Grabi?ski S. G?UCHA PRZESTRZE?

Pomi?dzy Orszaw? a Byliczem zregulowano przestrze?. Sta?o si? to mo?liwym dzi?ki zasypaniu mokrade? nad Wiersz? i przeprowadzeniu niwelacji pod tzw. "Up?azikiem". Wskutek tego linia uleg?a znacznemu skr?ceniu, gdy? poci?g zamiast omija? bagnisty teren w wielkim, silnie na p??noc wygi?tym ?uku szed? teraz po jego ci?ciwie, zmierzaj?c do celu prosto jak strza?a.
Skr?t okaza? si? ze wszech miar po??danym. Ruch kolejowy zyska? znacznie na tempie, a okolica, dotychczas malaryczna z powodu bagiennych wyziew?w, wkr?tce przybra?a charakter suchej, zdrowe] r?wniny, kt?ra wnet pokry?a si? bujn? zielono?ci?.
Dawn? przestrze?, okr??n?, zwan? teraz "g?uch?", zamkni?to i izolowano. Do rozebrania toru i usuni?cia obiekt?w kolejowych zamierza?a dyrekcja ruchu przyst?pi? dopiero po pewnym czasie. Nie by?o z czym si? spieszy?; wiadoma rzecz: zburzy? ?atwo, zbudowa? trudniej...
Tymczasem w rok po oficjalnym zamkni?ciu starej linii zaszed? fakt dziwny i niespodziewany.
Pewnego dnia zg?osi? si? u dyrektora odno?nego departamentu w Orszawie niejaki Szymon Wawera, wys?u?ony inwalida kolejowy i emerytowany konduktor, z pro?b?, by mu oddano pod opiek? wy??czon? z ruchu "g?uch? przestrze?". Gdy mu dyrektor przedstawi?, ?e jest to zupe?nie zbyteczne, bo p?tlic? w najbli?szych miesi?cach rozbior?, i ze funkcja "budnika" w tych warunkach by?aby co najmniej iluzoryczn?, je?li ju? nie wprost ?mieszn?, o?wiadczy? Wawera, ?e b?dzie pilnowa? starego toru ca?kiem bezinteresownie.
- Bo prosz? pana naczelnika - t?umaczy? gor?co - w dzisiejszych ci??kich czasach to i na szyny ludzie si? ?akomi?. A szkoda by?aby wielka dla kolei, panie naczelniku, wielka szkoda. Prosz? samemu obliczy?: tyle dobrego kutego ?elaza! Tor tam przesz?o 12 km d?ugi! Jest si? czym ob?owi?. A ja dopilnuj? wiernie jak pies, panie naczelniku. Nie dam uszczkn?? ani jednego metra! Jakem stary konduktor Wawera! Centusia za to nie chc?, ani z?amanego szel?ga. Cho?by mi pan dyrektor sam pcha? do r?ki, nie wezm? nic. Ja tak tylko z mi?o?ci wielkiej do zawodu i dla honoru chc? by? budnikiem na "g?uchej przestrzeni".
Dyrektor ust?pi?.
- Ha, je?li ju? tak koniecznie, i to bezinteresownie, pilnuj pan sobie tej linii do czasu. A zatem - doda? z u?miechem lekkiej ironii, uderzaj?c go po ramieniu - mianuj? pana od dzisiaj dr??nikiem "g?uchej przestrzeni".
Wawera ze ?zami w oczach u?cisn?? d?o? zwierzchnika i wyszed? z biura szcz??liwy jak nigdy.
Nazajutrz obj?? "s?u?b?". Zabra? ze sob? z Orszawy par? grat?w - mebelk?w, po?ciel, troch? ksi??ek i naczy? kuchennych, i spakowawszy to chude gospodarstwo na r?czny w?zek sprowadzi? si? na nowe mieszkanie, kt?rym mia?a odt?d by? budka by?ego dr??nika wy??czonej z ruchu strefy. By? to budynek niewielki, nadniszczony ju? przez ca?oroczne zaniedbanie, lecz w dziwnie pi?knym otoczeniu.
Wci?ni?ta we wn?k? parowu, par? metr?w nad poziomem toru, budka wygl?da?a z daleka pod swym daszkiem z czerwonego ?upku jak zaczarowana chatka z bajki. Ma?y lasek jod?owy wyros?y p??kolem na szczycie jaru ujmowa? j? w opieku?cze ramiona i chroni? od wichr?w p??nocy. W wybite okna zagl?da?y z?ote g?owy s?onecznik?w, przemyca? si? szerokolistny ?opian - w rynnach powyginanych fantastycznie l?g?y si? piskl?ta jask??ek. Przed domem w ogr?dku zaros?ym zielskiem na g?ucho oddawa?a si? wiatrom na wol? samotna topola...
Wawera u wst?pu obj?? mi?osnym spojrzeniem now? sadyb? i ?wawo zabra? si? do porz?dkowania i naprawek.
A potrzebne ju? by?y bardzo, bo jego poprzednik opu?ci? posterunek jeszcze przed rokiem, po zamkni?ciu przestrzeni, i budka zdana na ?ask? losu ucierpia?a ogromnie od niepogody i ludzkiej chciwo?ci. Lecz Wawera nie straci? ducha i piorunem rzuci? si? do roboty.
Powstawia? wybite lub pokradzione szyby, za?ata? dziur? w dachu, naprawi? wywalone z zawias?w drzwi. Po tych najkonieczniejszych reparacjach przysz?a kolej na dalsze: rekonstrukcj? rozdrapanej prawie do cna pod?ogi i ustawienie brakuj?cych prz?se? w ogrodzeniu. Zabra?o mu to par? dni czasu, bo musia? wszystko robi? sam, ale humoru nie traci?, lecz owszem pogwizdywa? weso?o przy pracy jak szczygie?. Gdzie? u schy?ku tygodnia, gdy ju? robota by?a na uko?czeniu, przypl?ta? si? do? jaki? bezpa?ski pies i zamieszka? pust? bud? ko?o drewutni za domem. Wawera ch?tnie przygarn?? go do siebie, uwa?aj?c zjawienie si? zwierz?cia za dobr? wr??b? na przysz?o??.
Pierwsz? niedziel? na nowej plac?wce sp?dzi? Wawera na modlitwie i rozmy?laniach. Wyci?gn?wszy si? po po?udniu na zboczu w?wozu opodal domu na trawie, wlepi? oczy w majowy b??kit nieba i zapad? w d?ug? zadum?, z kt?rej obudzi?y go dopiero g?osy dzwon?w wieczornych p?yn?ce z Orszawy...
Nazajutrz od rana rozpocz?? w?a?ciw? s?u?b? od przegl?du powierzonej sobie przestrzeni.
P?tlica by?a do?? d?uga, bo przesz?o 12 km, i niemal od pocz?tku do ko?ca sz?a g??bokim, w?skim parowem, kt?rego ?ciany tworzy?y rozst?p szeroko?ci podw?jnej wst?gi tor?w. Budka dr??nika wznosi?a si? mniej wi?cej w po?owie "g?uchej przestrzeni", w miejscu gdzie ?uk jej krzywizny wygina? si? najsilniej ku p??nocy.
Rewia zaj??a Wawerze przesz?o pi?? godzin, bo prawa noga b?d?ca kikutem poni?ej kolana przeszkadza?a mu znacznie w chodzeniu. W ko?cu jednak zbada? dok?adnie lini? w jedn? i drug? stron? i zadowolony z rezultatu wr?ci? do budki na posi?ek.
Ostatecznie przestrze? nie przedstawia?a si? najgorzej.
W jednym tylko miejscu brakowa?o kilku metr?w szyny, lecz to mo?na by?o jako? nadsztukowa?.
Nie ?wi?ci garnki lepi? - pomy?la?, kraj?c chleb i zapijaj?c go jak?? imitacj? barszczu. - Ludzie wstawiaj? sobie z?by, czemu? bym ja nie potrafi? wstawi? kilkumetrowego kawa?ka szyny?
I wstawi?. Gdzie? pod nasypem kolejowym, pod jakim? kamiennym mostkiem wyszpera? par? zardzewia?ych ju? ?elaznych sztab, oczy?ci?, przeku? w ogniu przy nitach, przystosowa? do reszty i za?ata? szczerb? w torze do niepoznaki. R?wnie g?adko posz?o z napraw? starej zwrotnicy i z wybitym okiem dwu latar? "stacyjnych" opodal budki. Wkr?tce stawid?o funkcjonowa?o jak za dawnych dobrych czas?w, a w nocy, pocz?wszy od godziny si?dmej, rozb?yskiwa?y latarnie mi?ym, acz nik?ym troch? ?wiat?em.
Wawera dumny by? ze swego dzie?a i rozmi?owanymi oczyma wodzi? po swojej "stra?nicy", po torze czy?ciutko utrzymanym i po l?ni?cych relsach. Nie mia? nic do zarzucenia swojej przestrzeni. Wszystko tu by?o jak i gdzie indziej, na czynnych liniach. By? bo i tor podw?jny, i kr?tki tunel powy?ej budki, a nawet blok, prawdziwy, w ca?ym tego s?owa znaczeniu blok z d?wigniami do przerzut?w. Istnienie tego budyneczku o par? metr?w od sadyby dr??nika pasowa?o w?a?ciwie plac?wk? na "przystanek". Jako? by?a tu rzeczywi?cie przed laty ma?a stacyjka, przy kt?rej budnik spe?nia? r?wnocze?nie funkcje naczelnika. Podobno nawet jeszcze na rok przed wy??czeniem p?tlicy zatrzymywa?y si? tu czasem poci?gi towarowe na ma?? chwil?.
Wiadomo?? ta podnios?a ogromnie w oczach Wawery znaczenie jego posterunku i donios?o?? zwi?zanych z nim zada?. Odt?d zacz?? traktowa? sw? budk? jako przystanek i postanowi? uczyni? wszystko, a?eby utrzyma? go na wysoko?ci przeznaczenia. Tote? otoczy? jak najtroskliwsz? opiek? blok i zawarte w nim obiekty, kt?rych strzeg? jak oka w g?owie. Chc?c niejako umotywowa? wobec siebie i drugich istnienie tego budynku i przywr?ci? mu dawn? racj? bytu, powieli? tor przed blokiem o jedno odga??zienie szyn, kt?re niew?tpliwie niegdy? musia?o tu istnie?, lecz p??niej jako zb?dne zosta?o usuni?te.
Poniewa? to ostatnie zadanie przechodzi?o ju? jego si?y i zdolno?ci techniczne, uciek? si? do pomocy jednego z kolejowych kowali z ogrzewalni stacyjnej w Byliczu, niejakiego Lu?ni, i pozyskawszy go paczk? przedniego tytoniu, nam?wi? do przywr?cenia jego "stacji" jej dawnego wygl?du. Kowal przeprowadzi? restytucj? odga??zienia wedle wskaz?wek dr??nika i odt?d zosta? jego najserdeczniejszym przyjacielem.
W godzinach wieczornych, wolnych od pracy, przychodzi? Lu?nia w odwiedziny do budnika i usiad?szy razem na belce pod blokiem lub na progu stacji, gaw?dzili pod nieszp?r, ?mi?c fajki.
Wtedy to w?r?d przyjacielskiej rozmowy, przy wt?rze zasypiaj?cych konik?w polnych, rechocie bagiennych ?ab, przysz?o do wzajemnych zwierze?.
Powoli wysz?o na jaw, ?e Szymon Wawera nie zawsze by? w ?yciu "sam jako ten palec", ?e mia? niegdy? m?od? i pi?kn? ?on? i par? dziatek o g??wkach jasnych jak len, jedwabistych. Hej, min??o szcz??cie, min??o niewrotne! ?on? uwi?d? spanoszony bogacz, dzieci ?mier? zabra?a. Odt?d nikt go nie oczekiwa? w pustym, zimnym domu, gdy powraca? z tury... Potem przyszed? karambol pod Wol?. Straci? wtedy nog? i s?u?b?; musia? p?j?? na pensj?. A mia? jeszcze ochot? do pracy, o, i jak? ochot?!... Lecz trudno - nie mo?na by?o inaczej. To przekl?te kalectwo!
A zawsze go co? ci?gn??o do kolei. Nie m?g? si? z ni? rozsta? w ?aden spos?b. Przez par? lat po spensjonowaniu pracowa? jako pos?ugacz przy magazynach na dworcu towarowym, staczaj?c beczki i bale po pomostach, potem, gdy noga zacz??a odmawia? pos?usze?stwa, zarabia? z dnia na dzie? w ogrzewalni przy dworcu w Zb?szynie jako pomocnik ?lusarski. A zawsze przy kolei, zawsze w pobli?u ukochanych wagon?w, maszyn i przestrzeni. Dalekie to jeszcze od konduktorstwa, dalekie jak niebo od ziemi, ale przecie? - przynajmniej si? cz?owiek ociera? o kolej.
O, bo nie masz to jak konduktorska dola! Jedzie sobie cz?owiek tak w przestrze?, jedzie hen, daleko przed siebie, milami jedzie, stajami... ?wiat mu si? kr?ci, w dal ?cieli, migaj? miasta w przelocie, mijaj? pola, go?ci?ce... Konduktor tak jedzie, panowie, konduktor - cz?ek-tu?acz wieczysty!...
Tak mija?y lata, p?yn?? czas niepowrotn? fal?... A? p?? roku temu zas?yszawszy przypadkiem w rozmowie co? o "g?uchej przestrzeni" mi?dzy Orszaw? a Byliczem porzuci? ogrzewalni? i przeni?s? si? w te strony, by czuwa? nad opuszczon? lini?.
I oto teraz zosta? budnikiem, co wi?cej, kierownikiem przystanku. Ludzie si? podobno ?miej? z niego, ?e to "g?uchej" pilnuje przestrzeni i "przed wiatrem broni". Niech si? tam ?miej? zdrowi. On swoje wie tak?e. A rozdrapywa? wi?cej toru nie pozwoli i porz?dek utrzyma. I oto zn?w s?u?y kolei, i wr?ci? do niej jak syn marnotrawny w dom rodzica po latach. Dach nad g?ow? ma, stacj? i przestrze? ma, dobra kolejowego dogl?da - czeg?? mu wi?cej potrzeba?...
S?ucha? Lu?nia tych zwierze? z u?miechem na ustach, od czasu do czasu przytakuj?c g?ow?. A gdy przyjaciel na chwil? zamilk? i wpatrzy? si? zamy?lony gdzie? w perspektyw? toru, wyci?gn?? lulk? z z?b?w i zapyta?:
- To ty, Wawera, przysta?e? tu na budnika tak niby tego, jak by to powiedzie?, niby z takiej t?skno?ci wielkiej do kolei, h??
Wawera oderwa? oczy od szyn:
- A niby tak, kochany kowalu, a niby tak.
- Ale bo widzisz, Szymek, w?a?ciwie tak Bogiem a prawd? - ty siebie samego tumanisz. Ty? tu w?a?ciwie niepotrzebny. Przecie to g?ucha przestrze? i poci?gi t?dy od roku nie chodz?. Nie ma czego pilnowa?. Tego tam troch? ?elaziwa w szynach? A co tam komu po tym? A zreszt? cho?by i ukradli? Nie taka zn?w wielka szkoda dla kolei. To tylko zabawka i tyle.
Wawerze jakby kto n?? utopi? w serce. Spochmurnia?, zaci?? wargi i poderwa? si? z miejsca:
- Kiedy tak, to id??e sobie precz st?d, do licha! No, s?ysza?e??! Won st?d, m?wi?, p?kim dobry! Kiedy? taki m?dry jak inni, to id? sobie pomi?dzy nich i ?miej si? ze mnie wraz z nimi. Ale dobrze mi tak, staremu durniowi! Po co by?o otwiera? serce pierwszemu z brzegu? Oto masz i nagrod?. Naplu?o ci bydl? w twarz i splugawi?o ci dusz?. Won st?d, powiadam, bo mnie popami?tasz!
Lu?nia zmiesza? si?, poczerwienia?, stropi? si? ogromnie. G?osem urywanym, pe?nym skruchy i ?alu zacz?? si? usprawiedliwia? i przeprasza?.
- No, no, stary, nie gniewaj si?, nie sierd? tak okrutnie. Ja, widzisz, chcia?em co innego powiedzie?. Tylko nie wiedzia?em jak. Zwyczajnie cz?ek prosty jestem, kowal. Ty - co innego: konduktor; wiele? ?wiata zwiedzi?, ksi??ki czytasz. Tylko, widzisz, nie mog?em sobie jako? tego wykalkulowa?, po co ty w?a?ciwie zaszy?e? si? tutaj na stare lata. Ale teraz to widz?, niby tak w sercu czuj?, dlaczego. Ty? inny cz?owiek jak inni.
Wawera spojrza? na? z ukosa, troch? z niedowierzaniem, lecz zna? ju? przejednany:
- No tak, to co innego. Je?li sam przyznajesz, ?e? g?upi i nie rozumiesz, to ci ten raz jeszcze mog? wybaczy?. Bo, pos?uchaj, Lu?nia - doda?, zni?aj?c tajemniczo g?os - jest ci tu i inna przyczyna, co mnie tu wi?zi i trzyma. A ?e jest - ja to czuj? najlepiej tu, g??boko w piersi - tylko jej nazwa? jeszcze nie umiem po imieniu, tylko uchwyci? jej jeszcze nie potrafi? w c?gi s??w. Ale ona jest, owa dziwna przyczyna - jest, jest na pewno.
Lu?nia patrzy? na przyjaciela rozszerzonymi od ciekawo?ci oczyma:
- Masz teraz na my?li nie jeno ow? t?skno?? do kolei?
- Nie, nie. To jest co? innego. Co?, co u mnie z ow? t?sknot? si? ??czy, ale te? istnieje i beze mnie, samo dla siebie.
- Co to takiego, Wawera?
- Sza! To tajemnica! Tajemnica "g?uchej przestrzeni". Zamilkli obaj zdj?ci nagle nieokre?lonym l?kiem, zatapiaj?c spojrzenia w mroczniej?c? ju? szyj? parowu. W?r?d bezdennej ciszy sierpniowego wieczora nadp?yn??y nagle od toru ciche, cho? wyra?ne szmery i szelesty. Jakie? seplenienia st?umione, jakie? poszepty l?kliwe, poszcz?ki...
- S?yszysz, Lu?nia? - przerwa? milczenie budnik. - Szyny gwarz?...
- Zwyczajnie latem pod wiecz?r kurcz? si? od ch?odu i przeto szcz?kaj?.
- Szyny gwarz? - powt?rzy? Wawera, puszczaj?c mimo uszu obja?nienie kowala. - Gaw?dz? sobie wieczorem po znojach dnia.
- Szyny gadaj? - powt?rzy? jak echo Lu?nia.
- Tak, tak - m?wi? dr??nik dziwnie rozmarzony. Czy my?lisz, ?e one nie ?yj? jak my, ludzie, zwierz?ta lub drzewa?
Kowal spojrza? zaskoczony pytaniem.
- ?yj?, Lu?nia, ?yj?, jeno swoim w?asnym, odmiennym od innych stworze? ?yciem.
To stanowczo ju? przekracza?o zakres poj?? kowala. Popatrzy? poczciwiec na towarzysza jak na wariata, pokr?ci? g?ow? i splun?wszy od niechcenia w bok, odsun?? si? troch? na prawo.
- A tor, my?lisz, nie ?yje, co? - nast?powa? na? rozgrzany biernym oporem Wawera. - A ten par?w, ta stacja z blokiem, a ta ca?a przestrze?, h??
- G?ucha przestrze? - wtr?ci? p??g?osem Lu?nia.
- G?ucha, powiadasz? G?ucha i ci?gle g?ucha! To wy jeste?cie g?usi, wy, g?upi, t?pi ludzie, kt?rzy s?ysze? nie chcecie g?osu Boga!
Kowal struchla?:
- Nic ju? nie wiem - be?kota? patrz?c p??przytomny na towarzysza. - Nic nie rozumiem. Ale w Boga - to wierz?.
Dr??nik ze wzrokiem natchnionym, u?miechni?ty, promienny wskaza? r?k? przestrze? nurzaj?c? si? ju? w mrokach wieczornych:
- Wszystko to ?yje i wspomina.
Wspomina? - zagadn?? ?ywo Lu?nia. - A co wspomina?
- To, co min??o. To, co tu by?o przed laty. Tak jak my, ludzie, wspominamy przesz?o?? - doda? po chwili z g??bokim smutkiem w g?osie.
- To niby ta twoja przestrze? wspomina swoj? dawno???
- Tak, Lu?nia, tak - nareszcie mnie zrozumia?e?.
Wspomina swoj? dawno??.
- Niby owe stare, dobre czasy...
- Tak, tak - gdy tu jeszcze panowa? ruch, gdy poci?gi przelatywa?y jak b?yskawice, dudni?y g?ucho ko?a woz?w, przepruwa?y przestrze? gwizdy lokomotyw.
- To wspomina twoja przestrze?.
- O tym ?ni ta moja przestrze?, ?ni bez przerwy za dnia w s?o?cu i w d?ugie, czarne, ?lepe noce...
- A ty, Wawera, a ty?
- A ja wraz z ni? niby ta bratnia dusza.
- ?nicie oboje, wspominacie?
- ?nimy w ut?sknieniu wielkim i czekamy.
- Na co? Czego tu wygl?dacie?
- Spe?nienia tego, o czym ?nimy.
- Daremne czekanie: dawno?? nie wraca.
- Kto ta wie, druhu stary, kto ta wie? Po to ja tu jestem, by j? wskrzesi?.
Powsta? z belki i podaj?c kowalowi r?k? na po?egnanie, doda? po chwili milczenia:
- Czy my?lisz, ?e wspominanie - to nic, to tylko takie sobie puste s?owo?
Zapu?ci? bystre spojrzenie w d??, na dno parowu, musn?? nim nasyp, tory i zatrzyma? si? na zboczach w?wozu:
- Tu wsz?dzie ?yj? te wspominki; wa??saj? si? dla oka ludzkiego niewidoczne pomi?dzy ?cianami tego jaru, t?uk? po tych szynach, w??cz? hen, po ca?ej przestrzeni. Tylko trzeba umie? patrze? i s?ucha?.
- Wspominki dawnych lat?
- Wspominki - ?lady niezatarte. Bo pomy?l, Lu?nia, pomy?l tylko, czy to mo?liwe, by po tym wszystkim nie zosta?o nic!
- Niby po czym?
- Pomy?l tylko! Tyle lat, tyle dziesi?tk?w lat przeje?d?a?y t? gardziel? poci?gi, nape?niaj?c j? ?oskotem k??, grzechotaniem rels?w, tyle lat zbocza tego parowu podawa?y sobie na przemian niby pi?ki rozbudzone echa. Dzie? w dzie?, noc w noc rodzi?y si? i mar?y w tej w?skiej, ciasnej szyi wiry powietrza, wiesza?y si? po szkarpach ?achmany dym?w, tuli?y mgliste ich smoczki do nasypu, kry?y pod sklepem tunelu...
- Co chcia?e? rzec, Wawera?
- Chcia?em rzec jeno, ?e wspomnienia nie gin?. Dobranoc ci, Lu?nia, dobranoc!
I tak si? w ten wiecz?r rozstali...
Tymczasem min??o lato, zacz??a si? jesie?. Dr??nik wci?? wiernie str??owa? na swojej przestrzeni. Czujny jak ?uraw nie przeoczy? najmniejszej usterki na linii. Je?li gdzie? przypadkiem obsun??a si? nawierzchnia, zaraz podsypywa? ?wie?ego szutru i zr?wnywa? z poziomem. Gdy w kt?r?? noc pa?dziernikow? szalona ulewa podmuli?a tor, wy?eraj?c w nasypie znaczn? wyrw?, nazajutrz budnik pracowa? przez ca?y dzie? bez wytchnienia, p?ki szkody nie usun??. Umocni? w kilku punktach p?tlicy wychwierutane podk?ady, gdzie indziej zast?pi? stare ju?, stoczone przez czerwy progi nowymi. Zielska i trawy na torze nie znosi?: gdziekolwiek si? rzuci?o pomi?dzy szyny, plewi? niemi?osiernie.
Tote? po up?ywie siedmiu miesi?cy jego "urz?dowania" wygl?da?y przestrze? i przystanek wzorowo. W dal mkn??y wst?gi rels?w po nawierzchni posypanej ?wirem czy?ciutkim i mia?kim jak piasek, z lekkim chrz?stem przerzuca?y si? naoliwione starannie d?wignie blokowe, wykonywa?o stawid?o swe zwroty g?adko i sprawnie jak rumak w tresurze mane?u. Dwa razy na dzie? i raz w ci?gu nocy odbywa? Wawera tzw. "?wiczenia" i "manewry", kt?re polega?y na szeregu czynno?ci i ruch?w wykonywanych zwykle przez dr??nik?w w chwili przejazdu poci?g?w przez ich plac?wki. Krokiem spr??ystym, krokiem starego weterana wychodzi? budnik przed stacj?, bra? do r?ki sygna?, szerok?, czerwon? lub zielon? tarcz? na bia?ym polu, i stawa? wyprostowany jak struna mi?dzy zwrotnic? a budk?. Kiedy indziej puszcza? w ruch kolb? stawid?a lub ?elazne d?wignie na bloku i przerzuca? szyny na torze. Wieczorami zapala? zielony sygna? za szybk? zwrotnicy i drugi, podobny lub bia?y, na semaforze daleko przed przystankiem, opodal tunelu. Czasami na "nocny alarm" zmienia? ?wiat?a sygna??w, kt?re wtedy z daleka ju? ostrzega?y barw? rubinu...
A jednak mimo wszystko smutno by?o na przystanku. Mimo pozor?w ruchu i sprawno?ci budnika wia?o od przestrzeni pustk? jak?? i martwot?. Bezwiednie musia? to odczuwa? i Wawera, bo gdy na chwil? oderwa? si? od pracy i wzrokiem b??dzi? po szynach, z oczu wygl?da?a mu t?sknota i jaka? g??boka zaduma. Dlatego te? po kr?tkim spoczynku tym ?arliwiej bra? si? do pracy.
Powoli, z biegiem miesi?cy, wytworzy? si? mi?dzy nim a przestrzeni? nieuchwytny, cho? nader za?y?y zwi?zek. Wawera sta? si? z czasem jakby uciele?nion? w kszta?cie cz?owieczym jej ?wiadomo?ci?. Obcuj?c ze sw? stref? niemal bez przerwy wch?on?? wszystkie drzemi?ce tu tajemnie ?lady przesz?o?ci, a wessawszy w siebie, oddawa? z powrotem wzmocnione t?sknot?, pulsuj?ce ?yw?, gor?c? krwi? kochaj?cego serca.
- Poczekaj, siostrzyczko - szepta? nieraz, topi?c pijane zadum? oczy w sin? dal przestrzeni - poczekaj jeszcze troch?, go??bko! Doczekamy si? w ko?cu, doczekamy.
I przypada? do toru, przyk?ada? ucho do ziemi i s?ucha?, s?ucha? z zapartym tchem. Po chwili na twarzy jego ???tej, pomarszczonej rozlewa? si? przykry wyraz rozczarowania, a z ust zwi?d?ych, zwiotcza?ych wyp?ywa?o s?owo zniech?cenia :
- Jeszcze nie... Jeszcze za wcze?nie...
Nieraz wieczorami pod zorz? zachodu wlepia? godzina | mi ca?ymi ut?sknione oczy w czerniej?c? z dala czelu?? tunelu i czeka? na co?, czeka? bez ko?ca...
A tymczasem przysz?y z?e wie?ci z miasta. Pewnego dnia przyni?s? Lu?nia fataln? wiadomo??, ?e dyrekcja ruchu w Orszawie zamierza najp??niej z wiosn? przyst?pi? do rozebrania przestrzeni. Wawera zgryz? si? tym okrutnie i przechorowa? si? ci??ko. Po up?ywie tygodnia d?wign?? si? wreszcie z ???ka, lecz okropnie zmieniony. Ma?om?wny z natury, teraz zamkn?? si? w sobie zupe?nie i absolutnie z nikim nie chcia? rozmawia?. Nawet Lu?ni zabroni? wst?pu do siebie i z daleka zoczywszy nadchodz?cego, zawraca? go z drogi gestem r?ki. Spos?pnia?, sponurza? i w oczach mia? jakie? dzikie, niedobre ?wiat?a...
A? dnia jednego, pod zmierzch, w burzliwy, listopadowy odwieczerz, podczas "manewr?w" ze zwrotnic? nagle drgn??.
- Przys?ysza?o mi si? czy co? - mrukn?? wypuszczaj?c z r?k kolb? przyrz?du.
Naraz poja?nia?o mu w oczach. Strumie? nadludzkiej rado?ci przep?yn?? serce i wstrz?sn?? nim ca?ym do posad. W?r?d wycia jesiennego wichru, w?r?d ?wistu zawieruchy po raz pierwszy us?ysz? ?...
To ju? nie by?o z?udzenie, o nie! Stamt?d nadp?yn??o, stamt?d, od tunelu, najwyra?niej w ?wiecie! To by?o t o, tym razem niew?tpliwie t o!... O! Znowu! Troch? bli?ej... S?odkie, kochane dudnienie! Drogi, nieoceniony ?oskot, cudny, rytmiczny ?oskot!...
- Ta, ta, ta!... Ta, ta, ta!... To on! To on! Nie ulega?o ju? w?tpliwo?ci! I wybieg? na spotkanie. Wiatr zerwa? mu czapk?, zdar? p?aszcz z ramion, targn?? nim z pasj?, nielito?ciwie... Nie zwa?a?. Z rozwianym w?osem, ?nie?nobia?ym w?osem, z wyci?gni?tymi przed si? entuzjastycznie r?koma s?ucha? dziwnego odg?osu jak najcudniejszej muzyki...
- Ta, ta, ta... Ta, ta, ta... Ta, ta, ta... Ta, ta, ta... Lecz po chwili umilk?o; i zn?w gwizda? tylko wiatr w w?ciek?ych przegonach, kwili?y wrony pod o?owianym niebem...
Ze zwieszon? g?ow? powr?ci? dr??nik do swej budki...
Lecz odt?d, od pami?tnego wieczora, nadzieja jasna rozkwit?a mu w duszy i do?ciga?a w spe?nienie. Bo oto z dniem ka?dym s?ysza? coraz wyra?niej, coraz bli?ej, coraz dobitniej. Po chwili milk?o wprawdzie, g?uch?o gdzie?, rozwiewa?o si?, lecz nazajutrz, o zmroku, w t? dziwn? godzin? przesi?u dnia z noc? zn?w powraca?o mocniej ju?, g?o?niej, prawie namacalnie...
A? przysz?a godzina ziszczenia.
W jak?? noc grudniow?, noc ?niegiem zawian?, gdy znu?ony czuwaniem schyli? siw? g?ow? g??boko ku piersi, zabrzmia? sygna?...
Wawera zadr?a? i obudzi? si?:
- Co to?!
- Bimbam... - zabrzmia?o powt?rnie. - Bimbam... Sygnalizator gra?. Po raz pierwszy od czasu obj?cia s?u?by us?ysza? budnik kucie m?otk?w...
Pokra?nia? ca?y, trz?s?cymi si? r?koma w?o?y? czapk?, zarzuci? szynel na ramiona i porwawszy latark?, wybieg? przed budk?.
- Bimbam... - gra?o na s?upie.
- Id? ju?, id? - szepn??, s?aniaj?c si? na nogach ze wzruszenia.
Ca?? si?? woli opanowa? si?, spr??y? w s?u?bowej postawie i podni?s?szy wysoko sygna? ?wietlny do g?ry, czeka?.
- Ta, ta, ta... Ta, ta, ta... - dudnia?o na przestrzeni.
- Trach, trach, trach... Trach, trach, trach... - gruchota?y szyny.
Dr??nik zatopi? g?odne spojrzenie w gardziel tunelu...
- Ta, ta, ta!... Ta, ta, ta!...
Nareszcie zobaczy?. W wylocie czelu?ci za?wieci?a para oczu, para olbrzymich, z?oto???tych ?lepi?w i ros?a, ros?a, zbli?a?a si?...
Budnikowi lotem b?yskawicy przesz?a my?l przez g?ow?:
- Przejedzie czy stanie?

W tej chwili rozleg? si? zgrzyt gwa?townie zahamowanych k?? i poci?g zatrzyma? si? przed przystankiem. Wawera nie drgn??, nie ruszy? si? z miejsca. Patrzy?...
Z wozu s?u?bowego wysiad? kierownik ruchu i zmierza? w stron? dr??nika. Ze stopni wagon?w zeskoczy?o kilku konduktor?w, jaki? kontroler w s?u?bie i podeszli ku niemu.
- Dobry wiecz?r, Wawera! - pozdrowi? wyci?gaj?c przyja?nie r?k? kierownik. - Czeka?e? d?ugo na nas, m?j stary, co? No i nareszcie doczeka?e? si?.
Wawera ?ciska? podan? d?o?! ?zy s?odkie, ?zy szcz??cia d?awi?y s?owa:
- Wedle rozkazu, panie kierowniku, na posterunku.
- Dobry wiecz?r, kolego! - witali go konduktorzy. - Witaj nam, stary druhu!
I otoczyli go ko?em. Kto? zabra? mu sygna? i przypi?? latark? do piersi, kto? inny wcisn?? "klucz" konduktorski do r?ki.
- No, panowie - zabrzmia? dono?ny g?os kierownika. - Komu w drog?, temu czas! Wawera, jedziesz naturalnie z nami?
- Po ciebie?my tu przyjechali - zagrzmia? zgodny ch?r koleg?w. - Do?? ci ju? chyba dro?nikowania?
W piersi Wawery ?ka?o co? ze szcz??cia bez miary. Spojrza? raz jeszcze przez mg?? ?ez na przystanek, na domek sw?j ?niegiem zasuty, na topol? samotn? w ogr?dku i ruszy? ku wozom:
- Ja z wami, koledzy - ja z wami na ?mier? i na ?ycie!
I wszed?szy na stopie? wagonu jak przed laty, podni?s? latark? w stron? maszyny i krzykn?? gromkim g?osem:
- Jazda!
Poci?g ruszy? z przeci?g?ym gwizdem i potoczy? si? w przestrze?...

Nazajutrz, w mro?ny, grudniowy poranek, zasta? Lu?nia dr??nika przed budk? w postaci s?u?bowej z wyci?gni?t? w g?r? r?k? i z zagas?? latark? w skostnia?ych palcach.
- Wawera, co tobie? - zagadn??, wpatruj?c si? bystro w twarz przyjaciela z zastyg?ym na ustach u?miechem. I dotkn?? jego ramienia. Wtedy budnik sztywny jak k?oda zwali? mu si? pod nogi.
- Zamarz?! - szepn?? kowal bior?c zw?oki w ramiona - zamarz? na ?mier? na plac?wce.
I z?o?y? go ostro?nie w budce na tapczanie...
Wie?ci o zamierzonym rozbiorze przestrzeni okaza?y si? przedwczesne; przetrwa?a jeszcze jedn? wiosn? i lato. Lecz m?wiono w okolicy, ?e od ?mierci Wawery p?tlica jakby o?y?a. Zw?aszcza pod wiecz?r w?w?z rozbrzmiewa? echem dziwnych odg?os?w. Dudni?y jakie? poci?gi, szcz?ka?y rozp?tane ko?a, oddycha?a ci??ko uznojona maszyna. Sk?d? z przestrzeni nadp?ywa?y na skrzyd?ach wiatru jakie? sygna?y, rozlega?y si? przeci?g?? skarg? gwizdy ?wistawek, gra?y pobudk? odjazdu niewidzialne tr?bki...
Ludzie omijali ch?tnie t? stron?, z l?kiem obchodz?c j? ko?em. Nawet ptactwo sp?oszone niezwyk?ym ?oskotem porzuci?o dziwny par?w i przenios?o si? w inne, go?cinniejsze strony.
Dopiero gdy pod jesie? nast?pnego roku usuni?to szyny i rozebrano budk? dr??nika, wszystko ucich?o i "g?ucha przestrze?" zamilk?a na zawsze,