BA?? O KORSARZU PALEMONIE
I
Kiedy kr?l Fafu?a Czwarty
Zachorowa? nie na ?arty,
Do doktora rzek?: "Doktorze,
Nic mi wida? nie pomo?e,
Przeznaczenie jest nieczu?e,
Przysz?a kreska na Fafu??.
Musz? umrze? - wola bo?a.
Niechaj zbli?? si? do ?o?a
Kr?lewicze i kr?lewny,
Do nich mam interes pewny."
Przed kr?lewskie wi?c oblicze
Przyszli czterej kr?lewicze
I kr?lewny przysz?y cztery,
T?umi?c w sercach smutek szczery.
Kr?l powiedzia?: "Ju? dogasam
Z dzie?mi zosta? chc? sam na sam.
Prosz? wszystkich wyj?? z pokoju
I zostawi? nas w spokoju."
Gdy nie by?o ju? nikogo,
Kr?l przem?wi? z min? srog?:
"Drogie dzieci, trudna rada,
?y? bez ko?ca nie wypada,
Trzeba umrze? na ostatku.
Dostaniecie po mnie w spadku
Z?otych monet dziesi?? garnk?w,
Dwie?cie wiosek i folwark?w,
Wszystkie stada, psiarnie, stajnie,
Pola ?yzne nadzwyczajnie,
Las?w obszar niezmierzony,
Wszystko, wszystko - pr?cz korony.
Bo korona przeznaczona
Jest dla tego, kto pokona
Kapitana Palemona.
Ma on okr?t nad okr?ty,
Nie zwyczajny - lecz zakl?ty.
Od stu lat ?eglarzy p?oszy,
Wszystko niszczy i pustoszy,
Kto go ujrzy cho? z daleka,
Tego ?mier? niechybna czeka,
Kto si? za nim w pogo? pu?ci,
Znajdzie ?mier? na dnie czelu?ci,
Kto go schwyta i pokona,
Temu tron m?j i korona!"
Ledwie rzek? to kr?l Fafu?a,
Z?a gor?czka go zatru?a,
Strasznych drgawek dosta? potem
I zmar? z pi?tku na sobot?.
No, a ju? w niedziel? rano
Kr?la godnie pochowano.
Dzieci ojca op?aka?y,
P?aka? z nimi nar?d ca?y,
A gdy min?? rok z kawa?kiem,
Zapomniano o nim ca?kiem.
II
P?ynie okr?t przez odm?ty,
Nie zwyczajny - lecz zakl?ty:
Pok?ad pusty, burta pusta,
Poprzez burt? fala chlusta,
Wicher p?dzi go i nagli,
Chocia? nie ma na nim ?agli.
Lecz co dzie? ko?o po?udnia
Pok?ad nagle si? zaludnia:
D?wi?cz? g?osy, dudni? buty,
Ukazuje si? z kajuty
Twarz przepita i czerwona
Kapitana Palemona...
Jego broda rozwichrzona,
Oczy ostre jak sztylety,
Dwa za pasem pistolety,
Jednym s?owem - posta? dzika
Kapitana - rozb?jnika.
Ukazuje si? za?oga
Rozb?jnicza i z?owroga:
A wi?c sternik-kuternoga,
Pi??dziesi?ciu marynarzy,
Starszych zb?j?w i korsarzy,
A na ko?cu kucharz-Chi?czyk
I kud?aty pies peki?czyk.
Gdy zaczyna szale? burza,
Okr?t w nurtach si? zanurza
I na morskim dnie osiada,
Gdzie niejedna ?pi armada.
To kraina niezmierzona
Kapitana Palemona.
Tam z kryszta?u s? pa?ace,
Tam korsarze ko?cz?c prac?
Odbywaj? uczty swoje,
Tam planuj? swe rozboje,
Tam chowaj? swe zdobycze,
Tam ma??onki rozb?jnicze
?pi? na sk?rach rozci?gni?tych,
Po?r?d z?otych ryb zakl?tych.
O?miornice stra? tam pe?ni?,
Ksi??yc z?ot? swoj? pe?ni?
Koralowy gaj oblewa,
W kt?rym ch?r rusa?ek ?piewa.
P?ynie okr?t przez odm?ty,
Nie zwyczajny - lecz zakl?ty,
Z dna wyp?ywa na powierzchni?,
A gdy tylko dzie? si? zmierzchnie,
Okr?t wznosi si? do g?ry
Nad ob?oki i nad chmury
I zawisa niespodzianie
W lazurowym oceanie.
To kraina niezmierzona
Kapitana Palemona.
Tam gdzie mleczna biegnie droga,
Schodzi sternik-kuternoga,
I kapitan, i za?oga.
Z grubej blachy ksi??ycowej
Wykuwaj? pancerz nowy
I gwiazdami z firmamentu
Przybijaj? do okr?tu.
Tam na szczycie srebrnej g?ry
Mieszka ptak ognistopi?ry,
?eby w jego pi?r po?odze
Ciep?o by?o spa? za?odze.
B?yskawice stra? tam pe?ni?,
Ksi??yc srebrn? swoj? pe?ni?
Szmaragdowy mrok oblewa,
W kt?rym ptak ognisty ?piewa.
III
Ju? w tronowej wielkiej sali
Kr?lewicze si? zebrali,
Siad?y obok nich kr?lewny
T?umi?c w sercach smutek rzewny.
W oddaleniu, jak wypada,
Stan?? rz?d i dumna rada,
Stary kanclerz z twarz? czerstw?,
Poczet ksi???t i rycerstwo.
Z kr?lewicz?w wsta? najstarszy,
Pi?kne czo?o gro?nie zmarszczy,
S?ucha rz?d i dumna rada,
A kr?lewicz tak powiada:
"My, waleczni kr?lewicze,
Przez odm?ty tajemnicze
Wyruszamy jutro w drog?.
Mamy okr?t i za?og?,
Rusznikarzy mamy dzielnych,
Dziesi?? armat szybkostrzelnych,
Nurk?w zast?p wy?wiczony,
Bro?, latawce i balony,
I latarni? czarnoksi?sk?,
Kt?ra chroni? ma przed kl?sk?.
Siostry z nami si? zabior?,
A wi?c jedzie nas o?mioro.
Ca?y ?wiat przew?drujemy,
A? w kajdanach przywieziemy
Kapitana Palemona.
Sprawa jest postanowiona.
Niech tymczasem dumna rada
M?drze pa?stwem naszym w?ada,
Rz?d niech piecz? ma nad ludem,
Niechaj kanclerz zbo?nym trudem
Dla zwyci?zcy tron zachowa,
Kr?l to b?dzie czy kr?lowa!"
Ca?? noc i dzie? bez ma??
Po?egnalna uczta trwa?a.
Rzek? la? si? mi?d stuletni
I bawiono si? naj?wietniej.
A w przystani na kotwicy,
Walcz?c z wichrem nawa?nicy,
Sta?, jak delfin rozpostarty,
Okr?t "Kr?l Fafu?a Czwarty."
Kr?lewicze i kr?lewny
Po?egnali wszystkich krewnych,
Rz?d i rad? po?egnali
I na okr?t si? udali.
?wiszcz? liny okr?towe
Do podr??y ju? gotowe,
Furcz? ?agle, skrzypi? reje,
Wyj?c - wiatr pomy?lny wieje.
P?ynie okr?t przez odm?ty
W ?wiat nieznany, niepoj?ty.
Fale pieni? si? i rycz?,
Bij? serca kr?lewiczom,
A kr?lewnom w tajemnicy
?ni? si? morscy rozb?jnicy.
IV
Mija tydzie?, drugi, trzeci,
Okr?t lotem wichru leci,
Niecierpliwi si? za?oga,
?e nie wida? nigdzie wroga.
Kr?lewicze z bezczynno?ci
Na pok?adzie graj? w ko?ci,
A kr?lewny w swych kajutach
Robi? ciep?y szal na drutach.
Naraz jedna z nich powiada:
"Ja bym by?a bardzo rada,
Gdyby posta? wymarzona
Kapitana Palemona
Ukaza?a si? w kajucie."
"A ja dziwne mam przeczucie -
Rzecze druga - ?e z nas jedna
Z tym korsarzem si? pojedna
I zostanie pokochana
Przez strasznego kapitana."
Rzecze trzecia: "Jako ?ona
Kapitana Palemona
Jedna z nas kr?low? b?dzie."
Czwarta na to: "Niech przyb?dzie,
Niech podejmie walk? z bra?mi
I odwag? wszystkich za?mi."
Ledwie rzek?y to kr?lewny,
Run?? z nieba wicher gniewny.
Porwa? liny, starga? ?agle,
Ciemna noc zapad?a nagle,
Skot?owa?y si? ba?wany
I w ten odm?t skot?owany
Uderzy?a nawa?nica.
Mrok rozdar?a b?yskawica
I jej ?wiat?o zielonkawe
Ukaza?o dziwn? naw?,
Kt?ra w mrokach, na ob?okach
W d?? spuszcza?a si? z wysoka.
Kr?lewicze patrz? z trwog?
I zrozumie? nic nie mog?:
P?ynie okr?t przez odm?ty,
Nie zwyczajny - lecz zakl?ty,
Wicher p?dzi go i nagli,
Chocia? nie ma na nim ?agli,
I z daleka ju? dolata
Jego srebrnych blach po?wiata.
Rozhuka?y si? armaty,
Bij? w ?rodek tej po?wiaty,
Przez latarni? czarnoksi?sk?
Jasno?? s?czy si? zwyci?sko,
Rozpryskuj? si? pociski
Po spienionej fali ?liskiej.
Odrzucono pistolety.
Kr?lewicze przez lunety
Patrz? w ciemn? dal i sami
Ju? kieruj? armatami,
P?ynie okr?t przez odm?ty,
Nie zwyczajny - lecz zakl?ty,
Niby stw?r niesamowity
W zielonkaw? mg?? spowity.
Pok?ad pusty, burta pusta,
Poprzez burt? fala chlusta,
A on p?ynie jak na skrzyd?ach
Prosto z bajki o straszyd?ach
W ciemno??, w burz? i w zawiej?
I w ciemno?ci olbrzymieje.
Kto go ujrzy cho? z daleka,
Tego ?mier? niechybna czeka.
Kr?lewicze wi?c od razu
Dali rozkaz. W my?l rozkazu,
By m?c patrze? w tamt? stron?,
Ka?dy w?o?y? szk?a za?mione,
Szk?a przedziwnie szlifowane,
Czarem snu zaczarowane.
W kr?lewiczach zapa? p?onie:
"Kapitanie Palemonie,
Nie b?d? tch?rzem, wyjd? z ukrycia,
Walcz, nie ?a?uj swego ?ycia!"
Ale okr?t pustk? zieje.
Przez odm?ty, przez zawieje
Lekko mknie po fali ?liskiej,
Nie trafiaj? we? pociski,
Maszt nietkni?ty w g?rze sterczy,
I jedynie ?miech szyderczy,
Straszliwego kapitana
D?wi?czy w wichrach i ba?wanach.
V
Z kr?lewicz?w jeden rzecze:
"Na nic kule, na nic miecze.
Kapitana Palemona
Or?? zwyk?y nie pokona.
A to dla nas kwestia tronu!
Wsi?d?my razem do balonu,
Wieje w?a?nie wiatr p??nocny,
Wiatr ten b?dzie nam pomocny.
Napadniemy okr?t wra?y,
Uderzymy na korsarzy
Granatami, latawcami,
Nie poradz? sobie z nami!"
Projekt zosta? wnet przyj?ty:
Balon wzni?s? si? nad odm?ty,
Wicher pogna? go przed siebie
I pogr??y? w mrocznym niebie.
Lec? dzielni kr?lewicze
W dale mgliste i zwodnicze.
Zimny wiatr nape?nia p?uca,
Balon szarpie i podrzuca,
I nad wrogi niesie statek.
Dobywaj?c si? ostatek,
Kr?lewicze w jednej chwili
Na pirat?w uderzyli.
Przebiegaj? pok?ad ?wawo,
Patrz? w lewo, patrz? w prawo:
Pok?ad pusty, burta pusta,
Poprzez burt? fala chlusta.
Z kim tu walczy?? Gdzie za?oga?
Na okr?cie nie ma wroga!
I okr?tu nie ma wcale,
Jeno p?ynie poprzez fale
Ksi??ycowa mg?a zielona,
Kt?rej or?? nie pokona.
Kr?lewicze byli w?ciekli,
?e w t? mg?? si? przyoblekli
I ?e wiatr ich niesie ?wawo
Z t? zakl?t?, dziwn? naw?.
Ale ju? ko?o po?udnia
Nawa nagle si? zaludnia.
Ukazuje si? za?oga
Rozb?jnicza i z?owroga:
A wi?c sternik-kuternoga,
Pi??dziesi?ciu marynarzy,
Strasznych zb?j?w i korsarzy,
A na ko?cu kucharz-Chi?czyk
I kud?aty pies peki?czyk.
Nie ma tylko kapitana.
C?? za sprawa niezbadana?
Gdzie przebywasz? W jakiej stronie,
Kapitanie Palemonie?
Przybli?yli si? korsarze,
Kr?lewiczom patrz? w twarze.
Co za jedni? Sk?d si? wzi?li?
Czy zjawili si? z topieli?
Szczerzy z?by kucharz-Chi?czyk,
Obw?chuje ich peki?czyk,
Ka?dy milczy, ka?dy czeka,
Nawet pies - i ten nie szczeka.
Nagle sternik ?miechem parska,
Parska ?miechem bra? korsarska,
A? za brzuch si? trzyma kucharz,
Nawet pies ze ?miechu spuch? a?.
Wreszcie sternik tak powiada:
"Jest to zwyk?a maskarada!
My?my rz?d i dumna rada.
Kr?l Fafu?a w testamencie
Zleci? takie przedsi?wzi?cie,
By wybada? wasze m?stwo.
Osi?gneli?cie zwyci?stwo
I pochwa?y, i zdobycze,
Wielce dzielni kr?lewicze.
W?a?nie s? kr?lewny cztery,
Kt?re maj? zamiar szczery
Ofiarowa? wam swe trony,
Wyb?r jest postanowiony.
Cztery statki stoj? w porcie -
Z wygodami i w komforcie
Do swych kr?lestw pojedziecie,
By zas?yn?? w ca?ym ?wiecie!
Tak ju? czeka lud st?skniony,
Z?ote ber?a i korony."
Gdy to sternik rzek?, korsarze
Odmienili swoje twarze,
Zdj?li w?sy, zdj?li brody
I wrzucili je do wody.
Kr?lewicze s? jak we ?nie:
Spogl?daj? jednocze?nie
Na sternika, co zamierza
Przeistoczy? si? w kanclerza,
Przygl?daj? si? obliczom
Dobrze znanym kr?lewiczom,
Cz?onk?w rady obejmuj?,
Z ministrami si? ca?uj?.
Zaraz kanclerz na okr?cie
Wyda? na ich cze?? przyj?cie
I rzek? ?artem w swej przemowie:
"Czterech kr?l?w pij? zdrowie:
Karowego, Kierowego,
Pikowego, Treflowego.
Zmar?y kr?l Fafu?a Czwarty
Bardzo lubi? zagra? w karty."
Uczta by?a znakomita,
Ka?dy najad? si? do syta,
Rzek? la? si? mi?d stuletni
I bawiono si? naj?wietniej.
VI
A w kajutach swych kr?lewny
Rozwa?aj? los niepewny:
Odlecieli kr?lewicze
W dale mroczne i zwodnicze,
Mo?e ju? nie ?yj?, mo?e
Powpadali wszyscy w morze?
A tu przyjd? rozb?jnicy,
Tacy straszni, tacy dzicy,
I kr?lewny uprowadz?,
I do ciemnych loch?w wsadz?.
Jak si? broni? przed t? zgraj??
Gdy tak smutnie rozmy?laj?,
Nagle drzwi si? otwieraj?,
Wchodzi m?odzian bardzo zgrabny,
Bardzo m?ody i powabny,
I kr?lewnom uk?on sk?ada.
?adna z nich nie odpowiada,
Jednocze?nie wszystkie zblad?y
I jak sta?y, tak usiad?y.
Wyci?gaj? dr??ce d?onie:
"Nie zabijaj, Palemonie!"
M?odzian znowu uk?on sk?ada,
Po czym ?miej?c si? powiada
Wprost bez ?adnej ceremonii:
"Jam jest w?adc? Palemonii,
Kr?l Palemon, prosz? bardzo,
Niechaj panie mn? nie gardz?,
?agodnego jestem serca
I nikogo nie u?miercam.
A historia o piracie
To jest bajka, czy j? znacie?
Cho? to bajka nieprawdziwa -
Sens ukryty w bajce bywa."
Zap?oni?y si? kr?lewny
T?umi?c w sercach smutek rzewny:
Wymarzy?y w snach pirata,
A tu kr?l jest! Taka strata.
Los niekiedy figle p?ata.
Kr?l Palemon si? przywita?,
Siad?, o zdrowie grzecznie pyta?
I rozwodzi? si? nad statkiem,
I rozgl?da? si? ukradkiem.
Trzy kr?lewny by?y cudne:
Zgrabne, g?adkie, bia?e, schludne,
Czwartej za? los figla sp?ata?:
Czwarta by?a piegowata,
Niepozorna i brzydula.
U?miechn??a si? do kr?la.
A ?licznotki trwa?y dumnie.
"Brzydule?ko, zbli? si? ku mnie -
Rzecze kr?l Palemon czule. -
Chc? za ?on? mie? brzydul?!"
A ?licznotki klaszcz? w d?onie:
"?wietnie, kr?lu Palemonie!
Cho? siostrzyczka nie jest ?adna,
Ale dobra tak jak ?adna.
Niezr?wnana b?dzie ?ona
I kr?lowa wymarzona!"
Uca?owa? kr?l brzydul?,
Pier?cie? da?, co mia? w szkatule -
Bo tak zawsze robi? kr?le.
VII
Po??czono dwa okr?ty:
Ten zwyczajny i zakl?ty.
Wszyscy s? ju? na pok?adzie,
Stoi rz?d przy dumnej radzie,
Kr?lewicze i kr?lewny,
Kr?l Palemon, poczet krewnych,
Nawet stary kucharz-Chi?czyk
I kud?aty pies peki?czyk.
Gdy sko?czy?a si? parada,
Wyszed? kanclerz i powiada:
"Kr?l Fafu?a w testamencie
Zleci? taki przedsi?wzi?cie,
?e korona przeznaczona
Jest dla tego, kto pokona
Kapitana Palemona.
Pokona?a go kr?lewna,
A wi?c rzecz jest ca?kiem pewna,
?e jej miejsce jest na tronie
Przy ma??onku Palemonie."
Zaraz kanclerz na okr?cie
Wyda? na ich cze?? przyj?cie
I rzek? ?artem w swej przemowie:
"Czterech dam wypijmy zdrowie:
Bo to jasne jest, ?e mamy
Na pok?adzie cztery damy:
Jest Kierowa, jest Karowa,
I Pikowa, i Treflowa.
Zmar?y kr?l Fafu?a Czwarty
Bardzo lubi? zagra? w karty!"
Uczta by?a znakomita:
Ka?dy najad? si? do syta,
Rzek? la? si? mi?d stuletni
I bawiono si? naj?wietniej.
Cho? to bajka nieprawdziwa -
Sens ukryty w bajce bywa.
BA?? O RUDOBRODYM KO?LE
Za siedmioma rubinami,
Za siedmioma turkusami,
Za siedmioma u?pionymi
Zielonymi jeziorami
Mieszka Kozio? Rudobrody,
Kt?ry pi? ze srebrnej wody.
Kozio? szklane ma kopyta,
Kto go ujrzy, ten go pyta:
"Z jakich pastwisk, z jakiej trzody
Jeste?, Ko?le Rudobrody?"
Kozio? tylko nog? wierzga:
"Stoi w polu siwa wierzba
Pod t? wierzb? - moje pa?stwo,
Chod?, to wezm? ci? w podda?stwo!"
Stoi w polu wierzba siwa,
Tam si? bajka ta rozgrywa.
Za siedmioma jeziorami
Kozio? dzwoni kopytami.
Kiedy pierwszy raz zadzwoni,
Biegnie siedem bia?ych koni.
Gdy zadzwoni po raz drugi,
Przep?ywaj? srebrne strugi,
Gdy zadzwoni po raz trzeci,
Paw o siedmiu pi?rach leci,
Siedem srebrnych strug wypija,
Potem siedem nocy mija
I z ka?dego pi?ra pawia
M?ody je?dziec si? pojawia.
Gdy dosi?d? je?d?cy koni,
Kozio? po raz czwarty dzwoni,
Wtedy paw na wierzbie siada,
Tak? bajk? opowiada:
P?dzi Kozio? Rudobrody,
Za nim je?d?cy mkn? w zawody,
P?dz? je?d?cy w siedem koni,
?aden Koz?a nie dogoni.
Ju? min?li bram? z t?czy,
Siedem jar?w i prze??czy,
Cztery stawy i dwa mosty -
Jeden krzywy, drugi prosty -
I zn?w dalej pop?dzili,
A? ujrzeli w pewnej chwili
Niebotyczn? z?ot? wie??
Malowan? na papierze,
A na wie?y w?r?d mozaiki
L?ni?y takie s?owa bajki:
Oto Kozio? Rudobrody
Dudni?c wbieg? na z?ote schody,
Na spienionych koniach rze?cy
W cwa? ruszyli za nim je?d?cy,
A? im w p?dzie tym wichura
Pozrywa?a pawie pi?ra.
Sadzi? w g?r? Kozio? chy?y,
Mkn?li je?d?cy coraz wy?ej,
Coraz wy?ej na szczyt wie?y,
Gdzie si? mur z?bczasty je?y.
A na szczycie tym w koronie
Sam Szczur-Praszczur spa? na tronie.
Stary by?, mia? lat ze dwie?cie,
Lecz go t?tent zbudzi? wreszcie.
Szczur na tronie dumnie siedzia?,
Tak? bajk? opowiedzia?:
Stoi w polu wierzba siwa,
Tam si? bajka ta rozgrywa.
I tam ko?czy si?, gdy? w?tek
Mia? pod wierzb? sw?j pocz?tek.
Wr?ci? Kozio? Rudobrody
Jak niepyszny do swej trzody,
Tylko je?d?cy jeszcze stali,
Jeszcze stali i czekali,
I czeka?y konie r?cze,
Kiedy wreszcie wiersz ten sko?cz?.
A ja go sko?czy?em w pi?tek
W?a?nie tam, gdzie bajki w?tek
Mia? pod wierzb? sw?j pocz?tek
I gdzie nieraz si? rozgrywa
Ta historia ?artobliwa.
BA?? O STALOWYM JE?U
Na ulicy Czterech Wiatr?w
Niedaleko Bonifratr?w
Do zachodnich ?cian przytyka
Sklep Magika Mechanika.
Sklep ten zawsze jest zamkni?ty,
Lecz przez okno wystawowe
Wida? r??ne dziwne sprz?ty,
R??ne cz??ci metalowe,
Tajemnicze instrumenty,
Automaty, lalki, skrzynki,
Nakr?cane katarynki,
?piewaj?ce psy i ?winki.
Z g??bi sklepu znad stolika
Patrz? oczy Mechanika.
Wida? jego twarz niem?od?,
Okolon? rud? brod?,
Du?e uszy, nos spiczasty
I krzaczaste brwi jak chwasty
Ca?e noce Magik siedzi
Po?r?d zwoj?w drutu z miedzi,
Warzy zio?a, pra?y kwasy
I uciera kuperwasy.
Kto zobaczy Mechanika,
Tego zaraz l?k przenika,
Ten ucieka od wystawy,
Cho?by nawet by? ciekawy.
Dnia pewnego w pa?dzierniku
Nap?yn??o chmur bez liku,
Run?? wicher porywi?cie,
Polecia?y ???te li?cie,
Zaciemni?y si? b??kity,
Zg?stnia? mrok niesamowity.
Snad? ?a?osny ?piew jesieni
Albo nap?yw nocnych cieni,
Albo gwiazd zupe?ny zanik
Sprawi? w?a?nie, ?e Mechanik
Usn?? nagle przy stoliku
Dnia pewnego, w pa?dzierniku.
Spa? jak kamie?. A tymczasem
Drzwi rozwar?y si? z ha?asem
I ze sklepu na ulic?
W noc, w jesienn? nawa?nic?
Wybieg? z chrz?stem je? stalowy
Mia? przy?bic? zamiast g?owy,
Od przy?bicy a? po pi?ty
W stal hartown? by? zakl?ty.
Mia? te? pancerz - z ka?dej strony
Mn?stwem igie? naje?ony,
Nadto miecz ze stali twardej,
Tarcz? tudzie? halabard?.
Je? przez chwil? nas?uchiwa?,
Co? wspomina?, co? prze?ywa?.
Spojrza? w noc pa?dziernikow?
I zacisn?? pi??? stalow?.
W kr?g ulica by?a pusta.
Mrok narasta?, wiatr nie usta?,
Deszcz jesienny w szyby chlusta?.
Co si? sta?o, to si? sta?o,
Wida? tak si? sta? musia?o,
Je? wi?c naprz?d ruszy? ?mia?o,
P?dzi? w dal opustosza??,
Pod murami si? przemyka?
I w zau?kach ciemnych znika?.
A gdy bi?a jedenasta,
Je? opu?ci? mury miasta.
Min?? sady i ogrody,
Przebieg? szybko gaik m?ody,
A? wydar?szy si? zawiei
Je? stalowy dopad? kniei.
Tu odetchn??. Le?ne zmory
W dziuplach jad?y muchomory,
W opuszczonym jarze strzygi
Odprawia?y na wy?cigi
Swoje pl?sy i podrygi,
Wied?my spa?y w gniazdach wronich,
Sowy pia?y, a ko?o nich,
Wyskoczywszy na wierzcho?ek,
Na piszcza?ce gra? Dusio?ek.
Je? przez chwil? odpoczywa?,
Co? wspomina?, co? prze?ywa?,
Lecz niebawem ruszy? dalej,
Budz?c wied?my chrz?stem stali.
Brzask od wschodu ja?nia? z?udnie,
A Je? zd??a? na po?udnie,
Stan?? w?a?nie na polanie,
Gdy znienacka, niespodzianie
Ujrza? tam, gdzie rzednie knieja,
Czarodzieja Babuleja.
Mia? Babulej ?eb jak ska?a,
Z nozdrzy para mu bucha?a,
Wylatywa? ogie? z g?by,
Mia? ramiona jak dwa d?by,
Ka?d? nog? mia? jak wie?a.
Gdy si? ockn??, spostrzeg? Je?a.
By? Babulej tak pot??ny,
?e Je? m??ny i or??ny
Zblad? - o ile je?e bledn?,
Ale to jest wszystko jedno.
Rzek? Babulej: "Hej, rycerzu,
Hej, stalowy dzielny Je?u,
Jaka moc i jaka w?adza
Do tej kniei ci? sprowadza?
Czy przybywasz do mnie w go?ci,
Czy chcesz zabra? moje w?o?ci,
Czy te? cel masz niedo?cig?y,
Aby we mnie wbi? swe ig?y?"
Je? zawo?a?: "Dobrodzieju,
Czarodzieju Babuleju,
Od przy?bicy a? po pi?ty
Jam stalowy Je? - zakl?ty
Przez Magika Mechanika -
I wprost ?a?o?? mnie przenika,
Kiedy patrz? na m? zbroj?,
Na stalowe ig?y moje.
Twoja m?dro?? jest bez miary,
Powiedz, jak mam zrzuci? czary?
Dok?d i?? mam? Wska? mi drog?,
Bo tak d?u?ej ?y? nie mog?."
Zastanowi? si? Babulej
I do Je?a rzek? ju? czulej:
"Z tej krynicy wody ulej.
Kiedy ni? przemyjesz oczy,
Wnet przed tob? si? roztoczy
G?adka droga. Id? ni? ?wawo,
Byle w prawo, zawsze w prawo!
Gdy dotrzymasz tego ?wi?cie,
Spadnie z ciebie z?e zakl?cie."
Je? u?ciska? Babuleja.
"W tobie ca?a ma nadzieja" -
Rzek? z wdzi?czno?ci?. Bez przeszkody
Nala? w d?o? cudownej wody,
Wod? plusn?? sobie w oczy,
A? tu nagle si? roztoczy
Droga g?adka, lecz zawi?a:
Ca?a we mgle si? gubi?a,
Poro?ni?ta przy tym by?a
Migotliw? srebrn? traw?.
Je? t? drog? ruszy? w prawo.
Szed? bez przerwy a? do zmroku,
Nie zwalniaj?c nawet kroku,
Ani nie jad?, ani nie pi?,
Tylko ch?odem si? pokrzepi?.
Dziwne dziwy widzia? z lewa:
Migda?owe kwit?y drzewa,
Kolorowych s?o?c ulewa
Oblewa?a pi?kne place,
Na nich domy i pa?ace,
A w pa?acach rajskie ptaki,
A w ogrodach z?ote maki,
A woko?o mleczne rzeki
Zd??aj?ce w ?wiat daleki.
Je?a z?udy nie skusi?y.
Wyt??aj?c wszystkie si?y,
Ci?gle w prawo szed? po drodze,
Pami?taj?c o przestrodze.
I po stronie w?a?nie prawej
Ujrza? Je? rt?ciowe stawy.
Falowa?a rt?? srebrzy?cie
I srebrzy?a si? fali?cie,
I ja?nia?a uroczy?cie,
Blask rzucaj?c na wybrze?a,
Na dal mroczn? i na Je?a.
Je? przed siebie ?mia?o d??y?,
W ?ywym srebrze si? pogr??y?
I przez rt?ci ?liskie fale
P?yn?? silnie i wytrwale.
Stoczy? przy tym b?j zajad?y,
Bowiem zewsz?d go opad?y
Wyg?odnia?e, z?e trytony,
Ale on, niezwyci??ony,
Mieczem r?ba? i wywija?,
A? je wszystkie pozabija?.
Gdy Je? stawy wreszcie przebrn??,
Po?yskiwa? zbroj? srebrn?.
Kroczy? naprz?d niestrudzony,
Rt?ci? z?udnie posrebrzony,
Miecz wyostrzy?, jak nale?y,
A gdy mrok si? rozla? szerzej,
Zszed? w Dolin? Nietoperzy.
Czu?, ?e b?j nie b?dzie b?ahy:
Nietoperze z kutej blachy,
Z metalicznym skrzyde? chrz?stem,
Uderzy?y rojem g?stym,
?my blaszane o p??nocy
Przylecia?y do pomocy,
A ze szczelin pe?z?y strachy,
Nocne strachy z kutej blachy.
Je? odwa?nie si? naje?y?,
Halabard? si? zamierzy?,
Wpad? w sam ?rodek nietoperzy
I na o?lep ci?? z rozmachem
Napastliw? gro?n? blach?.
Ciem pada?y ca?e stosy,
A on wci?? zadawa? ciosy,
Nietoperzy chmary t?pi?,
Tarcz? pogi??, miecz przyt?pi?,
Depta? blach? pokonan?,
A gdy b?j si? sko?czy? rano,
Stwierdzi? Je? sw?j tryumf ?wie?y,
Wi?c z Doliny Nietoperzy,
W kt?rej posia? ?mier? i trwog?,
Wyszed? zn?w na g?adk? drog?.
Mg?a, jak zwykle, drogi strzeg?a,
Droga praw? stron? bieg?a.
A gdy ?wit by? niedaleko,
Stan?? Je? nad wielk? rzek?.
Nurt burzliwy i spieniony
Tworzy? wiry z prawej strony.
Je? to zoczy?, lecz nie zboczy?,
Tylko w ?rodek wir?w skoczy?.
P?yn?? ?mia?o jak na po??w,
A gdy przem?g? moc ?ywio??w,
Ujrza? Wysp? Trzech Bawo??w.
By? na wyspie las pot??ny,
Nie drewniany, lecz mosi??ny,
Z lasu, sadz?c przez w?do?y,
Wyskoczy?y trzy bawo?y
I ruszy?y wprost na Je?a,
Kt?ry dotkn?? ju? wybrze?a.
Ziemia dr?a?a, tratowana
Przez bawo?y. G?sta piana
Wyst?pi?a im na pyski,
W ?lepiach drga?y krwawe b?yski,
A kopyta ich pot??ne,
Nie zwyczajne, lecz mosi??ne,
I mosi??ne wielkie rogi
W spos?b gro?ny i z?owrogi
Skierowa?y si? na Je?a:
Tylko baw?? tak uderza.
Je?, do walki ju? gotowy,
Wyj?? z pochwy miecz stalowy,
W bok uskoczy? i zawzi?cie
R?bn?? mieczem. Straszne ci?cie
Zmiot?o sze?? bawolich rog?w,
Kt?re spad?y w?r?d roz?og?w.
Ich mosi??ny d?wi?k rozbrzmiewa?,
O mosi??ne t?uk? si? drzewa
I przez echo powt?rzony,
Brzmia? i grzmia? na wszystkie strony.
A bawo?y chyl?c g?owy
Leg?y rz?dem. Je? stalowy
Sta? podparty halabard?
I przygl?da? si? z pogard?
Pokonanym swoim wrogom
I mosi??nym wielkim rogom,
Po czym w prawo ruszy? drog?.
Dziwne dziwy widzia? z lewa:
Z bia?ych ska? sfrun??a mewa
Trzepotliwa, ?nie?nobia?a,
W dziobie z?oty klucz trzyma?a,
Kluczem ska?y otwiera?a,
Otwiera?a z?ote bramy,
Skarbce, zamki i sezamy.
On szed? w prawo, ci?g?e w prawo,
Gardzi? z?otem, gardzi? straw?,
Szed? bez przerwy, a? do zmroku,
Nie zwalniaj?c nawet kroku.
Ani nie jad?, ani nie pi?,
Tylko ch?odem si? pokrzepi?.
Kiedy tak przez piachy kroczy?,
Z pochwy naraz miecz wyskoczy?
I pofrun?? w dal z ?oskotem,
Tarcza za nim w ?lad, a potem
Halabarda, mkn?c przed siebie,
Znik?a szybko w nocnym niebie.
Je? oniemia?, Je? si? zdumia?,
Ale zanim co? zrozumia?,
Jaka? si?a niebywa?a
Nagle z ziemi go porwa?a
I ponios?a jak ?d?b?o s?omy
W ?wiat daleki, niewiadomy.
Je? w niezwyk?ym swoim locie
Widzia? gwiazd jarz?cych krocie,
A pod sob? czarn? chmur?,
A przed sob? wielk? g?r?
Niebotyczn? i wynios?? -
Do niej w?a?nie Je?a nios?o.
Je? wyt??y? wyobra?ni?,
Wzrok wyt??y? i wyra?nie
Widzia? teraz i miarkowa?,
?e to G?ra Magnesowa
Z dali ciemnej si? wy?ania,
?e jej si?a przyci?gania,
Nieodparta i straszliwa,
Stal unosi i porywa.
Lecia? Je? jak srebrna kula,
Brz?cza? tak jak pszczo?a z ula,
G?ra przed nim w oczach ros?a
Niebotyczna i wynios?a,
Wreszcie gniewny i ponury
Przylgn?? Je? do zbocza g?ry.
Sta? bezbronny, pe?en trwogi,
Magnes wi?zi? jego nogi
I kr?powa? wszystkie ruchy,
Tak jak much? lep na muchy.
Chc?c si? wydrze? z tej niewoli,
J?? porusza? si? powoli,
J?? powoli pi?? si? w g?r?,
Nie zwa?aj?c na wichur?.
Szed? pi?? godzin, a? o ?wicie
Wreszcie znalaz? si? na szczycie.
By? tam pa?ac z gwiazd wysnuty
I by? cz?owiek w z?ocie kuty
I obuty w z?ote buty.
A doko?a w barwnej ?niedzi
Stali ludzie z br?zu, miedzi
I z mosi?dzu, i z o?owiu -
Stali wszyscy w pogotowiu.
W?adca G?ry Magnesowej
Do zdobyczy swojej nowej
Krzykn??: "Jam jest w z?ocie kuty
I obuty w z?ote buty,
Bezprzyk?adna dzielno?? twoja
Ani pancerz, ani zbroja
Nie uchroni? ci? przede mn?.
Ja mam tak? moc tajemn?,
?e si? tylko stal? ?ywi?
I na g?rze tej szcz??liwie
Miedzi?, br?zem i mosi?dzem
Jak pos?usznym ludem rz?dz?.
Bro? si?, Je?u! Mam ochot?
Stal tw? przebi? ostrzem z?otym!"
Je? zawo?a?: "Niech si? stanie!
Chod?, przyjmuj? twe wyzwanie.
Nie mam miecza ani tarczy,
Ale igie? mi wystarczy!"
Po tych s?owach pi??? zacisn??,
Z?oty rycerz tarcz? b?ysn??,
B?ysn?? z?otym swym pancerzem,
A gdy stan?? tu? przed Je?em,
Porwa? szybko w d?o? waleczn?
Z?ot? kling? obosieczn?.
Zawrza? b?j. I brz?k metali,
Naprz?d z?ota, potem stali,
Dooko?a si? rozlega?
I wraz z echem w dal wybiega?.
Nagle dopad? Je? rycerza
I straszliwa ig?a Je?a
W pancerz wbi?a si? ze zgrzytem.
Rycerz zachwia? si?, a przy tym
Krwi czerwonej kropla spad?a,
Krew trysn??a na wi?zad?a,
Na napier?nik, na przy?bic?,
Na stalowe r?kawice.
W?a?nie krwi tej kropla ?wie?a
Z?e zakl?cie zdj??a z Je?a.
P?k?a stal, przy?bica spad?a
I dziewczyny twarz poblad?a
Wy?oni?a si? ze stali,
A tu stal p?ka?a dalej,
Opada?a jak ?upina -
Wysz?a z niej na ?wiat dziewczyna
Jawi?c wdzi?ki swe dziewcz?ce
I dziewcz?ce bia?e r?ce,
I kibici kszta?t powabny,
Obleczony w str?j jedwabny.
Rycerz patrza? ze zdumieniem,
Podszed?, obj?? j? ramieniem
I na jego pier? z?ocist?
?za jej spad?a kropl? czyst?.
I - o Bo?e! - ?za ta ?wie?a
Zdj??a czary z?e z rycerza,
Z?oto spad?o ze?. Okowy
W?adcy G?ry Magnesowej
Nie zdo?a?y ju? si? osta?
I m?odzie?ca pi?kna posta?
Przed dziewczyn? kornie sta?a,
A dziewczyna promienia?a,
Biale r?ce wyci?ga?a.
?wiat spowi?a mg?a r??owa,
W mgle tej G?ra Magnesowa
Rozp?yn??a si?, przepad?a,
Tak jak nikn? z?e widziad?a
I doko?a zasz?a zmiana
Niewidziana, niespodziana:
Migda?owe kwit?y drzewa,
Kolorowych s?o?c ulewa
Oblewa?a pi?kne place,
Na nich domy i pa?ace,
A w pa?acach rajskie ptaki,
A w ogrodach z?ote maki,
A doko?a mleczne rzeki
Zd??aj?ce w ?wiat daleki.
Ca?y bezmiar gra? i ?piewa?.
Z bia?ych ska? sfrun??a mewa,
Trzepotliwa, ?nie?nobia?a,
W dziobie z?oty klucz trzyma?a,
Kluczem ska?y otwiera?a,
Otwiera?a z?ote bramy,
Skarbce, zamki i sezamy.
A m?odzieniec rzek? najczulej:
"Zaczarowa? mnie Babulej,
Zaku? w z?oto swym zakl?ciem,
A ja jestem s?awnym ksi?ciem,
Dzielnym ksi?ciem Z?otowojem,
W?a?nie jeste? w pa?stwie moim."
"A ja - rzek?a mu dziewczyna -
Jestem panna Klementyna,
Pasierbica Mechanika -
?ledziennika i magika.
Ach, to z?o?nik jest nieczu?y,
Jego s?owa mnie zaku?y
W stal okrutn?, w posta? Je?a,
Kt?ry nie wie, dok?d zmierza."
"Porzu? trosk? nadaremn? -
Rzek? Z?otow?j. - Zosta? ze mn?.
Mowie serca chciej uwierzy?,
Pragn? z tob? ?ycie prze?y?,
B?dziesz dobr? moj? ?on?,
Szanowan? i wielbion?,
Mieszka? b?dziesz w tych ogrodach,
Wchodzi? b?dziesz po tych schodach,
Siedzie? b?dziesz na tym tronie,
Jak przysta?o mojej ?onie!"
Klementyna si? zgodzi?a,
By?a dobra, by?a mi?a,
Z m??em du?o lat prze?y?a
W wielkim szcz??ciu i bez wa?ni -
I to w?a?nie koniec ba?ni.
Na ulicy Czterech Wiatr?w
Niedaleko Bonifratr?w
Do zachodnich ?cian przytyka
Sklep Magika Mechanika.
Sklep, zamkni?ty na trzy spusty,
Jest od dawien dawna pusty,
Lecz przez szyb? wystawow?,
Gdy do szyby przylgn?? g?ow?,
Wida? wielk? paj?czyn?.
Paj?k w?t?? sw? tkanin?
Utka? z nud?w i z nawyku
Dnia pewnego, w pa?dzierniku.
DEPESZA
Miasto Klouszki
Ulica Ko?ciuszki
Numer dwadzie?cia,
U swego te?cia
Mieszka
Leszek Kulesza.
Do Leszka
Przysz?a depesza:
OB
KULESZA KO?CIUSZKI KOLUSZKI
STOP
PRZYJE?D?AJ DO KIELC NA RACUSZKI
BOB
Listonosz depesz? bierze
I spieszy
I spieszy
I spieszy
Na rowerze
Na rowerze
Na rowerze
Z t? depesz? do Leszka Kuleszy.
"Czy tu mieszka pan Leszek Kulesza?
Jest do pana Kuleszy, depesza."
"Nie ma go, prosz? pana.
W?a?nie we wtorek z rana
Wyjecha? do Warszawy
Za?atwi? wa?ne sprawy.
Zamieszka? pod pi?tym na Bema,
A tu go, niestety, nie ma."
Listonosz z rozp?du na rower - hops!
Przyje?d?a do urz?du zziajany jak mops,
Biegnie do naczelnika
I ze s??w jego w?a?nie wynika,
?e nie dor?czy? depeszy,
Gdy? nie ma w Koluszkach Kuleszy.
Naczelnik telegrafu, cz?ek obowi?zkowy,
Rzek?, nie wdaj?c si? w zb?dne rozmowy:
"Co? Kulesza wyjecha?? Znajdziemy Kulesz?!
Do Warszawy w ?lad za nim wy?lemy depesz?."
Dwaj telegrafi?ci przy dw?ch aparatach
T? sam? depesz? ?l? do adresata:
Wystukuj? kolejne litery
Stuk-stuk-stuk
Jedna, dwie, trzy, cztery...
Litery
Biegn? po drucie
Stuk-stuk-stuk
W Warszawie w tej samej minucie
Telegrafista odbiera:
Ka - litera, U - litera, eL - litera
Kul... Kule... Kulesza...
Uk?ada si? z liter depesza:
KULESZA BEMA WARSZAWA
JEST WA?NA NIEZMIERNIE SPRAWA
STOP
PRZEKAZUJ? DEPESZ? KOLUSZKI
STOP
PRZYJE?D?AJ DO KIELC NA RACUSZKI
BOB
Listonosz depesz? bierze
I spieszy
I spieszy
I spieszy
Na rowerze
Na rowerze
Na rowerze
Z t? depesz? do Leszka Kuleszy.
"Czy tu mieszka pan Leszek Kulesza?
Jest do pana Kuleszy, depesza."
"Owszem, mieszka? na Bema,
Lecz go od wczoraj ju? nie ma.
Wyjecha? do Krakowa,
Adres: ulica Basztowa,
Numer domu pi?tna?cie,
Tam mu depesz? przeka?cie."
Listonosz wraca, rzecz oczywista,
Zn?w wystukuje telegrafista
Szereg tych samych liter i znak?w:
KULESZA BASZTOWA KRAK?W...
Zn?w listonosz depeszy dor?czy? nie mo?e,
Bo Kulesza wyjecha? nad morze.
I zn?w aparat stuka,
I zn?w listonosz szuka:
KULESZA S?ONECZNA SOPOT...
I znowu z Kulesz? k?opot,
Bo wyjecha? do ?om?y, do stryja.
Zn?w telegraf litery wybija,
Za Kulesz? depesza pod??a:
KULESZA TRAUGUTTA ?OM?A...
Ale w ?om?y ta sama nowina -
Wyjecha? do Szczecina!
Depesza w ?lad za nim leci:
KULESZA PORTOWA SZCZECIN...
A w Szczecinie ta sama nowina -
Wyjecha? do Lublina.
Z Lublina do Olsztyna,
Z Olsztyna do Raszyna,
Z Raszyna do Cieszyna...
Tak? mia? z nim telegraf robot?!
Wreszcie wr?ci? do domu w sobot?.
Ledwo wr?ci?, przychodzi depesza:
OB
KULESZA KO?CIUSZKI KOLUSZKI
WARSZAWA KRAK?W SOPOT
?OM?A SZCZECIN LUBLIN
OLSZTYN RASZYN CIESZYN KOLUSZKI
STOP
PRZYJE?D?AJ DO KIELC NA RACUSZKI
BOB
Ledwo przysz?a depesza,
Skoczy? Leszek Kulesza
I po chwili ju? by? w autobusie,
Bo bardzo spieszy?o mu si?.
Przyjecha? do Kielc w sam? por?
Wieczorem,
Kiedy na st?? wnoszono racuszki.
A racuszki - wprost liza? paluszki,
Takich nigdzie i nikt wam nie poda!
Nie proszono was?
A szkoda!
DWA KOGUTY
W Lututowie pod Sieradzem
(Zreszt? wie?? t? sprawdzi? radz?)
?y?y niegdy? dwa koguty,
Dwa koguty-ka?akuty.
Ka?dy pi?knie by? obuty
I na obie nogi kuty,
Ka?dy mia? ostrog? z?ot?,
Mia? ostrog? w?a?nie po to,
By j? mie?, gdy szed? piechot?.
C?? to by?y za koguty!
Ka?dy z nich mia? grzebie? suty,
Ka?dy pia? co do minuty,
Trz?s? grzebieniem. Gdy za? ucich?,
Wraca? do swych spraw kogucich.
Lecz rozumu dwa koguty
Mia?y ma?o - ze dwa ?uty,
Zreszt?, mia?y czy nie mia?y,
Nadzwyczajnie pi?knie pia?y,
A? si? panny zachwyca?y,
Gdy na r??ne pia?y nuty
Dwa koguty-ba?amuty.
Sz?y koguty ulicami
Pobrz?kuj?c ostrogami,
Bardzo godnie, bardzo zgodnie,
W pas k?aniali si? przechodnie,
Ka?dy ich si? ba?, rzecz prosta,
Nawet burmistrz i starosta,
Nawet wszelka inna w?adza
Ze Z?oczewa i z Sieradza.
A ju? je?li o tym mowa,
Stra? ogniowa z Lututowa,
Chocia? by?a pe?na buty,
Dr?a?a widz?c dwa koguty,
Dwa koguty-ka?akuty.
Mia?a stra? orkiestr? d?t?,
Kt?ra gra?a w ka?de ?wi?to
Niezale?nie od pogody,
Lecz kapelmistsz, cho? niem?ody,
Nie ?mia? podnie?? swej batuty,
Kiedy pia?y dwa koguty.
Mia?y taki plan uknuty
Dwa koguty-ka?akuty,
?e na wiosn? oraz w lecie
Sprawowa?y stra? w powiecie.
Wi?c na targach i jarmarkach
Pr?bowa?y mleko w garnkach,
Skoro ?wit budzi?y ludzi,
A kto w por? si? nie zbudzi?,
Ten mia? ca?y dzie? zatruty,
Tak mu pia?y dwa koguty.
Ju? o si?dmej g?o?ne pianie
Zwo?ywa?o na ?niadanie,
?ci?le kwadrans przed dwunast?
Jad?o obiad ca?e miasto,
Potem zn?w koguty pia?y
Daj?c pianiem tym sygna?y,
By si? sklepy zamyka?y.
A wieczorem o dziewi?tej
Rozbrzmiewa?y wszystkie k?ty
Powtarzanym wprost bez liku:
Kukuryku! Kukuryku!
I natychmiast ca?a dziatwa
Spa? si? k?ad?a gasz?c ?wiat?a.
Du?o lat koguty pia?y,
Piej?c w?adz? sprawowa?y.
A? kt?rego? pi?tku z rana
Zasz?a rzecz niespodziewana:
Jeden z miejskich sza?aput?w
By? niegrzeczny dla kogut?w.
"C?? to - wo?a? - za zwyczaje,
?e mi dr?b na drodze staje?
Ja kogut?w nie uznaj?,
Ja mam ka?dy dzie? zatruty
Przez koguty-ka?akuty!"
Rozgniewa?y si? koguty,
Podci?gn??y tylko buty,
Jeden ?mia?ka kopn?? w nog?,
Drugi w ?ydk? wbi? ostrog?,
I walczy?y z nim dop?ty
Dwa koguty-ka?akuty,
A? pobity i pok?uty
Uciek? w pole kln?c koguty.
Ale im poprzysi?g? zemst?,
Wi?c si? zaszy? w krzaki g?ste,
A ?e by? to sam Boruta,
Zna? si? dobrze na kogutach.
W czas jesiennych, z?ych niepog?d
Szed? na spacer jeden kogut,
A gdy mia? ju? do?? szarugi,
Szed? na spacer kogut drugi.
Wi?c Boruta raz wieczoram
Za drzewami stan?? z worem,
A gdy kogut szed?, Boruta
W?r narzuci? na koguta
I przydepta? jeszcze butem,
Po czym w?r zawi?za? drutem.
Gdy si? drugi kogut zjawi?,
Z nim tak samo si? rozprawi?,
I ten drugi w?r w kogutem
Te? zakr?ci? mocno drutem.
Mrukn??: "To mi si? podoba!"
Wzi?? na plecy worki oba
I do ?odzi, na Ba?uty
Zani?s? w workach dwa koguty,
Dwa koguty-ka?akuty.
Tam na targu si? wychytrzy?
I jak dr?b najpospolitszy
Sprzeda? je handlarzom z ?aska,
Kt?rzy dali, ile ?aska.
Ot, i koniec. A Lutut?w
Wnet podupad? bez kogut?w.
Odt?d nikt nie wstawa? w por?,
Obiad jad?o si? wieczorem,
Stra? o ca?y dzie? bez ma?a
Do po?aru si? sp??nia?a,
Nawet mleko na odmian?
By?o stale fa?szowane.
Odt?d z rzadka w Lututowie
O kogutach kto? opowie:
"By?y sobie dwa koguty,
Dwa koguty-ka?akuty..."
KANATO
W poci?gu ?cisk, w poci?gu t?ok,
Ju? si? zako?czy? szkolny rok
I na wakacje jedzie dziatwa,
Lecz z wakacjami rzecz nie?atwa,
Bo ten pojecha? chce nad morze,
A ?w nad morzem by? nie mo?e;
Ten chcia?by w g?ry po raz wt?ry,
Ale mu w?a?nie szkodz? g?ry.
S? jeszcze pola, ziele? lasu,
Jeziora, rzeki... Nie tra? czasu!
W ko?cu znalaz?e? si? w przedziale,
Lokomotywa ju? ospale
Wypuszcza dyn, ruszaj? t?oki
I jedziesz, jedziesz w ?wiat szeroki!
"Gdzie s? walizki? Jednej brak!"
"A ta nie nasza?" "Ale? tak!"
"Czyja to teczka? Pan troszeczk?
Zechce posun?? swoj? teczk?."
"Gdzie nasze miejsca? Wprost nie spos?b!
W jednym przedziale tyle os?b..."
"Przepraszam, tutaj pan ten siedzia?..."
"J?zefie, chod?, to inny przedzia?..."
"Mamusiu, pi?!" "Tam by?a woda,
Przepraszam, mo?e pan mi poda..."
"Otworzy? okna? Ja otworz?..."
"Tu jeszcze dziecko usi??? mo?e..."
"Gdzie klucze? Czy? ty nie bra? kluczy?..."
A poci?g sapie, dudni, huczy,
A poci?g p?dzi, p?dzi w ?wiat.
Nareszcie ka?y jako? siad?,
Wi?c przede wszystkim czworo dzieci:
Helenka, Ry? i Henio trzeci,
A czwatry Jurek, brat przyrodni.
"Czy nie jeste?cie jeszcze g?odni?"
"A co dzi? mamy do jedzenia?"
"Bu?eczki z szynk? s? dla Henia,
A dla was jajka i kotlety."
Tu ojciec wyjrza? zza gazety,
Inni si? tak?e poruszyli,
Wyj?li ?ywno?? i po chwili
Podr??ni, jakby od niechcenia,
Wzi?li si? wszyscy do jedzenia.
Ko?ysze k?? miarowy stuk,
I wkr?tce sen podr??nych zm?g?.
A gdy znu?eni ludzie zasn?,
Nie czuj? tego, ?e jest ciasno,
Nie s?ysz? krzyk?w konduktora,
A tu wysiada? w?a?nie pora.
Zerwa? si? ojciec, zbudzi? matk?,
A matka dzieci swych gromadk?,
Przed okno wyrzucaj? baga?.
"Dlaczego, Heniu, nie pomagasz?"
"Helenko, szukaj kapelusza!"
"Chod?, Jurku, poci?g zaraz rusza!"
"Pilnujcie Rysia! Koc zabierzcie!"
"Gdzie Henio? Pr?dzej! No, nareszcie!..."
A wi?c wakacje! Pi?kny czas!
W oddali wida? siny las,
Gdzie pe?no jag?d i poziomek,
A w s?o?cu stoi ma?y domek.
Tu pa?stwo Solscy po raz trzeci
Sp?dzaj? lato z czworgiem dzieci.
Pan Solski, je?d??c raz po kraju,
Ten domek spostrzeg? i wynaj??,
Bo tu co rok odpocz?? mo?e,
Bo tutaj z okna wida? morze,
Jego przyp?ywy i odp?ywy.
Dla dzieci tu jest raj prawdziwy!
Przy drodze sklep i m?yn nad rzek?,
I wie? rybacka niedaleko.
Tu pani Solaska ma sw?j sad,
I sadzi w nim od paru lat
Gatunek drzew nie spotykany.
In?ynier Solski kre?li plany,
Rysuje szkice, mierzy, liczy,
Bo jest warszawskim budowniczym
I - jak to cz?sto u nas bywa -
Przy pracy w?a?nie odpoczywa.
A dzieci? Dzieci ledwo wstan?,
Ju? biegn? drog? dobrze znan?
Do lasu, w gro?ne, ciemne g?szcze,
Gdzie brz?cz? muchy i chrab?szcze
I dok?d poprzez mur zaro?li
Nie mog? dosta? si? doro?li.
Tam w g?stwinie drzew panuje mrok,
Tam, gdzie postawi? tylko krok,
Przer??ne dziwy wida? z bliska:
Mo?na wi?c podej?? do mrowiska,
Mo?na podpatrze?, jak z pag?rka
W d?? ze?lizguje si? jaszczurka,
A obok tu? wiewi?rka zwinnie
Wbiega po pniu, jak kot po rynnie
?pi je? zaszyty w li?cie suche,
Z?y paj?k czai si? na much?,
Tu dzi?cio? puka w kor? buka,
Gdzie indziej znale?? mo?na ?uka,
A tam kuku?ka znowu kuka,
Lecz jej nie wierzcie, bo oszuka.
Gdy si? zapu?ci? g??biej w las,
Jest miejsce, dok?d ?aden z was,
Chocia? si? uczy? geografii,
Na pewno dotrze? nie potrafi.
A szkoda, bo tam jest polana
Przez starszych dot?d nie zbadana,
Jest wielka dziupla w starym d?bie,
A od niej, gdy si? spu?ci? g??biej,
Prowadz? d?ugie korytarze
Do wydm piaszczystych i na pla??.
Tak twierdzi Henio. Lecz nikt nie wie,
Co jest naprawd? w starym drzewie.
Pod wodz? Henia na polanie
Rozbili ob?z sw?j "Indianie."
W?dz si? nazywa Dzielny ?uk,
Za wodzem Jurek nosi ?uk
I ma na imi? Orze? P?owy,
Helenka zwie si? Skrzyd?o Sowy,
A Ry?, cho? jeszcze bardzo ma?y,
Otrzyma? imi? Krwawej Strza?y.
gdy raz na obiad by?a kura,
Henio pozbiera? kurze pi?ra
I umocowa? je na g?owie,
Jak wykle robi? to wodzowie.
Jeszcze wynalaz? w?r?d zabawek
Co?, co udaje tomahawek,
I dzi? wymaga od rodze?stwa
Czci i ?lepego pos?usze?stwa.
W?dz ma dopiero dziesi?? lat,
A jednak id?c w ojca ?lad
Buduje miasto na polanie,
By mogli mieszka? w nim "Indianie."
Obmy?li? wszystko nale?ycie
I wyrysowa? plan w zeszycie,
Potem przez kilka dni wytrwale
Wymierza? teren, wbija? pale,
Oznacza? sznurkiem ogrodzenia
I napisami na kamieniach
Zaznacza? place i ulice.
Do pnie przywi?za? za? tablic?
Z napisem: MIASTO INDIAN POLSKICH
WZNIESIONE PRZEZ RODZE?STWO SOLSKICH.
Poprzez polan? strumyk bieg?,
W?dz nad strumykiem stoj?c rzek?:
"Popatrzcie, oto nasza rzeka!
Tutaj nas wielka praca czeka,
Bo cho? ta rzeka niejest d?uga,
Musi na rzece by? ?egluga.
Je?li mi ca?y szczep pomo?e,
St?d wyp?yniemy a? na morze.
Ja stan? sam na czele floty!
Niech ojciec da nam ze sto z?otych,
A wnet pop?ynie ??d? india?ska
A? do Szczecina, a? do Gda?ska
I przemierzymy wszystkie morza
Tak, jak to czyni ?Dar Pomorza?."
I m?wi? dalej Dzielny ?uk:
"Tutaj po?o?y? trzeba bruk,
Bo tutaj b?dzie Plac Zwyci?stwa.
Na lewo, tam gdzie krzak?w g?stwa,
B?dzie nasz rejon przemys?owy...
Innymi s?owy, Orze? P?owy
Narz?dzia swoje tu przyniesie,
I urz?dzimy warsztat w lesie.
Bardziej na zach?d, przy tym d?bie
B?dzie co? niby jak Zag??bie,
Czyli kopalnie oraz huty.
B?dziemy kopa? tam dop?ty,
Dop?ki kopa? nam wypadnie,
By zbada?, co jest w dziupli na dni.
Na wzg?rzu, na p??noco-wsch?d,
Gdzie po?o?y?em wczoraj drut,
Wybudujemy radiostacj?,
Bo chyba mi przyznacie racj?,
?e w?dz bez radia nic nie znaczy,
I ?e nie mo?e by? inaczej."
"Ma s?uszno??! - krzykn?? Orze? P?owy -
Radio by? musi. Nie ma mowy!
Dasz oszcz?dno?ci swe, Helenko!"
"Nie dam..." - Helenka rzek?a cienko.
W?dz s?ucha? gro?ny i surowy:
"Nie dasz, to skalp ci zedr? z g?owy!"
Helenka a? poblad?a z trwogi:
"Ju? dam, lecz nie b?d? taki srogi."
I m?wi? dalej Dzielny ?uk:
"Tam na po?udniu, gdzie ten buk,
Stanie Muzeum Narodowe.
Mamy poczt?wki kolorowe,
Muszelki, znaczki, fotografie...
Ju? ja urz?dzi? to potrafi?.
Tam, gdzie deska le?y, z czasem
Wybudujemy w?asn? tras?
Na wz?r W-Z, co jest w Warszawie,
I to by by?o wszystko prawie."
"A port gdzie? - spyta? Orze? P?owy. -
O tym nie by?o dot?d mowy!"
Rzek? Dzielny ?uk: "Nie b?d? przeczy?,
Port... zbudujemy! Wielkie rzeczy..."
"I ja mam tak?e jedn? my?l! -
Zawo?a? nagle ma?y Ry?. -
Musimy zoo mie? tak samo,
Bo dok?d b?d? chodzi? z mam??"
Krzykn?li wszyscy: "Racja! Zgoda!"
I Dzielny ?uk z powag? doda?:
"Tak, zoo b?dzie tam, na lewo,
Gdzie le?y to z?amane drzewo.
Z palik?w zrobi si? sztachety,
Tylko nam zwierz?t brak, niestety!"
"Jest kret! To nasza zdobycz ?wie?a."
"Ja obiecuj? przynie?? je?a!"
"A Jurek?" "Ja - zawo?a? Jurek -
Na?api? ?abek i jaszczurek!"
Ju? lato w pe?ni. W znojny dzie?
Cho? cz?owiek nawet nie jest le?,
Od pracy stroni. S?o?ce pra?y,
Wi?c pa?stwo Solscy s? na pla?y,
A razem z nimi dzieci czworo.
Morze jest ciche jak jezioro
I taka dzisiaj ciep?a woda,
?e z wody wyj?? po prostu szkoda.
Pan Solski Henia uczy p?ywa?,
Helenka woli odpoczywa?,
Ry? zbiera muszle, a w oddali
??dka ko?ysze si? na fali.
To Jurek z matk?. I c?? wi?cej?
Szcz??liwy, pi?kny wiek dzieci?cy!
Na obiad wreszcie przyszed? czas.
"Idziemy ju?, wo?aj? nas!
Czy towarzystwo jest gotowe?
Rysiu, we? majtki k?pielowe!
Chod?cie, p?jdziemy ko?o m?yna."
Szybko zebra?a si? rodzina -
Maj? do domu niedaleko -
Oto ju? sklep i m?yn nad rzek?,
U?miecha si? uprzejmie m?ynarz...
Czy m?yn ten sobie przypominasz?
Helenka z matk? id? pierwsze,
Henio ugania si? za ?wierszczem,
A Jurek wszystkim figle p?ata...
Weso?e dni, szcz??liwe lata!
Ze smakiem ka?dy obiad zjad?,
I mo?na znowu ruszy? w ?wiat,
Wi?c niecierpliwi?c si? ogromnie
Zawo?a? w?dz: "Indianie, do mnie!"
I po kolana brodz?c w chwastach
Do india?skiego poszli miasta.
Wychodz?c, Henio po kryjomu
Ma?a siekierk? zabra? z domu
I rzek?, gdy przyszli na polan?:
"B?dziemy r?ba? d?b na zmian?!
Ja pierwszy zaczn?, drzewo zgn?bi?,
Bo musz? wiedzie?, co jest w d?bie,
I co si? wewn?trz dziupli dzieje.
Si? nam wystarczy, mam nadziej?!"
Gdy w?dz uderzy? pierwszy raz,
?a?osnym echem rozbrzmia? las.
Kiedy uderzy? po raz drugi,
Rozleg? si? w lesie lament d?ugi.
Kiedy uderzy? po raz trzeci,
Trzasn??a kore - patrz? dzieci -
Powsta?a w d?bie ma?a dziurka,
Z dziurki wychyla si? jaszczurka,
Lecz nie zwyczajna, wiedzcie o tym!
Na niej czapraczek szyty z?otem,
N??ki w trzewiczkach z mi?kkiej sk?rki,
I ?uska nie jak u jaszczurki,
Jeno ze srebra, co si? mieni?c,
Brz?czy jak ma?y srebrny pieni?dz.
Tym razem Dzielny ?uk si? zl?k?,
Siekiera mu wypad?a z r?k,
Patrzy i oczom swym nie wierzy.
Na jego miejscu, b?d?my szczerzy,
My by?my tak?e si? zdziwili.
W?dz opanowa? si? po chwili,
Skin?? na "Indian" i rzek? szeptem:
"Nie przewidzia?em tego przedtem,
?e w dziupli b?dzie w?a?nie ona.
Popatrzcie, jaka wystraszona,
Trzeba j? z?apa?, nim och?onie."
I... delikatnie wzi?? j? w d?onie.
Jaszczurka dr?a?a z przera?enia,
Patrz?c nieufnie w oczy Henia.
I nagle rozleg? si? jej g?os:
"?a?osny los, nieszcz?sny los...
?y?am sto lat w stuletnim d?bie,
A jednak dot?d nikt w obr?bie
Mojego d?pu nie przebywa?
I snu mojego nie przerywa?."
Dzieci s?ucha?y tej przemowy
Z zapartym tchem. Ju? zmierzch lipcowy
Pog??bia? mroczne cienie lasu.
Jurek si? zbli?y? bez ha?asu
I nad jaszczurk? schyli? g?ow?,
By lepiej s?ysze? jej przemow?,
Ona za? rzek?a tak to Jurka:
"Jestem jaszczurka Srebrna Chmurka...
Pod ziemi? srebrny pa?ac mam
I tajemnice wszelkie znam.
Je?li mnie z r?k swych wypu?cicie,
Odwdzi?cz? si? wam nale?ycie
I spe?ni? wszystko na ??danie.
Czego pragniecie, to si? stanie!"
Dzieci s?ycha?y tej przemowy
Z zapartym tchem. Ju? zmierzch lipcowy
Pog??bi? mroczne cienie lasu,
Wi?c Henio rzek?: "Nie tra?my czasu,
Musimy w domu by? na si?dm?,
A przecie? wybra? nie jest trudno.
Chcemy jednego: na polanie
Prawdziwe miasto niechaj stanie!"
Po wys?uchaniu jego s??w
Jaszczurka cicho rzek?a zn?w:
"Jak za??dali?cie, tak b?dzie,
Lecz miejcie jeszcze to na wzgl?dzie,
?e nim si? stanie czar tak rzadki,
Musicie zgadn?? dwie zagadki.
Wi?c pierwsza: "Mieszka, gdzie si? zdarzy,
I cho? jest zimna, jednak parzy."
Ten si? namy?la?, ?w zgadywa?,
Gdy naraz krzykn?? Ry?: "Pokrzywa!"
"Nast?pna: Mieszka ?r?d d?browy
I ma kapelusz zamiast g?owy!
No, co? Czy z was odgadnie kt?re?"
"Grzyb!" - zawo?a?y dzieci ch?rem.
Jaszczurka, brz?cz?c srebrem ?usk,
Szepn??a: "Sprawny macie m?zg,
Nic nie poradz?! Odgadli?cie!
Dotrzymam s?owa, oczywi?cie,
Bo nie dotrzyma? go nie mog?,
Ale wam musz? da? przestrog?:
Skoro na wasze zawo?anie
Prawdziwe miasto tutaj stanie,
Jednego strze?cie si? wyrazu,
Bo utracicie je od razu.
Wyraz, co grozi mu zatrat? -
Zapami?tajcie - brzmi: KANATO.
Miasto przepadnie, gdy kto? powie:
KANATO. Taka moc w tym s?owie!"
Rzek?a i znik?a. Czarny mrok
Ogarn?? las, przes?oni? wzrok.
My?la?y dzieci, ?e o?lep?y,
Ale po chwili promie? ciep?y
O?wietli? drzewa i polan?,
A na niej... miasto murowane.
I znowu s?o?ce jasno ?wieci,
Po mie?cie spaceruj? dzieci,
Jad? tramwaje: "tr?jka", "czw?rka",
W basenie pluszcze si? jaszczurka,
W domach s? kina, sklepy, szko?y,
W?r?d ulic kr??y t?um weso?y,
A ?rodkiem mista p?ynie rzeka
I wida? du?y port z daleka...
Na przodzie p?dzi? Dzielny ?uk,
A za nim tu? trzy pary n?g.
Do domu z krzykiem wpad?y dzieci:
"Pr?dzeej, niech ojciec z nami leci...
Jest nowe miasto!... Mama wstanie!...
W lesie... Prawdziwe... Na polanie...
Srebrna jaszczurka... Pr?dzej, mamo!"
Ka?de powiedzie? chce to samo,
Bez?adnie krzycz? w podnieceniu,
A? wreszcie rzek? pan Solski: "Heniu,
Ju? niecierpliwi? si? zaczyman,
O co wam chodzi? Powiedz ty nam!"
Henio wzi?? oddech i co wiedzia?,
Rodzicom wiernie opowiedzia?.
Ojciec roze?mia? si?: "No tak,
Jeszcze nam tego tylko brak,
?eby dzieciaki w lesie spa?y.
Sen rzeczywi?cie by? wspania?y!"
Tu Henio podbieg? i na nowo
J?? przekonywa?: "Daj? s?owo,
Kiedym powiedzia?: Na polanie
Prawdziwe miasto niechaj stanie,
Odrzek?a mi jaszczurka na to...
Jaszczur-ka-na-to... - zblad? - KANATO...
S?owo KANATO wym?wi?em...
Co ja zrobi?em!... Co zrobi?em!"
Jurek si? zerwa?: "Mamo! Tato!
Wszystko przepad?o przez... KANATO!"
Podni?s? si? zam?t, lament, p?acz...
Ry? rzek? z wyrzutem: "Heniu, patrz,
Taki w?dz z ciebie... Po co? gada??"
Helenka w k?cie sta?a blada,
A Dzielny ?uk opu?ci? g?ow?
I ?zy po?yka?. Jednym s?owem,
Og?lny smutek by? tak du?y,
?e ju? pan Solski nie m?g? d?u?ej
Patrze? na twarze zap?akane.
Rzek? tedy: "Chod?my na polan?!
Je?eli miasto, drodzy moi,
Sta?o, to na pewno stoi,
Mo?e wi?c b?dzie po zmartwieniu?
Chod?my! Helenko, Jurku, Heniu!"
Aczklwiek dzie? poma?u gas?,
Odg?osem gwaru rozbrzmia? las.
Szli wszystcy naprz?d szybkim krokiem
Przez chwasty g?ste i wysokie,
Mi?dzy krzakami berberysu,
A gdy poznali ju? z zarysu
Stoj?ce w cieniu drzew mrowisko,
Powiedzia? Ry?: "Jeste?my blisko!"
Doko?a w lesie by?o g?ucho,
Dzi?cio? zapuka? w kor? such?,
Kuku?ka siedz?c gdzie? na buku
Odpowiedzia?a: "Ku-ku, ku-ku..."
I wiatr w?r?d li?ci zaszele?ci?
Jak w tajemniczej opowie?ci.
Jeszcze dwa krzaki... Jeszcze krzak...
Niestety! Sta?o si?! No tak!...
Polana... Ani ?ladu miasta,
Po lewej stronie d?b wyrasta,
W tym d?bie stara dziupla milczy,
Opodal krzew jagody wilczej,
Wysoko szumi? drzew wierzcho?ki,
A dole stercz? wbite ko?ki,
Przez Henia sznurkiem po??czone.
Popatrza? Dzielny ?uk w t? stron?
I rzek? pos?pnie: "Miasta nie ma!"
Przez chwil? trwa?a scena niema,
Wreszcie pan Solski przerwa? cisz?...
Mam pisa? dalej? A wi?c pisz?!
Pan Solski tak do dzieci rzek?:
"S?uchajcie, jest dwudziesty wiek,
W dwudziestym wieku ?wiat nasz stary
Nie wierzy w dziwy ani w czary,
I owo miasto najwyra?niej
Powsta?o w waszej wyobra?ni.
Tu nic nie by?o na tej trawie.
Zreszt?... widzieli?cie w Warszawie,
?e odbudowa czy budowa,
To nie s? czarodziejskie s?owa,
To nie s? cuda ani dziwy,
Ale cz?owieka trud prawdziwy.
Praca! Wytrwa?a i planowa -
Na tym opiera si? budowa.
Aby osiedle nowe wznie??,
Moc dzia?a? trzeba z sob? sple??.
Pomy?le? tylko: chcesz budowa?,
To wpierw ?elazne belki sprowad?.
Do tego jest niezb?dna huta,
Gdzie taka belka jest wykuta.
Huta bez maszyn nic nie zdzia?a,
Wi?c zn?w robota jest niema?a:
Czym wprawi? w ruch motory liczne?
Zbuduj maszyny elektryczne!
Masz ju? maszyny wyko?czone,
Trzba je przywie??. Czym? Wagonem!
Lecz ?eby wagon wi?z? maszyny,
Po?o?y? trzeba b?dzie szyny.
By ruszy? motor - w??czasz pr?d,
Ale ten pr?d otrzymasz sk?d?
Musisz zbudowa? elektrowini?,
Lecz zastanawiasz si? ponownie,
Jak uruchomi? t? pot?g??
Do tego jest konieczny w?giel!
I znowu my?lisz, naturalnie,
O tym, ?e musisz mie? kopalni?.
Lecz ?a?cuch tu si? nie urywa,
Bo w?giel cz?owiek wydobywa,
Cz?owieka za? wy?ywi? trzeba,
Wi?c musisz mu dostarczy? chleba.
I zn?w potrzebne s? wagony,
By wie?? do miasta wiejskie plony..."
Zdziwiony wielce szumia? las,
Bo s?ysza? o tym pierwszy raz.
D?b si? zamy?li?: "Rzecz zawi?a,
By drzewo ?ci?? - potrzebna pi?a,
Pi?y wyrabia si? ze stali,
Stal daje huta, i tak dalej...
Jak liczne r?ce si? z?o?y?y
Na fabryk? zwyk?ej pi?y!"
Dzieci s?ucha?y zamy?lone,
Bo zrozumia?y tak?e one,
?e nie jaszczurki, tylko luczie
Buduj? miasta w wielkim trudzie,
Buduj?, wznosz? wed?ug planu
I nic nie zmieni tego stanu.
Pan Solski przerwa?, siad? na pniu
I rzek? po chwili: "Chod?cie tu,
S?uchajcie! Dzi?ki wam do g?owy
Przyszed? mi pomys? ca?kiem nowy.
Mieli?cie racj?! Na polanie
Prawdziwe miasto niechaj stanie!
Gdy tylko wr?c? do Warszawy,
Zaraz si? wezm? do tej sprawy.
Pom?wi? o tym w mej centrali,
Tam pomoc dla was si? ustali,
W ten spos?b ju? w nied?ugim czasie
Zbudowa? Miasto Dzieci da si?.
Marzeniu wi?c si? stanie zado??!
Pomy?lcie, jaka b?dzie rado??!...
Marzenia wasze wciela? w czyn,
To b?dzie woda na nasz m?yn!
Zrobimy tutaj wszystko sami,
Wy, oczywi?cie, a my z wami.
W tym roku teren wyr?wnamy,
Kilofy s?, ?opaty mamy...
Porusz? te? miejscow? w?adz?,
I z kierownictwem si? naradz?.
Przez zim? opracuj? plany
Na przysz?y sezon budowlany,
I fundamenty pod budow?
Ju? mog? by? za rok gotowe.
I stanie miasto, jak si? patrzy,
Ju? za dwa lata albo za trzy."
Wypiek?w dosta? Dzielny ?uk,
Zdar? z g?owy pi?ra, kopn?? ?uk
I ojcu rzuci? si? na szyj?
Wo?aj?c: "Ojciec nasz niech ?yje!"
Ogarn?? wszystkich taki zapa?,
?e nawet Ry? na pie? si? wdrapa?
I krzycza?, cho? go dusi? kaszel:
"A jak nazwiemy miasto nasze?"
Pan Solski d?oni? potar? czo?o,
U?miechn?? si? i rzek? weso?o:
"Mo?na je nazwa?, dajmy na to...
Jaki to wyraz by?? Kanato?
Niech si? KANATO nazw? stanie
Osiedla dzieci na polanie!
KANATO! - skacz?c wo?a? Ry?.
KANATO! - a to ?wietna my?l!
KANATO! - powt?rzy?o echo.
Dzieci z rado?ci? i uciech?
Taniec zwyci?stwa odta?czy?y
Krzycz?c KANATO z ca?ej si?y.
Na tym sko?czy?a si? narada,
Bo coraz g?stszy mrok zapada?.
Gdy stanie miasto, jak si? patrzy,
Ju? za dwa lata, albo za trzy,
Pewno zaprosi mnie KANATO,
?ebym w?r?d dzieci sp?dzi? lato.
Co tam zobacz? i us?ysz?,
To w nowej ksi??ce wam opisz?.
LATAJ?CY POGRZEBACZ
Niedaleko Sochaczewa
Stoi drzewo. Gdy od drzewa
Jecha? cztery mile w lewo,
Wida? miasto B??kitniewo.
I w?a?ciwie to nie miasto,
Lecz miasteczko - jedno na sto,
W kt?rym zawsze b??kit nieba
Jest bezchmurny, gdy potrzeba,
W kt?rym wrzos, gdy zechce, kwitnie
Nie liliowo, lecz b??kitnie,
Gdzie na mo?cie ka?da deska,
Chce, czy nie chce, jest niebieska,
Gdzie na rynku ka?da ?ciana
Jest na b??kit malowana,
I gdzie ka?dy dom za rynkiem
Jest pokryty modrym tynkiem.
W Polsce nikt zapewne nie wie,
?e w miasteczku B??kitniewie
Na ulicy Czere?niowej
Stoi jeden domek nowy
Nie b??kitny, lecz r??owy.
Domek ten jest wynaj?ty.
Mieszka w nim pan Prusz Wincenty,
Kt?ry, s?u??c B??kitniewu,
Uczy muzyki i ?piewu.
Nawet si? nikomu nie ?ni,
Jakie pi?kne zna on pie?ni,
Tote? zawsze ?piew rozbrzmiewa
Na ulicach B??kitniewa.
Nawet w?jt i wszyscy radami,
I zwierzchnicy, i podw?adni,
Ca?a m?odzie? B??kitniewa
Z Panem Pruszem lekcje miewa,
Wi?c kto spotka pana Prusza,
Ten uchyla kapelusza.
Pan Wincenty Prusz mia? syna,
I tu... bajka si? zaczyna:
Ojciec nazwa? syna Protem.
Matka zmar?a wkr?tce potem,
I pozosta? Prot sierota,
Lecz pan Prusz tak dba? o Prota,
?e mu ojcem by? i matk?
I strofowa? ch?opca rzadko.
Prot mia? siedem lat mniej wi?cej,
Siedem lat i pi?? miesi?cy,
A ju? chodzi? po sprawunki,
Umia? pisa?, zna? rachunki,
Lecz zrz?dzeniem dziwnym losu,
Nie mia? s?uchu ani g?osu,
I by? jednym w B??kitniewie,
Kt?ry nie zna? si? na ?piewie.
Ojciec tym ogromnie gryz? si?,
Ale z palce nikt nie wyssie
Tego, co natura daje.
Prot mia? inne obyczaje:
W swym pokoju na stoliku
R??nych kluczy mia? bez liku,
Mn?stwo gwo?dzi zardzewia?ych,
?rubek du?ych, ?rednich, ma?ych,
Drut, scyzoryk, stare d?utko,
Troch? blachy - m?wi?c kr?tko,
Prota fach ?lusarza n?ci?,
Przy stoliku d?uba?, kr?ci?,
Psu?, naprawia?, psu? na nowo,
A pan Prusz wci?? kiwa? g?ow?:
"To dopiero jest zgryzota!
Co wyro?nie z tego Prota?
Czego mo?na si? spodziewa?
Po kim?, kto nie umie ?piewa??"
By? w miasteczku ?lusarz m?ody,
Kt?ry co dzie? dla wygody
Pa? gospody?, wczesnym rankiem
Zatrzymywa? si? przed gankiem
Nawo?uj?c: "Komu, komu
Trzeba co? naprawi? w domu?"
Wybiega?y gospodynie:
"Pan zlutuje mi naczynie!"
"Pan naprawi kran przy zlewie!"
"Co tam s?ycha? w B??kitnieiwe?"
"Czy pan klucz dorobi? mo?e?"
"Prosz? mi oaostrzy? no?e!"
"Pan otworzy mi szuflad?!"
"Niech pan wst?pi przed obiadem!"
?lusarz robi wszystko ?wietnie,
Tu przybije, tam obetnie,
Tu pobieli, tam naprawi,
Rozweseli i zabawi.
Nic dziwnego, ?e ?lusarza
Ka?dy lubi i powa?a.
Ka?dy - opr?cz pana Prusza.
Pana Prusza ma?o wzrusza
?lusarz oraz jego praca:
"Ch?opcu w g?owie poprzewraca?!
Zamiast uczy? si? bemoli,
Prot rozkr?ca? zamki woli,
Woli d?uba? w p?ku kluczy,
Ale ?piewu si? nie uczy!"
Nieraz m?wi? te? do Protu:
"?piewa? tobie nieochota,
Tobie wa?ny tylko ?lusarz.
Popatrz, zn?w si? umorusarz!
Widzisz? Dziura na r?kawie,
Ju? ci wi?cej nic nie sprawi?!"
W szkole inni ch?opcy mali
Te? Protowi dokuczali:
"Jak si? dzi? pan gwo?dzik miewa?"
"Dor?b klucz do B??kitniewa!"
"Co ma ?ebek ?rubki w ?rodku?"
"Do widzenia Protku-M?otku!"
Prot zabawnie czo?o marszczy?:
"Zaczekajcie, b?d? starszy,
Wtedy wszystkim wam poka??,
Co to znaczy by? ?lusarzem!"
Nikt z was jeszcze dot?d nie wie,
?e ?w ?lusarz w B??kitniewie,
Kt?ry wo?a?: "Komu, komu
Trzeba co? naprawi? w domu",
Ca?y dzie? po?wi?ca? pracy,
A na imi? mia? - Pankracy.
Prot z Pankracym ?y? w przyja?ni,
Przy Pankracym czu? si? ra?niej,
Bo Pankracy lubi? Prota,
I gdy przysz?a mu ochota,
Uczy? malca rzeczy prostszych;
A wi?c jak si? no?e ostrzy,
Jak si? lutem spawa druty
Lub naprawia kran zepsuty.
Dnia pewnego przy sobocie
Rzek? Pankracy: "S?ychaj, Procie,
P?jdziesz ze mn? do fabryki,
Chocia? dot?d takie smyki
Do fabryki nie chodzi?y,
Ale z ciebie ch?opiec mi?y
I masz zamiar by? ?lusarzem,
Wi?c fabryk? ci poka??."
Cho? pan Prusz si? d?ugo wzdraga?,
Prot na koniec go przeb?aga?
I po chwili mu Pankracy
Pokazywa? warsztat pracy.
Prot ogl?da? wi?c z zachwytem
L?ni?ce ko?a pod sufitem,
Wielkie ?widry i strugarki,
Mechaniczne obrabiarki,
Ostre no?e, ci??kie m?oty
I narz?dzia do roboty.
Prot przygl?da? si? tym dziwom
I tak jak istot? ?yw?
G?aska? d?oni? stal narz?dzi,
Z ciekawo?ci? zerka? wsz?dzie,
Drepta? przesz?o dwie godziny
Od maszyny do maszyny,
I ze wzrusze? tych ogromu
Z wypiekami bieg? do domu.
W domu za? pan prusz tymczasem
Wy?piewywa? t?gim basem
Swoje "tirli" i "tralala",
A? koguty pia?y z dala,
A? si? wr?ble zlatywa?y,
?wiergota?y i ?wierka?y,
Nawet wilgi, nawet kosy
Zawodzi?y wniebog?osy,
A uczniowie w takt batuty
Powtarzali wszystkie nuty -
Jedni solo, inni ch?rem,
Potem wszyscy zgodnym wtorem
"Tirli-tirli" i "tralala..."
Urasta?a d?wi?k?w skala.
A wi?c w?jt z rozwianym w?osem
Wy?piewywa? pe?nym g?osem,
Jeden z cz?onk?w rady gminnej
?piewa? w takt melodii innej,
Referenci z inspektorem
Wt?rowali mu tenorem,
Za? agronom z praktykantem
Powtarzali wt?r dyszkantem.
P?yn?? ?piew jak wielka fala:
"Tirli-tirli" i "tralala"!
Tak ka?dego dnia wieczorem
Ch?r si? zbiera i z uporem
Wyuczone pie?ni ?wiczy.
Pan Prusz w pozie malowniczej
Stoi w ?rodku na krzese?ku,
Przewodniczy w ?piewnym zgie?ku,
I ch?ralna pie?? rozbrzmiewa
A? po kra?ce B??kitniewa.
P??noc bi?a ju? na wierzy.
Prot od dawna w ???ku le?y,
Lecz nie mo?e spa? zupe?nie.
Ksi??yc toczy swoj? pe?ni?,
Wpada w okno srebrn? smug?,
A Prot nie ?pi, nie ?pi d?ugo,
Wci?? wra?enia swe prze?ywa,
Po nim srebrna smuga sp?ywa...
Naraz gwizdn?? kto? i cmokn??.
Kt?? to? Wyjrza? Prot przez okno,
A za oknem, pod ksi??ycem,
Szed? Pankracy przez ulic?,
W srebrnej smudze zamigota?,
Po czym zbli?y? si? do Prota
I powiada: "S?uchaj, Procie,
Dobrze siedzie? w samolocie,
Autem jecha? doskonale,
Dobrze pru? okr?tem fale,
Gorzej t?uc si? autobusem,
Lepiej konno p?dzi? k?usem...
Ja dla ciebie, ch?opcze drogi,
Nie mam nawet hulajnogi.
Nie mam nic dos?ownie! Przebacz,
Ale daj? ci pogrzebacz!
Jest on mego wynalazku,
Na nim si?d? w ksi??yca blasku,
A pogrzebacz ten w podr??y
Znakomicie ci pos?u?y."
Rzek? i znikn??, jak si? zjawi?,
Lecz pogrzebacz pozostawi?
W r?kach Prota. Prot zdziwiony
Bada go na wszystkie strony,
Nie wie, co ten dar oznacza...
Wreszcie - dosiad? pogrzebacza.
Nim pomy?la?, pomkn?? w g?r?,
Nim si? spostrzeg?, min?? chmur?.
Jeszcze widzia? w dole drzewa,
Widzia? ?wiat?a B??kitniewa,
Jeszcze s?ysza? brzmi?ce z dala
"Tirli-tirli" i "tralala",
A gdy zr?wna? si? z ksi?zycem,
Ksi??yc zmarszczy? srebrne lice
I po polsku rzek? do Prota:
"To dopiero jest dziwota!
Osi?gn??em wiek s?dziwy
I widzia?em r??ne dziwy,
R??ne rzeczy si? zdarza?y,
Ale ?eby ch?opiec ma?y
Sam szybowa? w ?wiat najszerszy,
To si? zdarza po raz pierwszy!"
A Prot z woli pogrzebacza
Dalsze kr?gi wci?? zatacza,
Mleczn? Drog? si? zachwyca,
Nage patrzy - jest tablica,
Na tablicy takie s?owa:
WJAZD DO MIASTA PRZEMYS?OWA
Siedz?c mi?kko jak w fotelu
Prot przybli?a? si? do celu.
Nim pomy?la? - rzek?: "Nareszcie!"
Nim si? spostrzeg? - by? ju? w mie?cie.
Ze zdumieniem przetar? oczy,
Z pogrzebacza zsiad? i kroczy
Przez ulice Przemys?owa.
Czysto?? wsz?dzie jest wzorowa,
Na chodnikach nie ma ?mieci,
Ka?da ?awka a? si? ?wieci,
A na ?awkach siedz? dzieci
Wyk?pane, uczesane...
Domy ?wie?o malowane,
Czysto?? sklep?w oko n?ci,
Ludzie chodz? u?miechni?ci,
Schludni, mili i weseli,
Tak jak u nas przy niedzieli.
Prot rozgl?da si? woko?o,
Jemu tak?e jest weso?o.
Gdy na jezdni Prot przystaje,
Zatrzymuj? si? tramwaje,
Auta mu zje?d?aj? z drogi,
W bok skr?caj? hulajnogi,
A cykli?ci w p??obrocie
Wykrzykuj?: "Witaj, Procie!"
A Prot idzie przez ulice,
Gdzie si? wznosz? kamienice
Niby pa?ac przy pa?acu.
Wreszcie znalaz? si?na placu:
Naoko?o dlaparady
Rosn? drzewa z czekolady,
A na drzewach s? s?odycze
I wyroby cukiernicze.
Czekoladzie zawsze rade,
Smakowit? czeklad?
Ob?upuj? dzieci z miasta,
A co zjedz? - to odrasta.
Id?c w tamtych dzieci ?lady
Prot zjad? kilo czekolady,
Potem poszed? ku fontannie,
Gdzie tryska?a nieustannie
S?upem zimnym i r??owym
Woda z sokiem malinowym.
Gdy Prot najad? si? i napi?,
Jeszcze troch? si? pogapi?,
Wreszcie spyta? z grzecznym gestem:
"Prosz? pana, gdzie ja jestem?"
A przechodzie? mu odpowie:
"Jeste?, ch?opcze, w Przemys?owie.
Tu najlepsi rzemie?lnicy
Jad?, jak do swej stolicy,
Swe narz?dzia doskonali?,
Wynikami si? pochwali?...
R??ne rzeczy si? zdarza?y,
Ale ?eby ch?opiec ma?y
Trafi? tu, do Przemys?owa,
To historia ca?kiem nowa!"
Prot podci?gn?? tylko spodnie
I powiedzia? bardzo godnie:
"Ma?y... ma?y! I c?? z tego?
Jestem uczniem Pankracego
I potrafi? bardzo wiele:
No?e ostrz?, rondle biel?,
Umiem lutem spawa? druty
I naprawia? kran zepsuty...
Niech tu przyjd? ci ?lusarze,
To im wszystko to poka??!"
Pan pokr?ci? tylko g?ow?:
"Niebywa?e, daj? s?owo!
R??ne rzeczy si? zdarza?y,
Ale ?eby ch?opiec ma?y
Opanowa? fach ?lusarza,
To si? po raz pierwszy zdarza!
A wi?c dobrze! Mam tu w?adz?,
Wnet ?lusarzy przyprowadz?."
Prot na ?awce siad? i czeka.
T?um si? snuje, a z daleka
P?ynie znancyh d?wi?k?w fala:
"Tirli-tirli" i "tralala."
Gdzie ?piewaj? - Prot ju? nie wie.
W Przemys?owie? W B??kitniewie?
Prot zamy?li? si?. Tymczasem
Z krzykiem, zgie?kiem i ha?asem
Nadszed? wielki t?um w pochodzie.
"Oto oni! - rzek? przechodzie? -
Oto nasi s? ?lusarze!
Co kto umie, niech poka?e!"
Po?r?d gwaru, ?miech?w, krzyk?w,
Prot powita? rzemie?lnik?w,
Oni za? krzykn?li ch?rem:
Prot niech ?yje! Prota w gor?!"
Podrzucali go, a potem
Wdali si? w rozmow? z Protem.
Rzek? najstarszy: "Drogi Procie,
Pozna? trzeba nas w robocie!
Popatrz, wszyscy?my ?lusarze,
Zapami?taj nasze twarze:
Pierwszy z prawa, tamten t?gi,
Skonstruowa? nowe c?gi,
Co z szybko?ci? o?miokrotn?
Drut najtwardszy nawet potn?.
Tamten m?ot udoskonali?,
Tamten zn?w pi?k? do metali.
Kto u?ywa tych narz?dzi,
Du?o czasu zaoszcz?dzi!
Ten wynalaz? imade?ko,
Imade?ko - arcydzie?ko!
?atwiej mo?na je obs?u?y?
I po?ow? czasu zu?y?.
Ten wymy?li? zn?w przebijak,
Kt?ry si? nie t?pi nijak,
Czy to b?dzie blaszka b?aha,
Czy najgrubsza nawet blacha.
Ten, co fajk? tam zapali?,
Pilnik tak udoskonali?,
?e dzi? jeden mniej si? trudzi,
Ni? poprzednio pi?ciu ludzi.
Ten przys?u?y? si? fabryce,
Bo wynalaz? gwintownic?,
Co nacina ?ruby pr?dzej,
A kosztuje mniej pieni?dzy.
U nas ?lowa nic nie znacz? -
Trzeba si? wykaza? prac?.
Teraz twoja kolej, Procie!
Chcemy pozna? ci? w robocie!
Pomys?owo?? - to si? ceni!
Tu Prot si?gn?? do kieszeni,
Wyj?? ma?e pude?eczko,
W pude?eczku podni?s? wieczko
I powiedzia? jakby z ?aski:
"Oto moje wynalazki!"
I wyjmowa? j?? z pude?ka
Kowade?ka, imade?ka,
Cyrkiel prosty i wygi?ty,
Stemple, klucze, ?rubokr?ty,
M?otki, no?e i pilniki,
K?tomierze, k?towniki,
Pi?y, c?gi i wiertarki,
Obrabiarki r??nej marki
I szlifierki, i strugarki,
Mn?stwo no?yc znakomitych
I toczyd?a, i uchwyty,
I skrobarki do obr?bki,
Druty, gwo?dzie, ?ruby, ?rubki,
Przecinaki, wycinaki...
Wreszcie stos si? zrobi? taki,
?e ?lusarze oniemieli.
Prot za? do nich rzek?: "Je?eli
Chcecie mie? wyniki dalsze
Lepsze, trwalsze, doskonalsze,
Ch?tnie wam to odda? mog?
Bior?c w zamian hulajnog?.
Chc? pojecha? do Warszawy,
Gdzie dla dzieci do zabawy,
A dla starszych dla wygody
Czynne s? ruchome schody."
Ucieszyli si? ?lusarze:
"Wi?c to wszystko dla nas w darze?
Taka hojno?? niebywa?a
Chyba w bajkach si? zdarza?a!"
I krzykn?li zgodnym ch?rem:
"W g?r? Prota! W g?r?! W g?r?!"
Pochwycili go na r?ce.
R?k tych by?o coraz wi?cej,
Podrzucili go do g?ry,
Podrzucili raz i wt?ry,
A? Prot wzbi? si? ponad chmury.
Lecia?, lecia? nieprzerwania
I zrozumie? nie by? w stanie,
Czemu leci tak a leci,
Czemu ksi??yc ju? nie ?wieci,
Czemu ?wiat si? wok?? mroczy?
Nic nie widzia?. Zamkn?? oczy,
Czu?, ?e p?ynie na ob?okach
I ?e leci w d?? z wysoka...
Wreszcie na co? opad? mi?kko.
Popr?bowa? naprz?d r?k?,
C?? to? Ko?dra? I poduszka!
Prot wyskoczy? szybko z ???ka,
Spojrza? w okno - s?o?ce cudnie
Promienieje jak w po?udnie.
Przez ulic? ju? Pankracy
Idzie z nocnej swojej pracy,
Ma pogrzebacz na ramieniu
I jak zwykle staje w cieniu
Nawo?uj?c: "Komu, komu
Trzeba co? naprawi? w domu?"
R?wnocze?nie tu? za ?cian?
?piewa ch?r melodi? znan?,
I urasta d?wi?k?w fala
"Tirli-tirli" i "tralala."
MAGIK
Gdy na zach?d z Sandomierza
I?? przez dwa i p?? pacierza,
Wida? drog?, kt?ra zmierza
Wprost do Dwik?z. Tam przed laty
?y? Fikus?w r?d bogaty,
Co wyrabia? dzwony z brzozy,
A z konopi pl?t? powrozy
I rozs?awi? tym Dwikozy.
Tam, na samym skraju Dwik?z,
Mieszka? ongi magik Fikus,
Zwany ?yso?, trojga imion:
Bonifacy - Filip - Tymon.
Magik Tymon Fikus z Dwik?z
Co dzie? inny robi? psikus.
Raz, gdy wraca? z Sandomierza,
Przeistoczy? w oset je?a,
A gdy szed? do Zawichostu,
Wzi?? i zrobi? je?a z ostu.
Sypa? w g?sior piasek mia?ki,
A wylewa? - sztof gorza?ki.
Innym razem wzi?? koguta,
Schowa? w kiesze? do surduta.
A po chwili - zr?cznie nader -
Wody wyla? z niej pi?? wiader.
Raz, gdy ujrza? muzykusa,
Da? przez ca?y rynek susa
I do warg przytkn?wszy d?onie
Gra? jak gdyby na puzonie,
Na klarnecie gra? po troszku
I na flecie, i na ro?ku,
I nie wiedzia? nikt ju? z Dwik?z,
Czy gra Fikus, czy muzykus.
Ju? nie b?d? m?wi? o tem,
Jak udawa?, ?e jest kotem,
I jak w psasi? z,ieni? potem;
Jak po?yka? kalosz stary,
A wypluwa? okulary;
Jak ne lewej d?oni wsparty
Jedn? z n?g tasowa? karty;
Jak wyjmowa? z ucha wr?bla
I zamienia? wr?bla w rubla;
Jak hodowa? ryby w szafie,
Bo ja sam to te? potrafi?!
Ale wreszcie przebra? miar?:
Spotka? dwie babiny stare
I przemieni? je w dziewcz?ta;
Jedn? wyda? za rejenta,
Z drug? stan?? w Zawicho?cie
I wyswata? j? staro?cie.
Gdy nadesz?a wi?c niedziela,
Wyprawiono dwa wesela,
A ?e by?o to przedpo?cie -
Siedem dni weselni go?cie
Ucztowa w Zawicho?cie.
Lecz Ju? rankiem przy niedzieli
Ca?? sztuczk? diabli wzi?li:
Prys?y m?odych ?on powaby,
A zosta?y stare baby,
Obie krzywe, obie siwe
I okropnie gadatliwe.
W?ciek? si? rejent, w?ciek? starosta,
Ale sprawa nie jest prosta,
Bo gdy ksi?dz po??czy ?lubem
Luba musi zosta? z lubym.
Posz?y skargi na Fikusa,
Skry? si? Fikus do lamusa,
Gdy? z powodu jego sztuczek
W Sandomierskiem powsta? huczek
I ju? pleban oburzony
Chcia? pot?pi? go z ambony.
Uderzywszy wi?c w pokor?,
Fikus wybra? si? wieczorem
Na plebani? i ze skruch?
Drapa? si? to w nos, to w ucho.
Ksi?dz rzek? wreszcie: "Dobra nasza.
Moja kasza, twoja flasza,
Rozegramy to w mariasza?
Fikus szybko rozda? karfy,
A ?e ba? si? nie na ?arty,
Przegra? tyle, ile trzeba,
Zeby dosta? si? do nieba.
Wzi?wszy tedy rozbrat z grzechem,
Fikus rad po?egna? klech?,
U?miechni?ty dosiad? konia,
K?usem pu?ci? si? przez b?onia
I wo?aj?c: "Znaj ?ysonia!
Hokus-pokus, fikus pikus!" -
Pocwa?owa? wprost do Dwik?z.
Wszed? do domu, staje, patrzy -
"Co to? Kto to?" - rzek? poblad?szy.
Podszed? bli?ej - tak, to one,
Dwie staruchy nastroszone,
Staro?cina z rejentow?
Zabawiaj? si? rozmow?.
Fikus gro?nie spojrza? na nie:
"C?? to znaczy, moje panie?"
"Co to znaczy? Nic nie znaczy,
Ot, nie mog?o by? inaczej.
Wyp?dzili nas m??owie,
No i dobrze, i na zdrowie!
Odstawili nas tu koczem,
Gada? teraz nie ma o czem."
Tymon Fikus zblad? ze z?o?ci:
"Ale? bies mi nas?a? go?ci!
Po co? Na co? Jakim prawem?
Rozstaniemy si? niebawem!"
I potrz?sn?? ju? r?kawem,
Aby zakl?? baby w ?aby,
Ale rozmach wzi?? za s?aby;
Chcia? przemieni? je w dwie miot?y,
Lecz mu palce si? zaplot?y;
Zebra? w sobie ca?y zapa?
I wysila? si?, i sapa?,
By je zmieni? w ?y?ki stare,
W bia?e myszki, w kapc?w par?,
W dwie marchewki, w dwa rogale,
Lecz mu jako? nie sz?o wcale.
Tupa?, klaska?, bi? si? w ?ydki.
Kl?? pod nosem w spos?b brzydki,
Wreszcie krzycze? j?? jak dzikus:
"Hokus-pokus, fikus-pikus!"
A staruchy ze? szydzi?y:
"C?? to, kumie? Zbrak?o si?y?
Kum czarowa? ju? nie umie?
Z kumem ju? niedobrze, kumie!"
Posz?y potem do spi?arki,
Wyci?gn??y s?oje, garnki,
Pol?dwice i p??g?ski.
Cho? to przecie przysmak m?ski.
Jad?y sobie do wieczora
Poci?gaj?c mi?d z g?siora,
Obie krzywe, obie siwe
I okropnie gadatliwe.
Fikus patrza? z gniewu siny,
Wycieraj?c pot z ?ysiny.
Sta? na g?owie p?? godziny,
Do pomocy wzi?? koguta,
Sypa? proso do surduta,
Szuka? zakl?? w ksi?dze grubej,
Coraz nowe robi? pr?by,
Wreszcie zgrzytn??, gwizdn??, cmokn??
I wyskoczy? w mrok przez okno.
Co z nim sta?o si? - nikt nie wie.
By? podobno w Sochaczewie,
Kto? go widzia?, jak w Piotrkowie
Na jarmarku sta? na g?owie,
Potem zjawi? si? w Prabutach
I udawa? tam koguta.
Inni m?wi?, ?e w Jaworze
Zjada? szk?o i ?yka? no?e,
A zn?w inni, ?e w B?dzinie
Popisywa? si? na linie.
Gdzie jest praiwda - nie wiem. Tu si?
Ko?cz? wie?ci o Fikusie.
Je?li jeszcze co? us?ysz?,
Zaraz dalszy ci?g dopisz?.
Mo?e wierszem, mo?e proz?,
I przeka?? wnet Dwikozom.
Niech w archiwach to zachowa
Miejska Rada Narodowa.
OPOWIEDZIA? DZI?CIO? SOWIE
Opowie?ci r??ne znacie:
Wi?c opowie?? o piracie,
O magiku-mechaniku,
O zakl?tym koguciku,
O p??nocnym, gro?nym wietrze
I o chorym termometrze.
O uczonym kocie w butach
I o wyspach Bergamutach,
O diabe?ku na kominie,
O sierotce Klementynie,
O entliczku, o pentliczku
I o Janku W?drowniczku,
O Paproszku - m?drym skrzacie -
Wszystkie te historie znacie.
Ale dzi? mam - daj? s?owo -
Bajk? dla was ca?kiem now?.
Pos?uchajcie: pod D?brow?
Jest d?browa. W tej d?browie
Opowiedzia? dzi?cio? sowie
O tym, czego si? dowiedzia?,
Kiedy w le?nej dziupli siedzia?.
Ja to wszystko pods?ucha?em
I czym pr?dzej zapisa?em.
I
By?o tak: w s?dziwym lesie,
Kt?ry wida? na bezkresie,
Mieszka? bury wilk Barnaba,
Zamo?niejszy od nababa.
Mia? on skarb?w pe?ne wory
I wci?? znosi? do komory
Smako?yki i frykasy,
Z kt?rych s?yn? polskie lasy.
Mia? Barnaba spryt handlowy,
Wi?c za?o?y? w?r?d d?browy
Sklep dla zwierz?t. Na polanie
Wybudowa? rusztowanie,
Pouk?ada? mech u g?ry,
Pozatyka? glin? dziury,
Ga??ziami ?ciany pokry?
I, z wysi?ku ca?y mokry,
Siad? za lad?. Na tej ladzie
Smakowite k?ski k?adzie.
Ka?dy ?atwo co? wyszuka:
Jest tu przysmak dla borsuka,
Jest pachn?cy ser dla lisa,
Dla nied?wiedzia pe?na misa,
Co? dla kuny do zjedzenia,
?wie?a marchew dla jelenia,
Dla jaszczurek smaczny ?urek
I orzechy dla wiewi?rek.
Siedzi wilk Barnaba w sklepie
I zmru?ywszy jedno ?lepie,
Wszystkich wo?a i zaprasza:
- Komu jaja, komu kasza,
Komu mleko na ?niadanie?
U mnie w sklepie jest najtaniej!
Wielka by?a to przyn?ta,
A wi?c zbieg?y si? zwierz?ta.
Wszystkie t?ocz? si? u lady:
- Prosz? kilo marmolady...
- A ja gar?? orzech?w prosz?...
- Dla mnie sad?a za trzy grosze...
- Dla mnie miodu dziesi?? deka...
- A ja prosz? kwart? mleka...
Wilk si? krz?ta i na ladzie
Co najgorszy towar k?adzie,
Nie dowa?a, nie domierza,
Marmolada jest nie?wie?a,
Sad?o zgni?e i t?uste,
Gorzki ser, orzechy puste,
Zamiast mleka - sama woda.
Wprost ka?dego grosza szkoda!
- Jak tu drogo! - j?kn?? zaj?c.
Na to rzek? Barnaba wstaj?c:
- Kto powiedzia?, ?e jest drogo?
Nie prosi?em z was nikogo,
By odwiedza? moj? kniej?.
Komu drogo - niechaj nie je!
A jak chodzi o zaj?ce,
Radz? zmyka?, bo przetr?c?!
Czmychn?? zaj?c nie czekaj?c -
Nie przekona wilka zaj?c.
Sarna wsta?a pe?na trwogi,
Tch?rz wiewi?rce szpen??: - W nogi!
I nie wzi?wszy nawet reszty,
Zmyka? szybko, gubi?c meszty.
II
Nieco dalej, st?d p?? mili,
Mieszka? siwy ry? Bazyli.
By? w?saty, z?y i srogi;
Ka?dy rad by? zej?? mu z drogi,
A on prycha?, a on mrucza?,
Wszystkim bru?dzi? i dokucza?.
Nawet rudy lis Mikita
Bardzo grzecznie rysia wita?
I udaj?c, ?e jest chory,
Szybko bieg? do swojej nory.
Ry? mia? tak?e sklep sw?j w lesie;
Zna? si? ry? na interesie,
Tote? jego sklep by? pe?ny
Ciep?ych futer, pierza, we?ny,
Ptasich czubk?w, barwnych pi?rek
I kapturk?w dla wiewi?rek.
Siedzia? ry? Bazyli w sklepie
I zmru?ywszy jedno ?lepie,
Wo?a? ci?gle: - Idzie zima,
Kto na zim? futra nie ma,
Kto linieje lub ?ysieje,
Niech tu biegnie poprzez kniej?,
Bowiem ka?de le?ne zwierz?
U mnie ciep?o si? ubierze,
Ptak - odnowi swoje pierze,
Wszystko mo?na dosta? u mnie!
Wi?c zwierz?ta bieg?y t?umnie.
Ten co? kupi?, ?w co? kupi?,
A Bazyli sk?r? ?upi?,
Zamiast futer wtyka? szmaty,
Zamiast sk?rek - stare ?aty,
Zamiast we?ny - p?k badyli.
Taki to by? ry? Bazyli!
Niedaleko sklepu rysia
By?a w jarze jama lisia,
Dobrze po?r?d drzew ukryta.
Mieszka? w jamie lis Mikita.
Po wsiach zna? kurniki liczne
I zagrody okoliczne,
Umia? ?witenie w ka?dym czasie
Wykry? nowe gniazda ptasie,
Umia? g?sk? podej?? z bliska,
Wiedzia?, gdzie s? kretowiska,
Po karasie bieg? do rzeki
I wybiera? mi?d z pasieki.
Zdobycz swoj? co dni kilka
Lis Mikita ni?s? do wilka.
Wilk unosi? si? na ?awce:
- Czekam, czekam na dostawc?.
Poka? towar. C?? to? Kaczka?
Ale? chuda nieboraczka!
G??? Nie b?dzie z niej pociechy;
Jajka ma?e jak orzechy.
Nie, Mikito, mi?d nies?odki,
A karasie s? jak p?otki.
N?dzna zdobycz, drogi lisie,
I na moje widzimisi?
Warta cztery sk?rki krecie.
Ale wi?cej? Nigdy w ?wiecie!
Lis mia? mores przed Barnab? -
Potargowa? si? do?? s?abo,
Schowa? sk?rki, a po chwili
Ju? go wita? ry? Bazyli:
- C?? przynosisz dzi?, Mikito?
Cztery sk?rki? Dobre i to.
Mog? wzi??? je, ch?tnie s?u??,
Dam ci za nie jajko kurze.
Lis podskoczy?: - Nie kpij ze mnie!
S?ucha? nawet nieprzyjemni.
Za te sk?rki, wyzna? przykro,
Da?em trzy karasie z ikr?,
Dziesi?? jajek, kaczk? m?od?,
G?? i du?y plaster miodu.
Ry? uderzy? gro?nie w lad?:
- Sk?rki bior?, jajko k?ad?
I nie radz? wszczyna? k??tni,
Bo si? sko?czy jeszcze smutniej.
Lis do k??tni nie by? skory -
Poszed? z jajkiem do swej nory
I pomy?la?, p?aczu bliski:
"To s? w?a?nie moje zyski."
III
Wilk bogaci? si? na sklepie,
Ry? sta? tak?e coraz lepiej.
Je?li chodzi o Mikit?,
Ten si? trzyma? w?asnym sprytem.
Lecz zwierz?ta - ?e wymieni?
Tch?rze, je?e i jelenie,
Nawet kuny i nied?wiedzie -
Wszystkie by?y w wielkiej biedzie.
A tymczasem przysz?a jesie?,
Coraz g?odniej by?o w lesie,
Coraz g?odniej, coraz ch?odniej,
Up?ywa?y dni, tygodnie,
W lesie by?o brak ?ywno?ci,
Posz?y wszystkie oszcz?dno?ci,
A u rysia i u wilka
Ceny ros?y co dni kilka.
Wilk Barnaba siedzia? w sklepie
I zmru?ywszy jedno ?lepie,
Wykrzykiwa?: - G?odomory,
Opuszczajcie wasze nory,
Przybywajcie do mnie t?umnie!
Tylko u mnie, tylko u mnie
S? kie?baski i serdelki,
I przysmak?w wyb?r wielki!
R?wnocze?nie z innej strony
Ry? Bazyli niestrudzony
Wo?a?: - Do mnie, chuderlaki!
Mam serdaki, mam kubraki,
Sk?rki ciep?e jak pierzyny
I zimowe peleryny.
Lecz zach?ta nie pomo?e,
Kiedy n?dza jest w komorze,
Bo kupuj? ci, co p?ac?,
A kupowa? nie ma za co.
Tak cierpia?a knieja ca?a,
Wreszcie miarka si? przebra?a.
Mieszka? w lesie nied?wied? B?a?ej.
Cho? wygl?da? nie najstarzej,
Szanowa?y go zwierz?ta,
Tak jak ludzie - prezydenta.
Przysz?y tedy do B?a?eja:
- W tobie ca?a jest nadzieja!
W lesie ch?odno, w domu g?ucho,
Daj nam rad? niezawodn?,
Bo Barnaba i Bazyli
Ju? doszcz?tnie nas z?upili.
Nied?wied? w ucho si? podrapa?,
D?ugo my?la?, d?ugo sapa?,
Wreszcie rzek?: - Mam pomys? taki:
Niech kuku?ka wszystkie ptaki
I zwierz?ta z ca?ej kniei
Zawiadomi po kolei,
?e w ?wietlicy "Pod ?o??dziem"
Jutro si? nasz sejm odb?dzie.
- ?wietnie! ?wietnie! - krzykn?? zaj?c. -
Sejm zwo?amy nie zwlekaj?c!
- Racja - rzek?y dwie kuku?ki,
Nieroz??czne przyjaci??ki. -
Obwie?cimy wnet or?dzie,
?e si? jutro sejm odb?dzie.
Zaraz wzi??y si? do dzie?a,
Jedna w prawo pofrun??a,
Druga w lewo - i kuka?y
Dwie kuku?ki przez dzie? ca?y.
IV
Wielkie t?umy sejm zgromadzi?.
Nied?wied? z bra?mi si? naradzi?,
Po czym wszed? na podwy?szenie
I pozdrowi? zgromadzenie:
- Witam sarny i jelenie,
Witam kuny, tch?rze, je?e,
Nawet lisy witam szczerze
I borsuki, i zaj?ce,
Ca?e ptactwo ?piewaj?ce,
Nawet srok?, nawet sow?,
Witam wszystkich, jednym s?owem.
Moi drodzy, znamy dzisiaj
Sprawki wilka, sprawki rysia.
Czas ju? sko?czy? z ich wyzyskiem,
Wi?c niech nad tym przede wszystkim
Sejm nasz dzi? si? zastanowi.
G?os oddaj? borsukowi.
Borsuk wsta?, poprawi? przedzia?,
Chrz?kn??, po czym tak powiedzia?:
- Mog? wyzna? nie bez dumy,
?em tu wszystkie zjad? rozumy,
?em obmy?li? wszystko ?ci?le
I wam powiem to, co my?l?.
Czas ju? wreszcie wyj?? z potrzasku,
Przesta? jada? babki z piasku,
Chleb ze ?niegu, figi z makiem.
Ot?? ja mam plany takie:
Ka?dy ptak i ka?de zwierz?
W swej komorze co? wybierze
I natychmiast tu przyniesie
Jako udzia? w interesie.
Gdy zbierzemy ju? udzia?y,
Otworzymy sklep wspania?y,
Gdzie si? b?d? sprzedawa?y
Tanie, ?wie?e wiktua?y.
Wsp?lnym trudem i staraniem
Zdob?dziemy futra tanie,
Tanie sad?o, tani? kasz?.
Zjednoczymy si?y nasze.
Wszyscy razem, nie oddzielnie,
Ale dzielnie t? sp??dzielni?
Przed nadej?ciem jeszcze zimy
Wsp?ln? prac? utworzymy.
Jele? krzykn??: - Dobrze gada!
To przynajmniej m?dra rada!
Tch?rz zawo?a?: - Brawo, brawo,
Trzeba zaj?? si? t? spraw?,
Bo gdzie jest wysi?ek zgodny,
Tam dobrobyt niezawodny!
Tu przem?wi? lis Mikita:
- My?l naprawd? znakomita,
Ruch sp??dzielczy bardzo ceni?,
Ch?tnie sw? natur? zmieni?
I zapewniam zgromadzenie,
?e od dzisiaj najrzetelniej
Chc? pracowa? dla sp??dzieli.
- ?wietnie! - rzek?y dwie kuku?ki,
Nieroz??czne przyjaci??ki,
I uparcie co? kuka?y
W spos?b do?? niezrozumia?y.
Nied?wied? przerwa? to kukanie:
- Dosy?, dosy?, moje panie.
Sprawa jasna, szkoda czasu!
Budujemy sklep w?r?d lasu.
Wszystkich czeka ci??ka praca -
Praca zawsze si? op?aca.
Przekonajmy wi?c borsuka,
?e nie posz?a w las nauka,
?e ju? wilk nas nie oszuka,
?e ju? ry? nas nie oszwabi -
?e?my silni, a nie s?abi.
- Brawo!, brawo! - krzykn?? zaj?c. -
Sklep budujmy nie zwlekaj?c,
Lecz uczcijmy wpierw B?a?eja,
Kniei naszej dobrodzieja!
- Oczywi?cie! W g?r?! W g?r?! -
Zawo?ali wszyscy ch?rem
I weso?o, cho? z wysi?kiem,
Podrzucali go jak pi?k?,
A kuku?ka z przyjaci??k?
Szybowa?y nad nim w k??ko.
V
Wszyscy zgodnie pracowali:
Wi?c nied?wiedzie - wzorem drwali -
Dostarcza?y pni i pali.
Sarny z wszystkich stron si? zbieg?y
I lepi?y z gliny ceg?y.
Z wodnej tafli jele? szybki
Pozdejmowa? szklane szybki.
Przy stawianiu piec?w kuna
Wykona?a prac? zduna.
Je?e igie? dostarczy?y,
A dzi?cio?y z ca?ej si?y
Deski nimi przybija?y
Do pod?ogi i powa?y.
Pracowali wszyscy zgodnie
I w niespe?na dwa tygodnie
Sklep sta? ca?kiem ju? gotowy
Na polanie w?r?d d?browy.
Wnet borsuki, tch?rze, koz?y
Najr??niejszy prowiant wioz?y:
Sad?o, kasz? i serdelki,
I przysmak?w wyb?r wielki.
Opr?cz tego sklep by? pe?ny
Ciep?ych futer, pierza, we?ny,
Ptasich czubk?w, barwnych pi?rek
I kapturk?w dla wiewi?rek.
A za lad? lis Mikita
Kupuj?cych grzecznie wita,
Tu odwa?y, tam odmierzy,
Towar dobry, tani, ?wie?y.
Nikt nikogo nie oszwabia,
Nikt na nikim nie zarabia,
Bo gdzie ??cz? wsp?lne cele,
Tam s? wszyscy przyjaciele.
Sklep szed? odt?d jak najlepiej,
Ka?dy wszystko dosta? w sklepie
I w powszechnym dobrobycie
Up?ywa?o le?ne ?ycie.
A kuku?ka z przyjci??k?
Wci?? lata?y tylko w k??ko
I na przek?r innych ptakom
U?o?y?y piosnk? tak?:
- Powiedzcie, jask??ki,
Ku - ku,
Gdzie mam kupi? bu?ki?
Ku - ku!
- W sp??dzielczym sklepie,
Ku - ku,
Kupisz najlepiej,
Ku - ku!
- Powiedzcie mi, kraski
Ku - ku,
Gdzie mam kupi? placki?
Ku - ku!
- W sp??dzielczym sklepie,
Ku - ku,
Kupisz najlepiej,
Ku - ku!
- Powiedzcie, s?owiki,
Ku - ku,
Gdzie kupi? pierniki?
Ku - ku!
- W sp??dzielczym sklepie,
Ku - ku,
Kupisz najlepiej,
Ku - ku!
Tak ?piewa?y i kuka?y
Dwie kuku?ki przez dzie? ca?y.
Bury wilk przed sklepem swoim
Sta? i patrzy? z niepokojem.
Wreszcie zamkn?? go na k??dk?
I opu?ci? las ze smutkiem.
- Trudno! - westchn?? ry? Bazyli.
Tak?e zamkn?? sklep po chwili
I opu?ci? z ?alem kniej?.
Co si? z nimi teraz dzieje,
Tego nawet dzi?cio? sowie,
Cho? jest plotkarz - nie opowie.
PALI SI?
Lecia?a mucha z ?odzi do Zgierza,
Po drodze patrzy: stra?acka wie?a,
Na wie?y stra?ak zasn?? i chrapie,
W dole pod wie?? gapi? si? gapie.
Micha stra?aka ugryz?a srodze,
Podskoczy? stra?ak na jednej nodze,
Spogl?ga - gapie w dole zebrali si?,
Wko?o rozejrza? si? - o, rety! Pali si?!
Po?ar widoczny, tak jak na d?oni!
??apa? za sznurek, na alarm dzwoni:
- Po?ar, panowie! Wstawa?, panowie!
Dom si? zapali? na Julianowie!
Z ???ek stra?acy szybko zerwali si? -
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Fryzjer zobaczy? ?un? z oddali:
- Co to si? pali? Gdzie to si? pali?
Na Sienkiewicza? Na Ko???taja?
Czy te? w Alei Pierwszego Maja?
Mo?e sp??dzielnia? Mo?e piekarnia?
?una ju? ca?e niebo ogarnia.
Wstali stra?acy, szybko ubrali si?.
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Wyszli na balkon s?dzia z s?dzin?,
Doktor, cho? mocna spa? pod pierzyn?,
Wybieg? i patrzy z powa?n? min?.
Z okna wychyli? g?ow? mierniczy,
A ju? profesor z przeciwka krzyczy:
- Obywatele! Wiadra przynie?cie!
Wszyscy na rynek! Pali si? w mie?cie,
Dom ca?y w ogniu, zaraz zawali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Biegn? ju? ludzie z szybko?ci? wielk?:
Wi?c nauczyciel z nauczycielk?,
Fryzjer, sekretarz, telegrafista,
No i milicjant, rzecz oczywista.
Stra? jest gotowa w ci?gu minuty.
Konia prowadz? - ko? nie podkuty!
Trzeba zawo?a? szybko kowala,
Po?ar na dobre si? ju? rozpala!
Pr?dzej! Gdzie kowal?! To nie zabawka!
Dawa? sikawk?! Gdzie jest sikawka?!
Z pomp? zepsut? nie?atwa sprawa.
Woda do beczki! Beczka dziurawa!
Trudno, to ka?dej beczce si? zdarza.
Kt?ry tam?! Pr?dzej, dawa? bednarza!
Zbiera? siekiery, haki i liny!
Pali si? w mie?cie ju? od godziny!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Wreszcie stra?acy szybko zebrali si?,
Beczk? zatkali drewnianym czopem,
Jad? ju?, jad?, p?dz? galopem.
Przez Sienkiewicza, przez Ko???taja,
Prosto w Alej? Pierwszego Maja -
Ju? przyjechali, ju? zatrzymali si?:
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
- Co to si? pali? Gdzie to si? pali?
Teren zbadali, ludzie spytali
I pojechali galopem dalej.
- Gdzie to si? pali? Mo?e to tam?
Jad? i tr?bi?: tram-tra-ta-tam!
Jad? Nawrotem, Rybn?, Browarn?,
A na Browarnej od dymu czarno,
Wszyscy czekaj? na stra? po?arn?.
Wi?c na Browarnej si? zatrzymali:
- Gdzie to si? pali?
- Tutaj si? pali!
Z ca?ej ulicy ludzie zebrali si?.
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Pali si?!
Biegn? stra?acy, rzucaj? liny,
Tymi linami ci?gn? drabiny,
W?a?? do g?ry, pn? si? na mury,
Tn? siekierami, a? lec? wi?ry!
Czterech stra?ak?w staje przy pompie -
Zaraz si? ogie? w wodzie uk?pie.
To nie przelewki, to nie zabawki!
Tryska strumieniem woda z sikawki,
Sycz? p?omienie, sycz? i mokn?,
Tryska strumieniem woda przez okno,
Ju? do komina si?ga drabina,
Z okna na ziemi? leci pierzyna,
Za ni? poduszki, szfa, komoda,
W ka?dej szufladzie komody - woda.
Kot jest na strychu, w trwodze si? miota,
Biegn? stra?acy ratowa? kota.
W?a?? do g?ry, pn? si? na mury,
Tn? siekierami, a? lec? wi?ry,
Na d?? spadaj? kosze, tobo?ki,
Sto?ki fikaj? z okien kozio?ki,
Jeszcze dwa ???ka, jeszcze dwie ?awki,
A tam si? leje woda z sikawki.
Tak pracowali dzielni stra?acy,
?e ich zalewa? pot podczas pracy;
Jeden z drabiny przy tym si? zwali?,
Drugi czupryn? sobie osmali?,
Trzeci na dachu tkwi?c niewygodnie,
Zawis? na gwo?dziu i rozdar? spodnie,
A ci przy pompie w ?a?osnym stanie
Wzdychali: "Pom??, ?wi?ty Florianie!"
Tak pracowali, ?e ju? po chwili
Po?ar st?umili i ugasili.
Jeszcze dymi?ce gdzieniegdzie g?ownie
Pozalewali w kwadrans dos?ownie,
Jeszcze sprawdzili wszystkie kominy,
Zdj?li drabiny, haki i liny,
Jeszcze postali sobie troszeczk?,
Za?adowali pomp? na beczk?,
Z lud?mi odbyli kr?tk? rozmow?,
Wreszcie krzykn?li:
- Odjazd! Gotowe!
Jad? z powrotem, jad? z turkotem,
Jad? Browarn?, Rybn?, Nawrotem,
Jad? i tr?bi?: tram-tra-ta-tam!
Ludzie po drodze gapi? si? z bram,
?miej? si? do nich dziewcz?ta z okien
I ka?dy dumnym spogl?da okiem:
- Rzadko bywaj? stra?acy tacy,
Tacy stra?acy - to s? stra?acy,
Takich stra?ak?w potrzeba nam!
Tra-tra-ta-tam!
Tra-tra-ta-tam!
Mucha wraca?a w?a?nie do ?odzi;
Stra?ak na wie?y kichn??. Nie szkodzi.
Inny stra?acy po ci??kiej pracy
Myj? si?, czyszcz? - jak to stra?acy.
Ko? w stajni grzebie now? podkow?,
A beczka b?yszczy obr?cz? now?.
Mucha spojrza?a i odlecia?a -
Tak si? sko?czy?a historia ca?a.
PAN DROPS I JEGO TRUPA
1
W Sandomierzu na przedmie?ciu
?y?o sobie braci sze?ciu,
Sze?ciu syn?w krawca Dropsa,
Kt?ry umar? zjad?szy klopsa.
Tomek z braci by? najm?odszy,
Gi?gle m?wi? co? trzy-po-trzy,
Raz do Sasa, raz do lasa -
Wi?c uchodzi? za g?uptasa.
W?os mia? rudy, nos perkaty,
Kus? kurtk? w same ?aty
I dziurawe portki w kraty.
Rzek?o tedy pi?ciu braci:
- Tomku, my?my niebogaci,
A za ciebie nikt nie p?aci.
Nic masz ?ony, nie masz dziatek,
Nic nie robisz na dodatek,
Jeste? g?upi - trudna rada -
Dosy? mamy darmozjada!
Rzecze brat najstarszy: - Tomku,
Jest za ciasno w naszym domku,
Chcesz czy nie chcesz, ruszaj w drog?,
Du?o tobie ba? nie mog?,
Ko?o drogi niedaleko,
Stoi Bocian ponad rzek?,
Przyjm w prezencie go ode mnie,
W dw?jk? b?dzie wam przyjemniej.
Drugi brat powiada: - Tomku,
Id?, pomieszkaj u znajomk?w,
Ja ci ch?tnie dopomog?
I co? nieco? dam na drog?.
Za obor? sosna ro?nie,
Jest wiewi?rka na tej sosnie,
To maj?tek dla mato?ka -
We? j? sobie do tobo?ka!
- Nie chc?, Tomku rzecze trzeci -
By na ?wicie by?o ?le ci.
Za stodo?? myszka skrobie,
Myszka polna. We? j? sobie.
Czwarty rzecze: - Ruszaj z Bogiem,
Ch?tnie dam ci co? na drog?.
Pod parkanem biegnie ?cie?ka,
A przy ?cie?ce ?limak mieszka.
Przyjmij, bracie, go od brata,
Cho? to dla mnie wielka strata!
Wreszcie brat powiada pi?ty:
- Id?, przeszukaj wszystkie k?ty,
Znajdziesz w jednym z nich stonog?,
We? ode mnie j? na drog?,
Bo ci wi?cej da? nie mog?.
Tomek ?cisn? ich serdecznie,
Podzi?kowai bardzo grzecznie,
Zapakowa? swe manatki
W perkalow? chustk? w kwiatki,
Wzi?? na drog? chleba pajd?.
"Mo?e skarb na drodze znajd??!"
W?o?y? czapk?, zapi?? kurtk?,
A gdy wyszed? - bracia furtk?
Szybko za zatrzasn?li,
Poczekali do niedzieli,
Wreszcie z ulg? odetchn?li.
2
Idzie Tomek w ?wiat szeroki,
Zamaszyste stawia kroki,
Na grzebieniu gra walczyka,
A tak wabi ta muzyka,
?e tu? za nim ?rodkiem drogi
Kroczy bocian d?ugonogi,
Przystrojony w biate pi?rka,
Za bocianem mknie wiewi?rka,
Za wiewi?rk? myszka polna,
Za ni? ?limak pe?znie zwolna,
A stonoga, sapi?c srodze,
Dudni setk? n?g po drodze.
Tomek patrzy si? z zachwytem
Na skowronki pod b??kitem,
Na pas?ce si? owieczki,
Na p?yn?ce w poprzek rzeczki
Bia?e g?ski, na ob?oczki,
Na prze?liczne te widoczki.
Wreszcie usiad? sobie w cieniu,
Graj?c pi?knie na grzebieniu.
I muzyki tej w skupieniu
S?ucha bocian, ?limak s?ucha,
Mysz nastawia pilnie ucha,
A wiewi?rka ze stonog?
Wprost nas?ucha? si? nie m?g?.
Tomek przerwa? i powiada:
- Zaszczyt dla mnie to nie lada
Tak szanownych mie? s?uchaczy.
Niech wi?c ka?dy usi??? raczy.
Pa?stwo chyba nie pogardz?,
Miejsca nie brak, prosz? bardzo...
Wszyscy ko?em go obsiedli:
- No, a co b?dziemy jedli?
Bez pieni?dzy je?? nikt nie da,
A z pieni?dzmi u nas bieda...
Posmutnia?o towarzystwo:
- Nie nakarmi nas lenistwo!
Bocian duma skubi?c pi?rka,
Zastanawia si? wiewi?rka,
Mysz uk?ada plany nowe,
?limak ?amie sobie g?ow?,
A stonoga z min? b?og?
D?ubie w nosie jedn? nog?.
Wreszcie Tomek po namy?le
Rzek?: - Zwa?y?em wszystko ?ci?le,
Tworz? trup?! Rozumiecie?
?y? b?dziemy znakomicie,
Ludzie lubi? przedstawienia,
Zarobimy bez w?tpienia.
Wyjm? grzebie?, pi?knie pogram
I u?o?? ca?y program.
Bocian rzek?: - To nie jest g?upie,
Ja wyst?pi? w twojej trupie.
?limak wylaz? ze skorupy:
- Ja nale?? te? do trupy!
Mysz krzykn??a: - ?wietnie, brawo!
Zat?skni?am ju? za s?aw?!
A wiewi?rka ze stonog?
Wprost nacieszy? si? nie mog?:
- To dogadza nam szalenie!
My - artystki! My - na scenie!
3
Tomek wzi?? si? do roboty
P???n werwy i ochoty.
Wi?c rozejrza? si? w zespole,
Poprzydziela? wszystkim role,
Powymy?la? co niemiara
Sztuk przer??nych, sam si? stara
Wytresowa? trup? ca??.
B?dzie teatr jakich ma?o!
Towarzystwo si? zmacha?o,
By?o g?odne, tote? Tomek
Przyni?s? trupie gar?? poziomek,
M?wi?c: - Panie i panowie,
Odpoczniemy w Klimontowie.
To niedu?e jest miasteczko,
Niedaleko stad, nad rzeczk?.
Za to ludzie nie s? sk?pi -
Trupa nasza tam wyst?pi!
Wstali. Poszli. Z horyzontu
Wyrastaj? dachy z gontu,
Wida? domki: to Klimont?w.
A pod niebem, pod wysokim,
Idz?e Tomek ?wawym krokiem,
Graj?c pi?knie na grzebieniu.
Za nim, w pewnym oddaleniu,
Kroczy bocian d?ugonogi,
Mknie wiewi?rka ?rodkiem drogi,
Za wiewi?rk? - myszka polna,
Za ni? ?limak sunie zwolna,
A stonoga, sapi?c srodze,
Zbiera nogi swe po drodze.
4
W Klimontowie ju? od rana
Jest sensacja nies?ychana,
Ka?dy ciekaw, ka?dy pyta:
- Gdzie? ta trupa znakomita?
T?um przygl?da si? afiszom,
Co na s?upach wszystkich wisz?,
Bo w afiszach w?a?nie pisz?:
W Klimontowie
dzisiaj hopsa
s?ynna tropa
Pana Dropsa
O godzin?e pi?tej zbi?rka:
Popisuje si? wiewi?rka,
Bocian, ?limak, myszka polna
I stonoga bardzo zdolna.
Pokazane b?d? sztuki -
Cud zr?cznosci i nauki,
A Pan Drops
na przedstawieniu
Pi?knie zagra na grzebieniu.
Bilet mo?na w ka?dym czasie
Za pi?? groszy naby? w kasie
Ju? na rynku stoj? ?awy,
Ju? si? zebra? t?um ciekawy,
Siedz? panie i panienki,
Burmistrz gruby, rejent cienki,
Doktor z w?osem jak u je?a
I starosta z Sandomierza.
Dooko?a stoi gawied?
Pragn?? tak?e si? zabawi?.
Pod aptek? za?, po pracy,
Zgromadzili si? stra?acy.
Oto pi?ta ju? godzina,
Przedstawienie si? zaczyna!
5
Wyszed? wi?c pan Drops na rynek
I z drewnianych pustych skrzynek
Przy pomocy dwojga dzieci
W mig estrad? zgrabn? skleci?.
A gdy stan?? na tej scenie,
Rzek?: - Zaczynam przedstawienie!
By? pan Drops ubrany godnie:
Z gazet mia? uszyte spodnie,
Z r?k zwisa?a mu zarzutka,
Kt?r? bocian zr?cznie utka?,
A w?drowny malarz z ?aski
Pomalowa? w czarne paski.
Nadto mia? na czubku g?owy
Cylinderek tekturowy,
Malowane sadz? w?sy
I z buraka wielkie p?sy.
Rejent parskn?? g?o?nym ?miechem:
- Ale? mamy z nim uciech?!
- Co za str?j! - wo?a?y panie,
Roz?mieszone nies?ychanie.
S?dzia ?mia? si? do rozpuku,
T?um za?, t?ocz?c si? na druku,
Wprost ze ?miechu si? pok?ada?:
- To dopiero maskarada!
Tomek chrz?kn?? i w skupieniu
Zagra? polk? na grzebieniu.
Dziwna by?a to muzyka:
Tomek ta?czy?, biega?, fika?,
Podskakiwa? i przykuca?,
Przy czym grzebie? w g?r? rzuca?.
Ale grzebie? pe?en werwy
Poza Tomkiem gra? bez przerwy
I wiruj?c mu nad g?ow?,
Gra? mazura, po mazurze
Kujawiaka zagra? w g?rze,
Potem marsza, potem walca -
Tomek wspina? si? na palcach
I porz?dnie si? nasapa?,
Zanim grzebie? wreszcie z?apa?
I wpakowa? do kieszeni.
A s?uchacze zachwyceni
Z ?awek wszyscy powstawali,
Bo muzyka trwa?a dalej,
Bez ustanku, bez wytchnienia,
Cho? nie by?o ju? grzebienia.
- Brawo! Brawo! - rzek? starosta. -
Sztuczka nie jest taka prosta!
Za starost? wszyscy ?wawo
Zawo?ali: - Brawo! Brawo!
I bez ko?ca trwa?y wrzaski,
Brawa, bisy i oklaski.
6
Na stonog? teraz kolej,
Wi?c gramoli si? powoli,
Wlecze setk? n?g, a na nich
Tyle? ma trzewik?w tanich.
I przebiera ju? nogami,
Przytupuje trzewikami,
Zwinna, zgrabna, lekka, wiotka -
To przynajmniej nie czeczotka!
Jedna noga drug? goni,
Trzecia drepcze tu? ko?o niej,
Czwarta noga z jedenast?,
Sze??dziesi?ta z dziewi?tnast?,
Osiemnasta z pi??dziesi?t?,
Si?dma za? z dziewi??dziesi?t?.
Dr?y estrada w takim pl?sie,
A stonogi nogi rw? si?,
Jeszcze, jeszcze! - a trzewiki
Przytupuj? w tak muzyki
- To mi taniec! - rzek? starosta -
Nikt stonodze w nim nie sprosta!
Rejent pocz?? klaska? ?wawo,
T?um zawo?a?: - Brawo! Brawo!
A stonoga od stra?ak?w
Otrzyma?a bukiet mak?w.
Po stonodze w oka mgnienie
?limak zjawi? si? na scenie,
Ze swej muszli wyszed? z wolna,
A w ?lad za nim myszka polna.
Mysz wskoczy?a na ?limaka,
?limak na ni? - wkr?tce taka
Piramida si? zrobi?a,
?e si? wcale nie ko?czy?a,
W chmurach tkwi?c jak d?uga kiszka:
?limak - myszka, ?limak - myszka,
I raz jeszcze, i na nowo,
Dziw nad dziwy, daj? s?owo!
Ka?dy ?atwo m?g?by przysi?c,
?e ich razem by?o z tysi?c.
- Brawo! Brawo! - rzek? starosta,
Sztuczka nie jest taka prosta!
Rejent g?o?no j? wychwala?,
A t?um wprost z zachwytu szala?.
7
Mysz i ?limak da?y nurka,
A zjawi?a si? wiewi?rka
W zwinnych skokach i podskokach.
Ca?? g?ow? mia?a w lokach,
Sukni? z piki, czepek z w??czki -
I zacz??a swoje sztuczki.
W ?apki bra?a wi?c orzechy,
Po czym niby dla uciechy
Mi?dzy widz?w je rzuca?a
I wci?? kogo? w nos trafia?a.
Taki nos trafiony z cicha
Naprz?d marszczy si? i kicha,
Potem robi si? zielony
I od g?rnej jego strony
Nagle p?d wyrasta w?ski,
Puszcza listki i ga??zki,
Na ga??zkach za? w po?piechu
Ro?nie orzech przy orzechu.
T?um je szybko z nos?w zrywa,
A orzech?w wci?? przybywa,
Ju? ich le?? ca?e stosy.
Wprost podziwia? takie nosy!
Wtem wiewi?rka swym ogonem
Pomacha?a w lew? stron? -
Wszystko z nos?w nagle znik?o,
Wi?c przybra?y posta? zwyk??.
Rzek? starosta: - Dziw nad dziwy!
Rejent krzykn??: - Cud prawdziwy!
Burmistrz nic ju? nie rozumia?,
A t?um cieszy? si? jak umia?.
Przysz?a kolej na bociana.
Bocian, posta? dobrze znana,
Wyszed? w du?ych okularach,
W meloniku, w getrach szarych,
Z gestem pe?nym uprzejmo?ci
Z?o?y? uk?on publiczno?ci,
Pykn?? dziobem niby fajk?
I zni?s? wielkie, bia?e jajko.
Potem stan?? wprost na dziobie,
Zadar? w g?r? nogi obie
I jak pi?k? wrzuci? na nie
Pi?kne jajko swe bocianie.
To ostro?nie je obr?ci,
To przerzuci, to obr?ci,
Nagle... co to? W jajku dziurka -
Wyskakuje z niej wiewi?rka,
Za wiewi?rk? myszka polna,
Za ni? ?limak pe?znie z wolna,
Za ?limakiem za?, nieboga,
Ukaza?a si? stonoga,
Wreszcie wyszed? ze skorupy
Sam pan Drops, dyrektor trupy.
- Brawo! Brawo! - rzek? starosta. -
Sztuczka nie jest taka prosta!
Burmistrz milcza?, ca?y blady,
Rejent podbieg? do estrady,
Trup? tak jak m?g? wychwala?,
A t?um wprost z zachwytu szala?.
8
Po sko?czonym przedstawieniu
Tomek jeszcze na grzebieniu
Zagra? marsza i czym pr?dzej
Ja? oblicza? stos pieni?dzy.
Bocian doch?d obliczony
Pouk?ada? mu w rulony,
Kt?rych by?o z pi?? tysi?cy,
Je?li nie dwa razy wi?cej.
Te pieni?dze po troszeczce
Poprzewozi? stra?ak w beczce,
Po czym trupa w restauracji
Siad?a wreszcie do kolacji.
Tomek jad? za wszystkie czasy:
Spa?aszowa? metr kie?basy,
Dwa talerze kapu?niaku,
Cynaderki, misk? flak?w,
A na deser mu podano
Talerz malin ze ?mietan?.
Bocian po?kn?? cztery leszcze,
Potem tuzin p?otek jeszcze,
A to wszystko z wielkim smakiem
Zagryz? karpiem i szczupakiem.
Dla ?limaka i stonogi
Przyniesiono dwa pierogi,
Mysz dosta?a po?e? sad?a,
A wiewi?rka pestki jad?a.
Rado?? trupy by?a wielka:
Za butelk? sz?a butelka,
A? tryska?a limoniada.
Wreszcie Tomek tak powiada:
- Wszystko posz?o znakomicie,
Zarobili?my na ?ycie,
Starczy nam na cztery lata,
Trupa sta?a si? bogata,
Po niedolach naszych wielu
Dzi? wy?pimy si? w hotelu,
Elegancko, w mi?kkich ???kach,
Pod ko?drami, na poduszkach...
?limak w dobrym by? humorze;
Krzykn??: - ?wietnie, dyrektorze,
Dzi? wy?a?? z mej skorupy
I ?pi? w ???ku obok trupy!
9
Hotel ton?? jeszcze we ?nie,
Kiedy rankiem, bardzo wcze?nie,
Zajecha?y samochody
Kieleckiego wojewody.
Blednie s?u?ba hotelowa,
Biegnie burmistrz Klimontowa,
A tymczasem wojewoda
Szybko wchodzi ju? po schodach
I powiada z min? mopsa:
- Gdzie ?pi trupa pana Dropsa?
S?u?ba tylko w pas si? k?ania,
Bo nic nie ma do gadania,
A hotelarz w rannym stroju
Drzwi otwiera do pokoju,
Gdzie ?pi trupa w sze?ciu ???kach,
Pod ko?drami, na poduszkach.
?limak zerwa? si? z poduszki
I ciekawie podni?s? r??ki,
Bocian klasn?? tylko dziobem:
- Sk?dsi? znam ju? t? osob?.
Tomek widz?c tylu ludzi
Ziewn??: - Po co nas si? budzi?
Wojewoda si? u?miechn??:
- Panie Dropsie, prosz?, niech no
Pan si? zbudzi. Bo jest moda
Sta?, gdy m?wi wojewoda!
Tomek zerwa? si? z pos?ania,
Ju? przeprasza, ju? si? k?ania,
A z nim razem trupa ca?a
Wojewod? powita?a.
Wojewoda si? u?miechn??:
- Panie Dropsie, prosz? niech no
Pan odwiedzi miasto Kielce,
B?d? panu wdzi?czy wielce,
Mam ja w Kielcach chor? wnuczk?,
Mo?e znacie jak? sztuczk?,
Kt?r? wnuczk? m? roz?mieszy,
Rozweseli i pocieszy.
Nie posk?pi? wam nagrody,
Jestem pewien waszej zgody,
Ju? czekaj? samochody.
Odrzek? Tomek: - Bez w?tpienia
Skorzystamy z zaproszenia!
Jedzie trupa g?adk? szos?,
Samochody lekko nios?.
W pierwszym siedzi wojewoda,
W drugim Tomek, a opodal
W trzecim reszta trupy jedzie -
B?d? w Kielcach na obiedzie.
Bocianowi jest za ciasno,
Wi?c j?zykiem tylko mlasn??
I wysun?? dzi?b od razu
Niby strza?k? drogowskazu.
Kiedy dobrzy s? szoferzy,
Wszystko idzie jak nale?y.
Przed mieszkanie wojewody
Zajecha?y samochody
I ju? jeden z sekretarzy
Uprzejmo?ci? go?ci darzy.
10
S?u?ba wita wojewod?,
Wojewoda idzie przodem.
- Prosz? t?dy i na prawo...
Tomek za nim kroczy ?wawo,
Bocian st?pa gubi?c pi?rka,
Za bocianem mknie wiewi?rka,
Za wiewi?rk? myszka polna,
Za ni? ?limak sunie zwolna,
A stonoga sapi?c srodze
Zbiera nogi swe po drodze.
Wojewoda rzecze dumnie:
- Trupa dzi? wyst?pi u mnie,
Wnuczka b?dzie zachwycona,
Pa?stwo wejd?, ot?? ona...
Le?y wnuczka w mi?kkich puchach,
Na pierzynkach, na poduchach,
G??wka ca?a w z?otych loczkach,
Do?ki w buzi, smutek w oczkach,
W?t?e r?czki na ko?derce,
A? si? wszystkim kraje serce.
Wojewoda rzek? z westchnieniem:
- Takie mam z ni? utrapienie,
Wci?? jej nudno, zawsze nudno,
Wprost poradzi? sobie trudno...
A panienka le?y w ???ku,
Kr?ci loczek na paluszku:
- Tak mi nudno, gdy si? zbudz?,
Chyba si? na ?mier? zanudz?!
Wojedowa rzek? z westchnieniem:
- Prosz? zacz?? przedstawienie!
Ledwie rzek? to, a ju? hopsa
Ca?a trupa pana Dropsa
I przy ???ku ma?ej wnuczki
Pokazuje swoje sztuczki.
Panna naprz?d kaprysi?a,
Wnet si? jednak rozchmurzy?a,
Przygl?da?a si? ciekawie
I tak d?ugo chichota?a,
A? zupe?nie wyzdrowia?a.
Wojewoda w tej rado?ci
Uca?owa? drogich go?ci
I dzi?kowa? im serdecznie,
I tak prosi? bardzo grzecznie:
- Zamiast tu?a? si? po ?wiecie,
U mnie wszyscy zostaniecie,
Zamieszkacie w oficynie,
Moja kuchnia w Kielcach s?ynie,
Nadto, jakem wojewoda,
Nie ominie was nagroda.
A panienka klaszcze w r?ce:
- Ju? si? nie chc? nudzi? wi?cej,
Bez was ?y? nie b?d? w stanie!
Panie Dropsie, pan zostanie!...
No, i trupa pozosta?a
St?d powsta?a bajka ca?a,
Kt?r? w Kielcach bez wahania
Opowiada ka?da niania.
11
Tomek zosta?, cho? by? m?ody,
Sekretarzem wojewody,
Trupa za? dla ?licznej wnuczki
Wymy?la?a nowe sztuczki.
Tomek wezwa? swoich braci
I wdzi?czno?ci d?ug im sp?aci?:
Da? ka?demu dom z ogrodem,
Z krow?, z psem i z samochodem.
Z czasem wnuczk? wojewody
Wzi?? za ?on?, sprawi? gody,
Z ?on? syna mia? - Tomasza,
Ale to ju? rzecz nie nasza.
PAN SZCZUKA
?y? pan Szczuka pod Olkuszem.
?owi? ryby kapeluszem,
Straszy? je?e, muchy ?apa?,
Wreszcie popad? w taki zapa?,
?e gdy zima w polu s?ab?a,
Na przyn?t? schwyta? diab?a.
A rozpozna? go po pysku,
A przydyba? na ?ciernisku.
By? ubrany diabe? modnie:
Tabaczkowe nosi? spodnie,
Kusy fraczek granatowy,
Zapinany do po?owy,
Kamizelk?, krawat nowy,
A na samym czubku g?owy
Cylinderek ciemnoszary
I rogowe okulary.
Mia? do tego br?dk? kr?tk?
I gdy m?wi?, trz?s? t? br?dk?.
By? pan Szczuka bardzo srogi,
Wi?c do diab?a rzek?: "Do nogi!"
Wyj?? smycz ze sk?ry byczej.
I uwi?za? go na smyczy.
Diabe? bucza?, diabe? mrucza?,
A pan Szczuka mu dokucza?:
To go w plecy tr?ci? nog?,
To nadepn?? mu na ogon,
To przez rami? go przewiesi?,
A? si? bies ze z?o?ci biesi?.
"Co pan robi panie Szczuka?
Czy pan zwady z piek?em szuka?"
Lecz pan Szczuka ani pisn??,
Tylko mocniej smycz zacisn??,
A? burcza?a w diable dusza,
I tak szed? z nim do Olkusza.
Diabe? w?cieka si? i krztusi:
"Panie Szczuka, pan mnie dusi,
Niech pan w g?ow? si? popuka,
Niech pan pu?ci, panie Szczuka!"
Lecz pan Szczuka s?ucha? nie chce,
Diab?a dr?czy, dra?ni, ?echce,
Wreszcie rzecze: "Zamilcz, biesie,
Bo wystraszysz pliszki w lesie!"
Zacz?? diabe? z innej beczki:
Panie Szczuka, do?? tej sprzeczki,
Ja do piek?a wraca? musz?,
Niech pan pu?ci, bo si? dusz?,
Oddam panu moj? dusz?,
Tylko niech pan, u kaduka,
Ju? mnie pu?ci, panie Szczuka!"
A pan Szczuka szydzi z czarta:
"C?? jest twoja dusza warta?
Mniej ni? zgni?a ul?ga?ka,
Tyle ot, co gnoju ga?ka."
A czart skomle: "Panie Szczuka,
Niech pan pr?dko to odpuka,
Mam ja dusz? wyborow?,
Prawie now?, daj? s?owo,
Nie zniszczon?, w dobrym stanie,
Pan dzi? takiej nie dostanie."
"Dawaj! - w ko?cu rzek? pan Szczuka. -
Jest w mym domu ruda suka,
Mo?e taka dusza czarcia
Suce nada si? do ?arcia."
Z tymi s?owy smycz rozlu?ni?,
Diabe? kw?ka?, szemra?, blu?ni?
I nam?czy? si? niema?o,
A? wykrztusi? dusz? ca??,
Po czym znikn?? w cieniu buka.
Tyle widzia? go pan Szczuka.
A na ziemi rozpostarta
Pozosta?a dusza czarta.
J?? pan Szczuka gnie?? j? w r?kach:
By?a czarna, g?adka, mi?kka
Jak najlepsze sukno bielskie
I nie pozna?, ?e diabelskie.
Rzek? pan Szczuka: "Wiem, co zrobi?!
Frak z niej ka?? uszy? sobie!"
By? w Olkuszu krawiec taki,
Kt?ry szy? najlepiej fraki,
Wi?c pan Szczuka w karnawale
By? ubrany doskonale
I wyje?d?a? co niedziela
W nowym fraku na wesela.
M?dra sztuka by? pan Szczuka,
A dla g?upich st?d nauka.
PANIENECZKA Z PUDE?ECZKA
Panieneczka z pude?eczka,
Nie Haneczka, nie Janeczka,
Nie Marysia, nie Wandeczka,
Nie Irenka, nie Idalka,
Lecz po prostu zwyk?a lalka,
I nie zwyk?a, lecz m?dralka...
Panieneczka z pude?eczka
Karminowe ma usteczka,
Nosek zgrabny i rumiany
I policzki z porcelany.
Panieneczka z pude?eczka
Jest pulchniutka jak bu?eczka,
Ma jedwabne z?ote w?oski,
U?miech mi?y i beztroski,
R?czki bielsze ma od mleczka,
A ubrana jak laleczka
Jest ta ?liczna panieneczka.
Ca?y dzie?, jak inne panie,
Siedzi grzecznie na tapczanie,
Jest wytworna nies?ychanie
I gdy kot si? ?asi do niej,
G?aszcze kota spodem d?oni.
Kot jej da? na imi? Lala,
Lalce g?aska? si? pozwala,
Z ni? rozmawia? d?ugo umie,
Ona jedna go rozumie.
M?wi lalka: "M?j koteczku,
Nie ma myszy w mym domeczku,
Ale za to na spodeczku
Zawsze jest ?y?eczka mleczka
I ciasteczka dla koteczka."
Kot jest czarny i puszysty,
Kot do lalki pisze listy,
Opowiada jej bajeczki
I przemawia do laleczki
Po swojemu, po kociemu:
"Droga Lalu, powiedz, czemu
Siedzisz ci?gle na tapczanie?
Wsta?, kochanie, p?jd?, kochanie,
Do ogrodu na igraszki.
Tam ?piewaj? cudnie ptaszki,
Tam fruwaj? barwne wa?ki,
Tam po stawie ??dka p?ynie
I przegl?da si? w g??binie,
Tam szele?ci wiatr weso?y,
Szczeroz?ote brz?cz? pszczo?y,
Pachn? kwiaty, dzwoni? dzwo?ce,
A na niebie wisi s?o?ce
I przygl?da si? z oddali,
I u?miecha si? do Lali.
Nim u?miecha? si? przestanie,
Wsta?, kochanie, p?jd?, kochanie,
Odb?dziemy sobie w zgodzie
Pi?kn? podr?? po ogrodzie."
Idzie lalka ?rodkiem dr??ki,
Lekko stawia drobne n??ki,
Kot odp?dza od niej muszki
I prowadz?c j? za r?k?
Mruczy koci? sw? piosenk?.
Lalk? ka?dy kwiatek wita,
Ka?da trawka pospolita,
Wszystko w oczach jej rozkwita.
Pierwsza g?os zabra?a r??a:
"Patrzcie, lalka! Jaka du?a!
Jakie oczy ma b??kitne!
W takich oczach ch?tnie kwitn?."
"Sp?jrzcie, jaka buzia s?odka!" -
Zachwyca?a si? stokrotka.
"Jestem prawie zakochany" -
Szepn?? go?dzik. Tulipany
Pochyli?y swe ?odygi,
A narcyzy na wy?cigi
Ko?ysa?y si? na wietrze
Coraz tkliwsze, coraz bledsze...
W g?rze s?o?ce l?ni z?oci?cie,
Uroczy?cie szumi? li?cie,
?uki ch?rem brz?cz? w trawie,
A za k?p? drzew, na stawie,
Uwi?zana wprost do pie?ka
Stoi ??dka malusie?ka.
??dka pi?kn? podr?? wr??y,
Kot zaprasza do podr??y,
Lalka siada wi?c przy sterze,
A on dziarsko wios?a bierze
I ju? w dal odp?ywa ??dka,
Chocia? taka jest malutka.
Bardzo rada tej przygodzie
Lalka r?czk? macza w wodzie
I ze ?miechem kota bryzga,
Gdy si? do niej kot umizga.
Kot wios?uje wci?? zawzi?cie,
A? tu nagle na zakr?cie
Z wody wyspa si? wy?ania.
Wi?c do brzegu bez wahania
Lalka kotu przybi? ka?e
I po chwili ju? ?eglarze
Przez zaro?la i przez g?szcze
Naprz?d brn? jak dwa chrab?szcze.
Lalka nie zna wcale drogi,
Lalk? troch? bol? nogi.
Kot prowadzi j? za r?k?
Mrucz?c koci? siw? piosenk?.
Wyszli wreszcie na polan?,
A tam - dziwy nie widziane:
Pod ?opuchem, bez przesady,
Stoi chatka z czekolady,
Z czekolady dach, wie?yczki,
Komin, ?ciany, okna, drzwiczki,
Nawet ganek, nawet k?adka -
Istna chatka-czekoladka!
Od tej chatki biegnie ?cie?ka...
Gnom z pewno?ci? w chatce mieszka.
Kt??, powiedzcie, nie zna gnom?w?
M?g?bym spisa? kilka tom?w
O tym, jakie wiod? ?ycie,
Co w swych domkach robi? skrycie,
O zr?czno?ci ich i sprycie...
Znam si? na tym znakomicie,
Bo to przecie? fakt wiadomy,
?e mi bajki pisz?, gnomy.
W owym domku z czekolady,
Nie szukaj?c z nikim zwady,
Mieszka? sobie gnom Paproszek.
G?ow? ma?? mia? jak groszek,
Nos jak pieprzyk, siw? br?dk?,
Du?y brzuch i nogi kr?tkie.
Zaw?d mia? nie byle jaki,
Mianowicie... strzyg? ?limaki,
Szy? dla gnom?w pelerynki
I uczone robi? minki:
Du?? mink?, ?redni? mink?
Oraz mink?-odrobink?.
W?a?nie siedzia? z du?? mink?
I popija? s?odkie winko,
Gdy kto? nagle do drzwi puka.
"Kto to puka? Czego szuka?
Kto i po co tu przychodzi?"
To ja jestem, kot-czarodziej,
A to lalka z porcelany,
W kt?rej jestem zakochany."
Wyszed? tedy gnom na ganek
I powiedzia?: "Dobry ranek,
Nie zapraszam do chatynki,
Ale wiem, ?e moje minki
Chcecie kupi?. Bardzo prosz?,
Bior? za nie po trzy grosze."
Po tych s?owach gnom Paproszek
Wszystkie trzy uczone minki
Do male?kiej w?o?y? skrzynki,
Dziewi?? groszy wzi?? od kota,
Chrz?kn??, kichn??, zachichota?,
Do swej chatki wr?ci? szybko
I w okienku siad? za szybk?.
Lalka w skrzynce szuka minek
I wyjmuje upominek,
1 przymierza minki gnoma,
A? jej buzia nieruchoma
Nagle staje si? ruchliwa,
Tak jak ?ywa, jak prawdziwa,
Ach, bo w bajkach wszystko bywa!
Kot nie wierzy w?asnym oczom:
"Jak ci ?adnie, jak uroczo,
Jeste? ju? prawdziw? dam?!
Powt?rz jeszcze raz to samo:
Du?a minka, ?rednia minka,
Teraz minka-odrobinka...
Nie, doprawdy, w ?yciu ca?ym
S?odszej buzi nie widzia?em!"
S?ysz?c jego zachwyt taki
Nadlecia?y r??ne ptaki,
Jak s?owiki, gile, czy?e,
I fruwaj?c coraz ni?ej,
Na cze?? lalki. od?piewa?y
Trzy weso?e madryga?y,
I uczci?y j? ?wiergotem.
A tymczasem lalka z kotem
Pop?yn?li ju? z powrotem,
Bowiem s?o?ce na zachodzie
Ju? macza?o brod? w wodzie,
A g??d przy tym tak dokucza?,
?e kot coraz cieniej mrucza?.
Kto przymierza? tyle minek,
Temu zda si? odpoczynek.
Na tapczanie lalka siad?a
I na obiad ch?tnie zjad?a
Ulubione swe rodzynki,
Robi?c wci?? te same minki -
Jedn? w?asn?, a trzy cudze.
Wreszcie rzek?a: "Zn?w si? nudz?!
Chc? rozrywk? mie? przyjemn?,
Kotku bury, baw si? ze mn?!"
Kot, wykwintny w ka?dym calu,
Czule mruczy: "S?odka Lalu,
Ja dla ciebie wszystko zrobi?!
Czego pragniesz? Pomy?l sobie."
Rzecze lalka wi?c do kota:
"Wielka bierze mnie ochota
Dla zabawek bal wyprawi?,
?eby dobrze si? zabawi?."
Kot natychmiast,wvyj?? z szafki
Gry, figurki i zabawki
I zawo?a? z wielk? moc?:
"Dobra Wr??ko! Przed p??noc?
Przyjed? do nas sw? karoc?!
Uczy? r??d?k? znak zakl?ty,
Niech o?yj? wszystkie sprz?ty,
Niech zabawki w ruch wprawione,
Przebudzone, o?ywione,
Sp?dz? dzisiaj noc przyjemn?
Z tob?, z lalk? oraz ze mn?!"
A do lalki kot-czarodziej
Rzecze: "Pi?knie si? przyodziej,
?adnie uczesz si?, kochanie,
Wr??ka przyjdzie na wezwanie
I uczyni takie cuda,
?e nasz bal si? ?wietnie uda."
Lalka z ulg? odetchn??a
I zabra?a si? do dzie?a.
Wi?c podbieg?a do lusterka
I przegl?da si?, i zerka,
I przyg?adza ka?dy w?osek,
I pudruje sobie nosek,
I r??uje si? dok?adnie...
"No popatrzcie, czy nie ?adnie?
Lecz jak ubra? si?, m?j Bo?e,
Kt?r? sukni? dzisiaj w?o??,
Kto mi wybra? j? pomo?e?
Mam r??ow? bardzo zgrabn?
I b??kitn? mam jedwabn?,
At?asow? fijo?k?w?
I kremow? koronkow?...
Pe?no sukien wisi w szafie,
?adnej wybra? nie potrafi?!"
Kot zamy?li? si? g??boko,
A? przymru?y? jedno oko,
I powiada: "Dam ci now?
Pi?kn? sukni? ksi??ycow?.
Sam utka?em j? z promieni.
Pe?na srebrnych jest deseni,
A z po?wiaty zielonkawej
Ma falbanki i r?kawy.
Przy staniczku ma guziczki
Jak mieni?ce si? promyczki,
Haftki l?ni? jak gwiazdki w niebie -
To jest suknia godna ciebie!"
Po tych s?owach niespodzianie
K?adzie sukni? na tapczanie.
"We? j?, Lalu, we?, kochanie!"
Lalk? pi?kny str?j zachwyca
Barw? srebra i ksi??yca,
Wi?c z rado?ci klaszcze w d?onie,
Z podniecenia twarz jej p?onie,
I przebiera si? czyrm pr?dzej
W sukni? z jasnej, l?ni?cej prz?dzy.
Nikt nie znajdzie u krawcowej
Takiej sukni ksi??ycowej,
Takiej zwiewnej, takiej mglistej,
Promienistej i srebrzystej!
Lalka sta?a oniemia?a
I w zwierciad?o spogl?da?a.
Nim odesz?a od zwierciad?a,
Dooko?a noc zapad?a.
A? tu nagle, przed p??noc?,
Ko?a dudni? i turkoc?
I przed ganek sw? karoc?
Wje?d?a Wr??ka. Cztery krety,
Zaprz??one do karety,
Staj? d?ba. I ju? Wr??ka
St?pa lekko na paluszkach,
I do lalki, u?miechni?ta,
Zwraca jasne swe ocz?ta.
Kt?? nie pozna? w ?yciu wr??ek!
Mnie ich czar ju? dawno urzek?,
Gdy w welonach pow??czystych,
W szatach zwiewnych, jedwabistych,
Otacza?y moje ???ko.
"Z czym przybywasz, Dobra Wr??ko?"
Wr??ka ?mieje si? do kota,
A jej r??d?ka szczeroz?ota
Na zabawki rzuca czary.
Nie, to wprost jest nie do wiary!
Oto mi? z szarego pluszu,
W aksamitnym kapeluszu,
Wali w b?ben. W takt muzyki
O?owiane ?o?nierzyki
Po pokoju maszeruj?,
Lalce grzecznie salutuj?
I sztandary chyl? przed ni?
Z galanteri? i?cie przedni?.
Lalka staje ca?a w p?sach,
A genera? kr?ci w?sa
I powiada: "Pi?kna pani,
Oto moi s? u?ani,
Zechciej, pani, bez urazy
Przyj?? ich pod swe rozkazy.
Tak jak u?an - nikt nie pl?sa!"
I podkr?ci? dumnie w?sa.
S?ysz?c skoczny rytm muzyczki,
Trzy weso?e baletniczki
Obst?pi?y genera?a,
Bo okazja to niema?a
Niepokoi? tak na zmian?
Jego serce o?owiane.
Dwa pajace tekturowe
Ju? do ta?ca s? dotowe
I na sznurkach podskakuj?,
I do taktu przytupuj?.
Hulajnoga z w?asnej ch?ci
K??eczkami swymi kr?ci
I przymila si? do kota:
"Pojed?, je?li jest ochota!"
Kolej gwi?d??c rusza w drog?
I wyprzedza hulajnog?.
Bucha dym z lokomotywy,
A w wagonach - co za dziwy! -
Nakr?cane siedz? ?abki.
Jedne graj? w koci-?apki,
Inne znowu ?api? jo-jo,
A najmniejsze w oknach stoj?
I chwytaj? szklane muszki
O?ywione z woli Wr??ki.
W k?cie brz?czy b?k blaszany,
Ma?y skrzypek z porcelany
Cienko gra na swoich strunach,
A kasztanka na biegunach
R?y i stoi w gotowo?ci,
Aby wozi? mi?ych go?ci.
Malusie?ki okr?t nagle
Podni?s? wszystkie swoje ?agle
I ko?ysze si? w oddali
Na pod?odze jak na fali.
Tym okr?tem w podr?? p?yn?
Blady pierrot z kolombin?,
Lew gliniany, w?? drewniany
I kominiarz nakr?cany.
Wtem rozleg?y si? przygrywki
I zagra?y pozytywki,
Wszystkie naraz, jak kapela
U kr?lewny w dzie? wesela.
Pop?yn??y przez salony
Porywiste ta?ca tony.
Ju? genera? zachwycony
Prosi Wr??k?. I ju? Wr??ka
W pierwszej parze, na paluszkach,
Ta?czy lekko na kszta?t puszka,
Ka?da r?czka, ka?da n??ka
Jest jak mg?y r??owa smu?ka.
Dalej lalk? kot prowadzi,
A u?ani, wszyscy radzi,
Porywaj? szybko w tany
Figurynki z porcelany.
Ta?cz? ?abki, tak jak mog?,
Ta?czy pajac z min? b?og?,
Ta?czy kolej z hulajnog?,
B?ki brz?cz? nad pod?og?
I wiruj? w takt muzyki,
A wraz z nimi baloniki,
Klocki, myszki, w?zki, sanki,
Kolorowe wycinanki,
W??, kominiarz, szklane muszki -
Wszyscy ta?cz? ?ladem Wr??ki.
Tak si? zacz?? bal u lalki.
A najdalsze nawet salki,
Nawet nisze i alkowy
Poblask sukni ksi??ycowej
Zielonkaw? mg?? wype?nia
Jak ksi??yca srebrna pe?nia.
Taniec sko?czy? si? i oto
Wr??ka r??d?k? szczeroz?ot?
Po??czy?a wszystkie sprz?ty
W jede? wielki st?? zakl?ty.
Co p??misek, to potrawa.
A wi?c mak faszerowany,
Puszek z mleczka podsma?any,
Kropla rosy, kropla piany,
Mi?d lipowy, sok r??any,
Pan genera? o?owiany
Wla? do szklanek sok r??any,
Obok Wr??ki stan?? w p?sach,
Po czym dumnie kr?c?c w?sa
Krzykn??: "Zdrowie pa? wypijmy!
Niech nam ?yl?!" - "?yjmy, ?yjmy!
Przecie? te? jeste?my panie!" -
Zawo?a?y niespodzianie
Wszystkie ?abki zgodnym ch?rem,
Wznosz?c pe?ne szklanki w g?r?.
Lalka siedz?c przy swym kocie
Jad?a ca?y czas ?akocie
I szepta?a mu do uszka:
"Kotku bury, jam nie wr??ka,
Jam zwyczajna jest laleczka,
Ale b?d? dla koteczka
Taka dobra, taka tkliwa
Jak prawdziwa panna ?ywa,
Ach, bo w bajkach wszystko bywa!"
Wr??ka ?liczna i wspania?a
Sama go?ci cz?stowa?a,
Wszystkim szklanki nape?nia?a,
Podsuwa?a smako?yki
I na srebrne talerzyki
Garstki maku nak?ada?a.
W maku tkwi przedziwna w?adza,
Co na oczy sen sprowadza.
Wi?c doko?a niespodzianie
Rozpocz??o si? ziewanie
I niebawem, jednocze?nie,
Mak pogr??y? wszystkich we ?nie.
Pan genera? pierwszy usn?? -
Tylko Wr??k? w?sem musn??.
Ca?e wojsko o?owiane
Posz?o sobie spa? pod ?cian?,
?abki, b?ki i zabawki
Powr?ci?y do swej szafki.
Lalk? senn? nies?ychanie
Kot posadzi? na tapczanie,
Sam u st?p jej si? po?o?y?,
Bo i jego sen ju? morzy?.
A tymczasem ?wit od wschodu
Wszed? cichaczem do ogrodu,
Mrok wyp?oszy?, dzie? odnowi?,
Szyby w oknach zar??owi?.
Posmutnia?y wszystkie sprz?ty,
Znikn?? nagle st?? zakl?ty,
Przemin??a noc czerwcowa,
Zgas?a suknia ksi??ycowa...
Tylko Wr??ka jeszcze trwa?a,
Coraz bledsza, niemal bia?a,
Razem z mg?? si? rozwiewa?a,
A? powoli znik?a ca?a
I w oddali r??owia?a
Niby ob?ok na b??kicie,
Kt?ry przywia? wiatr o ?wicie.
PCH?A SZACHRAJKA
Chcecie bajki? Oto bajka:
By?a sobie Pch?a Szachrajka.
Nies?ychana rzecz po prostu,
By kto? tak marnego wzrostu
I n?dznego pchlego rodu
M?g? wyczynia? bez powodu
Takie psoty i ga?ga?stwa,
Jak pch?a owa, prosz? pa?stwa.
Mia?a domek na przedmie?ciu
Po ojczymie czy po te?ciu,
Dom z?o?ony z trzech pi?terek
I pokoj?w ca?y szereg.
Wi?c salonik i sypialni?,
I jadalni?, naturalnie,
Gabinecik i korytarz,
O cokolwiek si? zapytasz,
Wszystko mia?a, a? jej go?ci
Zalewa?a ???? z zazdro?ci.
Mia?a bryczk?, dwa kucyki,
Dojn? krow? z Ameryki,
Psa kud?acza, owc?, kur?
Oraz koty szarobure,
Dwa uczone karaluchy
W kuchni pas?y sobie brzuchy,
Konik polny Pchle Szachrajce
Co dzie? gra? na ba?a?ajce,
Jednym s?owem mia?a ?ycie
U?o?one znakomicie.
Pch?a Szachrajka rzek?a: "Lubi?
Czasen w pche?ki zagra? w klubie!"
Wi?c ubrana jak z igie?ki
Pojecha?a zagra? w pche?ki.
Jedzie sobie Pch?a Szachrajka
Kolorowa jak mozaika,
Jedzie pe?na animuszu,
W ?akieciku z lila pluszu,
Z ???tym pi?rkiem w kapeluszu,
W modrych butach at?asowych,
W r?kawiczkach purpurowych.
W klubie bywa tyle os?b,
?e przecisn?? si? nie spos?b.
Pch?a krzykn??a: "Dajcie drog?!
Jestem ma?a, przej?? nie mog?!"
T?um rozst?pi? si?, a ona
Przesz?a ?rodkiem niewzruszona.
Ju? do sto?u mknie czym pr?dzej
I wyjmuje stos pieni?dzy.
"Postawi?abym trzy grosze
Na zielone..."
"Bardzo prosz?."
Pche?ki skacz? jak szalone,
Tu niebieskie, tam czerwone,
Tu wygrana, tam przegrana...
"Na zielone, prosz? pana!"
Pch?a Szachrajka by?a ma?a,
Mi?dzy pche?ki si? wmiesza?a
I po stole sama skacze.
"Co to znaczy? - my?l? gracze -
W kt?r?kolwiek spojrze? stron?
Wygrywaj? wci?? zielone."
Nim si? gracze po?apali,
Pch?a Szachrajka wysz?a z sali
I z wygran? sw? do domu
Pojecha?a po kryjomu.
Pomy?la?a: "Po tej pr?bie
Nie poka?? si? ju? w klubie."
Taki da?a wi?c telegram:
W PCHE?KI Z WAMI
WI?CEJ NIE GRAM
Pchle zachcia?o si? brewerii,
Posz?a wi?c do mena?erii.
W?a?nie s?o? po drodze drepta?,
Pch?y o ma?o nie rozdepta?.
Patrzy: C?? to za ?dziebe?ko?
"Co tu robisz, pani Pche?ko?"
Pch?a stukn??a parasolk?:
"Jestem pch??, lecz przy tym Polk?!
??dam wi?kszej galanterii,
Panie s?oniu z mena?erii!"
S?o? pokr?ci? grzecznie tr?b?
I powiada: "Jestem Jombo,
Przyjecha?em tu z Colombo."
Rzecze na to Pch?a do s?onia:
"A ja jestem rodem z B?onia,
Tam plantacj? mam wzorow?,
Sadz? na niej ko?? s?oniow?.
Obok domu dla kaprysu
Trzymam stale sto tygrys?w,
Sto kangur?w, sto lampart?w,
Ze mn?, panie, nie ma ?art?w!"
S?o? pokr?ci? tr?b? grzecznie:
"Rzeczywi?cie niebezpiecznie."
Potem upad? na kolana
I powiedzia?: "Ukochana,
Takiej w?a?nie pragnie ?ony
Jombo, s?uga uni?ony."
Pch?a usiad?a mu na karku,
Przejecha?a si? po parku,
Wreszcie rzek?a: "Drogi Jombo,
Imponujesz mi sw? tr?b?,
Ale tylko tr?b?. Zaczem
Mo?esz zosta? mym tr?baczem."
Pch?a Szachrajka po obiedzie
Do cukierni bryczk? jedzie.
Ju? z daleka wida? z bryczki
Purpurowe r?kawiczki.
Pch?y ciastkami zwykle gardz?,
Nasza za? lubi?a bardzo
Tartoletki, papatacze,
Ptysie, bezy i s?kacze,
Rurki z kremem, tort z wi?niami
I babeczki z malinami.
Wchodzi ?mia?o do cukierni,
W pas k?aniaj? si? od?wierni,
Ju? kelnerzy przyskakuj?,
Grzecznie w r?czk? j? ca?uj?.
"Dzisiaj rurki z kremem zjem,
Bo ogromnie lubi? krem.
Prosz? poda? ze trzydzie?ci,
Stolik wi?cej nie pomie?ci."
Przy stoliku pch?a zasiad?a,
Jedn? rurk? z kremem zjad?a,
Zostawi?a pe?n? tac?.
"Za t? jedn? rurk? p?ac?!"
Wsta?a, wysz?a, od niechcenia
Powiedzi?a "do wiedzenia"
I mign??y tylko z bryczki
Purpurowe r?kawiczki.
Bardzo dziwi? si? kelnerzy:
"Jak rozumie? to nale?y!
O trzydzie?ci rurek prosi?,
A po jednej mie? ju? dosy??"
Nagle patrz?: Co to? Czemu
W rurkach wcale nie ma kremu?
Wszystkie puste? Co za kwestia?
Zjad?a ca?y krem ta bestia!
Tak si? przej?? tym cukiernik,
?e przypali? ca?y piernik
I zawo?a?: "Prosz? mi tu
Kupi? jutro flaszk? flitu.
Gdy zn?w przyjdzie Pch?a przekl?ta,
Rurki z kremem popami?ta!"
Raz, kt?rego? dnia, przy ?wi?cie
Urz?dzi?a Pch?a przyj?cie.
Go?ci przysz?o co niemiara:
Chrab?szcz, komar, mucha stara,
Przydrepta?y dwa paj?ki,
?my, szerszenie i biedronki,
Jedna osa, cztery pszczo?y,
Motyl, trzmiel i b?k weso?y,
Mole, mr?wki oraz wa?ki,
I zacz??y si? igraszki.
Dwa uczone karaluchy
Roznosi?y placek kruchy,
Pestek, maku, cukru garstki,
A w szklaneczkach jak naparstki
Sok z czere?ni, oran?ad?
I mro?on? czekolad?.
W pewnej chwili Pch?a powiada:
"Jestem go?ciom bardzo rada
I z najwi?ksz? przyjemno?ci?
Co? za?piewam mi?ym go?ciom.
Dajmy na to... ari? z "Toski",
Lecz po w?osku, bo znam w?oski."
Zawo?ali go?cie: "Brawo!
Niech za?piewa, bo ma prawo!"
Wszyscy zatem je?? przestali,
Pch?a stan??a w ko?cu sali
I z usteczek jej male?kich
Pop?yn??y cudne d?wi?ki.
Pch?a ?piewa?a niemal bosko,
Komar bzykn?? czule: "Tosko!"
"Toska" drobne swoje r?czki
Zacisn??a jak dwa p?czki,
W r?czki smutnie twarz wtuli?a
I tak ?piew sw?j zako?czy?a.
"Co za g?os! - krzykn?li go?cie -
Niech za?piewa jeszcze, pro?cie!"
Pch?a zgodzi?a si? z ?atwo?ci?
Z za?piewa? mia?a go?ciom
Ari? "Halki", a tymczasem
Za?piewa?a takim basem,
?e a? go?cie, co siedzieli
Spadli z krzese? i z foteli.
?uk podskoczy?, zatka? uszy...
"Przecie? ona nas og?uszy!
Bujda!" - krzykn?? prosto z mostu.
Rzecz wyda?a si?. Po prostu
Nie ?piewa?a Pch?a Szachrajka,
Tylko skrzynka-samograjka,
A karaluch w niej ukryty
Jak na z?o?? pomyli? p?yty.
?uk powiedzia? tylko: "?uka
Pch?a Szachrajka nie oszuka."
I zapali? dumnie fajk?
Opuszczaj?c Pch?? Szachrajk?.
Pchle samotno?? nie s?u?y?a,
Lecz ?e by?a bardzo mi?a,
Mia?a siedem kole?anek,
Czaruj?cych warszawianek,
M?odych, ?licznych jak poranek.
Wszystkie pe?ne elegancji,
W sukieneczkach prosto z Francji,
Uczesane w modne loczki
I w po?czoszkach jak ob?oczki.
Pch?a wraz z nimi w karnawale
Obje?d?a?a wszystkie bale,
Plotkowa?a z nimi stale,
Co dzie? ka?d? kole?ank?
Odwiedza?a, fili?ank?
Czarnej kawy wypija?a
I na inne plotkowa?a.
A ?e mia?a powodzenie,
Powodzenia jej szalenie
Zazdro?ci?y kole?anki,
Wi?c si? wci?? s?ysza?o wzmianki:
"Pch?a to dziwna jest osoba!
C?? si? w takiej Pchle podoba?
Czy ta wiecznie skromna minka,
Czy b??kitna pelerynka,
Purpurowe r?kawiczki,
Czy te n??ki jak patyczki?
Albo mo?e u?miech s?odki,
Albo psoty, albo plotki?..."
Tak m?wi?y kole?anki,
Eleganckie warszawianki.
Pch?a w okropn? w?ciek?o?? wpad?a,
Czerwieni?a si? i blad?a,
I tupa?a n??k? ma??,
?e a? w domu wszystko dr?a?o.
"Niegodziwe zazdro?nice!
Niech no tylko je przychwyc?,
A ju? b?d? trzy kwarta?y
Pch?? Szachrajk? pami?ta?y!"
Rozmy?la?a ca?y ranek
I do siedmiu kole?anek
Rozes?a?a siedem kartek
Pisz?c kr?tko: "Prosz? w czwartek
Do mnie, droga kole?anko,
Przyj?? na kaw? ze ?mietank?."
Rozes?a?a siedem kartek
I na go?ci czeka w czwartek.
Patrzy, jad? przez ulice
Kole?anki - zazdro?nice.
Jad?, jad? kole?anki,
Elegantki z morskiej pianki.
Pch?a wybieg?a a? na ganek
Na spotkanie kole?anek.
"Witam, ciesz? si? ogromnie,
?e?cie dzisiaj przysz?y do mnie!"
I wprowadza je po schodkach,
I zaprasza je do ?rodka.
Elegantki wchodz? godnie,
Ka?da jest ubrana modnie,
Ka?da w nowym, pi?knym stroju
Najlepszego w mie?cie kroju.
"Gdzie jest lustro?"
"W przedpokoju."
Biegnie pierwsza do zwierciad?a,
Popatrzy?a i poblad?a.
"Co to znaczy? Oczy krowie,
Krowie rogi mam na g?owie,
I w dodatku krowi? posta?!
Apopleksji mo?na dosta?!"
Biegnie druga do zwierciad?a
I jak sta?a, tak usiad?a.
"Ja tak samo, daj? s?owo,
Jestem krow?, zwyk?? krow?!"
Inne, widz?c swe odbicie,
Wpad?y w rozpacz: "Czy widzicie?"
I wo?a?y zap?akane:
"To s? rzeczy nies?ychane!
Elegantk? zmieni? w krow?!
To jest Pch?y ga?ga?stwo nowe!
Niech si? na nas nie porywa
Pch?a Szachrajka niegodziwa,
Zna? nie chcemy kole?anki,
Co obra?a warszawianki!"
I bez s?owa po?egnania
Wysz?y wszystkie z jej mieszkania.
?adna dobrze nie wiedzia?a
Jak przemiana ta powsta?a.
Ale my te sprawki znamy:
Pch?a wyj??a lustro z ramy,
A wstawi?a arkusz miki,
Dojn? krow? z Ameryki
Postawi?a z drugiej strony.
Ka?dy by? wi?c prze?wiaczony
Patrz?c w mik? nale?ycie,
?e to jego jest odbicie.
Przez ulic? jedzie bryczka,
Pch?a w niej siedzi jak ksi??niczka.
Na ramionach pelerynka,
Spod kapturka s?odka minka,
Parasolka ma?a w d?oni
Przed s?onecznym skwarem chroni.
Pch?a do sklepu wchodzi godnie.
"Chcia?abym si? ubra? modnie.
Czy dostan? na sukienki
Jaki? jedwab bardzo cienki?"
Skoczy? kupiec i na ladzie
Najpi?kniejsze wzory k?adzie.
"Wyb?r nader mam bogaty,
Oto modny jedwab w kwiaty
???te, bia?e, morelowe,
Modre, lila, purpurowe,
Rezedowe i zielone,
Srebrne, z?ote i czerwone."
Pch?a Szachrajka przez dzie? ca?y
Ogl?da?a materia?y,
Ogl?da?a, wybiera?a...
Wyb?r du?y, a pch?a ma?a!
Rzek?a wrezcie: "Wielka szkoda,
Nie dogadza mi ta moda,
Mo?e z czasem, do jesieni
W?r?d deseni co? si? zmieni."
Cho? nic w sklepie nie kupi?a,
Ale by?a bardzo mi?a,
Wi?c j? kupiec wyprowadzi?
I do bryczki grzecznie wsadzi?.
Gdy uprz?ta? materia?y,
Nagle r?ce mu zadr?a?y,
Patrzy - znik?y wszystkie kwiatki,
A pozosta? jedwab g?adki.
"Ta szachrajka, ta pch?a ma?a,
Wszystkie kwiatki mi zabra?a,
Tak? w smole warto upiec!" -
Zrozpaczony j?kn?? kupiec.
A ulic? jedzie bryczka,
Pch?a w niej siedzi jak ksi??niczka.
Staje wreszcie ko?o domu
I nie m?wi?c nic nikomu
W ulubionym swym ogr?dku
Sadzi kwiatki po cichutku:
???te, bia?e, morelowe,
Modre, lila, purpurowe,
Rezedowe i zielone,
Srebrne, z?ote i czerwone.
Pomalutku sadzi kwiatki
Cyklameny, r??e, bratki,
Malwy, niezapominajki...
?licznie jest u Pch?y Szachrajki!
Pch?a, podobnie jak kobiety,
Rzadko zajrzy do gazety,
Ale czasem od niechcenia
Czyta drobne og?oszenia.
Raz wi?c, nudz?c si? szalenie,
Przeczyta?a og?oszenie,
?e niejaka panna Kika
Na ulicy Kopernika
Pragnie uczy? si? j?zyka
Angielskiego.
Pch?a szcz??liwa
Ju? co? knuje, ju? si? zrywa
I po chwili w kapeluszu,
W ?akieciku z lila pluszu,
W modrych butach at?asowych,
W r?kawiczkach purpurowych
Jedzie wprost na Kopernika,
Tam, gdzie mieszka panna Kika.
"C??, angielski rzecz niewielka!
A wygl?dam jak Angielka,
Jest mi nudno! Mam ochot?
Pannie Kice zrobi? psot?!
Przyjecha?a, do drzwi dzwoni,
Og?oszenie trzyma w d?oni.
"Panna Kika? W?a?nie do niej...
Z og?oszenia... Ch?? mam wielk?
Zosta? jej nauczycielk?."
Panna Kika by?a mi?a,
Szybko spraw? za?atwi?a
M?wi?c: "Ciesz? si? ogromnie,
?e dzi? pani przysz?a do mnie.
W Ameryce mam krewnego
I dlatego angielskiego
Chc? si? uczy? na wypadek,
Gdy dostan? po nim spadek.
Mam tu zeszyt i o??wek
Do pisania obcych s??wek.
Dzi? jest pi?tek... Od soboty
Mog? wzi?? si? do roboty."
Pch?a s?uchaj?c, kilka razy
Powtarza?a dwa wyrazy
Po angielksu. Jeden zna?a
Z lat, gdy by?a jeszcze ma?a
I lubi?a zbiera? znaczki,
Drugi za? - z unrowskiej paczki.
Tak zacz??a si? nauka.
Panna Kika s??wka duka,
Pchle z wysi?ku puchnie g??wka,
Wci?? dyktuje nowe s??wka:
"Tirli - wojsko, pirli - woda
Tirlipirli - wojewoda.
Fiki - pole, miki - taczka,
Fikimiki - polewaczka.
Limpa - noga, pimpa - droga,
Pimpalimpa - hulajnoga..."
Pisze s??wka w swym zeszycie,
Wci?? je sobie przepowiada.
Pch?a nie szcz?dzi pochwa?, rada,
?e post?py s? w nauce.
"Chyba kurs dla pani skr?c?,
Pani pilno?? jest wzorowa,
A ten akcent, ta wymowa,
Niech si? kr?l angielski schowa!
Jeszcze tydzie? lekcje trwa?y,
Da?y wynik doskona?y.
Panna Kika, wniebowzi?ta,
Wszystkie s??wka ju? pami?ta
I z zeszytu p?ynnie czyta,
Jak Angielka rodowita.
Pch?a, ?egnaj?c uczennic?,
Powiedzia?a pannie Kice:
"Jestem dumna z panny Kiki,
Pimpalimpa, fikimiki!"
Panna Kika do kawiarni,
Gdzie najludniej i najgwarniej,
Wchodzi, niby dla och?ody
Ka?e poda? sobie lody.
Przyjaci??ki siedz? w k??ko,
A ju? Kika przyjaci??kom
Sw? wy?szo?ci? dogry?? rada,
Po angielsku odpowiada
S??wka, kt?re jej do g?owy
Pch?a wbija?a nieustannie,
By dogodzi? pr??nej pannie.
Naraz dziwna rzecz si? sta?a,
Rzecz po prostu niebywa?a.
Oto wszystkie pch?y w lokalu,
Skacz?c zwinnie cal po calu,
Przeskakuj?c przez stoliki,
W?a?nie stolik panny Kiki
Otoczy?y i obleg?y.
Przyjaci??ki si? rozbieg?y,
A pch?y grzecznie wko?o siad?y
I ze smakiem lody zjad?y.
Przera?ona panna Kika
Od stolika szybko zmyka,
Ju?-ju? dopa?? ma doro?ki,
A pch?y skacz? na po?czoszki,
Na sp?dniczk?, na trzewiki
I w r?kawy panny Kiki.
Tu si? ca?a rzecz wyda?a:
Pch?a Szachrajka nie umia?a
Po angielsku, bo i sk?d?e?
Chc?c post?pi? jednak m?drze,
Nauczy?a pann? Kik?
W?ada? ?wietnie pchlim j?zykiem
I dlatego pch?y na pewno
Wzi??y j? za swoj? krewn?.
Pch?a Szachrajka po tej psocie
Zamieszka?a na Ochocie
I przez dwa miesi?ce prawie
Nie zjawi?a si? w Warszawie.
By? karnawa?. W karnawale
Wszyscy bardzo lubi? bale.
Pch?a wi?c my?li: "Doskonale!
Bal wyprawi?, lecz nie u mnie.
Trzeba przecie? ?y? rozumnie."
Rozpisa?a zaproszenia,
?e bal b?dzie u Szerszenia
I ?e w?a?nie on zaprasza
Na sobot?. Dobra nasza!
Szersze?, nic nie wiedz?c o tym,
K?ad? si? w?a?nie wpa? w sobot?,
A tu nagle mu przed ganek
Wje?d?a szereg aut i sanek.
Szersze? pe?en jest zdziwienia,
Patrzy: Co to? Zaproszenia?
"Podpis m?j jest sfa?szowany,
Kto? zupe?nie mi nie znany
Sobie bal wyprawi? u mnie!"
A tu go?cie jad? t?umnie,
Panie w pi?knych toaletach,
W autach, sankach i karetach.
Jak karnawa?, to karnawa?!
"Kto? mi zrobi? brzydki kawa?!" -
My?li Szersze?, ale go?ci
Wita grzecznie - z konieczno?ci.
Pch?a, wytworna w ka?dym calu,
Ch?tnie wodzi rej na balu.
Ma na sobie sukni? now?,
Plisowan?, kolorow?,
Ma jedwabne pantofelki,
W lewej r?ce wachlarz wielki,
I unosz?c si? na palcach
Wiede?skiego ta?czy walca.
Ka?dy pan jej czar ocenia,
Ka?dy pyta si? Szerszenia:
"Kto ta dama, ta nieznana,
Kto ta pi?kno??, prosz? pana?"
Szersze? m?wi? nie chce wcale,
Odpowiada co? niedbale,
Zielenieje wprost ze z?o?ci:
Nie ma czym nakarmi? go?ci.
"Nic ju? dzisiaj nie dostan?.
Dam im placki kartoflane!"
Pch?a tymczasem od kwadransa
Ta?czy z wdzi?kiem kontredansa,
G??wk? schyla i co chwila
Do tancerza si? przymila,
I taneczne stawia kroczki
Leciusie?kie jak ob?oczki.
Muzyka?ci gra? przestali,
Szersze? kr?ci si? po sali,
Chcia?by wykry? winowajc?
I ukradkiem Pchle Szachrajce
Jednym okiem si? przygl?da.
Towarzystko walca ??da!
Pch?a ju? ta?czy? nie ma ch?ci
I odmownie g??wk? kr?ci.
"Lepiej b?dzie zej?? mu z oczu!"
Chwil? sta?a na uboczu
I jak sta?a, tak wypad?a,
Do swej bryczki szybko wsiad?a,
A nim jeszcze kwadrans min??,
Ju? le?a?a pod pierzyn?.
Pchle zachcia?o si? podr??y,
Bo domowe ?ycie nu?y.
Wymuskana, pi?kna, ho?a,
Stoi Pch?a na brzegu morza,
A? tu okr?t si? nadarzy.
Pch?a wi?c prosi marynarzy:
"Mo?e z sob? mnie we?miecie,
Podr??owa? chc? po ?wiecie."
Przybi? okr?t do przystani.
"Z wielk? ch?ci?, prosz? pani!"
Siedzi Pch?a ju? na pok?adzie,
To pasjansa sobie k?adzie,
To na s?o?cu si? opala,
To przygl?da si?, jak fala
Obok fali si? przewala.
Up?un??y dwa tygodnie -
Tak przyjemnie i pogodnie!
Pi?tnastego dnia ?r?d fali
L?d ukaza? si? w oddali.
Pch?a powiada: "Kapitanie,
Niechaj okr?t tutaj stanie,
Zat?skni?am ju? za l?dem,
Wi?c na l?dzie tym wysi?d?."
??d? kapitan spu?ci? ka?e,
Pch?? ?egnaj? marynarze,
??d? do brzegu zwinnie d??y,
Bia?a mewa nad ni? kr??y.
Przed oczami Pch?y Szachrajki
Staje nagle zamek z bajki,
Dooko?a gro?ne wie?e,
Ka?da wie?a zamku strze?e,
W wie?ach stra?e i rycerze.
Zobaczyli Pch?? z daleka...
Kto to taki? Stra? nie zwleka,
Szybko wsiada na rumaki,
?eby sprawdzi?, kto to taki.
Ju? do zamku Pch?? prowadz?,
Niech t?umaczy si? przed w?adz?.
Wchodzi Pch?a do wielkiej sali,
Gdzie rycerze si? zebrali.
Serce omal jej nie p?knie.
Patrzy wok??: "Jak tu pi?knie!"
Schody z saskiej porcelany,
Barwne ?ciany i dywany,
Pod sufitem s?o?ce p?onie,
A w koronie na swym tronie,
W d?ugim p?aszczu z gronostaj?w
Siedzi m?ody kr?l Bajbaju,
Dumny w?adca tego kraju.
Pch?a wi?c dworski uk?on sk?ada
I do kr?la tak powiada:
"Jam ksi??niczka Bia?oliczka
W purpurowych r?kawiczkach.
Jestem c?rk? kr?la z bajki,
W?adcy wyspy Patatajki,
Pa?ac mam z czytego z?ota,
W porcie stoi moja flota,
Sto okr?t?w na kotwicy
Strze?e portu i stolicy.
Z puchowego wsta?am ?o?a
I tak p?yn?c poprzez morza
Szukam m??a w obcym kraju."
Rzecze na to kr?l Bajbaju:
"Co dzi? mamy? Kwiecie??
W maju
Pojm? dam? t? za ?on?."
Kr?l powidzia? - za?atwione!
I do Pch?y podchodzi dwornie,
Przed ni? sk?ania si? pokornie.
Ju? rycerze dla parady
Wyci?gn?li swoje szpady,
Ju? podbieg?y dworskie s?u?ki
Uca?owa? jej paluszki
I w niespe?na p?? godziny
Obwieszczono zar?czyny.
Naraz wbiega Kanclerz Pa?stwa.
"Prosz? pa?stwa, prosz? pa?stwa!
Najja?niejszy Panie! Pono
Pch?a ma zosta? twoj? ?on??
Wszak to wcale nie ksi??niczka,
Lecz od g?owy do trzewiczka
Pch?a zwyczajna, Mo?ci Kr?lu!"
Zaroi?o si? jak w ulu,
Biegn? panie i dworzanie
Poruszeni nies?ychanie,
Stra? zamkowa i rycerze,
Kasztelanki, masztalerze...
Ministrowie patrz? z trwog?
I zrozumie? nic nie mog?.
Kr?l wzi?? szybko szk?o powi?kszaj?ce:
"Pch?a! To jasne jest jak s?o?ce!
Prosz? poda? mi nahajk?,
Bym ukara? Pch?? Szachrajk?!"
Pch?a, rzecz prosta, nie czeka?a,
Parasolk? sw? z?apa?a,
Zbieg?a na d?? jednym susem
I uciek?a szybkim k?usem.
Kr?l by? bardzo rozgniewany,
Zbieg? po schodach z porcelany,
"?apcie! - wo?a? - ?apcie, gapie!"
Ale takiej nikt nie z?apie!
Po miesi?cu Pch?a z wyprawy
Powr?ci?a do Warszawy.
Na Wielkanoc Pch?a Szachrajka
Malowa?a sama jajka,
Ubija?a bia?? pian?
Na mazurki lukrowane,
Nak?ada?a s?odk? mas?
I orzeszki na okras?.
Uciera?a przez dzie? ca?y
Mak, wanili? i migda?y,
Wreszcie rzek?a: "Czas ju?, aby
S?u?ba piec zacz??a baby!"
Przyskoczy?y dwie kucharki
Wzi??y m?ki cztery miarki,
Sypi? cukier tarty mia?ko,
Kr?c? ???tka, bij? bia?ko...
"Gdzie podzia?y si? rodzynki?
Nie ma nawet odrobinki!"
Przeszuka?y dwie kucharki
Wszystkie w domu zakamarki.
Nie ma nigdzie. Pch?a w rozpaczy!
"Gdzie rodzynki? Co to znaczy?"
Polecia?a na kominki
Do s?siadek po rodzynki.
U s?siadek nie dosta?a,
Ma?e r?czki za?ama?a.
"Bez rodzynk?w nie ma ciasta!
Trudno, musz? i?? do miasta."
Py? strzepn??a z pelerynki
I pobieg?a po rodzynki.
Nie dosta?a ich w kawiarni,
Nie dosta?a w owocarni
Ani w sklepach kolonialnych.
"To dopiero pech fatalny,
Przecie? baby musz? upiec!"
"C?? poradz?? - odrzek? kupiec -
Nie dosta?em dzi? rodzynk?w,
Bo rodzynk?w brak na rynku."
Ka?da inna kaza?aby
Bez rodzynk?w upiec baby,
Ale Pch?a - to rzecz nienowa -
By?a bardzo pomys?owa.
Patrzy, widzi sklep z nutami.
Wesz?a. "Pan ?askawie da mi
Utw?r ?atwy i zabawny,
I mo?liwie lekkostrwany.
W ?wi?ta go?ci si? spodziewam,
Wi?c im zagram i za?piewam."
Rzek? sprzedawca: "Pi?kna pani,
Co? ?adnego znajd? dla niej.
Mo?e walca? Marsza mo?e?
Marsze w du?ym mam wyborze,
Dajmy na to, z bardziej znanych
Marsz ?o?nierzy o?owianych."
Pch?a odrzek?a: "Lubi? marsze,
Byle tylko nie najstarsze,
Niech pan przegra na pianinie...
Owszem... Pan mi to zawinie..."
I po chwili by?a w domu.
W domu z marsza po kryjomu
Scyzorykiem w trzy minuty
Wyd?uba?a wszystkie nuty,
Bo, jak wiecie, ka?da nutka
Jest czarniutka, okr?glutka,
Kropka w kropk? jak jag?dka.
Do miseczki je wsypa?a
I do kuchni polecia?a.
Tam figlarne stroj?c minki
Rzek?a: "Oto s? rodzynki!
B?d? baby bardzo smaczne,
Zaraz sama piec je zaczn?."
I do nocy, tak jak rzek?a,
Wielkanocne baby piek?a,
A kucharki w czo?a pocie
Przygl?da?y si? robocie.
W pierwsze ?wi?to przyszli go?cie.
"Przyszli go?cie? Pro?cie, pro?cie!"
Wszyscy Pch?? powita? radzi,
Pch?a do sto?u ich prowadzi,
Do kieliszk?w wino leje.
"Winko smaczne, mam nadziej?,
Ale ciasto, powiem ?mia?o,
Wyj?tkowo si? uda?e.
Zw?aszcza baby z rodzynkami.
Baby, m?wi?c mi?dzy nami,
S? po prostu znakomite!
Jedzcie, prosz?, z apetytem."
No i c??? Po d?ugim po?cie
Wszystkie baby zjedli go?cie
Do ostatniej okruszynki.
A ?e zjedli te? "rodzynki",
Wi?c im potem tydzie? ca?y
Kiszki g?o?no marsza gra?y.
To by? w?a?nie dobrze znany
Marsz ?o?nierzy o?owianych.
Pch?a Szachrajka my?li sobie:
"Tu nic wi?cej nie przeskrobi?,
Tutaj ka?dy mnie obmawia,
Trudno. Jad? do Wroc?awia."
Pomy?la?a i po cichu
Zdj??a kufry swe ze strychu,
Spakowa?a wszystkie stroje,
Ulubione szmatki swoje,
R?kawiczki purpurowe
I trzewiczki at?asowe.
A nazajutrz bardzo wcze?nie,
Gdy dom ton?? jeszcze we ?nie,
Po cichutku si? ubra?a
I na dworzec pojecha?a.
W poczekalni pierwszej klasy
Pch?a wyj??a swe zapasy,
Zjad?a bu?ki ze dwa deka
I popi?a szklank? mleka,
W k?t wtuli?a si? i czeka.
Poczeka?a do obiadu,
A poci?gu ani ?ladu.
T?um tymczasem ci?gle wzrasta,
Nowi ludzie ci?gn? z miasta
Z walizkami, z tobo?kami,
Z dzie?mi, z psami, z kanarkami...
Och, jak t?oczno! Uf, jak ciasno!
Trudno znale?? nog? w?asn?,
A tu nowa fala pcha si?
W poczekalni i przy kasie,
I w koleji si? ustawia -
Wszyscy jad? do Wroc?awia!
Nawet Pch?a, cho? taka ma?a
Tak niewiele miejsca mia?a,
?e na jednej n??ce sta?a.
Gdy ju? czas by? na kolacj?,
Poci?g wtoczy? si? na stacj?.
T?um si? rzuci? jak szalony,
Biegli ludzie przez perony
Z walizkami, z tobo?kami,
Z dzie?mi, z psami, z kanarkami...
Do wagon?w si? t?oczyli
Krzycz?c, sapi?c i po chwili
Pe?ny by? ju? ka?dy przedzia?,
Jeden cz?ek na drugim siedzia?.
Kto chcia? jecha?, cho? by? w strachu,
Sta? na stopniu lub na dachu,
Albo pchaj?c si? niezgorzej
Szuka? miejsca na buforze.
Pch?a Szachrajka by?a ma?a,
Mi?dzy ludzi si? wmiesza?a,
Przepycha?a si? wytrwale,
A? znalaz?a si? w przedziale,
Na kuferku w k?cie siad?a
I kanapk? z serem zjad?a.
Popychano j? bez przerwy,
A ?e Pch?a ma s?abe nerwy,
Wi?c zgnieciona i ?ci?ni?ta
Ociera?a z ?ez ocz?ta.
Wreszcie przyszed? maszynista,
Pu?ci? par? i za?wista?,
Z klegami porozmawia?,
Po czym ruszy? do Wroc?awia.
Jedzie poci?g, jedzie, jedzie,
Ludzie t?ocz? si? jak ?ledzie,
Z parowozu para bucha,
A doko?a ciemno?? g?ucha.
Cho? jest duszno i gor?co,
?pi? podr??ni na stoj?co,
Chrapi?, sapi? jak naj?ci,
Tylko Pch?? ta jazda sm?ci,
Tylko Pch?a jest nie w humorze,
Bo bez ja?ka spa? nie mo?e.
Poci?g stan??. Co to? Kalisz!
A Pch?a my?li ju?: "Azali?
Mam si? gnie?? w?r?d tylu os?b?
Wiem, co zrobi?! Mam ju? spos?b!"
I cho? du?a nie uros?a,
Naraz wielki krzyk podnios?a
Na?laduj?c konduktora:
"Wro-c?aw! Wro-c?aw! Komu pora,
Prosz? pa?stwa, kto wysiada,
Niech wysiada i nie gada!
Mamy post?j bardzo kr?tki,
Post?j kr?tki - trzy minutki!"
Ludzie ze snu przebudzeni
Wyskakuj? jak szaleni,
Skacz? drzwiami i oknami
Z dzie?mi, z psami, z kanarkami...
A po chwili poci?g ruszy?.
Pch?a si? cieszy z ca?ej duszy.
Sama jedna pozosta?a.
Przedzia? du?y, a Pch?a ma?a,
Wi?c wygodnie si? rozsiad?a
I babeczk? z kremem zjad?a.
Wkr?tce z dumn? min? pawia
Zajecha?a do Wroc?awia.
D?ugi czas si? udawa?o
Pchle z jej psot wychodzi? ca?o,
A? tu przysz?a klapa wreszcie -
Przy?apano Pch?? na mie?cie
I zamkni?to j? w areszcie.
Pop?yn??y do wi?zienia
Doniesienia, za?alenia,
Pozwy, skargi, dokumenty...
S?dzia bardzo by? przej?ty,
Wkr?tce jednak straci? zapa?
I za g?ow? a? si? z?apa?.
"Samych pozw?w tutaj mamy
Trzy lub cztery kilogramy!
?adn? wzi??em sobie prac?!
Na niej ca?e zdrowie strac?,
Osiwiej?, wy?ysiej?,
Niech si? lepiej, co chce dzieje!"
Poszed? s?dzia do aresztu
I dozorcy pyta: "Gdzie? tu
Pch?a Szachrajka?" "Ot?? ona."
Pch?a wychodzi wystraszona
I u?miecha si? nie?mia?o,
I wyci?ga r?czk? ma??.
S?dzia chrz?kn?? i powiada:
"?al mi pani... Trudna rada...
Je?li pani da mi s?owo,
?e uczciwie i wzorowo
Odt?d ?y? jest pani zdolna,
Wtenczas b?dzie pani wolna."
Pch?a odrzek?a zawstydzona:
"O, pan s?dzia si? przekona!
Poprzysi?g?am w?a?nie sobie,
?e nic z?ego ju? nie zrobi?
I ?e odt?d b?d? ?ycie
P?dzi? bardzo przyzwoicie."
Wype?niaj?c przyrzeczenie
Pch?a zmieni?a si? szalenie.
By?a odt?d tak uczciwa,
Jak to tylko w bajkach bywa,
A? j? ka?dy chwali? wsz?dzie:
"Z takiej Pch?y pociecha b?dzie!"
?lub jej odby? si? w adwencie
I zapewni? mog? ?wi?cie,
?e na jej weselu by?em
I szklankami wino pi?em.
Mia?a dzieci pi?? tysi?cy
Albo mo?e jeszcze wi?cej.
Ma?o dzi? jest takich domk?w,
Gdzie nie by?oby potomk?w
Owej s?ynnej Pch?y Szachrajki,
Ale... to ju? koniec bajki.
POSZ?A W LAS NAUKA
I
Czemu wiart bez przerwy wieje?
Czemu kogut g?o?no pieje?
Czemu krowa mi?sa nie je?
Czemu ryba nic nie gada?
Czemu mg?a jest taka blada?
Czemu wielki dzi?b ma wrona?
Czemu s?l jest zawsze s?ona?
Czemu cz?owiek ma dwie r?ce?...
Do?c ju?! Do??! Nie pytaj wi?cej!
Mog? to przyp?aci? zdrowiem.
Lepiej si?d? i s?uchaj, bowiem
Now? bajk? ci opowiem:
Raz w miasteczku Modrokwiecie
W niewiadomym gdzie? powiecie
?yli ch?opcy z klasy trzeciej.
Dw?ch ich by?o. Jeden - Tadek,
A ten drugi przez przypadek
Zwa? si? W?adek. W?adek z Tadkiem
Przyg?d mieli pod dostatkiem,
Ale ch?opcom zwykle chce si?
R??nych dziw?w szuka? w lesie.
C??, miasteczko Modrokwiecie
Niezbyt pi?kne jest, jak wiecie,
Bo cho? ?adnie si? nazywa,
Lecz z nazwami r??nie bywa.
W stawie - p?otki i karaski,
A doko?a same piaski,
Kt?re skrapia deszcz jak z ?aski.
W mie?cie z tego te? powodu
Nie ma parku ni ogrodu.
Stoj? trzy czy cztery drzewa,
Ale na nich ptak nie ?piewa
I dzi?cio?y nie s? skore
Pop?kan? leczy? kor?.
Bo te drzewa - to staruchy
Szeleszcz?ce li?ciem suchym.
W mie?cie rynek jest, a w rynku
Tkwi budynek przy budynku,
Wszystkie l?ni?ce biel? tynku.
Jest sp??dzielnie i gospoda,
Sklep spo?ywczy, a opodal
Dwie ksi?garnie i apteka,
Kt?r? wida? ju? z daleka.
Za miasteczkiem biegnie szosa
Do miasteczka Z?otok?osa,
A przy szosie s?upy stoj?.
Wspominaj? ziele? swoj?,
Ziele? le?n? i urod?,
Kiedy jako drzewa m?ode
Ros?y w g?r? i szumia?y,
Zanim si? s?upami sta?y.
Tu, kilometr za miasteczkiem
A od szosy w bok troszeczk?,
Zbudowano szko?? now?
Okaza??, dwupi?trow?.
Pi?kna by?a nowa szko?a
Lecz nie by?o drzew doko?a.
Ot, widnia?a ziemia go?a.
Niegdy? na niej krzewy ros?y,
Ale krzewy dawno posch?y,
Przysypa?y ziemi? piaski,
Kt?re skrapia deszcz jak z ?aski.
A najgorzej by?o w lecie
W tym miasteczku Modrokwiecie.
S?o?ce niebo rozp?omienia
A tu nigdzie nie ma cienia,
Nigdzie cienia ni wytchnienia,
Ani lip zieleni m?odej,
Ani s?odkiej brz?z och?ody,
Ani klonu, ani buka,
Gdzie kuku?ka mile kuka,
Ani sosny, ani d?ba,
Gzie ma gniazdo szpak lub zi?ba.
Raz w upalny dzie? ukradkiem
Wyszli z domu Tadek z W?adkiem
I pobiegli hen, do lasu,
?eby za?y? tam wywczasu.
Naprz?d szli wi?c traktem bitym,
Potem ?cie?k? mi?dzy ?ytem,
Potem przeszli most nad rzek?,
Sk?d ju? las by? niedaleko.
Hej, cienisty, wonny lesie,
Widniej?cy na bezkresie!
Oto w g?r? modrzew pnie si?,
Prosto wzoni dumn? g?ow?.
Z niego maszty okr?towe
Wyciosuj? cie?le skorzy,
A kto pod nim si? po?o?y,
Temu przy?ni? si? podr??e.
Tu zn?w jawor tonie w chmurze,
A kto za?nie pod jaworem,
Temu przy?ni si? wieczorem
?o?nierz, co szed? lasem, borem...
Tu d?b wznosi si? ku g?rze,
A konary jego du?e,
Harde, twarde i wiekowe
Z chmur? wdaj? si? w rozmow?.
Na nim b?sty li?? szele?ci,
Kr??? o nim opowie?ci,
?e kto w jego ?pi obr?bie,
Ten ju? wszystko wie o d?bie.
Tam, d?bowi r?wny wzrostem,
Wi?z wyrasta pniem swym prostym.
Dalej buk - ozdoba lasu,
Z niego ludzie swego czasu
Wyrabiali ko?owrotki.
Dalej brzoza srebrnobia?a,
Kt?ra tym si? s?ynna sta?a,
?e ma sok pod kor? s?odki.
Olcha niezbyt okaza?a
Opowiada le?ne plotki...
Patrzy na ni? grab wynios?y:
"Po co olchy te wyros?y?
Ledwo na nie wiatry dmuchn?,
A ju? z olch si? robi pr?chno!"
Gdzie si? ko?czy las li?ciasty,
Tam w parowie bujne chwasty
Wyci?gaj? si? do s?o?ca.
A ju? dalej b?r bez ko?ca
Po przeciwnej stronie ro?nie,
W borze siedzi szpak na so?nie,
Z innych ptak?w si? wy?miewa:
"Pos?ychajcie tylko, drzewa,
Jak ten gil paskudnie ?piewa.
Albo jak ta zi?ba skrzeczy!
A kuku?ka? ?adne rzeczy!
W cudzych gniazdach sk?ada jaja.
A zn?w s?owik ju? od maja
Wrzaskiem w?asnym si? upaja
Spa? nie daj?c innym ptakom.
Drozd po prostu jest pokrak?.
No, a pliszki? Ach, te pliszki!
Wypruwaj? niemal kiszki,
Tak fa?szuj?. Sroka kradnie,
A wiadomo, kra?? - nie?adnie.
Jeszcze gorszy ptak - to kawka...
A kos gwi?d?e jak gwizdawka...
Nie, doprawdy, drogie sosny,
Dla tych ptak?w szkoda wiosny,
Szkoda s?o?ca! Tylko szpaki
To prawdziwe s? ?piewaki!"
Szli wi?c sobie Tadek z W?adkiem
Przys?uchuj?c si? ukradkiem
Ptasim ?piewom i kapeli.
Szli rado?ni i weseli,
?e tak gra i szumi w lesie,
Cho? tak ma?o o tym wie si?.
Lecz ju? wida? nowe dziwy.
?pi na li?ciu ?uk leniwy,
Tu jagoda, tam malina.
Paj?k nitki swe rozpina,
?eby chwyci? much? w sieci.
B?k z weso?ym brz?kiem leci,
Mr?wki biegn? w d?? z pag?rka,
Tu jaszczurka da?a nurka
W g?szcz zielony, a wiewi?rka
Po ga??zi zbiega zwinnie,
Tak jak z dachu kot po rynnie.
Dwaj koledzy z trzeciej klasy
Siedli w cieniu. Polskie lasy
S?yn? z tego od stuleci,
?e przychylne s? dla dzieci,
I na pewno ka?dy powie,
Ka?dy, co ma olej w g?owie,
?e dla dzieci las - to zdrowie.
Dwaj koledzy odpocz?li
I jak zwykle przy niedzieli
Szli beztroscy i weseli.
Zatrzymali si? przy brz?zce,
Co jak panna w bia?ej bluzce
Ros?a strojna i wysoka
Przegl?daj?c si? w ob?okach.
tadek mia? scyzoryk ostry,
Co go dosta? by? od siostry.
Rzek? do W?adka: "Pomys? nowy
Przyszed? w?a?nie mi do g?owy.
Pi?e? kiedy sok brzozowy?"
"Sok brzozowy? Co ty pleciesz?
Tego si? nie pije przecie?!"
"G?upi?... zaraz kor? przetn?..."
"A to dobre jest?" "No! ?witnie!"
Po tych s?owach Tadek no?em
Du?y otw?r wyci?? w korze.
Wnet b?ysn??a w tym otworze
Ma?a kropla, potem druga,
I klarowna, le?na struga
Ju? s?czy?a si? po chwili.
Ch?opcy j? ustami pili.
"O, to nawet smaczne! Pycha!"
"W brzozie teho jest do licha
I zaszkodzi? jej nie mo?e,
Taki ma?y otw?r w korze."
"Wiesz, ja mam pragnienie szczere
Wyci?? w korze T liter?."
"A ja W... Ty troch? wy?ej,
A ja ni?ej... Kto si? zbli?y,
Ujrzy znak na pniu tym g?adkim,
?e tu byli Tadek z W?adniem.
Daj scyzoryk..."
Wnet widnia?y
Na brzozowej korze bia?ej
Dwa wyci?ta inicja?y:
T i W.
"Nie powiesz mamie,
To co? zrobi??" "Co?" "U?ami?
Ga???... T?... I potem sobie
Z tej ga??zi lask? zrobi?."
"Ano, ?am!"
"Sam nie poradz?!"
"Ty j? z?ap... Ja ci? podsadz?...
Hop! Nie puszczaj! Teraz pi?knie!
Trzymaj! Ci?gnij! Zaraz p?knie...
Jest! Masz ga??? dosy? spor?...
Zdarli?my j? razem z kor?..."
"Ano, trudno... To przypadek..."
"Czas ju? na nas... Chod?my, W?adek,
W domu czeka ju? obiadek,
Jak sp??ni?, b?dzie bura!"
"Nie m?w, bo mi cierpnie sk?ra,
Le?my!..."
Po czym dwaj koleczy
Biegli lasem a? do miedzy,
Potem miedz?, potem drog?,
A las w dali szumia? srogo,
Jakby z?o?ci? si? i gniwa?:
"Biada tym, co niszcz? drzewa!"
II
Nad miasteczkiem ksi??yc ?wieci,
Spa? si? k?ad? wszystkie dzieci,
Nawet ch?opcy z klasy trzeciej.
W sen zapada ju? d?browa,
W norze ka?dy zwierz si? chowa,
Nie ?pi tylko w dziupli sowa -
Le?ny puchacz - m?dra g?owa -
Z wierzchu pstra, pod spodem p?owa.
Widzi ca?y b?r doko?a,
Wie, gdzie pleni si? jemio?a,
Gdzie wiewi?rka ruda mieszka,
Dok?d jaka wiedzie ?cie?ka,
Kt?ry w lesie grab jest chory,
I gdzie rosn? muchomory.
Nie ?pi, patrzy, trwa na stra?y,
W mroku wszystko zauwa?y.
Oto brzoza poraniona
Idzie, szumi jej korona,
Sok ?ywiczny z kory sp?ywa,
Idzie brzoza nieszcz??liwa
Lasem, polem, potem szos?,
Do miasteczka idzie boso,
Postukuje korzeniami,
Wymachuje gal?ziami,
Szemrze li??mi, jakby ?ka?a,
M?oda brzoza srebrnobia?a.
Wysz?a z lasu pokryjomu,
Zatrzyma?a si? przy domu,
Gdzie mieszkali Tadek z W?adkiem,
Bada obu mieszka? wn?trze.
Tadek ?pi na pierwszym pi?trze,
A na drugim W?adek chrapie
Pod ko?derk?, na kanapie.
O p??nocnej tej godzinie
Nad miasteczkiem ksi??yc p?ynie,
Ob?ok ?aden go nie mroczy.
Pierwszy Tadek przetar? oczy,
Przera?ony z ???ka skoczy -
Co to? Serce ?ciska groza!
Na ulicy stoi brzoza
I w otwarte okno patrzy...
W?adek zerwa? si? poblad?szy,
Pozna? posta? brzozy bia?ej
I na pniu jej inicja?y:
T i W. Ach, tak, to ona!
Obola?a, poraniona,
Postukuje korzeniami,
Wymachuje ga??ziami
I brzozowym g?osem szemrze:
"Ch?opcy, ch?opcy, dobrze wiem, ?e
Ran mych pr?dko nie wygoj?,
?e mi nikt ga??zi mojej
Nie przywr?ci nigdy, nigdy...
Czy wam nie ?al mojej krzywdy?"
Tadek, ch?opak piegowaty,
Drapa? si? w sw?j nos perkaty
My?l?c, ?e to widzi we ?nie.
W?adek w oknie r?wnocze?nie,
Przybieraj?c dziwne pozy,
Zawstydzony s?ucha? brzozy.
To r?kami twarz zakrywa?,
To od zn?w palec do ust wk?ada?
Siada?, wstawa?, znowu siada?...
Brzeoza tak m?wi?a dalej:
"Drzewa s? ozdob? alej,
Dzewa pi?kne i cieniste
Daj? wam powietrze czyste.
Kiedy zimne wiatry wion?
Drzewa s?u?? wam os?on?.
Z lipy macie mi?d lipowy,
A z akacji - akacjowy.
Z drzew s? deski, krzes?a, sto?y,
Z drzew s? ?awki z waszej szko?y,
Z drzew jest opa? znakomity.
Nawet papier na zeszyty
I papierki na cukierki
Daj? z drewna swego ?wierki,
Daj? sosny. A tymczasem
Wy?cie dzisiaj, id?c lasem,
Wyrz?dzili tyle szkody
Mnie, ?r?dle?nej brzozie m?odej,
Kt?ra smuk?a i wynios?a
Dla was przecie?, dla was ros?a..."
W Tadku serce a? zadr?a?o:
"Brzoza r?zeg ma niema?o..."
W?adek z trwog? spojrza? na nie:
"Brzoza nam tu spu?ci lanie!"
Ale brzoza srebrnobia?a
Chwil? sta?a i milcza?a,
Po czym rzek?a:
"Od stuleci
Drzewa dobre s? dla dzieci.
Ja was kara? nie mam ch?ci,
Ale miejsce to w pami?ci,
Czego po was si? spodziewam:
?e b?dziecie kocha? drzewa,
Bo nam trzeba najwyra?niej
Serc dzieci?cych i przyja?ni.
C??, to wszystko... Ju? nie ?wieci
ksi??yc w niebie... ?pijcie, dzieci.
B?d?cie zdrowe... Czas ju? i?? mi..."
I odesz?a szumi?c li??mi.
Za ni? si? ci?gn??a smuga
Niby l?ni?ca suknia d?uga.
Sz?a przez rowy i parowy
I wr?ci?a do d?browy,
gdy ju? wsta? ?wit r??owy.
Wszystko to widzia?y sowy.
Cho? nieskore do rozmowy,
Powiedzia?y co? na uszko
trzem weso?ym jemio?uszkom,
Jemio?uszki trzem pustu?kom,
A pustu?ki trzem kuku?kom
I tak dalej, i tak w k??ko...
Ju? po chwili w lesie ca?ym
Omawiano to z zapa?em.
Ja si? o tym dowiedzia?em
Od weso?ych jemio?uszek,
Kt?re maj? szary brzuszek,
A w ogonku ???ty puszek.
PRZYGODA KR?LA JEGOMO?CI
Gdy sko?czy?y si? ju? ?owy,
Kr?l Jegomo?? w dzie? majowy
Zjecha? dworem do Zamo?cia.
Tam kasztelan uczci? go?cia
I swe miody co najstarsze
Do kielicha la? monarsze.
Ale Kr?l nie lubi? miodu.
Pewnie z tego te? powodu
Wkr?tce do?? mia? kasztelana
I niedzieli pewnej z rana,
Cho? nie by?o to w zwyczaju,
Rzek?: "Zjem obiad w Bi?goraju,
Bo podobno bi?gorajki
Warz? pyszne zalewajki.
Niech kolasa tu zajedzie,
Chc? by? w por? na obiedzie!"
Zaprz??ono czw?rk? koni,
Kornie ca?y dw?r si? sk?oni?,
A kr?lowa w oknie sta?a
I chusteczk? pomacha?a.
Potoczy?a si? kolasa
Nie do sasa, nie do lasa,
Lecz przez mostek na ruczaju
Wprost do miasta Bi?goraju.
Jad?, jad? tak trzy mile,
Fory? z przodu, hajduk w tyle,
Ciep?y wietrzyk ?echce mile,
Tu i ?wdzie brz?czy muszka,
A Kr?l siedzi na poduszkach
I paznokcie poleruje.
Wtem... wychodz? z lasu zb?je,
Trzej w?sale, trzej brodacze,
Jeden wprost do koni skacze,
Drugi wali w ?eb hajduka,
Trzeci za? w kolasie szuka -
Bo to jedzie pan bogaty,
Pewnie w kiesie ma dukaty.
Hajduk umkn??, gdzie pieprz ro?nie,
Fory? ukry? si? na so?nie,
A Kr?l wo?a: "St?j, hultaju,
Spieszno mi do Bi?goraju,
Nie zatrzymuj!"
A zb?j na to,
Przysuwaj?c twarz brodat?:
"Gdzie? widzia?em jegomo?cia,
Czy jegomo?? nie z Zamo?cia?"
Kr?l zdj?? z?oty pier?cie? z palca.
"Patrz - powiada do zuchwalca -
Jam jest kr?l, a tylko g?upi
Na go?ci?cu kr?la ?upi,
To si?, bratku, sk?nczy smutnie.
Jutro kat wam g?owy utnie!"
Tu si? herszt podrapa? w ucho
I tak rzecze z wielk? skruch?:
"Daruj, Kr?lu Jegomo?ci,
My jeste?my ludzie pro?ci,
My?leli?my, ?e? ty kupiec,
?e si? da interes upiec,
Lecz dla Kr?la droga wolna
Od Zamo?cia a? do Kolna!"
"Jak si? zwiecie, drapichrusty?"
"Roch." "Ja - Melchior." "Ja - Faustyn,
Wszyscy trzej rodzeni bracia
Kup?cie, rodem z Podkarpacia."
Kr?l w niezgorszym by? humorze,
Wi?c powiada tak: "Melchiorze,
Fautynie i ty, Rochu,
Wtr?ci?bym was trzech do lochu
I w kajdany zaku? kaza?,
Bo spotka?a mnie obraza,
Lecz ?e serce mam ?askawe,
Daj? czas wam na popraw?."
I poci?gn?? niuch tabaki,
Bo by? wtedy zwyczaj taki.
Poda? zb?jcom tabakier?,
M?wi?c: "G?by macie szczere,
Jestem w?adc? tego kraju,
Lecz nie by?em w Bi?goraju.
Je?li gwa?t ma uj?? wam p?azem,
Pojedziecie ze mn? razem."
Trzej brodacze, cho? brudasy,
Wsiedli ?wawo do kolasy
I kichn?li jednocze?nie,
Tak jak nikt przy kr?lu nie ?mie.
Hajduk mrukn?? do forysia:
"A to heca b?dzie dzisiaj,
Droga borem-lasem wiedzie...
Chcia?bym by? ju? na obiedzie!"
Potoczy?a si? kolasa.
A wiadomo, ?e w tych czasach
W polskich borach ?y? Boruta,
Bestia na dwie nogi kuta.
Skrzesa? iskr? spod kopyta,
A kolasa ju? jak wryta
Staje w miejscu. Kr?l si? gniewa,
A tu w?a?nie spoza drzewa
Ukazuje si? Boruta.
Utkwi? w Kr?lu wzrok filuta
I rzek?: "Waszych kies nie rusz?.
Nic nie wezm?, tylko dusze!
Zbieram dusze, potem susz?
Tak jak grzyby, i dla smaku
Wrzucam je do kapu?niaku.
Jasne? Prawda? A wi?c prosz?...
Albo sam was wypatrosz?!"
M?wi?c to, na dusze ?asy
Pcha ju? pazur do kolasy.
Hajduk umnk??, gdzie pieprz ro?nie,
Fory? ukry? si? na so?nie,
A Faustyn rzecze ?mia?o:
"Dusze trzy, to te? niema?o!
Nasze grzeszne dusze zabierz,
Ale na tym zako?cz grabie?.
Jaka wiara - taka miara,
Lecz od Kr?la, diable, wara!
Kr?l bez duszy by? nie mo?e,
Boby rz?dzi? znacznie gorzej."
Rzek? Boruta: "B?d? stratny,
Lubi? towar delikatny,
A kr?lewska dusza mi?kka
Jest smaczniejsza od opie?ka."
Wrzasn?l Roch: "Nie gadaj wi?cej!
Bierz, co samo wpada w r?ce,
Albo rogi ci ukr?c?!"
Mrukn?l diabe?: "Gminem gardz?,
Wasze dusze s? jak smardze,
Ale niech tam! Czasu szkoda,
Lubi? zgod?, a wi?c - zgoda!"
Melchior czeka? ju? za d?ugo,
Machn?? grab? jak maczug?,
Splun?? w jedn? gar?? i w drug?
M?wi?c: "Nadstaw kapelusza.
Jedna dusza... Druga dusza...
Trzecia dusza... Bierz i zmiataj,
?wawo, bom ja zb?j, nie rataj!"
Bies przytrzyma? le??c placiem
Dusze chwackie, podkarpackie,
A cho? by?y dosy? kruche,
Wepchn??l wszystkie za pazuch?,
W psa czarnego si? obr?ci?,
Pobieg? w las i ju? nie wr?ci?.
Kr?l chusteczk? otar? czo?o,
A po chwili rzek? weso?o:
"Czyn to pi?kny, przyzna? musz?,
Odda? za mnie w?asn? dusz?,
I niech los mnie skarze srodze,
Je?li was nie wynagrodz?!
Teraz jed?my, bo kto jedzie,
B?dzie w por? na obiedzie!"
Potoczy?a si? kolasa
Nie do sasa, nie do lasa,
Lecz przez mostek na ruczaju
Wprost do miasta Bi?goraju.
A ju? w mie?cie zamieszanie,
Przerazili si? mieszczenie,
?e z parad? zb?jcy jad?
Gro??c wszystkim w kr?g zag?ad?.
Burmistrz bi? na alarm ka?e,
Bro? chwytaj? miejskie stra?e,
Tylko mieszczki pilnym okiem
Wypatruj? zb?jc?w z okien.
Staro?cina ma trzy c?rki,
Chowa c?rki do kom?rki,
A Starosta ju? z dwururki,
Gdy zbli?y?a si? kolasa,
Mierzy w kr?la jak w bekasa.
Szcz??ciem proch w panewce przem?k?,
Wi?c Starosta strzeli? nie m?g?.
A tu przyskoczy? fory?:
"St?j, mospanie - wo?a - skory?
Do strzelania. Szkoda prochu,
?acno zgnijesz za to w lochu.
Go?? przyjecha? znakomity,
Cho? sekretnie i bez ?wity.
Kr?l Jegomo??! A brodaczy
Najja?niejszy Pan nasz raczy?
Przywie?? tutaj, by pospo?u
Z nami zasi??? dzi? do sto?u."
Zblad? Starosta, szybko bie?y,
Wita Kr?la jak nal?y.
T?um si? zebra? na ulicy,
Bi?gorajscy dostojnicy
Nios? chleb i s?l na tacy,
Bo Polacy s? ju? tacy.
Staro?cina w reweransie
Prosi: "Najja?niejszy Pan si?
Zgodzi z nami si??? do sto?u.
Sztuk? mi?sa mam z roso?u,
Pstr?gi z wody, kaczki z ro?na,
Bardzo prosz?, je?li mo?na."
C?rki sta?y przy Staro?ci.
Sykn??: "Te? o ?ask? pro?cie."
Na to dwornie Kr?l zawo?a:
"Staro?cino, chyl? czo?a,
To nam raczej ?ask? czyni
Taka zacno?? gospodyni,
A potrawom smaku doda
Twych powabnych c?r uroda."
Wchodzi Kr?l wi?c na komnaty,
Za nim kroczy Roch brodaty,
Dalej Melchior i Faustyn,
Jak maszkary trzy w zapusty.
Id? obok Staro?ciny,
Wzrok pos?pny, gro?ne miny,
Staro?cianki patrz? z trwog?
I zrorumie? wprost nie mog?,
?e Kr?l tak si? postponuje,
Bo to przecie? zwykli zb?je!
Wreszcie obied si? zaczyna,
Ju? si? krz?ta Staro?cina,
Biegn? s?u?ki i lokaje,
Ten przynosi, ?w podaje,
Lej? trunki, jak potrafi?,
A Kr?l raczy si? ratafi?,
Staro?cin? wypi? prosi,
Staro?cianek zdrowie wznosi
Pokrzykuj?c: "Pij, Melchiorze!
C?? to? Roch ju? pi? nie mo?e?
A dlaczego to Faustyn
Ma przed sob? kielich pusty?
Jak si? hula, to si? hula!
Prosz? wypi? zdrowie kr?la!"
Wkr?tce ka?dy mia? ju? w czubie,
A Kr?l wo?a?: "Tak to lubi?!
Pijcie! Dam dukat?w po sto
Tym, co b?d? pi?. Starosto,
Je?li chcesz za?egna? sprzeczk?,
Ka? wytoczy? wina beczk?!"
Sto dukat?w - rzecz niama?a!
Staro?cina spokornia?a
I pod sto?em c?rki kopie.
Staro?cianki jak w ukropie,
Do w?grzyna nie nawyk?y
Sp?sowia?y na kszta?t ?wik?y.
Kr?l powiada przy deserze:
"Staro?cino, ch?? mnie bierze
By? tu dzi? za dziewos??ba.
Sp?jrz na Rocha. Co za g?ba!
T?gi w barach, cienki w pasie,
Dla twej m?odszej c?rki zda si?.
Melchior w?s ma jak u Turka,
Niechaj ?rednia twoja c?rka
Idzie w jasyr do Melchiora,
Do zam??cia ju? jej pora.
A Faustyn, ch?op jak ?wieca,
Do najstarszej si? zaleca.
Je?li panna si? postara,
B?dzie z nich dobrana para."
Zblad? Starosta. Staro?cina,
Ju? p?sowa od w?grzyna,
Po tych s?owach ca?a sina
Za?ama?a r?ce z b?lu:
"Najja?niejszy Panie, Kr?lu,
Moje c?rki to szlachcianki,
To ?licznotki z morskiej pianki,
Maj? wzi?? je zwykli zb?je?
Najja?niejszy Pan ?artuje,
Wol? je potopi? w rzece,
Ni? poha?bi? tak dalece!"
Na to Kr?l si? wzi?? pod boki:
"Moje zuchy nie wyw?oki,
Tylko trzej rodzeni bracia
Kup?cie - rodem z Podkarpacia.
Znam tych ludzi, znam te strony,
Ka?dy b?dzie uszlachcony,
Nadto za? ode mnie w wianie
Ka?dy po pi?? wsi dostanie
I dukat?w pi?? tysi?cy,
I starostwo. Chcecie? wi?cej?
A posag?w nie potrzeba!
Tylko niech ku chwale nieba
Ka?da panna przy niedzieli
Dusz? z zuchem si? podzieli.
Dusza to nie ch?opska morga -
Trzy wystarcz? dla sze?ciorga!
Staro?cino, czasu szkoda,
Niech tu przyjdzie golibroda!"
By? cyrulik w Bi?goraju
Znany pono? w ca?ym kraju.
Ten przed kr?lem si? nie zb?a?ni?,
Zabra? zuch?w trzech do ?a?ni,
Tam ich ostrzyg? po szlachecku
I podgoli? po niemiecku,
D?ugo my? mydlan? pian?,
Wod? zwyk?? i r??an?,
Wypucowa?, jak nale?y,
I ka?demu str?j da? ?wie?y.
Gdy wr?cili na pokoje,
Krzykn?? Kr?l: "O zak?ad stoj?,
?e w Warszawie, w ca?ym ?wiecie
Chwat?w takich nie znajdziecie!"
W rzeczy samej, golibroda
Ubra? ich, jak ka?e moda,
A ?e przy tym krew nie woda,
Zaja?nia?a ich uroda
I zab?ys?a dziarsko?? m?oda.
C?? to byli za junacy!
Tacy w?a?nie s? Polacy,
Takich tylko wyszorowa?
I ju? ich do ?lubu prowad?!
Ka?dy sk?oni? si? przed Kr?lem,
Ka?dy pannie swojej czule
Uca?owa? dwa paluszki,
Dwa r??owe ich koniuszki.
Staro?cina sta?a w p?sach,
A Starosta szarpa? w?sa,
Po czym z ka?dym przysz?ym zi?ciem
Uca?owa? si? z przej?ciem.
Staro?cianki na odmian?
Spogl?da?y zakochane
I Kr?lowi dzi?kowa?y
Za ten wyb?r doskona?y.
Z przyzwolenia Staro?ciny
Kr?l wyprawi? zar?czyny
Rad, ?e uda? mu si? kawa?,
Sam w toastach nie ustawa?,
Innym go?ciom przyk?ad dawa?,
Potem trzy wypisa? skrypty
Nie ujmuj?c ani szczypty
Z wiana, kt?re zuchom szczerze
Ofiarowa? przy deserze.
Tak sko?czy?a si? przygoda.
A kronikarz tylko doda,
?e gdy ?wit r??owi? lasy
I siadano do kolasy,
Golibrod? Kr?l ?askawy
Zabra? z sob? do Warszawy.
PRZYGODA LUTKA - HISTORIA KR?TKA
Prosz?, sp?jrzcie: Oto Lutek,
W jego oczach ?al i smutek,
Bo ulic? jedzie "Fiat"
- Co za auto!
Gdybym mia? to,
M?g?bym zwiedzi? ca?y ?wiat! -
Chodzi Lutek zagapiony
Nie dba o to, z kt?rej strony
Jedzie tramwaj albo w?z.
Sp?jrzcie tylko, drodzy moi!
On na ?rodku jezdni stoi,
Stoi, jakby w ziemi? wr?s?!
Nagle patrzy: o kolega!
Lutek jezdni? mknie na skos.
Tak. Przepis?w nie przestrzega,
Gdzie nie wolno - tam przebiega,
Od wypadku jest o w?os.
Dla kierowc?w taki ch?opiec
Jest postrachem dr?g i szos.
Taki ch?opiec mo?e dopiec,
Z takim ch?opcem ci??ki los!
Zapad? wiecz?r. Lutek w?a?nie
Le?y w ???ku. Zaraz za?nie.
?pi. I oto mu si? ?ni,
?e ma "Fiata". Tak, od wuja.
I ?e w nim po mie?cie buja,
Tak jak marzy? tyle dni.
Jedzie Lutek, a na jezdni
Stoj? ch?opcy. Lutek przez nich
Musi skr?ci?. Wali w s?up.
A to pech! Pogi?ta maska,
I w silniku co? tam trzaska.
Lutek blady jest jak trup.
Siedzi zn?w przy kierownicy,
Jedzie dalej. Na ulicy,
Tam, gdzie jest najwi?kszy ruch,
Dzieci graj? w?a?nie w pi?k?.
On hamuje w?z z wysi?kiem
I z po?lizgu w tramwaj - buch!
To ju? sprawa z milicjantem.
Kto jest winien? Ten, czy tamten?
Kt?ry z dw?ch jest taki zuch?
Chod?cie tu i razem sta?cie,
Sta?cie tu, przy milicjancie,
B?dzie lekcja dla was dw?ch.
Milicjant reguluje ruch:
R?kami obiema
Wykonywa gest:
Tak - to przej?cia nie ma,
Tak - to przej?cie jest.
Pr?cz tego ?wiat?o
Pieszych przestrzega.
Zrozumiesz ?atwo,
Tylko si? nie gap!
T?um si? zebra?,
Ruch si? wzmaga,
Na jezdni - zebra,
Piesi - uwaga!
Kierunek jazdy
?wiat?a wskaza?y,
Jad? pojazdy,
D?wi?cz? sygna?y,
Du?y samoch?d,
A za nim ma?y,
Na?adowana
Ci??ar?wka,
Fura siana,
Potem taks?wka.
Jad? pojazdy,
D??? do celu,
- Przej?cia nie ma,
Obywatelu! -
Silniki warcz? -
D?wi?cz? sygna?y,
Jad? pojazdy -
Przejecha?y!
Uwaga, dziatwa,
Nie trzeba spa?!
Zmiana ?wiat?a,
Pojazdy - sta?!
?wiat?o zielone -
Ruszaj ?wawo!
Patrz w lew? stron?,
A potem w praw?.
Przej?cie dla pieszych -
Niech ka?dy spieszy!
Co tam si? sta?o?
Naprz?d, ?mia?oNa drug? stron?.,
Uwaga! ?wiat?o czerwone!
Sta?
A nie - to mandat karny p?a?!
Jezdnia wolna. Lutek jedzie,
Chce by? w domu na obiedzie,
Wtem z tramwaju jaki? smyk
Wprost pod ko?a mu wyskoczy?.
Lutek zamkn?? tylko oczy,
Ale smyk szcz??liwie znik?.
Teraz Lutek zakr?t bierze,
A tu ch?opiec na rowerze
Przed nim si? popisa? chce.
Ch?opiec w prawo, Lutek w lewo,
Ch?opiec w lewo, Lutek w drzewo,
Szyba p?k?a - Lutek - nie.
Jedzie dalej, my?li sobie:
- Przecie? ja tak smo robi?,
Lubi? p?ata? figle psie. -
O, kierowcom taki ch?opiec
Do ?ywego mo?e dopiec,
Kiedy chce popisa? si?!
Jedzie Lutek, a tu leci
Wprost na jezdni? chmara dzieci -
Przeciw niemu si? sprzysi?g?a:
Oto jaki? brzd?c zza w?g?a
Wyskakuje niespodzianie.
Rany Julek! Co si? stanie?
Zgrzyt hamulc?w si? rozlega,
A tu inny brzd?c wybiega,
Rzek?by? - istna defilada.
Znowu kto? pod ko?a wpada,
Lutek z trudem go wymin??,
Ca?e szcz??cie - nikt nie zgin??.
- "To by by?a rozpacz w kratki!
Przecie? stale s? wypadki" -
My?li Lutek. Wtem kole?ka,
Kt?ry obok Lutka mieszka
Idzie jezdni? bardzo wolno.
Lutek wo?a: "Tak nie wolno!
Pr?dzej! Nie b?d? tak niemrawy.
Jezdnia nie jest ?cie?k? poln?!
Jezdnia nie jest do zabawy!"
A kole?ka plackiem le?y
I spod auto z?by szczerzy:
- Drogi Lutku, pomalutku,
Wszak to tw?j obyczaj, Lutku.
Ty kierowcom k?opot sprawiasz,
Gdy na jazdni si? zabawiasz,
Z tob? troski ma milicja,
Nie przesadzam chyba nic ja!
Wiedz, ?e kto pod auto wpada,
Z tego b?dzie marmolada! -
A tu ludzi ?miech porywa:
- Co za posta? nieszcz??liwa
Na wp?? ?ywa jedzie w ?wiat?
I czym jedzie? Bo w tym gracie
Auta nawet nie poznacie.
To ju? nie jest "Fiat" lecz grat! -
Taki ?miech ogarn?? ludzi,
?e a? Lutek si? obudzi?.
- "Alem spoci? si? w tym ?nie!
Jedna tylko jest pociecha,
?em nikogo nie przejecha?
Lecz przejecha? mog? mnie!" -
Odt?d Lutek zna te sprawy,
Wci?? powtarza:
"Strze? si?, strze?!
Jezdnia nie jest to zabawy!"
- On ju? wie.
A ty - czy wiesz?
PRZYGODY RYCERZA SZA?AWI?Y
Pana Soczewk?, jak pewno wiecie,
Gdy wojna si? sko?czy?a,
Wsiad? rycerz Sza?awi?a
Na bu?anego konia.
Za giermka wzi?? gamonia,
Co po wsiach kury krad?,
I milcz?c ruszy? w ?wiat.
Mia? giermek Roch na imi?.
Nos odmro?ony w zimie
Na g?bie mu wykwita?
Jak rzepa pospolita.
A nade wszystko Roch
Spa? lubi?, bo by? ?pioch.
Mia? rycerz zbroj? pod??
I niewygodne siod?o,
Do tego uprz?? biedn?
I strzemi? tylko jedno,
Lecz za to ?y? w nim duch,
Co starczy?by za dw?ch.
Tylko na jedn? nog?
Przy bucie mia? ostrog?,
Gor?cy w walkach udzia?
Sprawi?, ?e w?os mu zrudzia?.
Niet?g? posta? mia?,
Lecz rycerz by? na schwa?.
Mawiali o nim Szwedzi,
?e w nim stu diab??w siedzi,
Tatarzy z trwogi s?abli
Na widok jego szabli,
A Turcy - zwyk?a rzecz -
Zmykali przed nim precz.
Gdy wojna si? sko?czy?a,
W ?wiat ruszy? Sza?awi?a,
Roch za nim zwolna cz?apa?,
Bo mia? niewielki zapa?
Do przyg?d. Nadto Roch
Niech?tnie w?cha? proch.
Rzek? rycerz: "Jestem g?odny
To objaw niezawodny,
?e gdzie? tu jest zamczysko
Albo ober?a blisko.
Na piecze? mam dzi? ch??
M?j giermku! Za mn? p?d?!"
Z p?? mili ujechali,
A ju? gospoda w dali
Gospoda "Pod Fijo?kiem",
Wi?c rycerz z swym pacho?kiem
Przed bram? z konia zsiad?:
"Tu - rzecze - b?d? jad?!"
Ko? dawniej r?a? - dzi? nie r?y,
Gdy staje przy ober?y,
Wiadomo - rycerz w n?dzy,
A owsa bez pieni?dzy
Nie daje przecie? nikt:
Pan chudy - chudy wikt.
Tote? niepewnie troch?
Wszed? Sza?awi?a z Rochem
Do izby do?? przestronnej,
Gdzie przy pieczeni wonnej,
Kt?ra zapiera dech,
Siedziafo zuch?w trzech.
Rzek? tedy Sza?awi?a:
"Hej, gospodyni mi?a,
Nam te? tu podaj piecze?,
A prosz? - bez z?orzecze?.
Bo p?ac?, kiedy mam,
Dzi? nie mam, stwierdzam sam."
Za?mia?a si? szynkarka:
"A to z was niez?a parka,
Wyno?cie si? czym pr?dzej,
Nic nie dam bez pieni?dzy,
W??cz?g?w mamy do??,
A taki go?? - nie go??!"
W rycerzu moc o?y?a:
"Jam - rycerz Sza?awi?a,
Do kr?la jegomo?ci
Chodzi?em nieraz w go?ci,
Kr?l bra? mnie grzecznie wp??
I sadza? za sw?j st??.
Ugaszcza? mnie szach perski
I regent holenderski,
Kr?lowa Izabela
I kr?l w?gierski Bela,
I nawet Wielki Fryc -
Lecz nie p?aci?em nic!"
To rzek?szy rycerz godnie
Podci?gn?? sobie spodnie.
"Niech mi?a gospodyni
Trudno?ci mi nie czyni,
Nie jad?em od dw?ch dni,
A? w brzuchu mi si? ckni."
Tu g?os zabra?y zuchy:
"Brzuch pusty, j?zyk suchy,
Kt?? ?cierpi tak? dol??
Siadajcie tu przy stole,
Pieczeni jest w sam raz
By ni? ugo?ci? was.
I piwa do wieczerzy
Nie zbraknie dla rycerzy.
Hej, gospodyni, ?ywo
Nie? chleb, mi?siwo, piwo,
Talerze, szklanki, n??,
Prosimy siada? ju?!"
Rzek? rycerz Sza?awi?a:
"Przemowa nader mi?a,
Ogromnie sobie ceni?
Szlachetne zgromadzenie,
Chod?, Rochu! Oto Roch:
M?j giermek - le? i ?pioch.
"A my jeste?my zuchy,
Weso?e pasibrzuchy.
Kochamy opowie?ci
O bohaterskiej tre?ci.
M?w, Sza?awi?o, m?w,
S?uchamy twoich s??w!"
Za st?? przybysze siedli,
Porz?dnie si? najedli,
Roch a? j?zykiem mlasn??,
Ze sto?ka spad? i zasn??,
A rycerz wzi?? si? wp??
I sw? opowie?? snu?:
"Mam dwie?cie lat z kawa?kiem,
Lecz jestem m?ody ca?kiem,
M?j ojciec mia? trzy wieki,
Gdy zamkn?? swe powieki,
A m?j stryjeczny dziad
?y? ponad pi??set lat.
Walczy?em ja w Wenecji,
W Hiszpanii, Grecji, Szwecji,
Pod Warn? i nad Marn?,
Cho? mia?em zbroj? marn?,
Mnie w Moskwie Batu-Chan
Czterdzie?ci zada? ran.
Gdy mi odr?ba? g?ow?,
My?la?em: "Ju? gotowe!"
Lecz zbiegli si? lekarze,
Puszkarze, rusznikarze,
Przyszyli g?ow? zn?w
I - prosz? - jestem zdr?w!
W Warszawie Bonaparte
Powiedzia? do mnie ?artem:
"Do Pyr jed?, Sza?awi?o,
Tam jeszcze ci? nie by?o!"
Odrzek?em: "Rozkaz, Sire.
Wyje?d?am dzi? do Pyr."
Przyje?d?am tam kolej?,
A w Pyrach ju? si? lej?
Kozacy i Prusacy,
I nasi beliniacy.
Pif-paf! Pif-paf! Pif-paf!
Ruszy?em do nich wp?aw.
Z?apa?em wnet dow?dc?
I m?wi? mu pokr?tce,
?e rozkaz mam i w?adz?,
?e ja dzi? pu?k prowadz?.
Dow?dca z gniewu z???k?,
A ja prowadz? pu?k.
Kozacy ty? podali,
Prusacy si? poddali
Wraz z ca?? artyleri?
(M?wi? to ca?kiem serio),
A cesarz do mnie rzek?:
"Wspania?y jeste? cz?ek!
Mianuj? ci? marsza?kiem,
(M?wi? to serio ca?kiem)
Masz legi? honorow?,
(Daj? wam na to s?owo)
I b?dziesz ksi?ciem Pyr."
Odrzek?em: "Rozkaz, Sire!"
Tak! R??nie w ?yciu bywa!"
Tu rycerz ?ykn?? piwa,
Zapali? papierosa,
K??b dymu pu?ci? z nosa,
Uderzy? d?oni? w st??
I sw? opowie?? snu?:
"Za kr?la W?adys?awa
Ciekawsza by?a sprawa:
Chcia? zdoby? kr?l warowni?,
Lecz wierzcie, ?e dos?ownie
Z kr?lewskich armat stu
Nie by?o ?adnej tu.
Kr?l widzi - rzecz zawi?a -
"Gdzie - pyta - Sza?awi?a?
Niech hetman go sprowadzi,
On jeden co? zaradzi,
Pociski s?, lecz jak
Nadrobi? armat brak?"
Przyje?d?am - kr?l w rozpaczy,
Jest wprawdzie sto kartaczy,
Lecz armat nie ma wcale.
Powiadam: "Doskonale,
Bajeczny pomys? mam,
Armat? b?d? sam."
Wnet uczestnicz? w walce:
Wi?c kartacz bior? w palce,
Podrzucam go do g?ry
I nog? ciskam w mury,
Jak pi?k? no?n? - buch!
Kr?l wo?a: "To mi zuch!"
Ju? drugi kartacz leci,
A zaraz po nim trzeci,
Po trzecim leci czwarty,
Wre walka nie na ?arty.
Niebawem ca?y mur
A? roi? si? od dziur.
Wtem patrz? - wprost z moczar?w
Wyrasta pu?k janczar?w.
A ja sam jeden stoj?,
Janczar?w si? nie boj?,
Lecz c?? mam pocz?? tu?
Ja jeden, a ich stu!
Rzucili si? jak w?ciekli
I nogi mi odsiekli,
Wi?c tylko my?l? sobie:
"Co w tej opresji zrobi??
Jeszczebym uciec m?g?,
Lecz uciec jak bez n?g?"
Tu sta? si? fakt donios?y,
Gdy? nogi mi odros?y
Z nadwy?k? pi?ciu cali!
Janczarzy si? poddali,
Bo taki zdj?? ich strach:
"To szejtan, a nie Lach!"
Kr?l wezwa? mnie nad ranem:
"Zostaniesz kasztelanem,
Otrzymasz wiosek dwie?cie
I pi?? kamienic w mie?cie,
A nadto, je?li chcesz,
M? c?rk? dam ci te?."
Tu jeden zuch zawo?a:
"To rzecz niezwyk?a zgo?a,
Opowiedz, jak to by?o,
Rycerzu Sza?awi?o!
Czy o?eni?e? si?,
Gdzie ?ona twa, gdzie wsie?"
A rycerz rzecze: "Sk?d?e?
Ja post?puj? m?drze:
Kr?lewna jest dla ksi?cia,
Kr?l ksi?cia chce za zi?cia,
A ja - zwyczajny kiep -
?olnierski wol? chleb.
Kr?lowi wi?c powiadam,
?e na to si? nie nadam.
Kr?l p?aka? bardzo rzewnie,
Powt?rzy? to kr?lewnie,
Kr?lewna rzek?a: "Ach!"
I uton??a w ?zach.
A ja ruszy?em w drog?,
Bo szczerze wyzna? mog?,
?e inne mia?em plany:
Ja by?em zakochany!
Joanna - m?wi? wam,
Najmilsz? by?a z dam.
Pami?tam: jestem w Rydze,
Wtem w oknie wie?y widz? -
Prze?liczna siedzi panna
(A by?a to Joanna),
Wi?c daj? r?k? znak,
?e niby tak a tak.
?e jestem ni? ol?niony,
?e takiej pragn? ?ony,
?e jestem Sza?awi?a,
?e gdyby si? zgodzi?a,
Niech skre?li kilka s??w,
Lub powie: "Bywaj zdr?w."
Zrzuci?a tedy li?cik,
?e na nic ca?y wy?cig
M?odzie?y i rycerzy,
Gdy? j? uwi?zi? w wie?y
Jej ojczym bardzo z?y,
Wi?c tylko roni ?zy.
Mnie, wiecie, nic nie wstrzyma,
Przychodz? do ojczyma,
Powiadam: "Mo?ci ksi???,
Z daleka tutaj d???,
By pasierbicy twej
Nie?? ulg? w doli z?ej!"
A ksi??? jak nie wrza?nie:
"Stu takich by?o w?a?nie,
Znam was, obie?y?wiat?w,
Uciekaj, do stu kat?w,
A panna - wierzy? chciej,
Zostanie w wie?y tej!"
Z?o?? mnie okrutna bierze
Wko?o obchodz? wie??:
Ma ?okci z pi?? tysi?cy
Lub mo?e jeszcze wi?cej,
A jaj sklepiony dach
Po prostu ginie w mg?ach.
Na pomys? wpadam wreszcie:
Skupuj? sznury w mie?cie
I ??cz? je w godzin?
W niezwykle d?ug? lin?,
Najd?u?sz?, jak? znam,
To mog? przysi?c wam.
Jej koniec pochwyci?em,
Przez wie?? przerzuci?em,
By po dw?ch stronach wie?y
Zwisa?a jak nale?y,
Wi?c oba ko?ce ju?
Z dw?ch stron zwisaj? wzd?u?.
Dwie p?tle na nich robi?,
Z nich jedn? mam na sobie,
A druga p?tla taka
Oplata grzbiet rumaka.
Wypr??y? rumak grzbiet
I pocwa?owa? wnet.
Sznur g?r? przerzucony,
Ko? ci?gnie z jednej strony,
A z drugiej wraz ze sznurem
Ja si? unosz? w g?r? -
Nim jeszcze b?y?nie ?wit
Dostan? si? na szczyt.
Rwie naprz?d rumak chy?y,
Mnie wci?ga coraz wy?ej,
Obijam si? o mury
I widz?, patrz?c z g?ry,
?e ko? m?j poprzez mg?y
Nie wi?kszy jest od pch?y.
Migaj? pi?tra wie?y,
Czupryna mi si? je?y,
Bo l?k mam nieustanny,
Czy dotr? do Joanny?
Lecz oto ju? jej twarz.
"St?j koniu! Dok?d gnasz?"
Na wprost jej okna wisz?,
Na linie si? ko?ysz?,
Spogl?dam, a Joanna
To ca?kiem stara panna,
Co ma z sze??dziesi?t lat.
"No - my?l? - ?adny kwiat!"
Zgarbiona, siwiute?ka,
Male?ka babule?ka!
Snad? podr?? moja trwa?a
Czterdzie?ci lat bez ma?a.
I ja - w odbiciu szyb -
Ju? jestem stary grzyb.
Widokiem tym z?amany
Chwyci?em n?? sk?adany,
Przeci??em sznur - i jazda!
Jak spadaj?ca gwiazda,
Na ?eb - na szyj? - w d??,
I ju?em ?mier? sw? czu?.
Lecz tak mi si? powiod?o,
?em trafi? prosto w siod?o.
Spogl?dam - nie do wiary!
Nie jestem wcale stary.
Siwizny znikn?? ?lad,
Mam zn?w trzydzie?ci lat.
M?j ko? jest te? bez zmiany
I r?czy, i bu?any.
Ruszy?em tedy w drog?,
A dzi? ju? doj?? nie mog?,
Kto wtenczas z wie?y spad?:
Ja, ojciec m?j czy dziad?"
Tu drugi zuch zawo?a:
"Historia dziwna zgo?a,
A? mnie przejmuj? dreszcze!
M?w, Sza?awi?o, jeszcze,
M?w, Sza?awi?o, zn?w,
S?uchamy twoich s??w!"
Zn?w rycerz ?ykn?? piwa
I rzek?: "Przer??nie bywa.
S?uchajcie, zuchy, bowiem
Histori? wam opowiem,
Kt?r? przez kilka lat
Rozbrzmiewa? ca?y ?wiat.
Gdy z wojskiem sta?em w polu,
Kr?lowa Neapolu,
Co ceni mnie ogromnie,
Przes?a?a li?cik do mnie:
"Monsieur de Chalavil
(Francuski niby styl) -
?mier? sroga mi zabra?a
Mojego admira?a.
Mam wielk? wi?c ochot?,
A?eby? pan m? flot?
Na zach?d i na wsch?d
Do nowych zwyci?stw wi?d?!"
Gdy dama wzywa - jad?.
Bo tak? mam zasad?,
Nazajutrz, daj? s?owo,
Stan??em przed kr?low?:
Gdym tylko do niej wszed?,
Dosta?em od niej wnet
Kapelusz admiralski
I order portugalski,
Ponadto szpad? z?ot?
I w?adz? nad jej flot?!
Ukl?k?em u jej st?p:
"Zwyci?stwo albo gr?b!"
Gdym z?o?y? t? przysi?g?,
Dosta?em wielk? wst?g?
I order Margrabini
Sardynki czy Sardynii -
Ju? nie pami?tam sam.
Ten order dot?d mam.
Ach! Mam order?w kopy
Od w?adc?w Europy.
Gdy nosi? je nale?y,
Dobieram dw?ch rycerzy
I w trzech d?wigamy tak,
A? nieraz si? nam brak.
Gdy wr?g poswsza? o tem,
?e ja obj??em flot?,
Chcia? si? ulotni? nagle,
Wi?c rozwin??em ?agle,
Ruszy?a flota w b?j,
A pierwszy - okr?t m?j!
Holendrzy i Anglicy
Miotali si? jak dzicy,
Du?czycy poton?li,
Hiszpan?w diabli wzi?li
I tylko szwedzki kr?l
Unikn?? naszych kul.
Wtem wiatr na morzu usta?,
Rozwar?em tedy usta
I oddech po oddechu
Jak z pot??nego miechu,
Wypuszcza? j??em z p?uc,
Bo przecie? chcie? to m?c.
Dmucha?em tak zawzi?cie,
?e okr?t po okr?cie
Wyp?ywa?, Szwed?w tropi?
I niedobitk?w topi?,
Bo wierzcie - takich p?uc
Nie miewa? ?aden w?dz.
Walczy?em tak dwa lata
Na r??nych morzach ?wiata,
Chi?czyk?w zwyci??y?em,
Ameryk? odkry?em
I jeszcze jeden l?d,
Lecz go nie wida? st?d.
Raz siedz? na po?adzie,
A okr?t m?j si? k?adzie.
Zlatuj? w nurty s?one,
"No - my?l? - ju? sko?czone."
Bo okr?t z szumem fal
Pop?yn?? sobie w dal.
Historia nieweso?a -
R?zgl?dam si? doko?a,
A tu rekin?w stado
Jui grozi mi zag?ad?
I pruje sin? g??b,
I chce mnie wzi?? na z?b.
A jeden z nich, z?owrogi,
Ju? chwyta mnie za nogi
I paszcz? na dwa ?okcie
Obgryza mi paznokcie.
To straszne! Taki zb?j
Chce przeci?? ?ywot m?j!
Wi?c krzycz? z ca?ej si?y:
"Nie ruszaj Sza?awi?y,
Nie zjadaj admira?a,
Kr?lawa zakaza?a,
By? admira?a jad?!"
I rekin nagle zblad?.
Schwyci?em go za ogon
I rzek?em z min? srog?:
"A teraz - jazda! Holuj
Mnie wprost do Neapolu!"
I c??? Po paru dniach
Wyrzuci? mnie na piach.
Kr?lowa przysz?a do mnie,
Cieszy?a si? ogromnie,
Hrabiny, margrabiny
Sz?y do mnie w odwiedziny,
Za nimi ca?y dw?r
I ksi???t d?ugi sznur!"
Tu trzeci zuch zawo?a:
"Przygoda dziwna zgo?a!
Lecz m?w, rycerzu, dalej,
Do kufla piwa nalej
I opowiadaj zn?w,
S?uchamy twoich s??w!"
Chcia? m?wi? Sza?awi?a,
Lecz nagle si? zdarzy?a
Rzecz wprost niewiarygodna.
Bo Rocha twarz dorodna
Wyjrza?a z do?u wzwy?
Z?owieszczo szepcz?c: "Mysz."
Na st?? nasz rycerz wskoczy?,
Jak gdyby Turk?w zoczy?,
I przera?ony diablo
J?? wymachiwa? szabl?,
I poci? si?, i trz?s?,
I skuba? rudy w?s.
"Hej, zuchy, or?? bierzcie!
A ruszcie si? nareszcie,
Ta bestia na mnie czycha,
Wi?c bro?cie mnie, do licha!
M?g?bym j? zabi? sam,
Lecz t?p? szabl? mam!"
Mysz do drzwi si? rzuci?a,
A wtedy Sza?awi?a
Zawo?a?: "Siod?a? konie,
Ja w polu j? dogoni?!"
I da? ze sto?u skok
Ku drzwiom kieruj?c krok.
Niebawem by? z powrotem
Rz?sistym zlany potem,
Za sob? wl?k? dziewczyn?
I gro?n? robi?c min?
Rzek?: "Pr?dzej tu si? zbli?!
Panowie! Oto - mysz!
Dziewczyny wzi??a posta?,
By ?atwiej tu si? dosta?.
Jak ci na imi??" "Krysia..."
"To? ty ksi??niczka mysia,
Ja sztuczki takie znam,
Umiem je robi? sam.
Ty mo?e nie wiesz o tem,
?e jestem w?a?nie kotem
I ciebie zjem panienko?!"
Tu zacz?? miaucze? cienko
I na czworakach szed?
Pociesznie pr???c grzbiet.
Od sto?u wsta?y zuchy:
"Popatrzcie na te ruchy!
Dalib?g, istne dziwy,
To przecie? kot prawdziwy!
A mo?e obraz ten
To jest po prostu sen?
A mo?e nam si? ?ni?y
Przygody Sza?awi?y?
Przy piwie r??nie bywa,
Od piwa ?eb si? kiwa.
Hej, gospodyni, rad?.
Czy mamy pi?, czy spa??"
"Spa?, skoro jest ochota,
I ju? nie m?czcie kota,
A Krysia - marsz do kuchni
I zaraz ?wiec? zdmuchnij!
Dobranoc! Na mnie czas!
Panowie - ?egnam was."
PSI PAZUR
?y? sobie raz pewien Mazur.
Mia? Mazur oczy jak lazur,
A zwa? si? Mazur Psipazur.
Psipazur mierzy? trzy cale,
Ale w nadmiernym zapale
Wci?? wykrzykiwa? zuchwale:
"Hej, niedo??gi i tch?rze,
Kt?ry chce dosta? po sk?rze,
Niech zjawi si? tu, a nu?e!"
Wygra?a? tak raz i drugi,
A mia? na swoje us?ugi
Zapa?k? zamiast maczugi.
Dziewcz?ta si? ogl?da?y,
Ch?op ka?dy wytrzeszcza? ga?y,
?e Mazur, a taki ma?y.
Dzieci wo?a?y: "S?siedzie,
Uwa?aj, bo b?dziesz w biedzie,
Jeszcze ci? kundel przejedzie!"
Psipazur grozi? zapa?k?:
"Oj, dam ja po sk?rze ?mia?kom!
Ut?uk? wszystkich na mia?ko!"
Roze?mia? si? gruby piekarz:
"Chcesz bi? si?, to czemu zwlekasz?
Ju? d?u?ej czeka? mi nie ka?!"
Pispazur rzek?: "Daj? skok, o!"
I podskoczywszy wysoko,
Zapa?k? dziabn?? go w oko.
Ukry? si? potem na so?nie,
A piekarz j?kn?? ?a?o?nie
I uciek? tam, gdzie pieprz ro?nie.
Mazur za? dalej szed? drog?,
Spotka? ?o?nierza. Ten srogo
Zawo?a?: "Straszy? chcesz? Kogo?"
Psipazur uda?, ?e s?ucha,
Podskoczy?, i krzycz?c "u-ha"
Wbi? mu zapa?k? do ucha.
Zwia? ?o?nierz w krzaki pobliskie
Wo?aj?c z p?aczliwym piskiem:
"Ugodzi? mnie swym pociskiem!"
Tu wpad? na Mazura m?ynarz:
"Ju? troch? si? zapominasz,
?le sobie, bratku, poczynasz!
Lecz teraz ci si? dostanie!
Za twoje z?e zachowanie
Pot??ne spuszcz? ci lanie!"
Psipazur spojrza? z ukosa,
Podskoczy? i z?y jak osa
Wbi? mu zapa?k? do nosa.
M?ynarz zatoczy? si?, kichn??,
A? sobie szcz?k? wywichn??
I z j?kiem do m?yna czmychn??.
Psipazur za? po tej scenie
Wpakowa? r?ce w kieszenie
I odszed? dumny szalenie.
Na Rynku wszed? do gospody,
Gdzie siedzia? Wyrwid?b m?ody
I jad? ?mietankowe lody.
Psipazur rzek?: "Tu u?yj?!
Mam w gar?ci kij, co sam bije,
Podstawiaj do bicia szyj?!"
Wyrwid?b za?mia? si? z cicha:
"A c?? to za stw?r, u licha,
Kt?ry do ucha mi prycha?!"
Wsta? z ?awy, niedba?ym ruchem
Dwa palce uni?s? nad zuchem
I schowa? go za pazuch?.
"Ja ci si? zaraz przys?u??!
W kurniku ci?, Psipazurze,
Dam na kolacj? pstrej kurze!"
Pobieg? poprzez ?cierniska,
Bo droga by?a niebliska,
A je?ca r?k? przyciska?.
Gdy bieg? przez most na Zarzecze,
Zawo?a? nagle: "Cz?owiecze!
Ratunku! Pali mnie! Piecze!
Co robisz, ty pch?o, ty mucho?!
Daj spok?j, bo b?dzie krucho!
Wszak ogie? mam za pazuch?!
Ach, nie wierz moim przechwa?kom,
Ju? puszcz? ci?, bo zapa?k?
Na w?giel spalisz mi cia?ko!"
To m?wi?c Wyrwid?b m?ody
Rzuci? si? z mostu do wody,
By w rzece szuka? och?ody.
A Mazur na brzeg wyskoczy?,
Ledwie podeszwy zamoczy?,
I mru??c z?o?liwie oczy
Zawo?a?: "Zdechlaki! Tch?rze!
Kt?ry chce dosta? po sk?rze,
Niech zjawi si? tu! A nu?e!"
SZELMOSTWA LISA WITALISA
I
Znano r??ne w ?wiecie lisy:
By? wi?c lis Ancymon ?ysy;
Pospolity lisek rudy,
Pe?en sprytu i ob?udy;
Lis niebieski - wielka sknera;
Zezowaty lis - przechera;
Czarny lisek ogoniasty;
Lis Patrycy Jedenasty;
Srebrny lis niezwykle szczwany;
Lis Mikita spod Oszmiany;
Lis Telesfor farbowany,
Niebezpieczny i zawzi?ty;
Lis Wincenty, lis Walenty,
Lecz nie by?o w ?wiecie lisa
Ponad lisa Witalisa.
Mia? Witalis taki ogon,
?e nie by?o wprost nikogo,
Kto nie stan??by zdumiony:
Taki ogon nad ogony!
I falisty, i puszysty,
I niezwykle zamaszysty,
I ruchliwy na kszta?t kity -
Niezr?wnany, znakomity!
Gdy Witalis kroczy? drog?,
Wpierw widziano jego ogon,
Co jak ruda chmura zwisa,
A dopiero potem - lisa.
Gdy si? lis pogr??y? we ?nie,
Dziesi?? ptak?w jednocze?nie
W tym ogonie wi?o gniazda,
Nios?o jajka, potem - jazda!
Lis si? budzi? niespodzianie
I - jad? ptaszki na ?niadanie.
Gdy Witalis przed wieczorem
Kucn?? sobie nad jeziorem
I potrz?sn?? swym ogonem,
Wszystkie rybki, zachwycone,
Wyp?ywa?y bardzo pr?dko
Za ogonem jak za w?dk?:
Lis je w sosie wy?mienitym
Jad? na obiad z apetytem.
By? Witalis ma?ci rudej,
Niezbyt gruby, niezbyt chudy,
Mia? na prawym oku bielmo
I by? szelm?. Strasznym szelm?!
Mia? rozumu za dziesi?ciu,
Tote? w ka?dym przedsi?wzi?ciu
Wprawia? w podziw swoim sprytem,
Wyrobieniem znkomitym,
Orientacj? doskona??
I dowcipem, jakich ma?o!
A mia? w sobie tyle dumy,
Jakby wszystkie zjad? rozumy.
II
Jest na wschodzie miasto ?om?a.
Gdy na wsch?d si? dalej zd??a,
Las wyrasta na bezkresie,
Ciemny w?w?z jest w tym lesie,
W tym w?wozie lis mia? jam?,
A w tej jamie - dziwy same.
Wi?c lusterko posrebrzane,
Kt?re z tego by?o znane,
?e gdy czyha? kto? na lisa,
Powstawa?a na nim rysa.
Pr?cz lusterka mia? pude?ko,
Dok?d zajrze? m?g? przez szkie?ko,
By ustali? w spos?b ?atwy,
Gdzie zimuj? kuropatwy
Lub na skraju jakiej ??czki
Zabawiaj? si? zaj?czki.
Mia? pr?cz tego srebrn? mis?
Z ozdobami i napisem:
"Misa lisa Witalisa."
Zawsze pe?na by?a misa
I nic z niej nie ubywa?o,
Cho? Witalis jad? niema?o.
Mia? ponadto z?oty grzebie?,
Bowiem bardzo dba? o siebie,
I grzebieniem tym starannie
Czesa? ogon nieustannie:
Rozczesywa? raz i wt?ry
Z g?ry na d?? i do g?ry,
I raz jeszcze, i na nowo
Rozczesywa? - daj? s?owo!
By? Witalis rodem z Polski,
Lecz kapelusz mia? tyrolski,
W kt?rym by?o mu do twarzy,
Cho? wygl?da? nieco starzej.
III
Raz pos?ysza?, ?e nied?wiedzie
S? w tym roku w wielkiej biedzie,
Wi?c nie trac?c chwili czasu,
?wawo uda? si? do lasu.
Przyszed? grzeczny, mi?y, g?adki:
- C??, robaczki? C??, nied?wiadki?
Krucho z wami? Chodz? gadki,
?e bezmi?sne ju? obiadki
Je?? musicie! Zi??ka, kwiatki,
Trawki, listki i sa?atki!
Chodz? gadki, ?e za miedz?
Dwa zaj?czki ma?e siedz?,
Kt?re was za chwil? zjedz?!
Wstyd mi za was! Gdy posucha,
Nied?wied? tylko w ?apy dmucha.
Gdzie popatrze? - chuderlaki!
Przykry mi jest widok taki!
Fe! Doprawdy, nie wypada,
Lepiej, gdy potrzebna rada,
Przyj?? po rad? do s?siada.
Zawstydzi?y si? nied?wiedzie:
- ?le si? nam ostatnio wiedzie,
Porad?, porad? nam, s?siedzie,
Powiedz, lisie Witalisie,
Jakie jest twe widzimisi??
Lis przyczesa? sobie ogon
I powiedzia? z min? srog?:
- Chod?cie ze mn?! Znam zagrod?,
W kt?rej s? prosi?ta m?ode.
Jest was pi?ciu i dla pi?ciu
B?dzie dzisiaj po prosi?ciu!
Ucieszy?y si? nied?wiedzie:
- Prowad?, prowad? nas, s?siedzie!
Poszli razem le?n? drog?.
Sam Witalis, pr???c ogon,
Uroczy?cie szed? na przedzie.
A za lisem w ?lad - nied?wiedzie:
Cztery stare, jeden m?ody.
Poszli noc? do zagrody,
Lis obejrza? parkan, chatk?
I poci?gn?? za ko?atk?.
- Kt?? to straszy dzieci noc??
Kto przychodzi tu i po co?
- To Witalis - lis odrzecze. -
Prosz?, otw?rz mi, cz?owiecze,
Z chlewu zabra? chc? prosiaki,
Bo mam dzi? apetyt taki.
Po tych s?owach lis da? nurka,
A tymczasem od podw?rka
Ps?w zjawi?a si? gromada.
Ka?dy szczeka i ujada,
Ka?dy gro?nie z?by szczerzy,
Ka?dy gryzie, gdzie nale?y,
A? nied?wiedzie, pe?ne trwogi,
Powiedzia?y sobie: - W nogi!
Ratuj, lisie Witalisie!
Ale psom a? w ?lepiach skrzy si?
I popad?y w ferwor taki,
?e fruwa?y tylko k?aki.
Lis tymczasem, sun?c boczkiem,
Wbieg? przez furtk? drobnym kroczkiem,
Po szelmowsku mrugn?? oczkiem,
Wszed? ostro?nie od kurnika,
Porwa? kaczk?, g??, indyka,
Trzy kurczaki i perliczk?,
Zwi?za? wszystko to rzemyczkiem
I, nie trac?c chwili czasu,
Pobieg? z ?upem swym do lasu.
A nied?wiedzie, nieszcz??liwe,
Pogryzione, na wp?? ?ywe,
Kulej?ce, g?odne, chore,
Odszuka?y lisi? nor?.
- Przydybali?my ci?, rybko!
Dosy? ?art?w! Wy?a? szybko,
Wy?a?, lisie Witalisie!
Lis Witalis ju? - po rysie
Na lusterku - pozna? snadnie,
?e na? gniew nied?wiedzi spadnie.
Widz?c, ?e mu co? zagra?a,
Lis ukaza? si? w banda?ach,
W plastrach, szmatach i ga?ganach:
- Sp?jrzcie, ca?y jestem w ranach!
Ogon strasznie mam zwichni?ty,
Pok?sane wszystkie pi?ty:
Nara?a?em w?asne ?ycie,
By was broni? nale?ycie.
Wojna by?a nie na ?arty,
Psy walczy?y jak lamparty,
W spos?b gro?ny i za?arty.
Lecz wyjawi? mog? skromnie,
?e daleko im jest do mnie:
Gdym wyskoczy? zza cha?upy,
Pad?y pierwsze cztery trupy,
Jeden pies ju? po minucie
W przera?eniu wielkim uciek?,
Drugi chcia? go wzi?? w obron?,
Wi?c zabi?em go ogonem.
Cztery dalsze, poranione,
Po?o?y?y si? pod p?otem
I skona?y wkr?tce potem,
A jedynie niedobitki
Was napad?y w spos?b brzydki.
C??, dostali?cie po sk?rze.
A dlaczego? Bo?cie tch?rze!
Zawstyczy?o to nied?wiedzi,
Brak im by?oodpowiedzi,
Wi?c nie ?al?c si? nikomu
Posz?y g?odne spa? do domu.
- ?egnal, lisie Witalisie!
Spa? lisowi ani ?ni si?!
Do swej jamy szybko wr?ci?,
Zdj?? banda?e, plastry zrzuci?,
Zerkn?? w lustro z min? b?og?
I przyczesa? sobie ogon.
Potem przyni?s? chrustu wi?zk?,
?eby upiec sobie g?sk?.
G?ska taka by?a w?ciek?a,
?e na ogniu raka spiek?a,
Lecz z natury by?a mi?a,
Wi?c si? pi?knie zrumieni?a
I Witalis porcj? t?ust?
Zjad? z jab?kami i kapust?.
IV
W czas zimoej ch?odnej pory
Wyszed? lis ze swojej nory:
- Do mnie, wszystkie g?odomory,
Do mnie, z las?w, z kniei, z chaszczy!
Mam ja co? dla ka?dej paszczy!
Kto nie dojad?, ten si? naje!
Znam zwierz?ce obyczaje,
Znam zwierz?ce apetyty
I mam pomys? znakomity,
?eby ka?dy z was by? syty.
Zewsz?d zbieg?y si? zwierz?ta,
Bo dla zwierz?t to przyn?ta,
Pok?d iskra ?ycia tli si?.
- Gadaj, lisie Witalisie,
Przybywamy ca?? zgraj?,
Bo nam kiszki marsza graj?.
Opowiadaj, lisie, ?ci?le
O niezwyk?ym swym pomy?le!
Lis tych s??w uwa?nie s?ucha?,
Po czym rzek? zdejmuj?c z ucha
Sw?j kapelusz zawadiacki:
- Umiem piec ze ?niegu placki.
Mam do tego obok, w lasku,
Piec w?asnego wynalazku.
Kto dostarczy kup? ?niegu
I dorzuci mi do tego
Po?e? sad?a lub s?oniny,
Ten w niespe?na p?? godziny
Prosto z pieca na ?niadanie
Plack?w t?ustych nies?ychanie
Pe?ny taki w?r dostanie.
M?wi?c to potrz?sn?? worem,
?e a? z wora nad otworem
Buchn??, mile ?echc?c w chrapach,
Pieczonego ciasta zapach.
Za? Witalis prawi? dalej:
- Mnie bynajmniej si? nie pali,
Takie placki stale jadam,
Ale sobie trud ten zadam,
By wy?ywi? was do wiosny,
Bo wasz wygl?d jest ?a?osny.
Co za placki! Szkoda gada?!
M?g?bym tydzie? opowiada?
O ich cudnym aromacie,
O ich smaku! Ot?? macie.
Z tymi s?owy wyj?? z wora
Plack?w tuzin czy p?ltora
I sam zjad? je z apetytem,
Pomlaskuj?c sobie przy tym.
Po szelmowskim tym popisie
Pad?y g?osy: - Witalisie,
Co si? zjad?o, to przepad?o,
Dostarczymy ?nieg i sad?o,
Uczta b?dzie wy?mienita,
Chcemy naje?? si? do syta,
Chcemy placki mie? - i kwira!
Lis przyczesa? sobie ogon:
- Placki jutro by? ju? mog?.
Wi?c nazajutrz bardzo wcze?nie,
Gdy las ton?? jeszcze we ?nie,
T?umy zwierz?t sz?y w szeregu,
Wlok?c ca?e g?ry sniegu,
A do tego jeszcze sad?o -
Tyle, ile go przypad?o.
Lis ju? sta? przed swoj? nor?.
Spojrza?: owszem, sad?a sporo!
Pe?en werwy i ochoty
Wzi?? si? zaraz do roboty,
Zdj?? kapelusz, duchem skoczy?,
Z pi??set snie?nych kul utoczy?,
Ka?d? sp?aszczy? szybkim ruchem,
Tak jak robi si? z racuchem,
Schwyci? sad?o i rzetelnie
Wysmarowa? nim patelni?;
I cho? jest to rzecz kobieca,
Placki wk?ada? j?l do pieca.
Z pieca wnet buchn??? para,
A Witalis ju? si? stara,
Ju? dorzuca nowe placki,
Taki z niego kucharz chwacki.
Przygl?daj? si? zwierz?ta,
Pilnie chodz? mu po pi?tach,
Wprost doczeka? si? nie mog?!
A Witalis pr??y ogon,
Zda si?, w?cha cudny zapach,
A? zwierz?tom kr?ci w chrapach,
A? zwierz?tom skr?ca kiszki.
A Witalis zbiera szyszki
I do ognia je dorzuca,
Kr??y, krz?ta si?, przykuca.
- Sad?a jeszcze! Sad?a! Pr?dzej!
No, bo placki wam uw?dz?!
Po up?ywie p?l godziny,
Niewyra?ne stroj?c miny,
Z pieca wyj?? lis patelni?
I do zwierz?t rzek? bezczelnie:
- A to dziwna jest przygoda!
prosz?, sp?jrzcie, sama woda!
Z takim ?niegiem trudu szkoda:
Rozpuszczony, mokry, sypki -
Mog?yby w nim p?ywa? rybki!
A m?wi?em, ?e to nie to!
?nieg powinien by? jak beton -
Zamarzni?ty i w kawa?kach.
Taki w?a?nie jest w Suwa?kach,
W Augustowie, w Ostro??ce...
A to co! Umywam r?ce!
Posz?o ca?e wasze sad?o,
Tyle pracy mej przepad?o!
Nie nabior? si? powt?rnie,
Mam was dosy?, bo?cie durnie!
Zawstydzi?y si? zwierz?ta.
Racja! Nikt z nich nie pami?ta?,
?e przed samym ?witem jeszcze
Pada? ?nieg zmieszany z deszczem.
A ?nieg z deszczem jest wodnisty -
Fakt dla wszystkich oczywisty.
Na nic ca?e przedsi?wzi?cie!
Lis wykr?ci? si? na pi?cie,
Spu?ci? ogon na znak smutku
I do nory powolutku
Poszed?, by si? zamkn?? w norze,
Bo by? w bardzo z?ym humorze.
Lecz gdy ju? odeszli go?cie,
Wtedy z pieca jak najpro?ciej
Wyj?? sad?o, w?o?y? w garnki,
Garnki schowa? do spi?arki,
Po czym, dumny z tego zysku,
Krzykn??: - Brawo, Witalisku!
V
Jak co rok w Zielone ?wi?ta
Zgromadzi?y si? zwierz?ta
Dla obioru prezydenta.
Jest to taka wa?na sprawa,
?e zwierz?ce wszystkie prawa
Dzie? ten czyni? dniem przymierza:
Zwierz na zwierza nie uderza,
G?? jest pewna swego pierza,
Pies nie czai si? na je?a,
Owca mo?e wyj?? ze stada -
Nikt nikogo nie napada.
Kot nie drapie, wilk nie zjada,
Nawet zaj?c, cho? ma pierta,
Z odleg?o?ci kilometra
Obserwuje te wybory,
Nawet mysz wychodzi z nory,
Nawet tch?rz ze strachu chory
Na wybory ?pieszy ?wawo,
Bo mu wolno. Bo ma prawo.
Lis Witalis, wielki szelma,
?ypie bia?kiem swego bielma,
Pr??y ogon znakomity,
Zwisaj?cy na kszta?t kity,
I w tyrolskim kapeluszu
Kr??y pe?en animuszu.
Tu do wilka si? przymili
I co? szepnie, tam po chwili
Do nied?wiedzia chy?kiem sunie,
Jakie? s??wko rzuci kunie,
Chytrze mrugnie do jelenia,
Je?a mu?nie od niechcenia,
Mysz ogonem po?askocze,
Mimochodem, B?g wie o czym,
Porozmawia chwilk? z rysiem.
- ?wietnie, lisie Witalisie!
Wszyscy my?l?: "A to szelma!
Jaki? w tym, widocznie, cel ma"
Ju? najstarszy wilk bu?aw?
Machn?? w lewo, machn?? w prawo;
Takie jest zwierz?ce prawo.
Ju? wybory rozpocz?ta -
Kt?? zostanie prezydentem?
Lis spryciarzem by? bezsprzecznie,
Wi?c o g?os poprosi? grzecznie,
Wszed? na pie? i w s?owach kilku
Tak powiedzia?:
- Zacny wilku,
I wy, wszyscy tu zebrani,
Tak przeze mnie szanowani,
Albo m?wi?c wprost - zwierz?ta!
Macie wybra? prezydenta.
Czy? jest kto?, kto nie pami?ta
Zas?ug lisa Witalisa?
W pi?ciu tomach ich nie spisa?!
Ot?? ja przed wielu laty,
Gdym by? m?ody i bogaty,
W ci?gu jednej tylko wiosny
Zasadzi?em tutaj sosny,
Buki, d?by - niemal wszystko,
By zwierz?tom da? schronisko!
Dla was szereg lat z zapa?em
Dr?b w kurnikach hodowa?em,
Dla was w chlewach tucz? wieprze,
By?cie mieli ?ycie lepsze.
Jestem waszym dobrodziejem,
A sam nie ?pi?, a sam nie jem,
Tylko my?l? dniem i noc?,
Jak zwierz?tom przyj?? z pomoc?...
Mrukn?? nied?wied? do s?siada:
- Co tu gada? - dobrze gada!
Szepn?? borsuk: - Jaka swada,
Jaka dykcja i wymowa,
To przynajmniej t?ga g?owa!
A tymczasem lis po chwili
Ci?gn?? dalej: - Moi mili,
Nie namawiam, ale radz?:
Je?li dzi? otrzymam w?adz?,
Daj? s?owo, ?e zasadz?
W ci?gu pi?ciu dni na piasku
Drzewa mego wynalazku.
Ju? nie szyszki, nie ?o?edzie,
Ale rosn?? na nich b?dzie
Schab w?dzony i pieczony,
Boczki, szynki, salcesony,
Mortadela i serdelki,
Mi?s przer??nych wyb?r wielki,
Nawet prosi? w galarecie,
Je?li tylko zapragniecie.
Wszystkim oczy a? zab?us?y:
- Lis niezgorsze ma pomys?y,
Niech zostanie prezydentem!
- Czy przyj?te? - Tak! Przyj?te!
Nied?wied? obj?? go za szyj?
I zawo?a?: - Niech nam ?yje!
- ?yj nam, lisie Witalisie! -
Powt?rzy?y za nim rysie,
Kuny, tch?rze i jelenie
Oraz ca?e zgromadzenie.
Po wyborach zgodnie z prawem
Lis od wilka wzi?? bu?aw?
I do domu cztery koz?y
Z wielk? pomp? go zawioz?y.
Kiedy jecha? le?n? drog?,
Wpierw widziano jego ogon,
Co jak ruda chmura zwisa,
A dopiero potem - lisa.
Ju? nazajutrz na polanie
Zacz?? lis urz?dowanie.
Kaza? poda? sobie kor?,
Wzi?? do gar?ci pi?ro spore
I ustaw? za ustaw?
J?? wydawa? z wielk? wpraw?:
- Zarz?dzamy, by zwierz?ta
Do u?ytku prezydenta
Oddawa?y, pr?cz okupu,
Czwart? cz??? swojego ?upu.
?eby ka?dy ptak od maja
A? do maja wszystkie jaja
Ni?s? dla lisa Witalisa,
Kt?ry ???tka z nich wysysa.
?eby kury i kurcz?ta
Same sz?y do prezydenta
I prosi?y, by na ro?nie
Raczy? upiec je ostro?nie.
Nie pami?tam ju?, niestety,
Jakie prawa i dekrety
Wyda? jeszcze lis ponadto,
Lecz zwierz?cy ca?y ?wiat to,
Pe?en l?ku i poddania,
Wykonywa? bez szemrania.
*
Up?ywa?y dni, tygodnie...
Lis Witalis ?y? wygodnie,
?upi? wszystkich, jak si? da?o,
I korzy?ci mia? niema?o.
Przed siedzib? jego zawsze
Dwa nied?wiedzie co naj?wawsze
Sta?y sprawnie i wzorowo
Pe?ni?c wart? honorow?.
Sta?y te? jelenie cztery,
By go wozi? na spacery.
A wiewi?rki przez dzie? ca?y
Przy ogonie si? krz?ta?y
I chucha?y, i dmucha?y,
I bez przerwy go czesa?y.
Niky spokoju nie mia? w lesie:
Ten us?u?y, tamten poda,
Ten przyniesie, ten odniesie,
Nawet borsuk - wojewoda,
Cho? to bardzo dumna sztuka,
By? u lisa za hajduka,
Wi?c z?o?ci?o to borsuka.
Jad? Witalis za dwudziestu
I zwierz?ta bez protestu
Napycha?y mu spi?arni?,
Chocia? same jad?y marnie.
Nigdy nie chcia? z nikim gada?
Ani nawet odpowiada?
Na pytania, na podania
I nie dawa? pos?uchania.
Siedzia? dumny niczym basze,
Jad? i m?wi?: - Sprawa wasza
Dobrze dba? o m?j ?o??dek.
Taki musi by? porz?dek!
Jam prezydent, czyli w?adza,
A jak komu nie dogadza,
Niech zabiera si? i zmiata,
Je?li nie chce w?cha? bata!
Gdy ju? wreszcie lisi nierz?d
Kl?sk? spad? na ?ycie zwierz?t,
Wilk cichaczem, bez ha?asu,
Zwo?a? wielki wiec do lasu
I gdy wszyscy si? zebrali,
Rzek?: - Nie mo?e by? tak dalej!
VI
Czeka wszystkich nas zag?ada
I jest na to jedna rada:
Z?apmy lisa lub zastrzelmy -
Do?? ju? rz?d?w tego szelmy,
Tego lisa Witalisa,
Kt?ry soki z nas wysysa!
Pad?y s?owa: - Racja! Brawo!
- Lis Witalis gwa?ci prawo!
- Zniszczy? wszystkich nas ze szcz?tem!
- Precz! Precz z takim prezydentem!
I uchwali? wiec zwierz?cy,
?e nie ?cierpi tego wi?cej,
?e lis broi? co niemiara,
Wi?c go musi spotka? kara.
Lis tymczasem do lusterka
Niespokojnym okiem zerka;
Nagle widzi - co to? Rysa!
Strach oblecia? Witalisa.
A tu rysa ro?nie, ro?nie,
Za?amuje si? uko?nie
I lusterko ca?e ?amie.
A Witalis siedz?c w jamie
Zimny pot ociera z czo?a.
- Sprawa jednak nieweso?a!
machn?? raz czy dwa ogonem,
Po czym smutnie rzek?: - Sko?czone!
Co u?y?em, to u?y?em,
Dobrze jad?em, dobrze pi?em,
Za to teraz czas mi w drog?.
Trudno. Zosta? tu nie mog?!
Zapakowa? par? waliz.
I chcia? umkn?? lis Witalis.
Zatrzyma?y go nied?wiedzie:
- Po co ?pieszy? si?, s?siedzie?
Nie tak pr?dko, jeszcze chwilka,
Wst?pi? musisz wpierw do wilka,
Wilk ma spraw do ciebie kilka.
- Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa!
- Wilk ci? wzywa w imi? prawa!
- Ani my?l?. Nie chce mi si?!
- Mamy rozkaz Witalisie,
Lepiej si? nie stawiaj hardo,
Bo dostaniesz halabard?.
Tu lisowi ?cierp?a sk?ra.
Widz?c, ?e ju? nic nie wsk?ra,
Ci??ko westchn??, spu?ci? ogon
I potulnie ruszy? drog?.
Wilk na? czeka? w cieniu buka:
Z prawej strony mia? borsuka,
Z lewej dzika. Nieco dalej
Delegaci zwierz?t stali.
Lis zatrzyma? si? w p?? drogi,
Ale wilk, ogromnie srogi,
Rykn??: - Bli?ej! Ruszaj mi si?!
Kara ci? nie minie, lisie!
Bra? go!
Wzi??y go dwa rysie,
Ten za nogi, ?w za g?ow?;
Wilk zawo?a? wi?c: - Gotowe!
Wtedy wysz?y dwie ?asiczki;
Mia?a ka?da z nich no?yczki.
Pochwyci?y ogon lisa,
Co jak ruda chmura zwisa?,
I do pracu si? zabra?y:
Ci??y, strzyg?y, przystrzyga?y,
Odrzuca?y rude p?ki,
Podcina?y puszek mi?kki
Szybko, zwinnie, lecz ostro?nie.
A lis wi? si? jak na ro?nie,
J?cza?, szlocha?, zrozpaczony:
- Taki ogon nad ogony
Ostrzyc... zniszczy?! O zbrodniarze!
Jak?e? teraz si? poka???
Jak poka?? si? z ogonem
Tak nikczemnie ostrzy?onym?!
Rzeczywi?cie. Ogon lisa
Zwisa? jak pa?eczka ?ysa,
A wiart rudy puch rozwiewa?
I unosi? ponad drzewa.
Wypu?ci?y lisa rysie,
A wilk rykn??: - Wyno? mi si?,
Zmiataj, lisie Witalisie!
Lis ucieka?, gdzie pieprz ro?nie.
Raz zatrzyma? si? przy so?nie
I us?ysza? zawstydzony,
Jak si? z niego ?mia?y wrony,
Kuny, sus?y, nawet je?e -
Ka?dy ptak i ka?de zwierz?:
- Taki ogon zamiast tyczki
M?g?by by? dla ogrodniczki!
- To? to s?k, nie ?aden ogon!
- ?mieszny widok, swoj? drog?!
- To ci ogon nad ogony!...
Lis Witalis, o?mieszony,
Wyszydzony, uciek? z lasu
I ju? nikt od tego czasu
Nie ogl?da? Witalisa -
Nawet ja, com go opisa?.
TRZY WESO?E KRASNOLUDKI
I
Jest na ?wiecie kraj malutki,
Gdzie mieszkaj? krasnoludki,
Maj? domki z cienkiej s?omki,
Z kominami jak poziomki.
Krasnoludek, gdy jest m?ody,
Wcale nie ma jeszcze brody,
?adnych wa?nych spraw nie miewa,
Tylko bawi si? i ?piewa.
W tej bajeczce, moje dzieci,
Krasnoludk?w trzech znajdziecie:
Jeden chodzi? zwyk? w czerwieni,
Wi?c si? te? Poziomk? mieni,
Drugi zowie si? Modraczek,
Bo niebieski nosi fraczek,
No, a trzeci, wiecie, dzieci?
Ma ???taszka imi? trzeci.
Z Chin pochodzi, sk?d przed laty
Przyby? w puszce od herbaty,
I jak chi?skie krasnoludki
Nosi z ty?u warkocz kr?tki.
Na ?lizgawk? raz w niedziel?
Poszli mali przyjaciele
I na lodzie z ?y?wy starej,
Co to w?a?nie brak jej pary,
??d? ?aglow? zmajstrowali,
Chocia? byli tacy mali.
Wiatr by? wolny przy niedzieli,
Wi?c go sobie wynaj?li
Na godzin? za pi?? groszy,
By koniki polne p?oszy?.
II
Ju? nied?ugo, jak widzimy,
Min?? okres ch?odnej zimy;
Krasnoludki w dzie? majowy
Id? poi? swoje krowy,
Bo gdy krowy chce si? doi?,
Trzeba dobrze je napoi?.
Wietrzyk lec?c przez parowy
?mia? si? g?o?no: "Te? mi krowy,
Gdy chodzi?em na maj?wki,
Widywa?em bo?e kr?wki,
Lecz tych kr?wek, mili moi,
Nikt nie poi i nie doi."
Na to odrzek? mu Poziomka:
"Niech pan tutaj si? nie b??ka,
Bo pan nie wie, jakie trz?dki
Maj? zwykle krasnoludki."
Jednej z kr?w, nie wiedzie? czemu,
W stadzie nikt utrzyma? nie m?g?.
Po?r?d kr?w si? czu?a obco
I m?wi?a: "Jestem owc?."
Na to rzek? Modraczek: "Zgoda,
Owcy te? potrzebna woda,
A wi?c prosz?, by? w spokoju
Z nami sz?a do wodopoju."
Na to ona zn?w powiada:
"Ja nie jestem z tego stada
I poka?? tak? sztuk?,
?e si? z owcy stan? ?ukiem."
I jak zwykle robi? owce,
Polecia?a na manowce.
Nie m?g? z?apa? jej Modraczek,
Bo by? pieszo - nieboraczek.
III
Przez wysok? traw? wonn?
Najprzyjemniej jecha? konno,
Zw?aszcza gdy do jazdy takiej
Mo?na u?y? trzy ?limaki.
Po jelonku dla ???taszka
Taki nowy ko? - to fraszka,
Ale ka?dy o tym wie, ?e
Strze?onego Pan B?g strze?e.
Nasz ???taszek nie jest g?upi,
Zrobi? otw?r wi?c w skorupie
I wygodnie, jak w karecie,
Je?dzi? mo?e w niej po ?wiecie.
Modraczkowi si? nie wiedzie,
Na swym koniu wierzchem jedzie,
Ale ko? mu figle p?ata,
Bo to wida? akrobata.
Za? Poziomce jest najgorzej:
Na d??, biedak, zej?? nie mo?e,
Jego ?limak, wielki ?pioszek,
A? na szczyt tymotki poszed?
I, skorup? maj?c w?asn?,
Do skorupy wlaz? i zasn??.
Uwa?ajcie, moje dzieci,
Bo Poziomka na d?? zleci!
IV
Po przeja?d?ce nieudanej
Ch?tnie szuka si? odmiany,
Tote? ma?e nasze chwaty
Ju? si? bior? do armaty.
"Z drogi, myszy, z drogi, ptaki,
Z drogi, pszczo?y i ?limaki,
Muchomory, ?aby, ?wierszcze -
Zaraz padn? strza?y pierwsze!"
Pra?? dzielni bombardierzy,
Ten nabija, tamten mierzy,
Trzeci zn?w pociski niesie,
Kanonada grzmi po lesie.
A? tu nagle, niespodzianie,
Je? si? zjawi? na polanie
I natychmiast pocisk ?mig?y
Z trzaskiem wbi? si? w jego ig?y.
Chyba nikt z was dobrze nie wie,
Jak si? je? naje?a w gniewie,
Jak straszliwie si? zaperza -
Lepiej wtedy nie zna? je?a!
Wi?c Poziomka tylko sapn??,
Nogi za pas wzi?? i drapn??,
Za nim pu?ci? si? Modraczek,
A ???taszek wlaz? na krzaczek
I udaje spoza krzaczka,
?e to nie jest on, lecz kaczka.
Je?, odchodz?c, rzek? z przek?sem:
"A to nowo?? - kaczka z w?sem."
V
Kto na je?a si? zamierza,
Ten si? p??niej boi je?a.
Wi?c Poziomka rzek? nie?mia?o:
"Po tym wszystkim, co si? sta?o,
Na czas pewien znikn?? wol?,
Bo je? chodzi z?y i kole!"
Rzek? Modraczek do ???taszka:
"Mo?e z nas tu zosta? kaszka,
Je? jest bardzo z?y i srogi,
Wi?c mu lepiej zejd?my z drogi."
Cho? projekt?w by?o wiele,
Jednak mali przyjaciele
Pomy?leli wreszcie o tym,
?eby czmychn?? samolotem.
Po godzinie by? ju? got?w
Ten najnowszy z samolot?w.
Motorami pszczo?y by?y,
Pracowa?y z ca?ej si?y,
Bowiem ka?da mia?a z przodu
Przytwierdzon? szczypt? miodu.
Wszystko posz?o znakomicie,
A? tu nagle, jak widzicie,
Jeden motor w ty? si? cofa -
B?dzie chyba katastrofa!
Dr?? ze strachu krasnoludki,
A? im trz?s? si? podbr?dki.
Lecz na szcz??cie pewna wa?ka
Dos?ysza?a krzyk ???taszka.
Wa?ka motor ma o sile
Dwustu pszcz??, a w?a?nie tyle
Trzeba mie? w aeroplanie,
?eby odby? l?dowanie.
VI
Ma ???taszek pomys? nowy:
"Zrobi? pocisk rakietowy
I dolec? do Ksi??yca,
Bo mnie taki lot zachwyca."
Krasnoludki lubi? psoty,
Wi?c si? wzi??y do roboty,
Odnalaz?y kurze jajo
I ju? ?wietny pocisk maj?.
Potem desk? z trudem wielkim
U?o?y?y w poprzek belki
I w?r?d ?miechu, gwaru, pisku
Wsiad? ???taszek do pocisku.
Wi?cej dba? nie trzeba o nic:
Gdy na deski drugi koniec
Spadnie jab?ko, wtedy, dzieci,
Pocisk w niebo wprost poleci.
Wlaz? Modraczek na jab?onk?,
Do pomocy wzi?? Poziomk?,
Ju? pi?uj? bardzo sk?adnie,
Zaraz jab?ko na d?? spadnie.
Robak wyszed? z swego domku:
"Hej, Poziomko, mi?y ziomku,
Co robicie? Gwa?tu! Rety!
Nic nie b?dzie z tej rakiety!"
Rzek? Poziomka do Modraczka:
"Kto by s?ucha? te? robaczka!"
I zwyczajem krasnoludk?w
Pi?owali a? do skutku.
Jab?ko spad?o wi?c z ?oskotem,
Wiecie za?, co by?o potem?
Modraczkowi guz wyskoczy?,
Bo si? razem z jab?kiem stoczy?,
A ???taszek nieszcz??liwy
Ju? po chwili spad? w pokrzywy.
VII
Rzek? ???taszek: "Trudna rada,
Kto nie lata, ten nie spada,
Kto z powietrzem jest w niezgodzie,
Musi szuka? szcz??cia w wodzie;
Mam ja dla was ??d? podwodn?
I bezpieczn?, i wygodn?."
Krasnoludki rzek?y: "Zgoda,
Niechaj teraz b?dzie woda,
Zamiast lata? pod ob?oki,
Pop?yniemy w ?wiat szeroki."
?odzi? by?a pusta flaszka,
Pom?g? przy tym spryt ???taszka,
Kt?ry zamkn?? j? od ?rodka.
"Mo?e zn?w si? je?a spotka?"
Ach, jak pi?knie, ach, jak ?adnie
Jest w jeziorze le?nym na dnie,
Raki, muszle, a przez szyb?
Wida? nawet wielk? ryb?.
Do swych dzieci rzek?a ryba:
"To s? jakie? ?abki chyba,
Jeszczem takich nie jada?a,
Cho? tu mieszkam rok bez ma?a!"
Przyjaciele nie s?yszeli
S??w, co pad?y z rybich skrzeli,
Zreszt? szk?o butelki grubej
Ocali?o ich od zguby.
Zatem podr?? swoj? dalej
Najspokojniej odbywali.
Co widzieli w tej podr??y,
Tego pi?ro nie powt?rzy!
VIII
"Kto z was w duszy jest rycerzem,
Niech czym pr?dzej lanc? bierze,
Niech dosi?dzie szybko konia,
Bym go nie mia? za gamonia!
Hej! Wyzywam was na turniej
Po raz pierwszy i - powt?rnie!"
Powiedziawszy to Poziomka
Wspania?ego dosiad? b?ka
I do walki dzielnie rusza,
A? si? wprost raduje dusza.
W przeciwnika lanc? mierzy,
Patrze? tylko, jak uderzy!
Marny wi?c by? los ???taszka,
Gdy? spotka?a go pora?ka
I wylecia? ponad drzewa,
Cho? si? tego nie spodziewa?.
Szcz??ciem, opad? dosy? mi?kko,
Bo spadochron mia? pod r?k?.
Teraz kolej na Modraczka:
?ci?gn?? po?y swego fraczka
I do walki wszelkiej skory,
Dosiad? m??nie swej sikory.
"Hej, Poziomko, dobrodzieju,
Nie zwyci??ysz mnie w turnieju!"
Ale zanim to powiedzia?,
Ju? nie siedzia? tam, gdzie siedzia?,
Bowiem lanca go ubod?a
I Modraczek wypad? z siod?a.
Po zwyci?stwie tak wspania?ym
Krasnoludki si? zebra?y
I Poziomce, dla parady,
Da?y order z czekolady.
IX
Do zabawy znakomita
Bywa tak?e stara p?yta,
Lecz gdy nie ma patefonu,
Jak tu s?ucha? pi?knych ton?w?
Krasnoludki pomys?owe
Ci?gle ?ami? sobie g?ow?,
A? Poziomka rzecze serio:
"Jako? b?dzie z maszyneri?!"
Chrab?szcz brz?cza? w le?nych g?szczach,
Wynaj?li wi?c chrab?szcza,
?eby p?yt? im obraca?,
Bo to bardzo ci??ka praca.
Ju? si? kr?ci wreszcie p?yta,
Ale ig?a tylko zgrzyta,
Ju? Modraczek wszed? do tuby,
Na nic jednak wszystkie pr?by,
Bo si? z tuby jeno s?yszy
Co? jak gdyby szelest myszy.
Zirytowa? si? ???taszek,
Do chrab?szcza wpad? pod daszek,
Tam mu r?zg? sprawi? lanie:
"Popami?tasz takie granie!"
Poszed? chrab?szcz zawstydzony
Kr?ci? inne patefony.
Przecie? jednak jest muzyka,
Kt?ra gra bez mechanika.
Rzekli tedy trzej filuci:
"Niech si? dzisiaj nikt nie smuci,
Zagra wam orkiestra nasza,
Kt?ra czeka i zaprasza."
X
Nie wiedzia?y, co to smutki,
Trzy weso?e krasnoludki,
A tu jeszcze rozwesela
Niezr?wnana ich kapela.
Oto skrzypek r?nie od ucha,
Puzonista w tr?b? dmucha,
Trzeci grajek w b?ben wali,
?eby wszyscy ta?cowali!
Na ogromnym muchomorze
Gra kapela, tak jak mo?e.
Krasnoludki ta?cz? ?wawo
Naprz?d w lewo, potem w prawo,
Pan Poziomka przytupuje,
Pan Modraczek mu wt?ruje,
A ???taszek kr??y w ko?o -
Jak weso?o, to weso?o.
Zata?czy?y te? komary
Nie do pary i do pary,
Bo gdy dobra jest muzyka,
Komar ta?czy i nie bzyka.
W tany posz?y kwiaty, li?cie,
Ta?cz? trawy posuwi?cie,
Ca?a ??ka kr??y w ko?o -
Jak weso?o, to weso?o.
Oto jest historia kr?tka
O weso?ych krasnoludkach.
Kto by do nich chcia? p?j?? w go?ci,
Niechaj zrobi to najpro?ciej:
Niechaj we?mie hulajnog?
I odwa?nie rusza w drog?,
Naprz?d w prawo, potem w lewo,
Tam gdzie stoi stare drzewo,
Potem wprost do zagajnika,
Zagajnikiem do strumyka,
A strumykiem powolutku
A? do kraju krasnoludk?w.
WYPRAWA NA "ARIADNIE"
I
Lat temu z g?r? trzysta
Mnich Brandon - archiwista
Opisa? po ?acinie
Na ???tym pergaminie
Przedziwne swe podr??e.
Ja ?wiatu si? przys?u??
I to, co pisa? mnich,
Przeka?? w wierszach tych.
Nim Brandon zosta? mnichem,
Junakiem by? nielichym,
Wynaj?? wi?c korwet?,
Bo czasy by?y nie te,
Gdy mo?na rejsem skorym
Pop?yn?? na "Batorym".
On na korwet? wsiad?
I na niej ruszy? w ?wiat.
Korweta by?a stara,
?at mia?a co niemiara,
A zwa?a si? "Ariadna".
C??, nazwa dosy? ?adna!
Kapitan sta? na stra?y
Pi?tnastu marynarzy
I ka?dy go si? ba?,
A jak si? zwa?, tak zwa?.
Kapitan - chwat nad chwaty,
By? rudy, zezowaty
I nie mia? r?ki prawej,
W dodatku by? kulawy.
Mia? z?oty kolczyk w uchu,
N?? dynda? mu na brzuchu
I ka?dy przed nim dr?a?,
A jak si? zwa?, tak zwa?.
Wie?? g?osi, ?e poza tym
W m?odo?ci by? piratem
I wielkie skarby zebra?:
Dwadzie?cia work?w srebra,
Pi?? skrzy? talar?w z?otych,
Brylanty i klejnoty,
I z?b cesarza Chin,
Czang-Fu, z dynastii Min.
Cesarski z?b ten pono
Mia? moc nadprzyrodzon?:
Hartowa? wi?c ?elazo,
Ochrania? przed zaraz?,
Strach rzuca? na za?og?,
Wskazywa? w nocy drog?
I strzeg? od morskich tr?b
Ten czarodziejski z?b.
Kapitan swe zdobycze
Na wyspie tajemniczej
Zakopa? w g??bi g?ry,
Ale zapomnia?, kt?rej.
Daremnie szuka? potem,
Co roku mkn?c z powrotem
W zawiej?, w burz?, w zi?b,
Lecz zwi?d? go chi?ski z?b.
Przej?ty nies?ychanie
Rzek? Brandon: "Kapitanie,
Chc? mkn?? przez oceany,
Chc? odkry? l?d nieznany
Lub wysp? tajemnicz?!"
Kapitan mrukn??: "Byczo!
Jest niedaleko st?d
Nieznany ca?kiem l?d,
Wysp r??nych jest bez liku,
Zawioz? ci?, m?odziku,
Do Afryki, do Azji,
Nie zbraknie mi fantazji.
Podr??e i odkrycia
To pasja mego ?ycia,
Mam przyg?d wieczny g??d.
Za?oga! Kurs na Wsch?d!"
II
W noc na ?wi?tego Freta
Ruszy?a wi?c korweta./
Wiatr d?? w rozpi?te ?agle,
Wtem sztorm si? zerwa? nagle,
Ba?wany wok?? wrza?y
Zmywaj?c pok?ad ca?y,
A ?ywio? hucza?, wy?,
A? zbrak?o wszystkim si?.
Majtkowie po "Ariadnie"
Miotali si? bez?adnie,
Dr?a?y im z trwogi ?ydki
I kl?li w spos?b brzydki.
Kapitan ?ypa? bia?kiem
I g?ow? straci? ca?kiem,
A sternik - stary Szwed
Do swej kajuty zszed?.
Kapitan splun?? w morze,
Pogrozi? majtkom no?em
I chwili tej, tak wa?kiej,
Pi? rum z p?katej flaszki.
Gdy flaszka by?a pusta,
R?kawem wytar? usta,
Skl?? marynarsk? bra?
I w ko?cu poszed? spa?.
Majtkowie z magazynu
Wywlekli beczk? d?inu
I wnet, nie my?l?c wiele,
Popili si? jak bele,
A? twardy sen ich zmorzy?.
Spa? sternik si? po?o?y?,
Kapitan tak?e spa?,
A jak si? zwa?, tak zwa?.
Nasz Brandon nie tkn?? trunku,
Trwa? sam na posterunku,
Spogl?da? w odm?t siny,
Sterowa?, ?ci?ga? liny.
Doko?a wrza?a burza,
Dzi?b statku si? zanurza?,
A on, cho? ca?y zmok?,
Wyt??a? w ciemno?? wzrok.
Gdy wstawa? dzie? ponury,
Wzi?? Brandon mocne sznury
I zwi?za? kapitana.
Za?og? zbudzi? z rana
I rzek?: "Obj??em w?adz?,
Korwet? ja prowadz?,
A kto mi powie "nie",
Piach b?dzie gryz? na dnie!"
"Nie! - wrzasn?? sternik: - Hola!
M?j ster jest i busola,
Nie oddam ci korwety!..."
Tu urwa?, bo niestety,
Nim rzek? ostatnie s?owo,
Polecia? na d?? g?ow?
Rekinom wprost na ?er,
A Brandon obj?? ster.
Za?og? zdj??a trwoga,
A by?a to za?oga
W?r?d marynarskich dru?yn
Naj?mielsza: jeden Murzyn,
Trzech Szkot?w, Hiszpan stary,
Malajczyk, W?och z Ferrary,
Fin, Francuz, Grek?w trzech,
A nadto kucharz Czech.
By? Brandon m?ody, krzepki,
Mia? w g?owie wszystkie klepki,
Przebiega? wi?c korwet?
I grozi? pistoletem.
"Uwa?a?, sk?d wiatr wieje!
Do ?agli - marsz! Na reje!
Galopem! A kto kiep,
Dostanie kul? w ?eb!"
Po gro?nej tej przemowie
Rozbiegli si? majtkowie,
Ten ?agle pocerowa?,
?w dziury zakitowa?,
Inny na maszt si? wdrapa?
I w taki wpadli zapa?,
?e nawet kucharz-le?
Krem ubi? na ten dzie?.
Rzek? Brandon do Hiszpana:
"Przyprowad? kapitana,
Konopn? lin? masz tu,
Uwi??esz go do masztu;
Malajczyk ci pomo?e.
No ju?! Bo wrzuc? w morze!"
O, Brandon to by? chwat,
A mia? dwadzie?cia lat!
III
Kapitan - prosz?, zwa?cie -
Po chwili sta? przy maszcie
Zwi?zany grubym sznurem.
Spojrzenie mia? ponure
I gro?nie ?ypa? zezem
Na ca?? t? imprez?,
Bo by? zawzi?ty cz?ek,
A Brandon tylko rzek?:
"Tu nie ma co si? biesi?,
Mam prawo ci? powiesi?
Jak tego, kt?ry stch?rzy
Na morzu podczas burzy.
Ja ci daruj? ?ycie,
A ty mi nale?ycie
Do skarb?w drog? wska?.
Mnie pi?t? cz??? z nich dasz."
Kapitan odrzek? smutnie:
Wygra?e?! Sko?czmy k??tni?.
Masz prawo i masz si??,
Ja tak?e tak robi?em.
Sternikiem twym zostan?,
A ty b?d? kapitanem.
Bierz n?? m?j, do stu bomb!
M?j n?? i chi?ski z?b!"
Sznur Brandon przeci?? no?em
I rzek?: "Mnie cieszy to, ?em
Om?wi? wszystko szczerze.
Id?, bracie, sta? przy sterze,
Sam tego chcia?e?, nie ja,
Pomy?lna idzie wieja,
Wi?c prujmy g??bie w?d
Kieruj?c si? na wsch?d."
Zszed? Brandon do kajuty,
Zdj?? kaftan, ?ci?gn?? buty
I zjad?szy kotlet ?wi?ski,
J?? z?b cesarsko-chi?ski
Ogl?da? i obraca?,
Paznokciem pilnie maca?,
A? niespodzianie wpad?
Na ma?y z?oty ?lad,
Na ma?y punkcik z?oty.
Wnet wzi?? si? do roboty
I punkcik wcisn?? ig??.
Wtem serce w nim zastyg?o:
Zabrzmia?a pozytywka,
Rozleg?a si? przygrywka,
Kt?ra pie?ci?a s?uch
Niby bzykanie much.
Nast?pnie spod spr??ynki
Wyjrza?a g??wka Chinki
Male?ka jak ziarenko
I przem?wi?a cienko:
"Ktokolwiek jest w pobli?u,
Kto da ziarenko ry?u
Ksi??niczce Sun-Li-Tse,
Otrzyma to, co chce."
Po chwili Chinka znik?a,
Tylko przygrywka nik?a
Jak mucha zn?w bzykn??a.
Spr??ynka si? zamkn??a,
A Brandon nieprzytomnie
Zawo?a?: "Kucharz! Do mnie!
Galopem! Gadaj, czy?
Jest na korwecie ry??"
Lecz kucharz westchn??: "Szkoda,
Ry? nam zala?a woda
I ca?y zapas hurtem
Rzuci?em dzi? za burt?."
Na pok?ad wybieg? Brandon:
"Hej, wy, piracka bando,
Rabunku nadszed? czas.
Czy kto nie mija? nas?"
"Mija?o korwet wiele,
Mija?y karawele,
A tam po fal g??binie
Kupiecki statek p?ynie."
Rzek? Brandon podniecony:
Podejd?my z lewej strony,
Uderzy? trzeba st?d.
Uwaga! Szykuj lont!"
Gdy statki si? zr?wna?y,
Zawo?a? Brandon ?mia?y:
Sta?! Ja mam w wasz? stron?
Armaty wymierzone,
Zatopi? ten wasz rupie?!
Czy chcecie si? okupi??
Nie ??dam z?otych g?r,
Lecz ry?u jeden w?r!"
To s?ysz?c, wnet szalup?
Kapitan s?a? z okupem.
I zn?w po w?d g??binie
Na wsch?d korwet? p?ynie.
Wtem Grek zawo?a? z dzioba:
"Wytrzeszczam ?lepia oba,
Przeszywam dal na wskro?
I w dali widz? co?!"
Tu Brandon wlaz? na rej?:
Hej! Wyspa tam widnieje!
Dostrzegam na niej wie??
I mur, co wyspy strze?e,
Lecz nie ma jej na mapie.
Czy sternik si? po?apie?"'
Rzek? sternik: "Nie wiem sam.
Najlepiej p?y?my tam."
IV
Na brzegu sta? t?um ludzi,
A wszyscy byli rudzi,
Wszyscy zielonosk?rzy,
P??nadzy, a niekt?rzy
Mieli niem?dre miny
I sztuczne nosy z gliny,
A wyd?u?one tak,
?e siada? na nich ptak.
Nasz Brandon nie zna? trwogi.
Na czele swej za?ogi
Do wyspy przybi? ??dk?
I tak przem?wi? kr?tko:
"Po morzach kr?l m?j hula,
Przybywam tu od kr?la,
Pocisk?w mam w sam raz
Tyle, by podbi? was."
Tak rzek?. Lecz t?um tubylczy
Przygl?da si? i milczy.
"C?? by to znaczy? mia?o?! -
Zawo?a? Brandon ?mia?o. -
Stoicie niby mumie,
Czy m?wi? nikt nie umie?
Czy z armat mam was t?uc?
Hej! Kt?ry tu jest w?dz?"
Wtem sternik niespodzianie
Zawo?a?: "Kapitanie,
Tu nie potrzeba walki,
To s? po prostu lalki,
Po prostu kuk?y z wosku
Zrobione po mistrzowsku.
Lecz kto, do diab??w stu,
M?g? je ulepi? tu?"
W g??b wyspy wi?c ruszyli
I po nied?ugiej chwili
Ujrzeli w?r?d r?wniny
Mustangi z plasteliny
I d?ungli g?szcz spl?tany
Z zielonej porcelany,
A w?r?d gipsowych drzew
Sta? marmurowy lew.
Zwisa?y z palm gipsowe
Orzechy kokosowe,
P?kate ananasy
Lepione z wonnej masy
I p?k daktyli z?otych
Z b?yszcz?cej terakoty,
A nad tym - szklana mg?a
I roje much ze szk?a.
Na starym baobabie
Papugi w barw powabie
Wmieszane w szklane li?cie
Mieni?y si? wzorzy?cie,
A by?y z porcelany
Misternie malowanej.
Brandona zdj??a z?o??:
"Mam do?? tych kukie?, do??!
Mam do?? teatru lalek,
Czas leci, mrok ju? zaleg?,
A cho? to nawet ?adne,
Wracamy na "Ariadn?".
Gdzie mapa? Wysp? now?
Nazwiemy Kukie?kow?.
Wracamy! Oto ??d?:
Chc? znowu fale pru?!"
V
I zn?w po w?d g??binie
Na wsch?d korweta p?ynie.
D?? wietrzyk bardzo s?aby,
Wi?c sternik ?owi? kraby,
W?och w szachy gra? z Murzynem,
Szkot si? pokrzepia? d?inem,
A Brandon, zmy?lny cz?ek,
Do swej kajuty zbieg?.
Z?b chi?ski wzi?? ze skrzynki -
Twarz Chinki spod spr??ynki
Wyjrza?a w?sk? szpark?.
On da? jej ry?u ziarnko
I szepn??: "Mnie si? marzy
Ukryty skarb korsarzy!..."
Odpar?a: "Sternik-Szwed
Odnajdzie drog? wnet."
Rzek? Brandon: "A to bieda!
Wrzuci?em w morze Szweda,
Ju? pewnie go rekiny
Po?ar?y w g??bi sinej.
Za p??no na wspominki."
Szepn??y usta Chinki:
"O ?wicie ujrzysz l?d,
Naprawisz tam sw?j b??d."
I zn?w po w?d g??binie
Na wsch?d korweta p?ynie
W?r?d wichr?w i w?r?d burzy.
Na statku czuwa Murzyn,
Trzech Szkot?w, Hiszpan stary,
Malajczyk, W?och z Ferrary,
Fin, Francuz, Grek?w trzech,
A nadto kucharz-Czech.
Mia? Brandon oko czujne,
Do tego szk?a podw?jne
I patrz?c przez lunet?
Prowadzi? sw? korwet?.
"Sterniku - rzek? o ?wicie -
Zezujesz znakomicie,
Lecz sp?jrz, czy widzisz st?d
Na horyzoncie l?d?"
Rzek? sternik po piracku:
"Niech trzasn?, ?wi?ty Jacku,
Na mapie widz? zmiany,
To przecie? l?d nieznany,
To przecie? nie jest Libia,
Nie Wyspa Wielorybia,
Nie Ganda i nie Pont,
To jest nieznany l?d."
Nasz Brandon nie zna? trwogi.
Na czele swej za?ogi
Przemierza? l?d nieznany
Tajemne snuj?c plany.
"Jak z Chinki s??w wynika,
Tu znale?? mam sternika,
Tu jest gdzie? stary Szwed..."
Tak my?l?c, naprz?d szed?.
Lecz marsz ten nie by? prosty,
Bo wok?? ros?y osty
I kolc?w g?szcz ruchliwy,
I pi??y si? pokrzywy
Si?gaj?c a? do twarzy,
Parzy?y marynarzy
I k?u?y w czo?o, w nos
Jak r?j z?o?liwych os.
Mia? kucharz n?? kuchenny
"To or?? m?j bezcenny,
Dalib?g, nie jest t?py,
Przetrzebi? nim ost?py!"
J?? macha? no?em co si?,
Ci?? zielsko, r?ba?, kosi?
I sieka? jak na farsz,
Wo?aj?c: "Za mn? marsz!"
VI
Gdy wolna by?a droga,
W ?lad za nim sz?a za?oga.
Ju? byli na polanie,
Wtem z pokrzyw niespodzianie
Wyskoczy? stw?r kolczasty,
Kolczasty jak te chwasty,
Mia? z kolc?w g?ow?, brzuch
I sta? na kolcach dw?ch.
Mia? r?czki dwie kolczaste
I oczki wy?upiaste,
Ruchliwe, szarobure.
Podskoczy? zwinnie w g?r?,
Siad? wierzchem na pokrzywie
I wreszcie rzek? piskliwie:
"Dyr-fir, chlu-chlu, pli-plaj,
Loj-li, koj-pa, ta-taj."
Rzek? sternik jednor?ki:
"Znam s?owa te i d?wi?ki.
To gwara krasnoludk?w
Z morskiego szczepu Utk?w,
Ten szczep mia? przesz?o?? s?awn?,
Lecz ju? wygin?? dawno,
Zostali tylko dwaj:
Pli-plaj i Pa-ta-taj.
Utkowie panowali
Na wyspach Trulalali,
Lecz wyspy si? zapad?y;
Utkowie b?j zajad?y
Stoczyli z rekinami
I dzi? - widzicie sami
Zostali tylko dwaj:
Pli-plaj i Pa-ta-taj.
Widzicie tu Pli-plaja,
On wita i zagaja,
A Pa-ta-taj z daleka
Na przyj?cie nasze czeka.
Ruszajmy, czasu szkoda,
Przygoda - to przygoda,
Poznamy nowy kraj,
Hej, prowad? nas, Pli-plaj!"
Pli-plaj zeskoczy? na d??,
Napuszy? si? i nad??,
Skierowa? kolce w prawo
I naprz?d pobieg? ?wawo,
A za nim, w s?o?ca ?arze,
Kroczyli marynarze.
Na czele Brandon szed?
I my?la?: "Gdzie? ten Szwed?"
By? wsz?dzie piach doko?a.
Pli-plaj raz po raz wo?a?:
"Lin-len!" - co znaczy? mia?o,
?e i?? tu mo?na ?mia?o.
Wydawa? przy tym piski
Na znak, ?e cel jest bliski:
"Zen-zej, tru-kloj, pli-pli."
Wi?c wszyscy za nim szli.
VII
Przez piachy i r?wniny
Szli przesz?o trzy godziny,
Lecz krasnoludki przecie -
Jak wszyscy chyba wiecie -
Godziny maj? kr?tkie:
Godzina trwa minutk?,
A mila mierzy cal
I dal - to nie jest dal.
Dlatego te? po chwili
W?drowcy ju? przybyli
Do ska?y, a przed ska??
Ujrzeli posta? ma??,
Kolczast?, w kszta?cie jaja.
Poznali Pa-ta-taja,
A ten z kolei zn?w
Przem?wi? kilka s??w.
W?r?d wszystkich ska? na ?wiecie
Tak dziwnej nie znajdziecie:
Na zewn?trz by?a s?ona,
A wewn?trz - wydr??ona,
A wewn?trz by?a s?odka.
Wszed? Pa-ta-taj do ?rodka
Przez bardzo ciasny w?az,
A za nim Brandon wlaz?.
W pieczarze wewn?trz ska?y
Cukrzane sprz?ty sta?y:
Wi?c st??, a przy nim ?awy,
Na stole za? potrawy
Dymi?y na p??miskach.
Tu Brandon dojrza? z bliska
Brodat? ludzk? twarz.
"Czy?by to sternik nasz?"'
A sternik wsta? i rzecze:
"Poznajesz mnie, cz?owiecze?
Nie zawini?em wcale,
A ty? mnie rzuci? w fale
Rekinom na po?arcie,
Lecz wyznam ci otwarcie,
?em stary, chudy gnat,
Takiego kt?? by zjad??
P?yn??em dob? ca??,
Bom p?ywak, jakich ma?o,
A? nagle z morskiej piany
Wieloryb tresowany
Wyp?ywa, w bok mnie szturga.
Wieloryb ten z Hamburga
Przed rokiem z zoo zwia?
I mnie, zapewne, zna?.
W Hamburgu najwidoczniej
Nasz okr?t spostrzeg? w stoczni
I potem nawet w wodzie
Rozpozna? mnie po brodzie.
Usiad?em mu na p?etwie,
Bom Szwed, a ka?dy Szwed wie,
Jak p?yn??, gdzie i sk?d,
By szybciej zej?? na l?d.
Tu jestem trzy tygodnie,
Tu dobrze mi, wygodnie,
Tu ?yj? niczym w bajce
Pliplajce - patatajce,
Nie pragn? zmiany ?adnej,
Nie t?skni? do "Ariadny"
"Ariadn?" w pi?cie mam,
Chc? tutaj zosta? sam!"
Rzek? Brandon: "Sko?cz gadanie,
Nikt tutaj nie zostanie,
Przybywam w sam? por?.
Na pok?ad ci? zabior?
I krasnoludki oba,
Bo tak mi si? podoba!
Za?oga, do mnie! Hej!
Bra? ich z pieczary tej!"
Wnet marynarzy zgraja
Porwa?a Pa-ta-taja,
Pli-plaja i sternika.
Ju? wyspa z oczu znika
I zn?w po w?d g??binie
Na wsch?d korweta p?ynie,
Burzliwy wiatr j? gna,
G??b huczy ode dna.
VIII
Do Szweda po obiedzie
Rzek? Brandon: "S?uchaj, Szwedzie,
Ja nie dam si? ko?owa?,
Bierz ster, korwet? prowad?
Przez morza, oceany
Wprost tam, gdzie zakopany
Piracki skarb jest wasz,
A nie kr??! Ty mnie znasz!
Ka?? ci? w ?agiel zaszy?
I po?l? ryby straszy?,
Przekonasz si? naocznie,
A wiedz, ?e mam wyroczni?,
Co ?ci?le przepowiada,
Gdzie k?amstwo jest i zdrada.
Chc? ujrze?, jakem rzek?,
Ten upragniony brzeg."
Szwed odszed? i pod w?sem
U?miechn?? si? z przek?sem,
A morze zn?w szaleje,
Grzmi? burze i zawieje
I pi?trz? si? ba?wany.
Ach, gdzie? ten l?d nieznany?
Wyt??a Brandon wzrok,
Dmie wicher, zapad? mrok...
W?r?d gro?nej w?d pot?gi
Ster p?ka, trzeszcz? wr?gi,
Konopne liny rw? si?,
Korweta w dzikim pl?sie
Raz po raz si? zanurza,
A wok?? huczy burza
I j?czy stary wrak,
A? ludziom si? ju? brak.
Po ciemnym fal bezkresie
Korwet? wicher niesie
Jak szczap?, jak ?upin?
Rzucon? w nurty sine.
I w tym momencie w?a?nie
Malajczyk jak nie wrza?nie:
"Kamraci! B?g nas strzeg?!
W pobli?u widz? brzeg!"
Wnet okr?t siad? na piachu
I by?o ju? po strachu.
Nim dzi?b wybrze?e musn??,
Ka?dy, gdzie sta?, tam usn??,
Wyci?gn?? si? jak d?ugi
Po trudach tej ?eglugi,
A nawet Brandon-chwat
Bez si? na pok?ad pad?.
IX
Spa? jak kr?lewna ?pi?ca
I spa?by tak bez ko?ca,
Lecz nagle kto? go zbudzi? -
I ujrza? obcych ludzi.
"My?my kr?lewskie stra?e,
Kr?l ci? sprowadzi? ka?e,
Kr?l czeka, zbud? si? ju?,
Kareta stoi tu?."
Zszed? Brandon wi?c z korwety,
Wsiad? prosto do karety
I spyta? od niechcenia:
"Czy jad? do wi?zienia?"
"Do kr?la, kapitanie,
Jedziesz na pos?uchanie...
Kr?l wr?ci? ju?, a ty?
Przywi?z? go w?a?nie dzi?."
Nic Brandon nie rozumie.
T?um zebra? si?, a w t?umie
Ksi???ta i ksi??niczki.
Ju? pa? otwiera drzwiczki,
Z pa?acu ju? dworzanie
Wychodz? na spotkanie,
Prowadz? go przed tron
I m?wi?: "Oto on."
Kr?l siedzi sam na tronie:
"Poznajesz mnie, Brandonie?
Jam pirat - chwat nad chwaty,
Bezr?ki, zezowaty
I rudy, i kulawy.
Sp?jrz, prosz?, bez obawy:
Zez min??, r?k? mam,
Lecz jestem wci?? ten sam.
A ot - peruka ruda...
C?? powiesz? Istne cuda?
To wszystko by?y ?arty:
Jam kr?l Walenty czwarty,
Przede mn? dr?y Wenecja,
Holandia, Anglia, Szwecja,
A ty zwi?za?e? mnie
Jak wieprzka. Mo?e nie?
A mo?e tak nie by?o,
?e? mnie pozbawi? si??
Dow?dztwa na okr?cie?
No c??, przyznaj? ?wi?cie,
?e by?e? kapitanem
Naprawd? niezr?wnanym
I ?e? ocali? nas
W straszliwej burzy czas.
Ja zuch?w takich lubi?
I w?a?nie po tej pr?bie
Ju? dzi? ci? mianowa?em
Naczelnym admira?em.
Masz, we? ten pier?cie? z?oty,
To znak dow?dcy floty,
Na palec pier?cie? w???
I p?y? na podb?j m?rz."
X
Brandona a? zatka?o,
Powiada wi?c nie?mia?o:
"Ogromnie sobie ceni?
Kr?lewskie wyr??nienie,
Lecz kt?? mi wyt?umaczy,
Co chi?ski z?b ten znaczy?
I kukie?kowy kraj?
Fli-plaj i Pa-ta-taj?"
A na to kr?l Walenty
Odrzecze u?miechni?ty:
"Wszak to zabawki moje,
Ja nienawidz? wojen
I wszystkie moje sprawy
S? tylko dla zabawy;
W pirat?w, jak ju? wiesz,
Lubi? si? bawi? te?.
Mam wyspy dla rozrywki,
Mam chi?skie pozytywki
I lalek zbi?r bogaty,
I gnomy-automaty -
Tu w?a?nie stoj? one,
Lecz nie s? nakr?cone;
To mych magik?w dar,
Mam tego kilka par.
Ja ca?e ?ycie prawie
Sp?dzi?em na zabawie,
M?j tron i moja flota
To ?art jest i pustota
I nikt si? nie po?apie,
Gdzie jest m?j kraj na mapie;
Czy ?yj? - nie wie nikt,
Patrz, z?oty pier?cie? znik?.
To tak?e ?art magika -
Dw?r znika, pa?ac znika,
Znikaj? ludzie, konie,
Znikniesz i ty, Brandonie."
Lecz Brandon zbieg? ze schod?w
I uciek? w g??b ogrod?w,
I wpad? w uliczny t?um,
I p?dzi? a? pod tum.
W klasztorze zosta? mnichem
I tam, w ustroniu cichym,
Opisa? po ?acinie
Na ???tym pergaminie
Przedziwn? sw? przygod?.
Ech, by?y lata m?ode
I z?oty pier?cie? by?,
I wicher w ?agle bi?...
ZA KR?LA JELONKA
By? sobie pie?, a w pniu siekiera...
Drwal na wyr?by si? wybiera
I do swej ?ony tak powiada:
"Z robactwem k?opot mam nie lada;
Prusaki w kuchni, w szafach mole,
Muchy a? roj? si? w rosole,
Komary spa? nie daj? przy tym,
Trzeba to raz wyt?pi? flitem!
Niech zaraz Stefek i Janeczka
Po flit pojad? do miasteczka
I do porz?dk?w si? zabierzcie,
?eby z t? plag? sko?czy? wreszcie."
To rzek?szy drwal, nie trac?c czasu,
Z siekier? uda? si? do lasu,
A ja was bajk? t? zabawi?,
Bo dobrze wiem, co piszczy w trawie.
Co w trawie piszczy? To owady,
Wchodz?ce w sk?ad kr?lewskiej rady
Spiesz? na tajne posiedzenie.
Kr?l niecierpliwi si? szalenie,
Bo jak donios?y mu stonogi,
Drwal powzi?? w?a?nie zamiar srogi
Owady t?pi? co do nogi.
Sprowadzi? tedy papier lepki,
Perskiego proszku dwie torebki,
Stos mucho?apek, flaszk? flitu
I b?j rozpocz?? ju? od ?witu.
Siedzi na tronie kr?l Jelonek
I w otoczeniu stu biedronek
Sprawuje rz?dy. Z min? hard?
Stra? pe?ni Krzy?ak z halabard?,
T?um dworzan kornie chyli g?owy,
A trzmieli szwadron honorowy
Stoi przy kr?lu na polance
I prezentuje przed nim lance.
Kr?l s?ucha pe?en niepokoju
Ostatnich wie?ci z placu boju.
Marsza?ek B?k z wysi?ku sapie,
Gestykuluje i na mapie
Obja?nia przebieg ca?ej wojny.
Genera? ?uk jest niespokojny
I tylko czeka na rozkazy.
Kr?l s?ucha?, ziewn?? par? razy,
Szerszeniom kaza? gra? pobudk?
I tak przem?wi? z wielkim smutkiem:
"My, z bo?ej ?aski kr?l owad?w,
Jelonek Sz?sty, w?adca sad?w,
Ogrod?w, ??k i p?l, i las?w,
Najwi?kszy rycerz wszystkich czas?w,
Tak jak to ka?e zwyczaj stary,
Wzywamy wojsko pod sztandary.
Wojna na dobre si? rozpala.
Nadesz?a wie??, ?e w domu drwala
Ju? si? szykuj? do ataku
Na r?d owad?w i robak?w.
Je?eli wierzy? mamy s?uchom,
Zag?ada straszna grozi muchom,
Prusakom, pch?om i karaluchom.
To samo czeka ?my i mole.
A ja was t?pi? nie pozwol?!
Niech armia zaraz rusza w pole.
Marsza?kiem polnym oraz wodzem
Zostanie B?k, waleczny srodze.
Marsza?kiem le?nym Chrab?szcz b?dzie.
I niechaj ?wierszcze to or?dzie
Co tchu otr?bi? wszem i wsz?dzie."
Marsza?ek B?k z bu?aw? w d?oni
Odbywa przegl?d wszystkich broni.
Lotnictwo stoi ju? na ??ce:
Komar?w lekkich trzy tysiace,
Nast?pnie osy pikuj?ce,
Eskadra chrz?szczy transportowych
I oddzia? pche? spadochronowych.
Koniki polne w polu stoj?
Kawaleryjsk? b?yszcz?c zbroj?,
Z daleka dzwoni? ich ostrogi.
Obok zebra?y si? stonogi
Uszykowane w pu?k piechoty,
A dalej stoj? dzielnie roty
Pancernych trzmieli, much, prusak?w
I karaluch?w-zabijak?w.
Wymieni? tu nale?y jeszcze
Torpedy ?ywe, czyli kleszcze,
Motyli pu?k niezwykle karny
I moli oddzia? sanitarny.
Marsza?ek B?k da? znak bu?aw?.
Genera? ?uk z niezwyk?? wpraw?
Prowadzi m??ne swe oddzia?y.
Ju? b?bny werblem zawarcza?y,
Zagra?y tr?bki i fanfary,
Zako?ysa?y si? sztandary,
Zadudni? r?wny marsz piechoty,
Poszybowa?y samoloty,
Zasalutowa? kr?l im wszystkim
I otar? ?z? d?bowym listkiem.
Gdy s?o?ce znik?o z horyzontu,
Owady przesz?y lini? frontu.
Na zwiady najpierw posz?y ?wierszcze
I rozstawi?y czujki pierwsze.
Za nimi cicho, po kryjomu
Prusaki wdar?y si? do domu,
A cztery muchy i stonoga
Wy?ledzi? chc? pozycj? wroga.
S? przy tym bardzo im pomocne
Mechate ?my - my?liwce nocne,
Bo t?umi?c warkot swych motor?w,
Spuszczaj? oddzia? reflektor?w,
Czyli robaczk?w ?wi?toja?skich.
Z daleka odg?os tr?b u?a?skich
Konnic? wzywa na biwaki,
Lecz spa? nie wolno. Rozkaz taki.
A nieprzyjaciel ?pi spokojnie,
Jakby nie wiedzia? nic o wojnie.
Spod ko?der stercz? cztery nosy
I chrapi?, ?pi?c, na cztery g?osy.
Genera? ?uk dow?dc?w wzywa:
"Zaraz si? zacznie ofensywa!
Niech karaluchy id? karnie
Szturmowa? kredens i spi?arni?,
Dwudziesty trzeci pu?k prusak?w
Za nimi p?jdzie do ataku,
A na piwnic?, jak nale?y,
Dywizja ston?g niech uderzy.
Musimy zniszczy? bez lito?ci
Zapasy jad?a i ?ywno?ci."
Oficerowie w cnym zapale
Krzyn?li: "Rozkaz, generale!"
I wnet, ogromne daj?c susy,
Ruszy?y pu?ki i korpusy,
Sz?y stutysi?czne roty zuch?w
I l?ni?y w?sy karaluch?w.
Od strony ??ki, od moczar?w,
Z bzykaniem leci pu?k komar?w.
Wr?g jedno okno ma otwarte -
Przy oknie paj?k pe?ni wart?.
Przez okno prosto do pokoju
Komary lec? na plac boju,
Drwalowi kr??? ponad g?ow?
I ra?? broni? pok?adow?.
Spod ko?dry sterczy czyja? noga,
Komary w nog? k?uj? wroga,
Tn? bez pardonu w usta, w uszy,
I tylko nos?w nikt nie ruszy -
Do tego inna bro? si? nada,
Kt?r? najlepiej osa w?ada:
Eskadra os przez okno wpada
I na komend? cztery osy
Wbijaj? ??d?a w cztery nosy.
Wr?g si? na r?wne nogi zrywa,
Zacznie si? wnet kontrofensywa.
Drwal porwa? r?cznik i wywija,
Komary t?ucze i zabija,
A dzieci drwala biegn? boso
I uganiaj? si? za os?.
Drwal os bynajmniej nie unika,
Tylko je ?apie do s?oika.
"Jeste?cie pod?e i okrutne,
Wi?c wam siekier? ??d?a utn?."
Jak tu ratowa? biedne osy?
Widz?c, ?e wa?? si? ich losy,
Biedronka wzbija si? wysoko
I wpada wprost drwalowi w oko.
Drwal z b?lu krzykn?? wniebog?osy
I powypuszcza? wszystkie osy,
Kt?re, cudownie ocalone,
Poszybowa?y w inn? stron?.
Za dzielny wyczyn ten Biedronka
Dosta?a z r?k marsza?ka B?ka
Order Jelonka trzeciej klasy _
I srebrny grosz z kr?lewskiej kasy.
Marsza?ek ?ledz?c walk? z lotu
Wezwa? owady do odwrotu
I korzystaj?c z chwili przerwy
Zacz?? gromadzi? swe rezerwy.
Drwal po pokoju chodzi blady,
Robi kompresy i ok?ady,
Smaruje nosy opuchni?te,
A nosy puchn? jak naj?te.
Drwal po pokoju chodzi senny
I w my?lach snuje plan wojenny:
"Ja wam poka??, zobaczycie!
Porachujemy si? o ?wicie."
Tymczasem lotny szpital moli
Do rannych bierze si? powoli:
Sanitariuszki - ma?e muszki -
Komarom banda?uj? n??ki,
Ostro?nie k?ad? je na nosze,
Na skrzyd?a sypi? bia?y proszek,
Jodyn? guzy im smaruj?
I woskiem ??d?a poleruj?.
Cho? rankiem n?ka ch??d jesieni,
Genera?owie wy?wie?eni
Do wodza lec? po rozkazy.
Marsza?ek polny - w?dz bez skazy,
Ju? czeka rze?ki i weso?y
I mi?d popija, kt?ry pszczo?y
Przygotowa?y mu na b?bnie,
Gdy? Bak o ?wicie zwykle zi?bnie.
Sztab si? naradza? minut kilka
I nie min??a nawet chwilka,
A ju? sztabowy dobosz bie?y,
Cwa?uj? go?cy i kurierzy,
Ju? skacz? pch?y na spadochronach,
Ju? muchy w karnych dywizjonach
L?duj? sprawnie i po cichu
Na po?udniowy wsch?d od strychu.
W mieszkaniu drwala ruch niezwyk?y:
Otwarto okna, z domu znik?y
Obrazy, szafy i komody,
A ?ona drwala, z kub?em wody
St?paj?c ?mia?o mi?dzy wrogi,
Szoruje ?ciany i pod?ogi.
Janeczka porz?dkuje kuchni?,
Raz po raz w k?ty flitem dmuchnie,
A Stefek - ch?opiec bohaterski -
Do ???ek sypie proszek perski.
Jest tak?e ?rodek i na mole,
Jest i na muchy. Ju? na stole
Stefanek stoi z ba?k? flitu,
Przytwierdza lepy do sufitu,
Zalewa szpary ?r?cym p?ynem,
I rozsypuje naftalin?.
Marsza?ek B?k na b?bnie siad?szy
Przez szk?a lunety pilnie patrzy
I ruchy wroga obserwuje:
Flitowe wojsko maszeruje
Z karabinami, w wielkich czapkach,
Ustawia stra? przy mucho?apkach,
Wystawia warty i patrole,
Po czym odwa?nie rusza w pole.
?o?nierze id? na bagnety
Pe?ni zapa?u i podniety,
Zadaj? wrogom straszne ciosy,
Godz? w komary, w muchy, w osy,
Wida? poleg?ych ca?e stosy.
Marsza?ek daje znak bu?aw?,
W b?j ka?e muchom lecie? ?wawo,
Rzuca rezerw? za rezerw?.
"Niech tylko frontu nam nie przerw?!"
Muchy ruszy?y wielk? chmar?,
A? si? zrobi?o wok?? szaro -
Z bojowym brz?kiem bij?, wal?,
Fala przelewa si? za fal?.
Jaka fantazja i brawura,
Jaka odwaga! Naprz?d! Hur-r-ra!
Ju? much s? pe?ne mucho?apki,
Na lepach drgaj? musze ?apki,
Musze skrzyde?ka si? trzepoc? -
Walka nie sko?czy si? przed noc?!
Marsza?ek Chrab?szcz czeka znaku,
By rzuci? jazd? do ataku.
Koniki polne s? jak w pl?sie,
Nie mog? usta?, naprz?d rw? si?,
Pch?y na nich zr?cznie siedz? wierzchem
Chcia?yby ruszy? w b?j przed zmierzchem.
Ruszy?y! P?dz?! B?yszcz? piki,
W galopie ?wiszcz? proporczyki
I w ?lad za wrogiem wystraszonym
Cwa?uje szwadron za szwadronem.
Kto widzia? pch?y w tej ?wietnej szar?y,
Gdy je?dziec nie drgnie, ko? nie zar?y,
Ten pche? ju? o nic nie oskar?y.
Tymczasem drwal wzi?? nogi za pas
I przyni?s? flitu nowy zapas.
Marsza?ka B?ka ??d?o ?echce,
Marsza?ek B?k pr??nowa? nie chce,
Wi?c krzykn?? tylko: "Za mn?, wiara!
Sp?jrzcie, jak walczy gwardia stara!"
Rozpostar? skrzyd?a swe jak ?agle,
W sam ?rodek walki run?? nagle,
Cel upatrzywszy sobie z dala,
I wbi? swe ??d?o w szyj? drwala.
Drwal z b?lu fikn?? trzy kozio?ki,
Przeskoczy? potem przez trzy sto?ki,
Z ?a?osnym j?kiem skry? si? w drwalce
I nie bra? ju? udzia?u w walce.
Owady wodza otoczy?y:
"Sto lat niech ?yje w?dz nasz mi?y!"
I podrzuca?y go do g?ry,
A? poobija? si? o chmury.
Po nadzwyczajnym tym sukcesie
Odpocz?? wojsko mog?o w lesie.
Wi?c za?piewa?o pie?? wojenn?
Dla wodza ?ywi?c cze?? niezmienn?:
?mia?o w b?j,
Bzyk-bzyk,
Gry? i k?uj,
Bzyk-bzyk,
Tr?bka gra,
Bzyk-bzyk,
Tra-ra-ra,
Bzyk-bzyk!
Wroga dr?cz,
Bzyk-bzyk,
Le? i brz?cz,
Bzyk-bzyk,
Tr?bka gra,
Bzyk-bzyk,
Tra-ra-ra,
Bzyk-bzyk!
I znowu krzykn?? kto? z kaprali:
"W g?r? marsza?ka!" Wi?c porwali
I podrzucali go bez ko?ca,
W gasn?cych ju? promieniach s?o?ca.
Po ci??kim dniu ?o?nierze drzemi?,
Lecz nikt nie zdrzemnie si? pod ziemi?.
Pracuj? mr?wki - dzielne chwaty -
Grzmi? ich wytw?rnie i warsztaty
I rzec by mo?na bez przesady,
?e to najwi?ksze s? zak?ady.
Tam amunicja dla ?o?nierzy
W opancerzonych skrzyniach le?y,
Tam dla walcz?cych s? prowianty,
S? kolorowe akselbanty,
Gazowe maski tkane z wosku -
Bo tak? mask? ma na nosku
Owad, gdy walczy? idzie z flitem -
Tam warz? p?yny jadowite,
Dla ??de? b?k?w, os i trzmieli,
Tam robi? puchy do po?cieli,
Koj?ce ma?cie do ok?ad?w
I nowe brz?czki dla owad?w.
O ?wicie walka zn?w zawrza?a,
Zn?w nadlecia?a much nawa?a,
A flit wywietrza?. Flit nie dzia?a.
Z muchami jeszcze jest p?? biedy,
Lecz oto id? w b?j torpedy:
Zanim si? wr?g obudzi? jeszcze
Pod ko?dry wlaz?y cztery kleszcze
I ka?dy sobie otw?r naci??,
I dr??? cia?a nieprzyjaci??.
Wtedy wyruszy? drwal do boju:
Z siekier? biega po pokoju,
R?bie na lewo i na prawo
I or?? sw?j okrywa s?aw?.
Najstarszy cz?owiek nie pami?ta,
By walka by?a tak zawzi?ta.
Janeczce innych wra?e? chce si?,
Wi?c posz?a grzyb?w szuka? w lesie:
"Jak si? masz, smyku-borowiku,
Pozw?l, ?e schowam ci? w koszyku."
Opie?kiem tak?e nie pogardza,
A smardz si? trafi - zrywa smardza.
Pod mchem ukryte siedz? rydze -
Janeczka wo?a: "Kogo widz??"
I do koszyka wszystkie chowa,
Bo smaczna zupa jest grzybowa.
Wtem patrzy: kr?l Jelonek Sz?sty
Na tronie siedzi w dziupli pustej,
Przed sob? trzyma listek ?wie?y
I pisze rozkaz do ?o?nierzy.
Janeczka o nic si? nie pyta,
Tylko Jelonka w palce chwyta.
Struchla?a stra?, poblad?a ?wita
A kr?l zupe?nie si? nie broni
I siada ch?tnie na jej d?oni.
"Jaki? ty ?liczny, m?j Jelonku,
Jak ?adnie mienisz si? na s?onku!
Zaraz zabior? ci? do domu
I ju? nie oddam ci? nikomu."
Widz?c, ?e sprawa nie jest b?aha,
Marsza?ek B?k bu?aw? macha,
Ju? nadlatuje r?j szerszeni,
Co d?o? Janeczki w miazg? zmieni.
Lecz, kr?l Jelonek podni?s? r??ki:
"Prosz? zostawi? te paluszki,
Niech ?aden z was ich nie ukole,
Ja sam oddaj? si? w niewol?."
Po czym powiada do Janeczki:
"Ju? czas zako?czy? nasze sprzeczki.
Nie chcemy wcale waszej szkody,
A nawet wa?ne mam powody,
?eby namawia? was do zgody.
Po prostu zosta? moj? ?on?,
Uznamy wojn? za sko?czon?
I zamieszkamy sobie wsp?lnie
W dziupli, gdzie bardzo jest przytulnie."
Janeczka na to rzecze: "Kr?lu,
Wcale ci nie chc? sprawi? b?lu,
Lecz, ?eby godn? by? kr?low?,
Trzeba mie? sukni? koronkow?,
Chodzi? w jedwabiach i at?asach,
A tego nie ma w naszych lasach."
Zawo?a? kr?l marsza?ka B?ka:
"Natychmiast musi by? koronka,
Sztuka jedwabiu i at?asu,
Ale to w mig, bo nie mam czasu!"
Janeczka by?a bardzo mi?a,
Kr?la z niewoli wypu?ci?a.
Wi?c kr?l polecia? do d?browy
Uk?ada? traktat pokojowy.
Ju? po zatargu. Ju? po wojnie
Rodzina drwala ?pi spokojnie
I tylko tysi?c dzielnych moli
W szafie Janeczki si? mozoli.
Obsiad?y wszystkie jej sukienki
I wygryzaj? dese? cienki:
Esy, floresy, ?ciegi, ?cie?ki,
K??eczka, brze?ki i mere?ki,
R??yczki, listki, pi?kne wianki
I delikatne wycinanki.
Na rano b?d? ju? gotowe
Prze?liczne suknie koronkowe.
W tym samym czasie pilne mr?wki
W mrowisku ?ami? sobie g??wki
Nad tym, jak utka? materia?y,
By si? Janeczce podoba?y.
Wreszcie zrobi?y to najpro?ciej:
Do jedwabnik?w posz?y w go?ci,
Kupi?y od nich nitk? cienk?,
Paj?k pos?u?y? za cz??enko,
Py? barwny wzi??y od motyli
I warsztat ruszy? ju? po chwili.
Cz??enko miga, szpulki brz?cz?,
Jedwab si? mieni barwn? t?cz?,
A tak jest cienki, ?e zapewne
Ka?d? zachwyci?by kr?lewn?.
Gdy swoj? prac? sko?cz? mr?wki,
Zajad? ?uki-ci??ar?wki,
By kr?l odebra? m?g? zawczasu
Sztuk? jedwabiu i at?asu.
Lecz w ?yciu nic si? nie uk?ada
Tak, jak si? w bajkach opowiada
Przylecia? nagle wiatr z p??nocy,
Zimowy sen nadci?gn?? w nocy,
Po???k?y li?cie w ch?odnym wietrze
I rt?? opad?a w termometrze.
Kopytem konik ju? nie grzebnie,
Kareta czeka - niepotrzebnie!
Kr?l mia? pojecha? w swaty w?a?nie,
Lecz nie pojedzie ten, kto za?nie.
?pi kr?l Jelonek w mi?kkim ???ku,
W futrzanej czapce i ko?uszku,
Przy ???ku kr?la zasn?? twardo
Wspania?y Krzy?ak z halabard?.
Ul si? pogr??y? ca?y we ?nie,
Posn??y mr?wki jednocze?nie,
Usn?li obaj marsza?kowie,
Owady wszystkie ?pi? w d?browie,
Posn??y roje much gromadnie
I drwal z rodzin? ?pi przyk?adnie.
Spod ko?der stercz? cztery nosy
I chrapi?, ?pi?c, na cztery g?osy,
A to, co by?o - to nie by?o,
Tylko Janeczce si? przy?ni?o.