Grabi?ski S. SMOLUCH

Starszy konduktor, B?a?ek Boro?, obszed?szy powierzone swej opiece wagony, wr?ci? do zak?tka oddanego jego wy??cznej dyspozycji, tzw. "miejsca przeznaczonego dla konduktora".
Znu?ony ca?odzienn? w??cz?g? po wozach, zachryp?y od wywo?ywania stacji w jesienn?, mg?? nap?cznia?? por?, zamierza? odpocz?? troch? na w?skim, cerat? obitym krzese?ku; u?miecha?a mu si? godnie zas?u?ona sjesta. Dzisiejsza tura w?a?ciwie sko?czy?a si?; poci?g przeby? ju? stref? g?sto w bliskich odst?pach rozmieszczonych przystank?w i wyci?gni?tym k?usem zmierza? do stacji kresowej. A? do ko?ca jazdy nie b?dzie ju? Boro? zrywa? si? z ?aweczki i zbiega? po stopniach na par? minut, by zdartym g?osem oznajmia? ?wiatu, ?e jest stacja taka a taka, ?e poci?g zatrzyma? si? na minut pi??, dziesi?? lub ca?y d?ugi kwadrans, lub ?e czas ju? przesiada?.
Zgasi? latark? przypi?t? do piersi i postawi? j? wysoko nad g?ow? na p??ce, zdj?? szynel i zawiesi? na ko?ku.
24 godzin s?u?by bez przerwy wype?ni?y mu tak szczelnie czas, ?e niemal nic nie jad?. Organizm domaga? si? swych praw. Boro? wydoby? z torby wiktua?y i zacz?? si? posila?. Siwe wyp?owia?e oczy konduktora utkn??y nieruchomo w szybie wagonu i patrzy?y w ?wiat poza oknami. Szyba trz?s?a si? w podrzutach wozu, wci?? jednakowo g?adka i czarna - nie widzia? przez ni? nic.
Oderwa? oczy od monotonii ramy i skierowa? w g??b korytarza. Spojrzenie prze?lizn??o si? po pierzei drzwi, wiod?cych do przedzia??w, przerzuci?o na ?cian? okien naprzeciw i zgas?o na nudnym szlaku chodnika pod?ogi.
Sko?czy? "kolacj?" i zapali? fajeczk?. By? wprawdzie w s?u?bie, lecz na tej przestrzeni, zw?aszcza tu? przed met?, nie obawia? si? kontrolera.
Tyto? dobry, przemycony nad granic?, ?mi? si? w kolistych, wonnych skr?tach. Z ust konduktora wysnuwa?y si? gi?tkie ta?my i zwin?wszy si? w k??bki, toczy?y jak kule bilardowe wzd?u? wagonowego pasa?u - to zn?w wypada?y g?ste, zwarte cewki, przeci?ga?y leniwo b??kitne trzony i p?ka?y u stropu petard? dymu. Boro? by? mistrzem w paleniu fajki...
Z wn?trza przedzia??w przyp?yn??a fala ?miechu: go?cie byli w dobrych humorach.
Konduktor zacisn?? z?by ze z?o?ci?; z ust pad?y s?owa pogardy:
- Komiwoja?erowie! Handlarska bran?a! Boro? zasadniczo nie cierpia? pasa?er?w; irytowa?a go ich "praktyczno??". Dla niego istnia?a kolej dla kolei, nie* dla podr??nych. Zadaniem kolei by?o nie przewo?enie ludzi z miejsca na miejsce w celach komunikacyjnych, lecz ruch jako taki i pokonywanie przestrzeni. Co j? mog?y obchodzi? marne interesy ziemskich pigmej?w, zabiegi przemys?owe oszust?w, plugawe przetargi handlarzy? Stacje by?y nie na to, ?eby na nich wysiada?, lecz by mierzy?y przebyt? drog?; przystanie kolejowe by?y probierzem jazdy, ich kolejna zmiana, jak w kalejdoskopie, dowodem post?p?w ruchu.
Tote? z pogard? spogl?da? zawsze konduktor na t?umy, cisn?ce si? przez drzwi wagon?w na peron i na odwr?t, z grymasem ironii obserwowa? zadyszane jejmo?cie i rozgor?czkowanych po?piechem jegomo?ci?w, p?dz?cych na ?eb, na szyj? w?r?d krzyk?w, przekle?stw, czasem szturcha?c?w do przedzia??w, by "zaj?? miejsce" i ubiec towarzyszy z owczego stada.
- Trzoda! - spluwa? przez z?by. - Jak gdyby B?g wie co na tym ?wiatu zale?a?o, by jaki? tam pan B. lub jaka? tam pani W. przybyli "w por?" z F. do Z.
Tymczasem rzeczywisto?? stanowi?a ra??cy kontrast z pogl?dami Boronia. Ludzie wci?? wsiadali i wysiadali na stacjach, wci?? cisn?li si? z tak? sam? zapalczywo?ci?, zawsze w tych samych praktycznych zamiarach. Ale te? konduktor m?ci? si? za to przy ka?dej sposobno?ci.
W jego "rejonie", obejmuj?cym trzy do czterech woz?w, nie by?o nigdy przepe?nienia, tej ohydnej du?by mot?ochu, kt?ra kolegom odbiera?a nieraz ochot? do ?ycia i by?a ciemn? plam? na horyzoncie szarej, konduktorskiej doli.
Jakich u?ywa? ?rodk?w, jakimi szed? drogami, by osi?gn?? ten idea?, nieziszczalny dla innych towarzyszy zawodu, o tym nikt nie wiedzia?. Faktem by?o, ?e nawet w czasie najwi?kszej frekwencji w porze ?wi?tecznej wn?trza wagon?w Boronia zdradza?y normalny wygl?d; przej?cia by?y wolne, w kuluarach oddycha?o si? powietrzem zno?nym. Siedze? nadliczbowych i miejsc stoj?cych konduktor nie uznawa?. Surowy dla siebie i wymagaj?cy w s?u?bie, umia? te? by? nieub?aganym dla podr??nych. Przepis?w przestrzega? dos?ownie, z drako?skim nieraz okrucie?stwem. Nie pomaga?y wybiegi, podst?pne szacherki, zr?czne w?lizgiwanie w r?k? "?ap?wek" - Boronia nie mo?na by?o przekupi?. Par? os?b nawet zaskar?y? z tego powodu, jednego osobnika wypoliczkowa? za obraz? i przed w?adzami wyszed? obronn? r?k?. Nieraz te? zdarza?o si?, ?e w ?rodku jazdy, gdzie? na jakim? n?dznym przystanku, na jakiej? lichej stacyjce, w czystym polu, wyprasza? grzecznie, lecz stanowczo z wagonu oszukuj?cego "go?cia".
Dwa razy tylko w ci?gu swej d?ugoletniej kariery natkn?? si? na "godnych" pasa?er?w, kt?rzy odpowiadali poniek?d jego idea?owi podr??nych.
Jednym z tych rzadkich okaz?w by? jaki? bezimienny w??cz?ga, kt?ry bez centa przy duszy wsiad? do przedzia?u pierwszej klasy. Gdy Boro? za??da? karty jazdy, obdartus wyt?umaczy? mu, ?e biletu nie potrzebuje, bo jedzie bez okre?lonego celu, tak sobie, w przestrze?, dla przyjemno?ci, z wrodzonej potrzeby ruchu. Konduktor nie tylko uzna? racj?, lecz przez ca?y przeci?g jazdy czuwa? troskliwie nad wygod? go?cia i nie wpuszcza? nikogo do jego przedzia?u. Pocz?stowa? go nawet polow? swych prowiant?w i zapali? z nim fajeczk? w?r?d przyjacielskiej pogaw?dki na temat: podr?? na chybi? trafi?.
Drugi podobny pasa?er zdarzy? mu si? par? lat temu na przestrzeni mi?dzy Wiedniem a Triestem. By? nim niejaki Szygo?, podobno w?a?ciciel ziemski z Kr?lestwa Polskiego. Sympatyczny ten cz?owiek, zreszt? na pewno zamo?ny, r?wnie? wsiad? bez biletu do pierwszej klasy. Zapytany, dok?d jedzie, odpowiedzia?, ?e w?a?ciwie sam nie wie, gdzie wsiad?, dok?d zd??a i po co.
- W takim razie - zauwa?y? Boro? - mo?e by najlepiej by?o wysi??? na najbli?szej stacji.
- Ej nie - odpar? niezr?wnany pasa?er - nie mog?, dalib?g nie mog?. Musz? jecha? naprz?d; co? mnie p?dzi. Wystaw pan bilet, dok?dkolwiek mu si? podoba.
Odpowied? oczarowa?a go do tego stopnia, ?e pozwoli? mu jecha? a? do ko?cowej stacji za darnie i nie naprzykrza? si? ju? ani razu. ?w Szygo? podobno uchodzi? za wariata, lecz zdaniem Boronia, je?li w og?le by? bzikiem, to bzikiem we wielkim stylu.
Tak, tak - istnieli jeszcze na szerokim ?wiecie doskonali podr??ni, lecz czym?e by?y nieliczne per?y w morzu ho?oty? Konduktor nieraz wraca? z ut?sknieniem ku tym dwom ?wietnym zdarzeniom swego ?ycia, pieszcz?c dusz? wspomnieniami chwil wyj?tkowych...
Przewa?y? g?ow? wstecz i ?ledzi? ruchy b??kitnoszarych smug, porozwieszanych warstwami w korytarzu. Ponad miarowy stuk szyn wydosta? si? powoli szypot gor?cej pary, p?dzonej w rury. Us?ysza? bulgotanie wody w zbiornikach, czu? ciep?y jej nap?r o brzegi naczy?: ogrzewano przedzia?y, bo wiecz?r by? ch?odny.
Momentalnie lampy u szczytu zmru?y?y ?wietlne rz?sy i gas?y. Lecz nie na d?ugo, bo ju? w nast?pnej chwili gorliwy regulator wstrzykn?? automatycznie ?wie?? doz? gazu, kt?ry podsyci? s?abn?ce palniki. Konduktor uczu? jego specyficzn?, ci??k? wo?, przypominaj?c? troch? koper w?oski.
Zapach by? mocniejszy od dymu fajeczki, wn?tliwszy i m?ci? zmys?y...
Nagle Boroniowi zda?o si?, ?e s?yszy st?panie bosych n?g po pod?odze korytarza.
- Duh, duh, duh - dudni?y gole stopy - duh, duh, duh...
Konduktor wiedzia? ju?, co to znaczy; nie po raz pierwszy s?ysza? te kroki w poci?gu. Wychyli? g?ow? i spojrza? w mroczn? perspektyw? wozu. Tam u ko?ca, gdzie ?ciana za?amuje si? i cofa ku przedzia?owi pierwszej klasy, ujrza? na sekund? jego jak zwykle nagie plecy - na sekund? tylko mign?? jego wypr??ony w kab??k, zlany rz?snym potem grzbiet.
Boro? zadr?a?: Smoluch zn?w pojawi? si? w poci?gu. Po raz pierwszy zauwa?y? go lat temu 20. By?o to na godzin? przed straszn? katastrof? mi?dzy Zniczem a Ksi??ymi Gajami, w kt?rej zgin??o przesz?o 40 os?b nie licz?c wielkiej liczby rannych. Konduktor mia? wtedy lat 30 i jeszcze silne nerwy. Pami?ta dok?adnie szczeg??y, nawet numer nieszcz??liwego poci?gu. Prowadzi? wtedy wagony ko?cowe i mo?e dlatego ocala?. Dumny ze ?wie?o zdobytego awansu, odwozi? do domu w jednym z przedzia??w narzeczon?, swoj? biedn? Kasie?k?, jedn? z ofiar nieszcz??cia. Pami?ta, jak w?r?d rozmowy z ni? nagle uczu? dziwny niepok?j:
co? go ci?gn??o gwa?tem na korytarz. Nie mog?c oprze? si?, wyszed?. Wtedy zobaczy? u wylotu wagonowego przedsionka znikaj?c? posta? nagiego olbrzyma; cia?o jego, zasmolone sadz?, zlane brudnym od w?gla potem, wydziela?o duszny od?r: by? w nim zapach w?oskiego kopru, sw?d dymu i wo? mazi.
Boro? rzuci? si? za nim i chcia? przychwyci?, lecz zjawisko rozp?yn??o si? w oczach. S?ysza? tylko czas jaki? tupot bosych n?g na pod?odze - duh, duh, duh - duh, duh, duh...
W jak? godzin? potem poci?g zderzy? si? z pospiesznym d???cym z Ksi??ych Gaj?w...
Od tego czasu zjawi? mu si? Smoluch jeszcze dwukrotnie, ka?dym razem jako zapowied? nieszcz??cia. Po raz drugi ujrza? go na par? minut przed wykolejeniem pod Raw?. Smoluch bieg? wtedy po desce na dachach wagon?w i dawa? mu znaki czapk? palacza, kt?r? zerwa? z uznojonej g?owy. Wygl?da? mniej gro?nie ni? za pierwszym razem. Tote? obesz?o si? jako? bez wi?kszych ofiar; wyj?wszy paru lekko rannych, nie zgin?? nikt.
Pi?? lat temu, jad?c osobowym do Baska, zoczy? go Boro? mi?dzy dwoma wozami przeje?d?aj?cej mimo towar?wki, kt?ra zd??a?a ze strony przeciwnej do Wierszy?ca. Smoluch siedzia? w kuczki na zderzakach i bawi? si? ?a?cuchami. Koledzy, kt?rym zwr?ci? na to uwag?, wy?miali go, nazywaj?c bzikiem. Lecz najbli?sza przysz?o?? przyzna?a mu racj?; towarowy, przeje?d?aj?c przez podmulony most, run?? w przepa?? tej samej nocy.
Przepowiednie Smolucha by?y nieomylne; gdziekolwiek zjawi? si?, grozi?a niechybna katastrofa. Trzykrotne do?wiadczenie umocni?o Boronia w tym przekonaniu, ukszta?towa?o g??bok? wiar? kolejarza zwi?zan? ze z?owieszczym pojawem. Konduktor ?ywi? ku niemu cze?? ba?wochwalcz? zawodowca i l?k jak przed b?stwem z?ym i niebezpiecznym. Otoczy? swoje zjawisko specjalnym kultem, urobi? sobie oryginalny pogl?d na jego istot?.
Smoluch tkwi? w organizmie poci?gu, przepaja? sob? jego wielocz?onowy ko?ciec, t?uk? si? niewidzialny w t?okach, poci? w kotle lokomotywy, w??czy? po wagonach. Boro? wyczuwa? jego blisko?? wko?o siebie, obecno?? sta??, ci?g??, lubo nie naoczn?. Smoluch drzema? w duszy poci?gu, by? jego tajemnym potencja?em, kt?ry w chwilach gro?nych, w momencie z?ych przeczu? wydziela? si?, zg?szcza? i przybiera? cia?o.
Sprzeciwia? mu si? uwa?a? konduktor za rzecz zbyteczn?, nawet ?mieszn?; wszelkie ewentualne wysi?ki, zmierzaj?ce ku temu, by zapobiec nieszcz??ciu, kt?re zapowiada?, by?yby daremne, oczywi?cie bezskuteczne. Smoluch by? jak przeznaczenie...
Ponowne ukazanie si? dziwad?a w poci?gu, i to na kr?tko przed met?, wprawi?o Boronia w stan silnego podniecenia. Lada chwila mo?na si? by?o spodziewa? jakiej? katastrofy.
Powsta? i zacz?? przechadza? si? nerwowo po korytarzu. Z wn?trza jednego z przedzia??w doszed? go gwar g?os?w, ?miech kobiet. Zbli?y? si? i przez par? sekund patrza? w g??b. Zgasi? weso?o??.
Kto? odsun?? drzwi od s?siedniego coup? i wychyli? g?ow?:
- Panie konduktorze, daleko do stacji? ?
- Za p?? godziny jeste?my u celu. Docieramy do ko?ca. By?o co? w intonacji odpowiedzi, co uderzy?o pytaj?cego. Oczy jego zatrzyma?y si? przez d?u?sz? chwil? na konduktorze. Boro? u?miechn?? si? zagadkowo i przeszed?. G?owa znik?a z powrotem we wn?trzu.
Jaki? m??czyzna wyszed? z przedzia?u klasy drugiej i otworzywszy okno na korytarzu, wygl?da? w przestrze?. Ruchy jego gwa?towne zdradza?y jakby niepok?j. Podni?s? okno i oddali? si? w stron? przeciwn?, na koniec kuluaru. Tu zaci?gn?? si? par? razy papierosem i rzuciwszy po?uty naustnik niedogarka, wyszed? na platform? wozu. Boro? widzia? przez szyb? jego sylwetk?, przechylaj?c? si? ponad sztab? ochronn?, w kierunku jazdy.
- Bada przestrze? - mrukn?? u?miechni?ty z?o?liwie. - Nic nie pomo?e. Licho nie ?pi.
Tymczasem nerwowy pasa?er wr?ci? do wagonu.
- Czy poci?g nasz skrzy?owa? si? ju? z pospiesznym z Gronia? - zapyta? z wysilonym spokojem, spostrzeg?szy konduktora.
- Dot?d nie. Spodziewamy go si? lada chwila. Zreszt? by? mo?e, wyminiemy go na stacji kresowej; nie jest wykluczone sp??nienie. Pospieszny, kt?ry ma pan na my?li, nadje?d?a z bocznej linii.
W tej chwili odezwa? si? z prawej strony gwa?towny ?oskot. Za szyb? przemkn?? olbrzymi kontur zion?cy mietlic? iskier, a za nim lotem my?li prze?mign?? ?a?cuch czarnych pude?, o?wieconych wykrojami czworok?t?w. Boro? wyci?gn?? r?k? w kierunku znikaj?cego ju? poci?gu :
- Ot?? i on.
Niespokojny pan z westchnieniem ulgi wyci?gn?? papiero?nic? i poda? j? konduktorowi:
- Zapalmy sobie, panie konduktorze. Moerisy oryginalne.
Boro? przy?o?y? r?k? do daszka czapki:
- Dzi?kuj? pi?knie. ?mi? tylko fajk?.
- Szkoda, bo dobre.
Podr??ny zapali? sam papierosa i wr?ci? do coupe.
Konduktor u?miechn?? si? szydersko za odchodz?cym.
- H?, h?, h?! Co? przeczu?! Tylko za pr?dko si? uspokoi?. Nie gadaj, brachu, hop, bo? jeszcze nie przeskoczy?.
Lecz szcz??liwe skrzy?owanie troch? go zaniepokoi?o. Szans? wypadku zmniejszy?y si? o jedn?.
A ju? by?y trzy kwadranse na dziesi?t? - za 15 minut mieli stan?? w Groniu, u kresu jazdy. Po drodze nie by?o ju? ?adnego mostu, kt?ry by m?g? si? zawali?; jedyny poci?g z przeciwnej strony, z kt?rym by ewentualnie mog?o zaj?? zderzenie, szcz??liwie wymini?to. Nale?a?o chyba spodziewa? si? wykolejenia lub te? jakiej? katastrofy na samej stacji.
W ka?dym razie prognoza Smolucha musia?a si? sprawdzi? - on za to r?czy?, on, starszy konduktor Boro?.
Tu chodzi?o nie o ludzi, nie o poci?g ani o ca?o?? jego w?asnej ma?ej osoby, lecz o nieomylno?? bosego widziad?a. Boroniowi zale?a?o niezmiernie na utrzymaniu powagi Smolucha wobec sceptycznych konduktor?w, na zachowaniu jego presti?u w oczach niedowiark?w. Koledzy, kt?rym par? razy opowiada? o tajemniczych jego odwiedzinach, brali spraw? z humorystycznego punktu widzenia, t?umacz?c ca?? histori? przywidzeniem lub co gorsza, zalaniem pa?y. Zw?aszcza to ostatnie przypuszczenie bola?o bardzo, ile ?e nigdy nie pija?. Kilku uwa?a?o Boronia za przes?dnego bzika i pomyle?ca. Tote? w gr? wchodzi? poniek?d jego honor i zdrowy ludzki rozum. Wola? sam kark skr?ci?, ni? prze?y? fiasko Smolucha...
Brakowa?o dziesi?? minut do dziesi?tej. Dopali? fajki i po schodach wszed? na szczyt wozu do oszklonej zewsz?d budki. St?d, z wysoko?ci "bocianiego gniazda", le?a?a za dnia przestrze? jak na d?oni. Teraz ?wiat nurza? si? w grubych ciemno?ciach. Od okien woz?w odpada?y plamy ?wiate?, przegl?daj?c zbocza nasypu ???tymi oczyma. Przed nim, w odleg?o?ci pi?ciu wagon?w, rozsiewa?a maszyna krwawe kaskady iskier, oddycha? komin bia?or??owym dymem. Czarny, dwudziestoprzegubowy w?? po?yskiwa? ?uskami bok?w, zion?? ogniem paszczy, o?wietla? drog? otoczami ?lepi?w. W oddali majaczy?a ju? zorza dworca.
Jakby czuj?c blisko?? upragnionej przystani, dobywa? poci?g wszystkich si? i podwaja? chy?o??. Ju? mign?? jak majak sygna? szyby dystansowej, nastawiony na wolny przejazd, ju? wita?y przyja?nie podane ramiona semafor?w. Szyny zacz??y si? powiela?, krzy?uj?c w posetne linie, k?ty, ?elazne przeploty. Na prawo i lewo wypada?y z mrok?w nocy niby na spotkanie latarki zwrotnic, wyci?ga?y szyje stacyjne ?urawie, studnie, ci??arowe d?wignie.
Wtem na par? krok?w przed rozhukan? w p?dzie lokomotyw? zagra? czerwony sygna?. Maszyna wyrzuci?a ze spi?owej gardzieli urwany gwizd, zazgrzyta?y hamulce i poci?g, powstrzymany szalonym wysi?kiem kontrapary, zatrzyma? si? tu? przed drug? zwrotnic?.
Boro? zbieg? na d?? i przy??czy? si? do gromadki kolejarzy, kt?rzy te? powysiadali, by zbada? pow?d przerwy w ruchu. Blokowy, kt?ry da? znak ostrzegawczy, wyja?ni? sytuacj?. Oto tor pierwszy, na kt?ry miano zajecha?, by? chwilowo zaj?ty przez towarowy. Trzeba by?o wi?c przerzuci? zwrotnic? i pu?ci? poci?g na tor drugi. Zwyczajnie przeprowadza si? ten manewr w bloku, za pomoc? jednej z d?wigni. Tymczasem podziemne po??czenie mi?dzy nim a torami uleg?o jakiemu? uszkodzeniu, tak ?e blokmistrz musia? dokona? przesuni?cia na przestrzeni. Spu?ci? wi?c tylko ??cznik ?a?cuchowy w blokhauzie i przy pomocy klucza otworzy? stawid?o. Teraz mia? dost?p bezpo?redni do zwrotnicy i m?g? ju? skierowa? szyny na tor w?a?ciwy.
Uspokojeni funkcjonariusze powr?cili do wagon?w, by czeka? na has?o wolnego przejazdu. Boronia co? przyku?o do miejsca. Wzrokiem b??dnym patrzy? na krwawy sygna?, jak odurzony s?ucha? chrz?stu przestawianych szyn.
- W ostatniej chwili zorientowali si?! W ostatnim niemal momencie, na jakich 500 metr?w przed stacj?! Wi?c Smoluch k?ama??
Nagle zrozumia? swoj? rol?. Szybko zbli?y? si? ku blokowemu, kt?ry za?o?ywszy kolb?, przerzuca? stawid?o i zmienia? barw? sygna?u na zielon?.
Za wszelk? cen? nale?a?o odci?gn?? tego cz?owieka od zwrotnicy i zmusi? do opuszczenia stanowiska.
Tymczasem koledzy ju? dawali znaki do wymarszu. Od ko?ca poci?gu sz?o ju? podawane z ust do ust has?o - "Jazda"!
- Zaraz! Czeka? tam! - krzykn?? Boro?.
- Panie zwrotniczy! - zwr?ci? si? p??g?osem do wypr??onego w postawie s?u?bowej funkcjonariusza. - Tam na pa?skim bloku wida? jakiego? w??cz?g?!
Blokowy zaniepokoi? si?. Wyt??y? wzrok w kiemnku ceglanego domku.
- Pr?dzej! - podszczuwa? Boro?. - Ruszaj pan z miejsca! Got?w poprzerzuca? d?wignie, popsu? przyrz?dy!
- Jazda! Jazda! - brzmia?y zniecierpliwione g?osy konduktor?w.
- Czeka?, do stu piorun?w! - zaoponowa? Boro?.
Zwrotniczy, zniewolony si?? g?osu, szczeg?ln? moc? nakazu rzuci? si? biegiem ku blokowi.
Wtedy Boro? korzystaj?c z chwili chwyci? za kolb? stawid?a i na powr?t po??czy? szyny z torem pierwszym.
Manewr wykonany by? zr?cznie, szybko i cicho. Nikt nie zauwa?y?.
- Jazda! - krzykn??, usuwaj?c si? w cie?.
Poci?g ruszy?, nadrabiaj?c sp??nienie. Za chwil? zasuwa? si? w mroki przestrzeni ju? ostatni wagon, wlok?c za sob? d?ugi, czerwony szlak latarni...
Po chwili nadbieg? od bloku zbity z tropu zwrotniczy i ogl?dn?? starannie pozycj? stawid?a. Co? mu si? nie podoba?o. Podni?s? do ust gwizdawk? i da? trzykrotny, rozpaczliwy sygna?.
Za p??no!
Bo oto od strony stacji wstrz?sn?? powietrzem okropny ?oskot, g?uchy, dudni?cy huk detonacji, a potem piekielna wrzawa, zgie?k i j?ki - lament, p?acz i wycie splecione w jeden dziki chaos ze szcz?kiem ?a?cuch?w, trzaskiem druzgotanych k??, ?omotem mia?d?onych bezlito?nie wagon?w.
- Karambol! - szepta?y zbiela?e wargi. - Karambol!...