Baczy?ski K. WIERSZE

Astronomia

Stoj?c pod niebem bez g?ry i do?u
t?tni? dojrza?y do wielko?ci gwiazd.
W?asnych zakl?? ogromne ko?o
kr??? po niebie p?yn?cym w czas.
W sklepieniu cichym jak ?mier? s?owik?w
nagle porywa mosi??ny cyklon
i tylko ludzie zostaj? - podobni
rozdartym nad ?mierci? cyrklom.
A tu dzwoni? ?wiaty oboj?tne,
maczek gwiazd zamieniony w kosmos,
rosn? gro?nie ?wiaty oboj?tne,
przybli?one planety rosn?.
Oto droga bez g?ry i do?u.
Kto widzia? nieba zamkni?ty strop?
Oto przestrze? tr?jk?t?w i punkt?w,
linie d?oni przed?u?one w g??b.
Wtedy w sen pierwotniejszy od planet
p?yn? masy coraz dalszych k??.
O, rozr?ba? cie? meteor?w ciosem
snu jak toporem: na p??!

Autobiografia

Ja, poszukiwacz ludzi prawdziwych,
Ja, zaklinacz w???w wij?cych si? nade mn?,
zastyg?em w pomnik ze wzniesionym mieczem,
kt?rym cz?owieka rozetn? czy ciemno???

Ballada o wisielcach
I
Ko?yszemy si?, ko?yszemy,
wmurowani w pejza? szubienic.
Wieje ?mierci? znu?on?. Jak kruk
kr??y niebo drapie?nie i cicho
dzwoni wiatr u ostrogi n?g!
Nocy inna, nie przyjdziesz, nie przychod?,
Tylko dni obdrapany mur
ko?czy ziemi? wyrwan? krokom.
Zaci?ni?ty wilgoci? sznur -
?alu lament skowyczy nad drog?.
Jak upiory ?erujemy na snach,
jak upiory wypijamy ?ycie.
Noc? ksi??yc podchodzi? jak znak
i jak oko wisielca z chmur wyciek?.
Ko?yszemy si?, ko?yszemy,
wmurowani w pejza? szubienic,
po?r?d zdarze?, zygzak?w i gwiazd,
z d?ugich r?k wyrzucamy cienie -
p?tle palc?w na martwy sen miast.
Wmurowani w pejza? szubienic.
II
Ci sami
w schod?w dysonans wchodzimy co wiecz?r.
do tych samych mieszka?, gdzie martwa ?ar?wka ?mi.
budzimy si? jesieni?, zawsze jesieni?,
oczy zawsze - w czarny wyrok drzwi.
Potem w d?ugie ulice, od mg?y
g?stniej?ce w realny op?r.
W nasze g?owy - drzewa jesienne,
s?o?ce spada zachodem jak tup?r.
Potem dalej, potem dalej, potem dalej,
w noc bezgwiezdn?, w puste r?ce ?apa? oddech,
w korowody zapl?tanych alej,
w gwiazdy czarne i jak niebo - ch?odne.
Potem dalej, potem dalej, potem dalej,
zawik?ani w wodorosty zjaw i cieni,
obudzimy si? ko?ysz?c, zn?w ko?ysz?c,
wmurowani w pejza? szubienic.

Ciemna mi?o??

Le?ymy w ?o?u mrocznym jak na dnie strumienia
wysch?ego. W?osy d?ugie, popl?tane wion?,
rozdzielaj? si?, ??cz? jak smugi cierpienia
i nios? si? jak ?cie?ki ku dalekim strunom.
Tu u nas z?a tarnina ro?nie tak po brzegu
bia?a czasem, a czasem jest jak rozpacz d?oni,
i armie ci??ko dzwoni? jak wykute w ?niegu,
w ksi??ycach jasnych sun?c. Krzyk, parskanie koni
i czo?g?w ryk podziemny - jakby wydziera?y
dusz trzepot nieostro?nie pobratany z cia?em.

Wi?c nasze cia?a d?ugie, splecione jak palce
w nocnym konaniu cierpn? i wiatr nam na twarze
niesie p?atki tarniny odstrzelone w walce,
i le?? tak jak pi?tna po?miertne, na mi?o??
str?cone, aby wspomnie?, ?e si? nic nie ?ni?o,
bo oczy by?y otwarte i we ?nie.
I ?r?d?a s? w powietrzu, i czujemy je
to s? pociski krwi, co jeszcze trysn?.
I ?kania s? w powietrzu metalowy j?k,
kt?ry si? w ogniu spe?nia ulew? ziarnist?.
I bole??, kt?r? kiedy? nazwiemy ojczyzn?,
co teraz jest jak dziecko, kt?re nam we ?nie
umiera. Jeszcze oddech jego z ziemi dr?y,
bo to by? mej mi?o?ci pierworodny syn.

A potem d?uga noc. I zrywam si? w ciemno?ci
bez zbroi, nagi, taki, jakem z ziemi wsta?,
rozple?? ?odygi naszych nie spe?nionych cia?
i by? ?o?nierzem nocnym wiary bez lito?ci.
I nim odejd? jeszcze, nim si? bro? rozpali,
widz?, jak si? ten ob?ok twego cia?a ?ali.

Bo ciemne mi?owanie jest na dnie cz?owieczem,
kt?re pragn?cych traci i czysto?? rozdziera,
a kt?re si? do d?oni bierze razem z mieczem,
lecz si? w nim cierpi d?ugo, chocia? nie umiera.
l zn?w widzimy miasta p?on?ce l dymy,
co si? powoli wznosz? pn?c na stopnie niebios,
i szubieniczne drzewa skrzypi?, i z daleka
bicz strzela i rozcina z ziemi? wraz - cz?owieka.

A nad tym krzewy kwitn?. Z p?k?w zielonkawe
chmury p?yn?. Dojrza?o?? lepko si? przelewa.
Widnokr?giem o ?witach ci?gn? kluczem drzewa.
I ludzie ci ?a?osni, w nie obesch?ych gruzach,
pod namiotami cyrk?w, w ?wiergocie karuzel,
unosz? si? jak ?achman, w?r?d dymu ?piew nios?
weseli. Jak wyzwanie sczernia?ym niebiosom.

D?ugie, suche koryto - jest to dno strumienia,
gdzie le?ymy jak kamie? pod kurzaw? gwiazd.
Tyle jeszcze milczenia strasznego jest w ziemi,
?e chyba go wystarczy na niejedn? ?mier?!
M?dlmy si?, m?dlmy s?owami ciemnemi!
Siejmy, o, siejmy, chocia? ziarnem serc!

Do matki

Zadr?y ci nieraz serce, mi?a matko moja,
Widz?c powracaj?cych i u?askawionych.
Kl?? b?dziesz, ?e tak twarda by?a na mnie zbroja
I tak wielkie wytrwanie w zamiarach szalonych.

Wiem, ?ebym ci wr?ceniem moim lat przysporzy?;-
M?w, kiedy ci? spytaj?, czy tw?j syn powraca,
?e syn tw?j na sztandarach jak pies si? po?o?y?
I cho? wo?asz, nie idzie - oczy tylko zwraca.

Oczy zwraca ku tobie... wi?cej nic nie mo?e,
Tylko spojrzeniem tobie smutek sw?j t?umaczy;
Lecz woli konaj?cy - nie i?? na obro??,
Lecz woli zamiast ha?by - cho? czar? rozpaczy!

Przebacz?e mu, o moja ty piastunko droga,
?e si? tak zaprzepa?ci? i tak zaczelu?ci?;
Przebacz... bo gdyby nie to, ?e opu?ci? Boga
Trzeba by - toby ciebie pewno nie opu?ci?.

Hymn wieczor?w miejskich

Miasto ta?czy dr??cego kankana
w barwnym mleku ?wiate? rozproszone
dyszy niebo jak zgaszony dywan
namarszczony z flandryjskich koronek
asfalt ?lisko ucieka
przed ?wiat?em w ?uk
mo?na bardzo cicho m?wi?
mo?na bardzo g?o?no krzycze?
latarniami miasto zgasi gwiazdy
i d?wi?k zacznie w bani? nieba wnika?
sam zostan? na czarnym asfalcie
balansuj?c kraw?dzi? chodnika
w sko?ny st?? z matowej czerni
ksi??yc wyla? p?ytk? rzek?
szumi? cisz? w szklany werniks
gwiazdy spad?e niedaleko
w g?stej nocy jak w akwarium
p?yn? d?ugie, ?liskie ryby
uliczkami g?stych podw?rz
szyby szorstk? ?usk? wybi?
latarniami miasto zgasi gwiazdy
i d?wi?k zacznie w bani? nieba wnika?
sam zostan? na czarnym asfalcie
balansuj?c kraw?dzi? chodnika
g?adzi zwilg?e srebrem ?ciany
p?ynnych ?ysk?w mi?kki nat?ok
i na stole roz?lizganym
czarny piesek gryzie ?wiat?o

Narodziny Boga

S?ysz? co noc konary rzek, kt?re pod ziemi? si? pr???,
co noc za sercem r?k goni?c nie chwytam.
Oto deszcze spadaj? podobne szklanym w??om,
wzrok jak n?? po szkle po niebie zgrzyta.
Jeszcze mi twarze zwierz?t mign?,
jeszcze l?dy albo zamy?lenie,
albo puszcze jak r??e po p?atku rozwin?,
albo i ta ucieczka wieczna.
A kto mi tak sfery pog??bia,
a? si? planety w g??b nieba, bez ko?ca
nak?adaj? na kr?gi wiruj?c i hucz??
Ja morderca - na ?mierci liczy? si? ucz?,
to zn?w ja ptak?w p?on?cych obro?ca.
Ach, jad? rycerze, po lodzie konie ?lizgaj?
kopyta srebrne od szronu, to z?ota ci??ki ?a?cuch.
I tropiciele mijaj? ?r?d ?wiate? zapomniani,
mijaj? panny bia?e, mijaj?c w ?piewie ta?cz?.
Czy gwiazdom stan?? pochodni?, brzegiem nawa?nic id?c,
i tak je czyta? jak ksi?gi stoj?ce w rz?dach czy p??kach,
cho? nie ma ko?ca oparciom? Czy ziemi? krokami ryt?
tak odgadywa?, nim zetrze j? ?wierszcz lub lec?ca jask??ka?
Czy mo?e s?ucha? w noc? Tam, gdzie dudni?ce ?owy
albo krusz?cy si? kosmos py?em ?wiszcz?cym odpowie,
czy tak u oceanu tragicznie r?ce wi?za?,
czy tak w ko?cio?y i lud, dzieli? zapomnienie?
O, nie uno?cie przy?bic, zamczyste kule stropu,
ciemni, po nocy szukamy, tak?e w zawiei nam pozna??
Tocz? si?, tocz? kule, dymi? i dzwoni? potopy
i zapadaj? si? zmarz?e rzeki lodowe pod stop?.
Ju? zapomnieli?my barw, ju? zapomnieli?my znak?w,
kt?re pogas?y, a teraz w drzewie czy gwie?dzie, czy ksi?dze
jakkolwiek m?wisz - odpowiedz i w??? w noc pioruny czy r?ce,
je?li ci? nawet nie ma.

O Ty m?j smutku cichy

O ty m?j smutku cichy,
smutku gwiazdek male?kich,
Nazywa?em, szuka?em
bra?em ciebie do r?ki.

Jak to si? cia?o twarde
tak w piasek albo w glin?
zamienia w moich d?oniach,
pragnienie ka?de- w win?.

Jak to si? - kiedy dotkn?-
kwiat przeobra?a w ciemno??,
a poszum drzew - w g?uchot?,
a chmury - w grzmot nade mn?.

Jak to ja nieobaczny
mijam, sam sobie b?achy,
i rze?b? zanim zaczn?
marmur wype?niam strachem.

Jak to ja nas?uchuj?
b?yskawic w niebie trwogi.
Jak?e to ja nazywam
ka?de czynienie- Bogiem?

Otom strz?p oderwany
od drzewa wielkich pog?d,
sam swym oczom nie znany
obcy swojemu Bogu.

Oto s?ysz?, jak w popi??
przemieniam si? i krusz?.
I coraz mniejszy cia?em
wierz? we w?asn? dusz?.

Wiatr

Jak wtedy jest nas wsz?dzie troje,
ja i ty, ja i ty,
a za oknem wiatr uchodzi p?kni?tym obojem,
narasta zm?czony krzyk.

Unosz? si? drzewa i czarne ptaki, o szyby
bij? li?cie czerwie?sze ni? jesie?.
Wyd?te uciekaj? dni i ob?oki sp?oszone jak ryby
w ten nasz bolesny, pierwszy wrzesie?.
Nie odchod?, to motyle pluszowe tak dzwoni?
o te szyby umar?e, o martwy wiatr.
Chodzi za oknem upi?r zabitego konia
i kaleki, o kulach nienawi?ci - ?wiat.
To powietrze wezbrane od trwogi uderza,
przebacz mi ?wiat i ?ycie, i ten wiatr mi przebacz.
Lec? gwiazdy - jask??ki prawdziwego nieba,
rozsypuj? nam ?mier? na pokoje,
umieraj? chwile nieostro?nych lat,
bo jak wtedy jest nas wsz?dzie troje,
ja i ty, ja i ty,
i wiatr.