nimi drzwi od pokoj?w, kt?re dot?d stale by?y pozamykane. Mrok jednak zapad? tak szybko, ?e nic nie mogli?my w ciemno?ciach rozpozna?. Pan Kleks wyj?? tajemniczo z ogniotrwa?ej kieszonki p?omyk ?wiecy i wszed? do jednego z pokoj?w. Po chwili pojawi?y si? w g??bi ?wiate?ka i niebawem rozla?a si? dooko?a niezwyk?a jasno??. Byli?my ol?nieni. Po?rodku ogromnej sali sta?a wspania?a choinka, roz?wietlona setkami p?on?cych ?wieczek i przepysznie ubrana ?licznymi zabawkami, ?a?cuchami, z?otymi i srebrnymi ni?mi, p?atkami szklanego ?niegu i mn?stwem najrozmaitszych ozd?b. Choink? otacza?y pi?knie nakryte sto?y, uginaj?ce si? pod ci??arem p??misk?w, salaterek i waz. W uroczystym nastroju zasiedli?my do wieczerzy. Rozgl?daj?c si? wko?o, spostrzeg?em, ?e byli?my w tej samej sali, w kt?rej poprzednio mie?ci? si? szpital chorych sprz?t?w. Rozpozna?em te? wi?kszo?? otaczaj?cych mnie mebli. By?y to sto?y, krzes?a, stoliki, zegary, kt?re jeszcze niedawno przypomina?y stare rupiecie, teraz za?, wyleczone przez pana Kleksa, l?ni?y, po?yskiwa?y ?wie?utk? politur? i wygl?da?y jak nowe. Pan Kleks wbrew dotychczasowym zwyczajom siedzia? w?r?d nas i zajada? z apetytem przer??ne gatunki ryb pi?trz?cych si? na p??miskach. Po wieczerzy zebrali?my si? wszyscy dooko?a choinki, gdy? pan Kleks przygotowa? dla nas gwiazdkowe podarunki, kt?re nam rozdawa? niczym ?wi?ty Miko?aj. Gdy przysz?a kolej na Alojzego, okaza?o si?, ?e nie ma go po?r?d nas, i nagle stwierdzili?my, ?e nie by?o go r?wnie? podczas wieczerzy. Pan Kleks zaniepokoi? si? bardzo. - Gdzie? jest Alojzy? Co si? z nim sta?o? Mateuszu, le? czym pr?dzej i szukaj Alojzego. Anatol przera?ony zerwa? si? z krzes?a. - Panie profesorze - zawo?a? - ja wiem, gdzie on jest! Prosi?em go i b?aga?em, ?eby tego nie robi?. Nie chcia? mnie us?ucha?. Pan Kleks podbieg? do Anatola i, blady jak p??tno, wpi? si? palcami w jego rami?: - M?w! M?w! Gdzie jest Alojzy?! - Alojzy jest w sekretach pana profesora - wyszepta? Anatol dr??cym g?osem i bez si? opad? na krzes?o. Spojrza?em odruchowo na sufit. Z g?ry wyra?nie dobiega?y odg?osy czyich? krok?w. Pan Kleks jednym susem znalaz? si? przy oknie, otworzy? lufcik i wyp?yn?? na zewn?trz. Zrozumieli?my, ?e sta?a si? rzecz straszna. ?aden z nas nie o?mieli?by si? nigdy wedrze? do sekret?w pana Kleksa. Wiedzieli?my, ?e za co? podobnego grozi?o, poza innymi karami, wyp?dzenie z Akademii. Zreszt? zbyt szanowali?my pana Kleksa, aby kt?rykolwiek z nas odwa?y? si? przekroczy? jego surowy zakaz. Na to m?g? sobie pozwoli? tylko Alojzy, ta znienawidzona przez wszystkich, zuchwa?a, zarozumia?a i przem?drza?a lalka. W ogromnym napi?ciu oczekiwali?my dalszego rozwoju wypadk?w. Gdy tak trwali?my pe?ni niepokoju, rozmawiaj?c szeptem mi?dzy sob?, nagle drzwi otworzy?y si? i do sali wpad? Alojzy, ca?y wysmarowany sadz?, nios?c w d?oniach niewielk? hebanow? szkatu?k?. - Mam sekrety pana Kleksa! - zawo?a? zdyszany. - Zaraz je obejrzymy! Patrzcie, oto s? sekrety, cha-cha-cha! Z tymi s?owy postawi? szkatu?k? na stole, otworzy? j? wytrychem i wysypa? z niej kilkana?cie porcelanowych tabliczek, zapisanych drobnym chi?skim pismem. Nie rozumieli?my, co to znaczy. Nikt z nas nie zna? chi?skiego. Byli?my oszo?omieni niezwyk?ym wygl?dem Alojzego i jego zuchwalstwem. - Ja jeden tu czytam po chi?sku! - wo?a? Alojzy. - Ja jeden potrafi? odkry? sekrety pana Kleksa. Dowiemy si? wreszcie, kim jest ten napuszony dziwak! Cha-cha-cha! Naraz w otworze lufcika ukaza?a si? blada, wykrzywiona twarz pana Kleksa. Kiedy wp?yn?? do sali, by? o po?ow? mniejszy ni? przedtem. Mia? po prostu wzrost pi?cioletniego ch?opca. Alojzy widz?c, ?e nie zd??y odczyta? tajemniczych chi?skich tabliczek, zmi?t? je jednym zamachem r?ki ze sto?u na pod?og? i pocz?? je depta? z ca?ych si? obcasami, a? pot?uk? je i star? na drobny proszek. Nikt nie zd??y? mu przeszkodzi? w tym dziele zniszczenia. - Zniszczy?e? moje sekrety, Alojzy - rzek? pan Kleks g?osem spokojnym, lecz surowym. - Wobec tego ja zniszcz? ciebie. Jeste? dzie?em moich r?k i z r?k moich zginiesz. Po tych s?owach w?o?y? do ucha powi?kszaj?c? pompk?, nacisn?? j? parokrotnie, po?kn?? kilka pigu?ek na porost w?os?w i po chwili sta? si? dawnym, wspania?ym panem Kleksem. Brawura i zuchwalstwo Alojzego znik?y bez ?ladu. Pan Kleks wyj?? z jednej z szaf du?? sk?rzan? walizk?, otworzy? j? i postawi? na stole. Nast?pnie zbli?y? si? do Alojzego i nie m?wi?c ani s?owa, posadzi? go na stole obok walizki. Przygotowaniom tym przypatrywali?my si? z zapartym oddechem. Po chwili pan Kleks obj?? d?oni? prawe rami? Alojzego, od?rubowa? je i bezw?adn? zupe?nie r?k? w?o?y? do walizki. W podobny spos?b odkr?ci? r?wnie? drug? r?k? oraz nogi i wrzuci? na dno walizki. Na stole pozosta? jedynie kad?ub z g?ow?. Alojzy milcza?, ?ledz?c z przera?eniem czynno?ci pana Kleksa. Pan Kleks uj?? go tymczasem obur?cz za g?ow? i pokr?ci? ni? w lew? stron?. ?ruba lekko ust?pi?a i niebawem g?owa Alojzego zosta?a oddzielona od tu?owia. W?wczas pan Kleks od?rubowa? ciemi? i wysypa? z g?owy ca?? jej zawarto??. By?y tam litery, p?ytki d?wi?kowe, szklane rurki oraz mn?stwo k??ek i spr??ynek. Wreszcie pan Kleks rozebra? na cz??ci tu??w Alojzego, cz??ci te u?o?y? wraz z g?ow? w walizce i walizk? zamkn??. Wszyscy odetchn?li?my z ulg?: Alojzy - ta niegodziwa karykatura cz?owieka - przesta? istnie?. Jeden tylko Anatol mia? ?zy w oczach. - M?j Bo?e - szepta? - m?j Bo?e, co teraz powiem Filipowi? Przecie? kaza? mi pilnowa? i strzec Alojzego. Taka pi?kna lalka... Taka pi?kna! Tymczasem pan Kleks na nowo skurczy? si? i zmala?. Zwr?ci? do nas swoj? twarzyczk? dziecka i rzek?: - Nie przejmujcie si?, ch?opcy, tym wszystkim. Domy?la?em si?, ?e takie w?a?nie b?dzie zako?czenie naszej bajki. Niebawem b?dzie ju? po wszystkim. Alojzy wykrad? mi moje sekrety. Na tych porcelanowych tabliczkach, kt?re podepta? i pot?uk?, wypisana by?a ca?a wiedza, kt?r? przekaza? mi doktor Paj-Chi-Wo. Sko?czy?o si? odt?d gotowanie kolorowych szkie?ek, unoszenie si? w powietrzu, odgadywanie waszych my?li, powi?kszanie przedmiot?w, leczenie chorych sprz?t?w. Utraci?em wszystkie moje umiej?tno?ci, z kt?rych s?yn??em w s?siednich bajkach i kt?re ws?awi?y mnie i moj? Akademi?. Zamiast jednak martwi? si?, za?piewajmy sobie lepiej kol?d?. Zgoda? Zanim pan Kleks zd??y? zaintonowa? pie??, otworzy?y si? drzwi i wszed? fryzjer Filip. Czapk? i futro mia? pokryte ?niegiem. By? czerwony od mrozu i w?ciek?o?ci. - Czemu? to nie otwieracie bramy? - wo?a? trz?s?c si? z gniewu. - Musia?em prze?azi? przez mur, ?eby si? do was dosta?. Durnie! Dosy? mam tej ca?ej waszej Akademii! Anatolu, zabieram ci? do domu. Gdzie Alojzy? Anatol nie?mia?o zbli?y? si? do Filipa. - Alojzy... Alojzy... tam... w tej walizce - wybe?kota? z przera?eniem w g?osie. Filip podbieg? do walizki, otworzy? j?, spojrza? i zachwia? si? na widok zepsutej lalki. - A wi?c tak, panie Kleks! - sykn?? przez z?by. - Tak pan dotrzyma? naszej umowy? Dwadzie?cia lat pracowa?em nad moj? lalk?, znosi?em panu piegi i kolorowe szkie?ka, odda?em panu ca?y m?j maj?tek, aby m?g? pan stworzy? t? g?upi? Akademi?. Mia? pan za to z Alojzego zrobi? cz?owieka. I co pan zrobi?? Zmarnowa? pan ca?y trud, ca?y wysi?ek mojego ?ycia! Nie ujdzie to panu p?azem, nie, panie Kleks. Ja panu poka??, co potrafi Filip, kiedy chce si? zem?ci?. Ja panu poka??! Po tych s?owach wyj?? z bocznej kieszeni d?ug? brzytw?, otworzy? j? i zbli?y? si? do choinki. Pan Kleks obserwowa? go w milczeniu i sta? si? tylko jeszcze mniejszy, ani?eli by? przedtem. Filip, nie powstrzymywany przez nikogo, zabra? si? do roboty. Ostrzem brzytwy obcina? po kolei wszystkie p?omyki ?wiec jarz?cych si? na choince i chowa? je do kieszeni futra. W miar? znikania p?omyk?w w sali pocz??o si? ?ciemnia?, a? wreszcie zapad? zupe?ny mrok. Co si? dzia?o dalej, nie wiem. Ogarni?ty trwog? wybieg?em na schody i nie wiedz?c nawet kiedy i jak znalaz?em si? na dziedzi?cu. By?a pi?kna, mro?na noc grudniowa. ?nieg przesta? pada? i w ?wietle ksi??yca iskrzy?a si? jego biel. Ca?a Akademia, jej mury i park widoczne by?y jak na d?oni. Mign??a mi przed oczami posta? Anastazego, a po chwili us?ysza?em zgrzyt zamka. Anastazy otworzy? bram? i jak przez sen zobaczy?em przesuwaj?ce si? przede mn? wyd?u?one cienie moich koleg?w. Chcia?em krzykn??: "Do widzenia, ch?opcy!", ale g?os zamar? mi w krtani. PO?EGNANIE Z BAJK?
Usiad?em na ?awce, gdy? poczu?em nagle okropne znu?enie. Ca?ym wysi?kiem woli panowa?em nad sob?, aby nie usn??. W tej samej jednak chwili uderzy?a mnie rzecz niezwyk?a: gmach Akademii nie by? ju? dawnym wspania?ym gmachem. Nie spostrzeg?em zupe?nie, ?e zmniejszy? si? o po?ow? i nadal kurczy? si? w moich oczach. To samo sta?o si? z parkiem i z otaczaj?cym go murem. Szumia?o mi w uszach, a przed oczami fruwa?y czerwone p?atki. Gmach Akademii zmniejsza? si? bez przerwy. Gdy by? ju? wielko?ci zwyczajnej szafy, z drzwi jego wysz?a jaka? male?ka posta? kt?ra zbli?y?a si? do mnie. By? to pan Kleks. Taki sam pan Kleks, jakim widzia?em go niegdy? w szklance. Tymczasem niebo nade mn? si? obni?y?o i ksi??yc wisia? na nim jak lampa na suficie. Mur otaczaj?cy Akademi? przybli?y? si? i wyra?nie rozr??nia?em w nim furtki prowadz?ce do s?siednich bajek. Czas up?ywa? i wszystko doko?a mnie kurczy?o si? coraz bardziej. Powieki mi si? klei?y i ogarn??a mnie taka senno??, ?e niepostrze?enie usn??em. Gdy po chwili otworzy?em oczy, przeobra?enie otaczaj?cych mnie przedmiot?w dobiega?o ko?ca. Znajdowa?em si? w pokoju o?wietlonym z g?ry du?? kulist? lamp?. Gmach Akademii przemieni? si? w klatk?, w kt?rej siedzia? zamy?lony Mateusz. W miejscu gdzie przypada? park, le?a? pi?kny zielony dywan, haftowany w drzewa, krzaki i kwiaty. Tam, gdzie by? mur, sta?a biblioteka, a furtki w murze zamieni?y si? w grzbiety ksi??ek, na kt?rych wyci?ni?te by?y z?otymi literami ich tytu?y. Znajdowa?y si? tam wszystkie bajki pana Andersena i braci Grimm, bajka o dziadku do orzech?w, o rybaku i rybaczce, o wilku, kt?ry udawa? ?ebraka, o krasnoludkach i sierotce Marysi, o Kaczce Dziwaczce i wiele, wiele innych. Siedzia?em na tapczanie, a u mych st?p na pod?odze sta? pan Kleks. By? ju? nie wi?kszy ni? m?j ma?y palec. R?k i n?g jego nie mog?em zupe?nie rozr??ni? i w?a?ciwie jedynie ?ysa g??wka ja?nia?a w ?wietle lampy. Uj??em go delikatnie w dwa palce i postawi?em na swojej d?oni. Ledwie dos?yszalnym g?osem pan Kleks rzek? do mnie: - B?d? zdr?w, Adasiu, musimy si? po?egna?. Jeste? mi?ym i dzielnym ch?opcem. ?ycz? ci powodzenia w ?yciu. Kto wie, mo?e spotkamy si? jeszcze w jakiej? innej bajce. Po tych s?owach pan Kleks sta? si? zn?w o po?ow? mniejszy. By? wielko?ci ?liwki, a potem - potem ju? tylko wielko?ci orzecha laskowego. I nagle zasz?a rzecz najmniej oczekiwana. Przedmiot wielko?ci orzecha laskowego przesta? by? panem Kleksem. A sta? si? guzikiem. Po prostu zwyczajnym guzikiem, kt?ry po?yskiwa? blador??ow? powierzchni?. Mateusz, zdawa?o si?, czeka? tylko na ten moment. Wyfrun?? z klatki, usiad? mi na ramieniu, potem zeskoczy? na moj? d?o?, porwa? w dzi?b guzik i sfrun?? z nim na pod?og?. Czy? nie domy?lili?cie si? jeszcze, ?e by? to guzik od cudownej czapki bogdychan?w, cudowny guzik doktora Paj-Chi-Wo, maj?cy przywr?ci? Mateuszowi jego ksi???c? posta?? Czy? nie przysz?o wam dotychczas na my?l, ?e pan Kleks by? owym guzikiem, kt?ry doktor Paj-Chi-Wo przeobrazi? w cz?owieka? Je?eli chodzi o mnie, uprzytomni?em sobie to dopiero w?wczas, gdy dostrzeg?em stopniowe przemiany Mateusza. Pocz?? on mianowicie p?cznie? i powi?ksza? si?. Skrzyd?a j??y poma?u przybiera? kszta?t ludzkich ramion, nogi wyd?u?y?y si?, na miejscu dzioba zaznaczy?y si? zarysy twarzy. Przybieraj?c coraz bardziej na wzro?cie, Mateusz ju? po kilku minutach sta? si? wi?kszy ode mnie. Zanim zd??y?em zda? sobie spraw? z zachodz?cych w mych oczach wydarze?, ujrza?em przed sob? wytwornego pana w wieku lat czterdziestu, o w?osach przypr?szonych lekk? siwizn?. Sk?oni?em si? przed nim nisko i rzek?em: - Ciesz? si?, ?e mog? powita? Wasz? Ksi???c? Mo??. S?dz?, ?e Wasza Ksi???ca Mo?? zasi?dzie niebawem na tronie swojego ojca. Przem?wienie moje nie bardzo by?o udane, ale przecie? nie mia?em nawet czasu, aby je sobie obmy?li? i przygotowa?. Mateusz, przeobra?ony w cz?owieka, wys?ucha? mych s??w z powag?, a potem nagle roze?mia? si? serdecznie, pog?aska? mnie po twarzy i rzek?: - Kochany ch?opcze! Nie jestem ?adnym ksi?ciem. Po prostu opowiedzia?em ci bajk?, a ty? uwierzy? w jej prawdziwo??. Historia o kr?lu wilk?w by?a przeze mnie zmy?lona. - No, a ksi???? A doktor Paj-Chi-Wo? - zapyta?em zdziwiony. - Bajka zawsze jest tylko bajk?, m?j ch?opcze - odrzek? z u?miechem. - Kim wi?c jeste?, Mateuszu? Co to wszystko ma znaczy??! - zawo?a?em gubi?c si? ju? zupe?nie. - Jestem autorem historii o panu Kleksie - odpar? szpakowaty pan. - Napisa?em t? opowie??, gdy? ogromnie lubi? opowie?ci fantastyczne i pisz?c je, sam bawi? si? znakomicie. Z tymi s?owy wzi?? ze sto?u otwart? ksi??k?, kt?ra tam le?a?a, zamkn?? j? i wstawi? do biblioteki obok innych bajek. Na grzbiecie tej ksi??ki widnia? napis: Akademia pana Kleksa
категории: [ ]
|
Новости сайта10.01.2008 - состоялось открытие сайта. Поиск |