Chmielewska J. WSZYSCY JESTE?MY PODEJRZANI

Wszyscy jeste?my podejrzani Joanna Chmielewska OSOBY Wielobran?owa Pracownia Projektowa, tw?r nietypowy, obdarzony ?onem, w kt?rym to?onie pomieszczono, co nast?puje: I. ZESP?? ARCHITEKTONICZNY 1. Witek — kierownik zespo?u, a zarazem kierownik pracowni oraz dyrektor. Prywatnie — kawaler obdarzony nieprzeci?tn? aparycj? i s komplikowanym charakterem. 2. Kazio — prawie stuprocentowy bon viveur, ?onaty, dzieciaty, wyj?tkowo utalentowany w dziedzinie pokonywania przeciwno?ci ?yciowych. 3. Alicja — uosobienie roztargnienia, kobieta samodzielna, przepe?niona poczuciem humoru i niech?ci? do kierownika pracowni. 4. Ryszard — rozwiedziony szaleniec z c?reczk?, op?tany mani? wyjazdu w egzotyczne kraje. 5. Witold — ra??ca plama na tle reszty, jedyny cz?owiek normalny. 6. Janusz — kawaler w ostatnim stadium, podrywacz, zamierzaj?cy od dnia ?lubu przeistoczy? si? w statecznego obywatela. 7. Wiesio — najm?odszy z zespo?u, od niedawna ?onaty, bezdzietny, cicha woda. 8. Leszek — melancholik, z artystyczn? dusz?, niezrozumiany przez otoczenie, a g??wnie przez ?on?. 9. Marek — osobnik niezwykle urodziwy, zsy?any do pracowni przez si?y nad przyrodzone we w?a?ciwych chwilach. 10. Joanna — autorka przedstawienia, ofiara w?asnej wyobra?ni. II. Zesp?? konstrukcyjny 11. Kacper — cz?owiek pe?en osobliwych fantazji i dziwactw, o aparycji don Kichota i sercu jak wulkan. 12. Anka — przedstawicielka wsp??czesnej, pozytywnej m?odzie?y, ?wie?o po?lubiona nie temu, komu by chcia?a. III. Zesp?? sanitarny 13. Zbyszek — kierownik zespo?u i naczelny in?ynier pracowni. Prywatnie — ostatni egzemplarz b??dnego rycerza, wz?r cn?t, kochaj?cy ojciec jedynego syna, gn?biony nielegalnym uczuciem do kobiety. 14. Stefan — awanturnik z dobrym sercem, szarpany okropn? niepewno?ci?: wstydzi? si? wieku czy chwali? wnukiem. 15. Andrzej — porz?dny, solidny i pracowity m?odzieniec, prawie taki wz?r jakZbyszek. 16. Tadeusz Stolarek-ofiara. IV. ZESP?? ELEKTRYCZNY 17. W?odek — kierownik zespo?u, masochista i histeryk,naczelny plotkarz biura. 18. Kajtek — prywatnie syn Kacpra, m?ody cz?owiek, uprawiaj?cy ciemne interesy,przyjaciel ofiary. V. ZESP?? KOSZTORYS?W 19. Jarek — szlachetny typ warszawskiego cwaniaka, r?wnie? uprawiaj?cy ciemne interesy i r?wnie? przyjaciel ofiary. 20. Danka — rozwiedziona, z dwojgiem dzieci, nieco zaniedbana przez nad miarzmartwie? swoich i cudzych, przyjaci??ka Jadwigi. VI. ADMINISTRACJA 21. Olgierd — g??wny ksi?gowy, nieskazitelnie wytworny, przedwojenny starszy pan, czuj?cy si? w g?szczu finansowych komplikacji jak ryba w wodzie. 22. Matylda — prywatnie siostra Olgierda, s?u?bowo — idea? sekretarki. 23. Monika — kierowniczka administracyjna, wdowa z dwojgiem dzieci, kobieta pi?kna i ognista, przedmiot uczu? Kacpra. 24. Jadwiga — ofiara cios?w ?yciowych i by?ego m??a-brutala, kochaj?ca matka ukochanej jedynaczki, dla dziecka gotowa na wszystko. 25. Wiesia — ?miertelna nieprzyjaci??ka Jadwigi, przepe?niona jadem, ???ci? i nienawi?ci? do ?wiata nie wiadomo dlaczego. 26. Pani Glebowa — wo?na, sprz?taczka i herbaciarka, uwa?aj?ca nas wszystkich zadopust bo?y i kar? za grzechy. Spoza ?ona dokooptowano (wbrew protestom) osoby nast?puj?ce: 1. Kapitan — przedstawiciel w?adz ?ledczych, cz?owiek normalny. 2. Prokurator — wybryk natury, przedstawiciel w?adz jak wy?ej, a ponadtoczynnik?w nadprzyrodzonych. Uroczy?cie i ob?udnie o?wiadczam, ?e wszystkie osoby i sytuacje w niniejszym utworze s? fikcj?, a jakakolwiek zbie?no?? z rzeczywisto?ci? jest najzupe?niej przypadkowa. Jak NIE napisa?am powie?ci. Od najm?odszych, najdawniejszych lat pokutowa?o we mnie gor?ce pragnienie napisania powie?ci. By?o tak dawne, zastarza?e, tak g??boko zakorzenione, ?e chyba urodzi?o si? razem ze mn?, Nie marzy?am ani o karierze gwiazdy filmowej, ani o maria?u z ksi?ciem z bajki. Nie, nic z tych rzeczy. Marzy?am o napisaniu powie?ci. W zamierzch?ych czasach wczesnego dzieci?stwa mia?am zamiar napisa? wstrz?saj?c? powie?? o mi?o?ci. W miar? mo?no?ci nieszcz??liwej, bo w szcz??liwej nie widzia?am nic interesuj?cego. Sama mia?am wyst?pi? w charakterze g??wnej bohaterki, m?odej dziewczyny cudnej urody i nieprzeci?tnych zalet, obdarzonej p?omiennym uczuciem przez jakiego? bli?ej minie znanego faceta. Facet by? ognistym brunetem o czarnych, gorej?cych oczach і r?wnie czarnych w?sach. ??czy? mnie z nim pierwszy poca?unek w okoliczno?ciach nieco niezwyk?ych: na karych koniach, w nocy, w czasie szalej?cej burzy, gradobicia i wy?adowa? atmosferycznych, na skraju mrocznego lasu. B?g raczy wiedzie?, dlaczego to wszystko by?o takie atramentowo-czarne! Stopniowo, trwaj?c nadal w zamiarze uwiecznienia nadnaturalnych uczu?, zmieni?am nieco pewne rekwizyty. Burzliw? noc zamieni?am na pogodny, ksi??ycowy wiecz?r, zgoli?am facetowi w?sy i zlikwidowa?am konie. Potem poczyni?am dalsze zmiany zar?wno wpowierzchowno?ci, jak i w zachowaniu si? dwojga g??wnych bohater?w, ale, pomimonajszczerszych wysi?k?w, poza ow? scen? pierwszego poca?unku nigdy nie uda?o mi si? wyj??. Z czasem bowiem drobny na poz?r fakt wybi? mnie z tematu. Mia?am w?wczas ju? pewnie ze dwana?cie lat. P??nym wieczorem siedzia?am w domu, przy stole, pod pal?c? si? lamp?, w towarzystwie matki i jej siostry, a mojej ciotki. Czyta?am wspania?y, krew w ?y?ach mro??cy krymina? pod tytu?em „Straszny garbus”. Krymina? by? tak przera?aj?cy, ?e wlaz?am z nogami na krzes?o, tkwi?c na nim w bardzo niewygodnej pozycji i usi?uj?c zajmowa? jak najmniej przestrzeni. Ba?am si? ?miertelnie i wola?am w ?adn? stron? nie wysuwa? ko?czyn, najbardziej na tajemnicze niebezpiecze?stwo nara?onych. Musia?am mie? zapewne b??dny i wystraszony wyraz twarzy, bo ciotka, spojrzawszy na mnie raz, oderwa?a si? od uk?adanego pasjansa i ju? nie spuszcza?a ze mnie wzroku. Potem gestem wskaza?a mnie matce i powiedzia?a spokojnym, normalnym g?osem, tak jakby m?wi?a o pogodzie: — O, stoi za tob?. Wrzasn??am okropnie i zlecia?am z krzes?a. Przez trzy nast?pne doby ?adna si?a na ?wiecie nie zmusi?aby mnie do wej?cia do ciemnego pokoju. Oprzytomniawszy nieco i wydobywszy si? spod wp?ywu lektury o garbusie rozmy?la?am czas jaki?, a? dosz?am do wniosku, ?e jednak zbrodnia jest elementem bardziej frapuj?cym ni? mi?o??, nawet nadziemska. Od tego momentu zapragn??am napisa? krymina?. P?yn??y lata, czas lecia?, wysz?am za m??, zako?czy?am edukacj?, ale cokolwiek si? dzia?o, ci?gle chcia?am napisa? powie??. Niestety, z up?ywem lat wyros?a we mnie przeszkoda nie do przezwyci??enia. Pod?y los obdarzy? mnie nadmiern? wyobra?ni?, kt?ra utrudnia?a mi nie tylko ewentualn? tw?rczo??, ale tak?e i ?ycie. W ?yciu powodowa?a komplikacje ma??e?skie. Pewnego dnia dosz?am nagle do wniosku, ?e powinnam wzbudzi? w m??u nieco zazdro?ci. Na ?adne rzeczywiste dzia?ania nie mia?am czasu, ale wyobrazi? mog?am sobie wszystko, cokolwiek mi tylko strzeli?o do g?owy. Wyobra?nia zacz??a wi?c dzia?a? i zanim si? zd??y?am obejrze?, ju? zobaczy?am siebie przy boku szalenie przystojnego blondyna, kt?ry, wpatrzony we mnie ol?nionym spojrzeniem, czyni? wysi?ki, ?eby mnie poderwa?. Oczywi?cie wszelkie jego starania by?y ju? z g?ry skazane na niepowodzenie, bo przecie? nie o romanse mi chodzi?o, tylko o demonstracj?. Udawa?am szalone nim zainteresowanie wy??cznie w tym celu, ?eby m?? si? wreszcie zaniepokoi?. D?ugoto trwa?o, blondyn si? zniecierpliwi?, m?? na powr?t, tak jakby zap?on?? uczuciem, wi?c w ko?cu uzna?am, ?e czas przyst?pi? do sceny puszczenia blondynakantem i ca?? rzecz wyja?ni?. Sta?am nad desk? i prasowa?am dziecinne koszule. Oczyma wyobra?ni widzia?am wn?trze kawiarni Krokodyl, na pi?trze, sala w g??bi,po schodkach. Siedzia?am z blondynem przy stoliku pod ?cian? i wyja?nia?am mu subtelnie, ?e s?u?y? tylko za narz?dzie, a moje p?omienne uczucia do niego by?ywy??cznie przemy?lan? fikcj?. R?wnocze?nie wyra?a?am nadziej?, ?e mi to wybaczyi ?e pozostaniemy w przyja?ni. Blondyn okaza? si? cz?owiekiem kulturalnym i napoziomie, nie wpad? przeze mnie w przesadn? rozpacz, wybaczy? i toczyli?mykonwersacj? w doskona?ej zgodzie i znakomitym humorze. Zamierza?am sobie dalej wyobrazi?, jak m??, szalej?cy z rozpaczy i odrodzonego uczucia, robi mipiekieln? awantur?, jak mu padam w ramiona, jak wszystko si? wyja?nia i w idealnej harmonii gramy z blondynem w bryd?a. Czwartym m?g? by? byle kto.Tymczasem w trakcie rozmowy z blondynem patrzy?am na wej?cie i nagle, ujrza?am,jak w tym wej?ciu staje m?j m?? w towarzystwie sza?owej blondynki...Zdenerwowa?o mnie to nieco, bo tej sceny nie mia?am w programie. Si?gn??am ponast?pn? dziecinn? koszul? i cofn??am si? do pocz?tk?w wyja?nie? z blondynem. Dojecha?am do tego samego momentu konwersacji, spojrza?am na wej?cie i zn?w ujrza?am m??a z sza?ow? blondynk?. Postanowi?am nie walczy? z obrazem, tylkopatrze?, co b?dzie dalej. M?? z blondynk? weszli i usiedli przy stoliku, m?? w lansadach, blondynka godna i kr?lewska. Zaniedba?am mojego blondyna iprzygl?da?am si? im w milczeniu. M?? wsta? i poszed? do bufetu. Podnios?am si?, podesz?am do blondynki, usiad?am obok i spyta?am: — Bardzo pani? przepraszam, co pani? ??czy z tym panem, kt?ry pani towarzyszy? Blondynka spojrza?a na mnie z lekkim zdziwieniem. — To m?j m?? — odpowiedzia?a spokojnie. Nie wierzy?am w?asnym uszom. Nies?ychanie zdumiona obejrza?am si? na faceta przy bufecie. Nie, no m?j w?asny m??, jak byk! — Przecie? ten pan jest ?onaty! — zawo?a?am ze zgroz?. — Ach, prosz? pani — odpar?a blondynka pob?a?liwie. — C?? znacz? papierki wobec uczucia... To by?o ju? zbyt wstrz?saj?ce! Nie wiem, co uczyni?abym za chwil? w Krokodylu, gdyby nie to, ?e pod ?elazkiem z sykiem roztopi? mi si? guzik z masy plastycznej. Gwa?townie oderwana od m??a z blondynk?, wyprowadzona z r?wnowagi, podnios?am ?elazko i przez chwil? nie wiedzia?am, co z nim zrobi?. Usi?owa?am je postawi? na maselniczce, potem je umie?ci?am na fili?ance z wod? do moczenia koszul, i wreszcie oprzytomnia?am, kiedy zlecia?o z hukiem na pod?og?. Obraz blondynki by? tak natr?tny, ?e nie mog?am si? go pozby? i przez kilka dniodnosi?am si? do m??a podejrzliwie i nieufnie, co w po??czeniu z napraw??elazka spowodowa?o przej?ciowe niesnaski. Mia?am przyjaci??k?, a przyjaci??ka mia?a brata. Brat z kolei mia? motocykl, ?on? i antytalent mechaniczny. ?ona by?a czaruj?c? kobiet?, przy kt?rej nasi panowie wyra?nie nabierali wigoru. Jeszcze m?j m?? si? jako tako trzyma?, bo, acz pi?kna, by?a nie w jego typie, ale m?? przyjaci??ki na sam widok rzeczonej Danusi ogniem z-nozdrzy parska? i iskrykrzesa?, a mo?liwe, ?e zdarza?o mu si? nawet zar?e?, kiedy nikt nie s?ysza?. Wszystkie trzy pary mia?y motory i snuli?my plany wsp?lnego sp?dzenia w?drownegourlopu. Zwa?ywszy istotnie wyj?tkowy antytalent mechaniczny brata przyjaci??ki i jego doskona?e w tej dziedzinie nier?bstwo, obaj nasi m??owie ju? z g?ryzaprzysi?gli si?, ?e w razie awarii nie b?d? mu pomaga?. Zaprzysi?gali si? tak ju? wielokrotnie w r??nych okoliczno?ciach i zawsze ?amali przysi?g?, robi?c za niego i warcz?c, ale tym razem to mia?o by? co innego. — Ty sobie to wyobra?asz? — m?wi? marz?co m?? przyjaci??ki do mojego: — Tadeusz robi d?tk?, a my nic! Tadeusz ko?o odkr?ca, opon? zdejmuje, a my sobie na trawce, w rowie... Masz poj?cie? — Pompuje... — dodawa? m?j m?? r?wnie marz?co. — A my nic!... Jad?c trolejbusem i patrz?c przez okno na zalan? s?o?cem ulic?, ujrza?am nagle doskonale mi znany widok: d?uga, szara szosa, drzewa po obu stronach, z boku szosy stoj? trzy motory... Przy jednym z nich op?ywaj?cy potemnieszcz?sny Tadeusz szarpie si? z opornym ko?em. Na zboczu zielonego,trawiastego rowu dwaj nasi m??owie promienni, tryskaj?cy humorem, szarmancko obskakuj? roze?mian? Danusi?. Istna sielanka! A my obie z przyjaci??k? na uboczu, opuszczone, zapomniane, samotne... Sugestywny obraz zas?oni? mi ca?y ?wiat. Wesz?am w rol?? Z niesmakiem przyjrza?am si? rozflirtowanej grupie wrowie, a potem rzuci?am okiem na przyjaci??k?. Patrzy?a r?wnie? na nich, a naobliczu jej widnia?a ponura w?ciek?o??. Uzna?am, ?e przepe?niaj? nas jednakoweuczucia, wobec czego mog? oczekiwa? od niej pe?nego zrozumienia. Tr?ci?am j? w ?okie? i gestem wskaza?am nasz motor, stoj?cy z kluczykiem w stacyjce.Przyjaci??ka bez s?owa kiwn??a g?ow?, w oczach jej zap?on?? m?ciwy blask.Podesz?y?my do motoru, zepchn??am go z podn??ka i kopn??am rozrusznik. Zapali? natychmiast, co mog?o si? zdarzy? tylko w mojej fantazji, bo w rzeczywisto?ci by? wyj?tkowo oporny w zapalaniu, ale nie mia?am teraz czasu uwzgl?dnia? g?upichfanaberii pojazdu mechanicznego. Zanim promienne towarzystwo w rowie zd??y?o zwr?ci? na nas uwag? i zareagowa?, ju? silnik rykn??, ju? przyjaci??ka siedzia?a za mn? i wspania?ym zrywem ruszy?y?my w sin? dal. Ze z?o?ci lecia?am st?w? i nie by?o mowy o tym, ?eby nas mogli dogoni?, zreszt? istotnie nasz motor ci?gn?? najwi?cej, ze wszystkich. Po pewnym czasie dojecha?y?my do PTTK-u, w kt?rym ju? uprzednio mieli?my zamiar si? zatrzyma?. Ilo?ci przejechanych kilometr?w bli?ejnie sprecyzowa?am, jak r?wnie? czasu jazdy, zwa?ywszy, ?e i tak nie wiadomo by?o, kiedy Tadeusz sko?czy robi? ko?o. Zadowolone z przedsi?wzi?cia,usatysfakcjonowane, zostawi?y?my motor, zjad?y?my obiad i czeka?y?my napogn?bionych pan?w i w?adc?w, siedz?c na schodkach budynku i obserwuj?c widoczn? w dali szos?. Wyra?nie widzia?am przed sob? sznur rosn?cych wzd?u? szosy drzew,bli?ej krzewy, kt?re zas?ania?y zakr?t i jeszcze bli?ej zn?w szos?. Us?ysza?am warkot motor?w. Zbli?a? si?, narasta? i nagle zza krzew?w, zza zakr?tu wypad?ydwa znajome motocykle. Na jednym jecha? m?? przyjaci??ki z jej bratem, a nadrugim... m?j m?? z Danusi?!!! No nie, tego widzie? nie mia?am zamiaru. Oni powinni byli przyjecha? we w?a?ciwym zestawie, skruszeni, zaniepokojeni,za?enowani swoim poprzednim, najzupe?niej idiotycznym zachowaniem... A nie tak!Wr?ci?am do punktu wyj?cia. Zn?w siedzia?y?my w oczekiwaniu, zn?w us?ysza?am w dali warkot. Zza zakr?tu wylecia?y dwa motory i zn?w to samo: m?j m?? z Danusi?! Szlag mnie trafi?. Opanowana sugestywnym obrazem zerwa?am si? z miejsca ipop?dzi?am do motoru. — Jedziesz?! — krzykn??am z furi? do przyjaci??ki. Przyjaci??ka solidarnie pop?dzi?a za mn?. Nieprzytomna z w?ciek?o?ci ruszy?am w dalsz? drog?. Dalej nast?pi?y przedziwne komplikacje. Poniewa? od pocz?tku nie przewidzia?am zabrania ze sob? plecaka, ju? go nie zdo?a?am umie?ci? w poluwidzenia i by?y?my pozbawione podstawowych rzeczy. Na dobitek nie spos?b by?o ustali? miejsca ponownego spotkania, bo zbyt g??boko tkwi?o we mnie przekonanie,?e nasi m??owie s? pozbawieni zdrowego rozs?dku i nie potrafi? nas znale??. Mia?y?my ich szuka?? Wykluczone, ostatnia ha?ba! Nie, nie mog? pozwoli? na takie zamieszanie tylko dla tego, ?e temu ba?wanowi spodoba?o si? jecha? z Danusi?, musz? temu wreszcie przeszkodzi?! Z uporem wr?ci?am po raz trzeci do tej samejsceny. Bezskutecznie! Po raz czwarty, pi?ty, sz?sty... Za ka?dym razem zzakrzew?w wypada?a na motorze Danusia za moim m??em! Ile si? nam?czy?am, ?eby j? z tego motoru zrzuci?, to przechodzi ludzkie poj?cie! Niestety, wyobra?nia by?a silniejsza ode mnie. Wysiad?am z trolejbusu nieprzytomna z w?ciek?o?ci, o dwaprzystanki za daleko i tego samego dnia wieczorem zrobi?am m??owi bez ?adnegopowodu okropn? awantur?. Moje szcz??cie ma??e?skie by?o wyra?nie zagro?one. Ta sama historia powtarza?a si? w powie?ciach. O mo — ich bohaterach nie my?la?am,widzia?am ich. Widzia?am, jak chodz?, siedz?, robi? r??ne rzeczy, ca?kowicie niezale?nie ode mnie. ?yli w?asnym ?yciem, a ja mog?am im si? tylko przygl?da?. P?? biedy by?o, kiedy ich poczynania mia?y jaki? sens. Niestety, to byli ludzienieobliczalni i pe?ni g?upich pomys??w!... We wspania?ym kryminale, kt?regoakcja zacz??a si? toczy? przed moimi oczami, nast?powa?a kluczowa scena, wkt?rej bohaterowie w liczbie czterech siedz? w pokoju i tocz? rozmow?,wyja?niaj?c? zasadnicze zagadnienia powie?ci. Najwa?niejszy osobnik, m?ody,przystojny blondyn (zn?w blondyn! Co jest, swoj? drog?, z tymi blondynami!) masi? w??czy? w dyskusj? w dramatycznym momencie, kiedy wszystko si? gmatwa i niktnic nie rozumie, powoduj?c przez to wystrza?owe rozwi?zanie. Z zainteresowaniem patrzy?am, jak siedz? i rozmawiaj?, zdenerwowani, przej?ci, pe?ni niepokoju.Wreszcie milkn?, zdezorientowani, i spogl?daj? na blondyna. Ja te? spojrza?am na blondyna. Blondyn podni?s? g?ow?, u?miechn?? si? i zamiast zabra? g?os, wsta? z krzes?a i wyszed?. Najzwyczajniej w ?wiecie podszed? do drzwi, otworzy? je iwyszed?. Nie, no, idiota! Gdzie go diabli nios?? Mia? m?wi? rewelacyjne rzeczy,a tymczasem wychodzi! Co za krety?skie pomys?y! Zm?czy?am si? okropnie, wracaj?c w niesko?czono?? do tego samego momentu bez wp?ywu na poczynania blondyna. Za ka?dym razem zamiast udziela? wyja?nie? podnosi? si? i wychodzi?. Wreszcie machn??am r?k? na zaplanowan? akcj? i postanowi?am patrze?, co zrobi dalej. Mo?e ma na my?li co?, co mnie do g?owy nie przysz?o? Blondyn szed? korytarzem. Zbli?y? si? do drzwi, zaopatrzonych napisem: WC m?ski, i wszed? do ?rodka. No nie! Tego ju? za wiele! Istotnie, to mi nie przysz?o do g?owy!... Zniech?cona i rozgoryczona zmieni?am nieco temat. Przestawi?am si? na nielegalny izakonspirowany romans. Wyobra?nia mia?a najwi?ksze pole do dzia?ania przybezmy?lnych zaj?ciach gospodarskich, wi?c tym razem trafi?o mnie przy praniu.Zamiast mydlin k??bi?cych si? w pralce ujrza?am miejsce akcji, a mianowiciepi?kny, pi?trowy budynek, by?y pa?ac, obecnie zamieniony na siedzib? jakiej? pa?stwowej instytucji. Dooko?a budynku stary, zapuszczony park, wysokie drzewa,alejki, cz??ciowo poros?e traw?, zrujnowane ogrodzenie, za nim pola, ??ki i lasy. W budynku mieszka?a grupa ludzi, wydelegowana w te okolice przezmacierzyst? instytucj? w celu spe?nienia jakiego?bardzo wa?nego zadania. Rodzajpracy tych pa?stwa na razie mnie nie interesowa?. Po?r?d innych os?b by?a tam pewna pani i pewien pan, p?on?cy ku sobie nawzajem niedwuznacznymi uczuciami.Pani mia?a m??a, a pan ?on?, przy czym obie te drugie po?owy r?wnie? by?y namiejscu obecne. Chwilowo dodawa?o to obrazowi mi?ej pikanterii, ale gdybymwiedzia?a, jakie komplikacje przyniesie mi p??niej stan cywilny tych pa?stwa,bez w?tpienia stara?abym si? usilnie jako? go zmieni?. Za lasem, na samym skrajuujrza?am star? stodo??, spr?chnia??, nie u?ywan? i chyl?c? si? ku upadkowi. Wstodole le?a?o nieco siana, a na ?rodku, mi?dzy s?siekami, sta?a bardzo stara, po?amana, zardzewia?a spr??yn?wka. Ta w?a?nie stodo?a mia?a by? miejscemspotkania nielegalnie romansuj?cych. Przez spotkanie przebrn??am szcz??liwie, z powodzeniem prze?amuj?c takie trudno?ci, jak niezb?dne usuni?cie z pola widzeniadwojga kantowanych ma??onk?w oraz przedostanie si? do stodo?y zainteresowanychbohater?w bez ?wiadk?w. Komplikacje zacz??y si? po powrocie z czaruj?cej randki.Ot?? razem z powracaj?c? pani? na werandzie pa?acu z niepokojem ujrza?am mundurymilicji obywatelskiej. Od razu mi si? to nie podoba?o, ale zaryzykowa?am i przezchwil? pozwoli?am dzia?a? w?adzy ludowej a potem by?o ju? za p??no. Morderstwo, pope?nione w czasie nieobecno?ci tych pa?stwa, sta?o si? faktem nieodwracalnym. Oczywi?cie dwoje g??wnych bohater?w nie mia?o alibi, bo przecie? usilnie si? starali, ?eby ich nikt nie widzia?, nie do?? na tym, nie mogli si? nawet przyzna? do przebywania w swoim towarzystwie, bo ma??onkowie s?uchali. A ci pa?stwo wcale nie zamierzali si? ujawnia? i powodowa? jakich? pot??nych zaburze? matrymonialnych, bo obie pary mia?y dzieci, ma??e?stwa by?y bardzo zgodne i ?wietnie dobrane i tylko chcieli sobie troch? spokojnie poromansowa?. Wbrew trudno?ciom akcja toczy?a mi si? nadspodziewanie dobrze, nawet wizyta pani wstodole mia?a si? przyczyni? do wykrycia przest?pcy i nagle nast?pi?a katastrofa. Pani wesz?a do pokoju, zajmowanego wraz z m??em, i spojrzenie jejpad?o na st??. Na stole le?a? list. Zwyczajny list w niebieskiej kopercie zeznaczkiem za 15 z?otych. Pani si? tym nie przej??a, ale mnie w?osy stan??y d?ba na g?owie, bo zna?am tre?? listu. To by? anonim, kt?ry ca?? moj? akcj? rozsypa? w gruzy. Do ko?ca prania usi?owa?am ten anonim zlikwidowa?. Chcia?am go wrzuci? do ognia, da? myszom na po?arcie, wszelkimi si?ami stara?am si? sprowadzi? burz? i ulew?, kt?ra by go dok?adnie rozmoczy?a, wszystko na pr??no. List le?a? niewzruszenie jak sfinks na pustyni. Przez ten przekl?ty list wszystko si? pomiesza?o. Pani ju? nie mog?a wsp??dzia?a? w wykrywaniu mordercy, znalezione nastarej spr??ynowce odciski palc?w ?wiadczy?y na niekorzy?? g??wnych bohater?wpod ka?dym wzgl?dem, zakochana para przesta?a by? zakochana i zacz??a si? k??ci?, a? wreszcie w tym ca?ym zamieszaniu zgin?? mi gdzie? nieboszczyk. Wtakiej sytuacji by?am zmuszona zaniecha? kontynuowania tej nies?ychanieskomplikowanej powie?ci. Po pewnym czasie podj??am jeszcze jedn? pr?b?. Tymrazem mia?o to by? dzie?o sensacyjno-obyczajowe. Na samym pocz?tku g??wnybohater, m?ody lekarz, obarczony ?on? i potomkiem p?ci m?skiej zamierza? wyjecha? na urlop nad morze, gdzie w?a?nie mia?a si? toczy? wspomniana sensacyjna akcja. Oczywi?cie, z uwagi na rodzin?, by? zmuszony jecha? sleepingiem i to mnie zgubi?o. Kupowanie bilet?w sypialnych w okresie letnimjest czynno?ci? trudn? i skomplikowan?. M?ody lekarz uda? si? pod Orbis w celuzaj?cia miejsca w ogonku ju? poprzedniego dnia wieczorem i tym razem nawali?o mi ca?e oporne spo?ecze?stwo. Pod Orbisem nie by?o nikogo, co w r?wnym stopniuzaskoczy?o mnie, jak i m?odego lekarza. Po godzinie denerwowania si? nietypow? sytuacj? z ulg? ujrzeli?my, on i ja, zbli?aj?cego si? starszego pana zparasolem. Pan z parasolem robi? wra?enie cz?owieka, dla kt?rego stanie w ogonkupo bilety sypialne jest chlebem powszednim. Zbli?y? si? do m?odego lekarza,kt?ry na jego widok pe?en nadziei zerwa? si? z parapetu „orbisowskiego” okna.Obaj panowie zamienili ze sob? kilka zda?, przy czym pan z parasolem wyraziwszyzdziwienie i oburzenie, ?e m?ody lekarz przebywa tu sam i nie dysponujeuprzednio sporz?dzon? list? amator?w na bilety, zastyg? w zamy?leniu. M?ody lekarz, z wyrazem nadziei i o?ywienia na twarzy, r?wnie? zastyg? w oczekiwaniu na inicjatyw? starszego pana. Tak mi obaj zastygli, stoj?c naprzeciwko siebie wpi?kny, letni wiecz?r, przed wej?ciem do Orbisu na ulicy Brackiej i chyba dodzi? tam stoj?. Ilekro? o tej scenie pomy?l?, zawsze ich tak widz?. Stoj? i ani drgn?, nie zmieniaj?c wyrazu twarzy. I jak ja mog?am w tych warunkach napisa? powie???!... Postawi?am ostatni znak zapytania. Posiedzia?am jeszcze chwil? nad maszyn?, smutnie rozmy?laj?c o swoich literackich niepowodzeniach, a potem zgasi?am papierosa, wsta?am i posz?am do ?azienki. Pu?ci?am wod? do wanny i odwr?ci?am si?. Na wieszaku wisia? m?j pasek od s?u?bowego fartucha. Niebieski, ?wie?o uprany i uprasowany. I nagle, bez ?adnego mojego udzia?u, wbrew wszelkim?yczeniom, ujrza?am ten pasek okr?cony wok?? szyi nie?yj?cego, uduszonegocz?owieka... Jezus, Mario, zn?w to samo! Natr?tny obraz przed oczami, kt?regonie mog? si? w ?aden spos?b pozby?! Nauczona latami smutnych do?wiadcze?, nieusi?owa?am nawet walczy? z wyobra?ni?. Podda?am si? od razu i przygl?daj?c si? uwa?nie makabrycznej scenie stara?am si? dojrze? ofiar?. Kto to jest? Ach, ju? widz?! Jeden z moich wsp??pracownik?w, instalator sanitarny, Tadeusz Stolarek! Dlaczego akurat Stolarek? Zdziwi?am si? nieco, bo Tadeusz nic mi nie zawini? i nie mia?am ?adnego powodu ?yczy?, mu czego? podobnego, ale z zaciekawieniempatrzy?am dalej. Przez chwil? usi?owa?am przeciwstawi? si? przekl?tej wyobra?ni i ujrze? na jego miejscu kogo? innego, ale szybko z tego zrezygnowa?am. Wyobra?nia, jak zwykle, zwyci??y?a. Siedz?c w wannie przygl?da?am si? ju? bez opor?w obrazom, pojawiaj?cym si? na tle piecyka k?pielowego. A — wi?c Tadeusz zamordowany. Uduszony paskiem od damskiego fartucha. Doko?a ca?y personel pracowni, przera?ony, zdumiony, zdenerwowany... Porucznik milicji, oparty o st?? naszej sekretarki, kt?ra stanowczo zaprzecza, jakoby w ci?gu ostatniej godzinyktokolwiek opuszcza? biuro... Nikogo obcego, sami swoi... Wszyscy jeste?mypodejrzani! Dobrze, niech b?dzie, ale kto jest morderc?? Nie ja, bo niewidzia?am siebie, dusz?cej Stolarka, a poza tym pasek nie jest m?j. M?j wisi tu,na wieszaku. Kto? inny, tylko kto? Kto???!!! W tym miejscu wyobra?nia zawiod?a. Nie pokaza?a mordercy, a poniewa? wszystko odbywa?o si? bez mojego udzia?u, niepotrafi?am go wymy?li?. Posz?am spa?, zaintrygowana, a nast?pnego dnia, wbiurze, od rana przyst?pi?am do rozstrzygni?cia kwestii. — Wiesiu — powiedzia?am tajemniczo. — Pos?uchaj, co? ci powiem. Wiesio jad??niadanie. Odwr?ci? si? natychmiast, patrz?c na mnie z ?ywym zaciekawieniem. — W sali konferencyjnejsta? st??, krzes?a i telefon... W oczach Wiesia pojawi?o si? zdumienie. Umeblowanie sali konferencyjnej by?o mu doskonale znane i pewnie pomy?la?, ?e zwariowa?am, skoro mu o tym tak tajemniczo opowiadam. Nie zra?ona ci?gn??am dalej: — I tam, w tej sali konferencyjnej, znaleziono zw?oki Tadeusza Stolarka,uduszonego paskiem od damskiego fartucha. Kto znalaz?, jeszcze nie wiem. Iwyobra? sobie, Matylda za?wiadczy?a, ?e nikt w tym czasie nie wchodzi? ani nie wychodzi?? pracowni, to znaczy, ?e ukatrupi? go kto? z nas! Wiesio zastyg? z chlebem w r?ku i z os?upia?ym wyrazem twarzy. Nagle wyda? z siebie dziwnyd?wi?k, kt?ry mnie przestraszy?, bo nie wzi??am przedtem pod uwag? tego, ?e on je i mo?e si? ud?awi?, s?uchaj?c mojej wstrz?saj?cej relacji. — Popij herbat? — poradzi?am z niepokojem. Wiesio gwa?townie chwyci? szklank?, popi? i zn?w wpatrzy? si? we mnie. — Kiedy?!... — Co kiedy? — Kiedy to by?o?!... — Nigdy! Ja ci opowiadam kryminaln? powie??! — Ach! — powiedzia? Wiesio z ulg?. — Rozumiem. No i co? — No i nie wiem, kto by? morderc?. Wiem, dlaczego go udusi?, ale nie wiem, kto.W tym momencie wszed? do pokoju Janusz. — Janusz, w sali konferencyjnej le?? zw?oki uduszonego Stolarka — powiedzia? Wiesio. — Nie wiesz, kto go udusi?? Janusz zatrzyma? si? na ?rodku, jak ra?ony piorunem. — Co?! — Kto udusi? Stolarka? — powt?rzy? Wiesio. — Paskiem od damskiego fartucha — doda?am. Janusz odwr?ci? si? i patrzy? na nas oszo?omiony i zdumiony. — Czy?cie zwariowali? Kto udusi? Stolarka? Gdzie?! Kiedy?! — Powie?? tworz? — wyja?ni?am. — Mam ofiar? i motyw, nie mam mordercy. Musi by? kto? z personelu, zastan?w si?, kogo mo?na wrobi?? Janusz narysowa? wymownek??ko palcem na czole, ale temat go zainteresowa?. Zapali? papierosa i zacz?? si? zastanawia?. — A dlaczego go udusi?? — spyta? ciekawie. — Bo on co? wiedzia?. Pos?uchajcie, jak by?o. Tadeusz wydawa? okrzyki w pokoju:"Cha, cha, ja co? wiem! Nie macie poj?cia, co mi si? przytrafi?o!” i tak dalej.Drzwi do przedpokoju by?y otwarte. I za chwil? by? do niego telefon, Tadeuszpowiedzia? „dobrze” i wyszed?. — Wywo?a? go do sali konferencyjnej? I tam goza?atwi?? — W?a?nie! Kto? — ?ysy z kontroli — o?wiadczy? Janusz stanowczo. — Zwariowa?e?? Dlaczego? — Wysz?o mu, ?e Tadeusz zarobi? dwana?cie patyk?w, a sam zarabia dwa. I przezzazdro?? go udusi?, taki charakter... — Wykluczone, Tadeusz ma metrosiemdziesi?t, ?ysy nie si?gnie! Mo?e W?odek? — Dlaczego W?odek? — zdziwi? si? Wiesio. — Bo W?odek ma ?on? i dzieci. Tadeusz by? ?wiadkiem jego nierz?dnych czyn?w і m?g? to powiedzie? ?onie, ?ona za??da?a rozwodu z jego winy i odebra?a mu dzieci. Wpad? w panik? i pope?ni? morderstwo. — Mo?e by? — pochwali? Wiesio. — A mo?e Witek? — Witek? Dlaczego nie? Jako kierownik pracowni pope?ni? r??ne machlojki i ba? si? kompromitacji. M?g?by by? Witek... — Zbyszek! — zawo?a? nagle Janusz. — Zabi? go za to, ?e przyj?? od ciebie podk?ady, nie podpisane przez g??wnegoin?yniera. On jest ostatnio taki nerwowy... — Nie wyg?upiaj si?! Nieboszczyk wsali konferencyjnej, a ty sobie dowcipy robisz. — A mo?e ty sama? — spyta? Wiesio nieufnie. — Nie, ja mam alibi. Tadeusz by? tu ?ywy i zapala? mi papierosa. Potem wyszed? i kojfn??, a ja si? przez ten czas nie ruszy?am z miejsca, o czym wy wszyscy trzejza?wiadczycie. Leszek te? b?dzie obecny... — ?adne takie — powiedzia? Janusz ostrzegawczo. — Nic za ciebie nie za?wiadczam. Nie zmusisz mnie do tego! „ — Zato wy nie macie alibi — ci?gn??am dalej z satysfakcj?. — Ka?dy z was kolejno nachwil? wychodzi?. Zamy?lili?my si? g??boko. — Musi by? facet? — spyta? Janusz. — Nie mo?e by? kobieta? Matylda go zadusi?a, bo si? nie chcia? wpisywa? do ksi??ki sp??nie?. — Jadwiga! — krzykn?? Wiesio triumfalnie. — Jadwiga! — ucieszy?am si?. — Ona chce wytoczy? spraw? s?dow? o siedemdziesi?t tysi?cy z?otych. Zrobi?a co?, o czym Tadeusz wiedzia?, co jej uniemo?liwi wygranie. Ona chce wyj?? za m?? za jednego faceta, a bez siedemdziesi?ciu tysi?cy on si? z ni? nie o?eni. Wpad?a w sza? i udusi?a Tadeusza. Obydwajodnie?li si? do tego z uznaniem. Po chwili zn?w zacz?li?my mie? w?tpliwo?ci. Siedzieli?my ju? przy robocie, na szcz??cie akurat ma?o absorbuj?cej umys?owo,tak ?e zaj?te mieli?my r?ce, a my?l by?a swobodna. — A nie mog?a go zabi? Alicja? — spyta? Wiesio z wahaniem. — Wykluczone, Alicja jest mi potrzebna w ?ledztwie. Ona jest roztargniona, co znakomicie urozmaici akcj?. Ale jest najmniej podejrzana — o?wiadczy? Janusz. — Morderc? powinien by? najmniej podejrzany. Zaraz ci powiem: nasza herbaciarka! — O Bo?e, dlaczego? — Odm?wi? picia herbaty w musztard?wce... — Wiesio zacz?? nagle chichota?. — Czego si??miejesz? — spyta?am z niesmakiem. — Ja tu rozstrzygam powa?nyproblem, a ty g?upio chichoczesz. — W?odek go udusi? kiszk? pasztetow?!... — Co? Jakim sposobem? Chyba flakiem po kiszce pasztetowej. Ca?ej kiszki si? dooko?a szyi nie okr?ci! — Nie, nie na szyi. Wpycha? mu j? do g?by... — Ach, to nie kiszk?! Jajko na twardo albo bia?y ser, to najlepiej zatyka. — Tadeusza dzisiaj nie ma — powiedzia? Janusz. — Naj?mieszniej by by?o, gdyby gotak kto faktycznie udusi?, toby? dopiero ?adnie wygl?da?a. Pierwsza podejrzana!Zaniepokoi?am si?. — Jak to nie ma? A gdzie jest? — Nie wiadomo. Wiesio wzi?? kawa? papieru, napisa? na nim nieforemnymi kulfonami: „Kto udusi? Stolarka?! Niech si? natychmiast przyzna!” i powiesi? to na tablicy og?osze?. Obok tablicy og?osze? przechodzi mn?stwo os?b. W ci?gu kwadransa zbrodni? zainteresowa? si? ca?y personel, zdezorientowany i zaniepokojony faktemnieobecno?ci Tadeusza. Odwiedzali nas kolejno, dopytuj?c si? o znaczenie tajemniczej wiadomo?ci. Nie ukrywali?my niczego, z nadziej?, ?e wreszcie kto? z nich odkryje morderc?. — Ja nie mam alibi! — wykrzykn??a Alicja z rado?ci?. — M?j fartuch jest w domu, bo go wzi??am do prania razem z paskiem! — No to co? Musia? go udusi? akurat twoim fartuchem? A poza tym jak jest w domu,to w?a?nie masz alibi. Nie wyg?upiaj si?, nie psuj mi akcji, m?wi?am ci, ?e jeste? mi potrzebna do czego innego. Jadwiga gwa?townie zaprotestowa?a,kategorycznie domagaj?c si? usuni?cia jej kandydatury, co natychmiast wzmog?o dotycz?ce jej podejrzenia. Reszta bez opor?w zgodzi?a si? wzi?? udzia? w akcji.Kierownika pracowni przezornie nie pytali?my o zdanie. Wiesio, poprzedyskutowaniu zagadnienia, powiesi? na tablicy drug? kartk?: „Jak wykazuj? pierwsze wyniki ?ledztwa, Stolarka prawdopodobnie udusi? kolega W?odek, wtykaj?c mu do gard?a dwa jajka na twardo i w skorupkach”. Obie kartki spokojnie wisia?y.Zaj?ci prac? sporadycznie rzucali?my r??ne przypuszczenia. — Ja bym si? upiera?,?e go udusi? Kajtek — oznajmi? Wiesio w zamy?leniu. — Po?yczy? od niego jak?? osza?amiaj?c? sum? pieni?dzy i chcia? unikn?? oddania. — Bez sensu. Tadeusz mu ostatnio co??yrowa?. Kto zabija w?asnego ?yranta? — Mo?e i bez sensu, ale mniesi? to najbardziej podoba. ( Nagle dozna?am ol?nienia. — Wiem! — krzykn??am. — Wiem, kto jest morderc?! — No? kto?! — Nie powiem. My?lcie sobie sami. Ja wiem i nie powiem. — Oooo... — powiedzia? nagle Wiesio i zastyg? ze spojrzeniem utkwionym w drzwi.Odwr?cili?my si? i spojrzeli?my w tym samym kierunku. W drzwiach sta?a ofiara morderstwa z doskonale og?upia?ym wyrazem twarzy. — Co to ma znaczy?? Kto mnie udusi?, dlaczego jajkami? Czy tu ju? ca?y personel zwariowa?? — Panie Tadeuszu, przyznaj si? pan! — wykrzykn?? Janusz. — Co pan takiego wie, ?e pana za toukatrupi?? Tadeusz os?upia? jeszcze bardziej. — Kto? tu ma kota — o?wiadczy? z g??bokim przekonaniem. — Albo powiecie, o co chodzi, albo was do s?du zaskar??. Uradowani wywo?anym wra?eniem wyt?umaczyli?my mu wszystko. Tadeusz s?ucha? z wyra?nym niesmakiem, a potem stanowczo za??da?, ?ebym mu wyjawi?a nazwisko mordercy. — A fig? z makiem — powiedzia?am. — Domy?lajcie si? sami. Pan najlepiej wie, kto panu tak ?le ?yczy. Za Tadeuszem wszed? Zbyszek, kierownikzespo?u instalacji sanitarnych, a r?wnocze?nie nasz naczelny in?ynier. — Niechpan popatrzy — powiedzia? Tadeusz z gorycz?. — Co oni ze mnie robi?. Nieboszczyka. — Niech pan nic nie m?wi, panie Zbyszku, pan jest te? podejrzany! — Gdyby to o pani? chodzi?o, by?bym pierwszym podejrzanym — o?wiadczy? Zbyszek, patrz?c na mnie - z odraz?. — Z przyjemno?ci? udusi?bym pani? czymkolwiek. — To nast?pnym razem, teraz ofiar? jest Tadeusz! Pe?ni obrzydzenia i przekonani onaszym fijole opu?cili pok?j. Wr?ci? z miasta Leszek i te? zabra? si? do pracy.Wyobra?nia, zaspokojona znalezieniem mordercy, da?a mi na chwil? spok?j. Niezwraca?am uwagi na otoczenie, zaj?ta skomplikowanymi skarpami. — Nie macieczasem Dziennika-Ustaw z ochron? przeciwpo?arow?? — spyta? nagle Janusz — Zdajesi?, ?e Kazio mia? — odpar?am. — Bra? wszystkie Dzienniki. Je?eli ich nie ma w sali konferencyjnej, to znaczy, ?e je zabra? do domu... Janusz z westchnieniem wsta? i wyszed?. Przez chwil? by?a cisza i nagle drzwi zamn? gwa?townie trzasn??y. Odwr?ci?am si?. Janusz sta?, ?miertelnie blady, oparty o futryn? i patrzy? na mnie bez s?owa. Wygl?da? tak, jakby go kto? przed chwil? zaprawi? czym? ci??kim w ciemi?. Poczu?am, jak mi si? robi zimno w ?rodku, i te? patrzy?am na niego w milczeniu. Tamci dwaj, zaniepokojeni dziwn? scen?, poszli za moim przyk?adem. — Co ci jest? — spyta? Wiesio. — S?abo ci? — S?uchajcie — powiedzia? Janusz nieswoim g?osem. - S?uchajcie... — No s?uchamy! Co si? sta?o? — W sali konferencyjnej le?y Tadeusz...Zamurowa?o nas. Czy?by Janusz zwariowa?? Teraz on zaczyna miewa? natr?tne halucynacje? Czy si? mo?e wyg?upia?... — Wyg?upiasz si?? — spyta? Wiesio z nadziej? w g?osie. Janusz sta? nieporuszony, ci?gle przygl?daj?c mi si? dziwnymwzrokiem. — Id?cie — powiedzia? powoli. — Zobaczcie... Oderwa? si? od futryny, podszed? do sto?u, usiad? i opar? g?ow? na r?kach. Spojrzeli?my na siebie, a potemzerwali?my si? z miejsc i run?li?my wszyscy troje r?wnocze?nie do sali konferencyjnej. Na pod?odze, pomi?dzy sto?em a oknem, le?a? Tadeusz Stolarek z zaci?ni?tym na szyi niebieskim paskiem od damskiego fartucha. Le?a? twarz? do g?ry i szklistym, nieruchomym wzrokiem patrzy? w sufit... Jak d?ugo trwali?mytak we troje, upchni?ci w ciasnym wej?ciu do sali konferencyjnej, os?upia?ymwzrokiem wpatrzeni w autentyczne zw?oki Tadeusza — nie wiem. Tamci dwaj te? nie wiedzieli. Po jakim? czasie ten zbiorowy s?up soli zwr?ci? wreszcie na siebie uwag? Wiesi i Jadwigi, kt?re siedzia?y przy swoich sto?ach w korytarzyku,s?u??cym jako pok?j administracji, i przygl?da?y si? nam z zainteresowaniem. Wiesia pierwsza nie wytrzyma?a. — Co oni tam zobaczyli? — spyta?a z odcieniem pretensji w g?osie. Podnios?a si?, rozsun??a nas i zajrza?a do sali. Przez kr?tk? chwil? r?wnie? sta?a nieruchomo, a potem nagle zareagowa?a. G?os, kt?rywyda?a z siebie, waha?abym si? nazwa? ludzkim. Ze straszliwym rykiem, od kt?regobudynek zatrz?s? si? w posadach, zawr?ci?a i run??a w kierunku drzwi wej?ciowych, do pokoju Matyldy. Kilka nast?pnych chwil da?o nam jasny obraztego, co si? b?dzie dzia?o, gdy rozlegn? si? tr?by na S?d Ostateczny. Najbli?ejze wszystkich mia?a Jadwiga i ona te? pierwsza wpad?a do sali konferencyjnej.Pomi?dzy ni? a reszt? pracownik?w zaistnia?a kr?tka przerwa w czasie, wynik?a z tego, ?e wszyscy najpierw pod??yli w kierunku ?r?d?a ha?asu, to znaczy Wiesi. T?przerw? Jadwiga wykorzysta?a na wykonanie kilku nieco dziwnych czynno?ci. Krzykn??, owszem, krzykn??a, acz mniej przera?liwie ni? Wiesia, nast?pnie uczyni?a kilka wahni?? do przodu i do ty?u, przytupuj?c przy tym w miejscu, cosprawi?o wra?enie oryginalnego ta?ca, zupe?nie w tych okoliczno?ciach niestosownego. Wreszcie zdecydowa?a si? na wi?ksze wahni?cie ku przodowi i pad?a na kolana przy zw?okach Tadeusza. To z kolei wygl?da?o na wybuch nieopanowanejrozpaczy, kt?rej logicznym nast?pstwem powinno by? pokrycie nieboszczykaszale?czymi poca?unkami. Jadwiga jednak nie mia?a w planie poca?unk?w, natomiastokaza?o si?, ?e chcia?a mu zbada? puls. U Tadeusza nie by?o ju? co bada?, wi?c wsta?a i spojrza?a na nas b??dnym wzrokiem... — Pogotowie!... — krzykn??a rozdzieraj?co. — Milicja... — odezwa? si? Wiesio ko?o mnie zd?awionym g?osem. W tym momenciesko?czy?a si? ta kr?tka chwila przerwy. Dostali?my dubla z ty?u i rozpocz?? si?s?dny dzie?. Personel run?? do szturmu na nieszcz?sn? sal? konferencyjn?, bonikt oczywi?cie nie wierzy? krzykom Wiesi i ka?dy chcia? zobaczy? zw?oki na w?asne oczy. W chwil? potem przestawali wierzy? tak?e w?asnym oczom. iWepchni?ty przemoc? do ?rodka Leszek wyrwa? Jadwidze z r?ki s?uchawk? telefonu z okrzykiem: — Milicja! Jaki jest numer milicji?! — Pogotowie! — krzykn??a Jadwiga i na powr?t wyrwa?a mu s?uchawk?. — Cz?owieka ratowa?! — Co pani chce ratowa?? Nie widzi pani, ?e sztywny?!-Sam pan jest sztywny! Lekarza!... — G?upia pani jest! Milicj?!:.. Ten o?ywiony dialog toczy? si? przy akompaniamencie przera?liwego ha?asu. Matylda dosta?a spazm?w pod damskim WC, a Wiesia konsekwentnie przy drzwiachwej?ciowych. Leszek z Jadwig? z krzykiem wydzierali sobie z r?k s?uchawk?, takjakby w ca?ym biurze by? tylko ten jeden telefon. Stefan, kolega po fachuTadeusza, zgi?ty wp?? opiera? si? ty?em o szafk? biblioteczn? i bardzo g?o?no j?cza? Co? niewyra?nego. R?wnie niewyra?nie wypowiada? si? g??wny ksi?gowy,kt?ry ze zdenerwowania zacz?? si? nagle strasznie j?ka? i stoj?c nad g?ow?nieboszczyka wyrzuca? r?ce do g?ry, jakby si? gimnastykowa?. Z ty?u za nami rozleg? si? brz?k t?uczonych szklanek, co oznacza?o, ?e wiadomo?? o nieszcz??ciu dotar?a do naszej herbaciarki. Przez k??bi?c? si? gromad? przepchn?li si? Witek i Zbyszek, obaj na chwil? zaniem?wili, a potem Zbyszek gwa?townie zwr?ci? si? do mnie. — To pani?... — krzykn?? r?wnocze?nie z gniewem i z rozpacz?. — To panipomys??!... Nic nie m?wi?c nerwowo postuka?am si? palcem w czo?o. Chwiej?cy si? obok mnie W?odek zemdla? nagle, zwi?kszaj?c zamieszanie. Zamiast go ratowa? wszyscy zg?upieli ostatecznie i miotali si? bezmy?lnie po pokoju albo zastygli wmiejscu, przygl?daj?c si? na zmian? sobie i nieboszczykowi ot?pia?ym wzrokiem.Jedna tylko Alicja by?a na razie nieobecna. Przebywa?a w damskiej umywalni, sk?d wysz?a, s?ysz?c wzmagaj?ce si? krzyki i zaraz pod drzwiami natkn??a si? na spazmuj?c? Matyld?. Niepomiernie zdumiona usi?owa?a czego? si? od niejdowiedzie?, ale Matylda wykrzykiwa?a tylko histerycznie: „Tam! Tam!...” ipokazywa?a palcem kom?rk? z kuchenk?. Alicja przytomnie lizn?wszy, ?e z Matyld? sprawa jest beznadziejna, na wszelki wypadek zajrza?a do kom?rki, w kt?rej jako?ywo nic szczeg?lnego si? nie dzia?o i dopiero potem dotar?a do sali konferencyjnej. Przepchn??a si? do ?rodka i r?wnie? os?upia?a. — Co to? — spyta?a z najwy?szym zdumieniem, przenosz?c wzrok z Tadeusza na W?odka. — Zw?oki, jak pani widzi — odpar? nie?yczliwie Andrzej, kt?ry zaczyna? ju? powoliprzytomnie?. — Jak to?! Obydwaj?!... — Nie, jeden. Drugi mu le?y do towarzystwa. — Dajcie troch? wody, jednego mo?e da si? ocuci? — — powiedzia? niepewnie Kazio,stoj?cy na ?rodku z za?o?onymi na brzuchu r?kami i wyrazem niebotycznegozdumienia na twarzy. Wci?ni?ty dot?d nieruchomo w k?t Wiesio nagle jakby si? ockn??, z determinacj? odsun?? stoj?cych mu na drodze i wyla? zemdlonemu W?odkowi na g?ow? wod? z wazonika do kwiatk?w. Woda sta?a ju? d?ugo i nieco si? za?mierd?a, tote? skutek by? piorunuj?cy. Alicja przyjrza?a si? jeszcze uwa?nie Tadeuszowi i zacz??a si? wydostawa? z sali konferencyjnej. Z trudem wypchn??am si? za ni?. — Niesamowite — powiedzia?a po kr?tkiej chwili milczenia, zapalaj?c w swoim pokoju papierosa. — Co ty na to? Wielki Bo?e, a c?? ja mog?am na to?! Tak samo jak inni by?am sk?onna nie wierzy? w?asnym oczom i uzna? raczej, ?e wszyscy ze mn? na czele zwariowali, ni??e Tadeusz istotnie nie ?yje. Mn?stworazy s?ysza?am o takich wypadkach zbiorowej hipnozy. W tym stanie niedowierzaniaoczywistym faktom jedyne, co mi si? wyra?nie t?uk?o po g?owie, to my?l, ?e trzeba by? ostatni??wini?, ?eby go udusi? rzeczywi?cie paskiem od fartucha,dok?adnie tak, jak to przedtem przepowiada?am. Pierwszy raz w ?yciu mojawyobra?nia okaza?a si? zgodna z rzeczywisto?ci? i nie bardzo wiedzia?am, co mamz tym fantem zrobi?. Tadeusz Stolarek nie ?yje... Tadeusz naprawd? nie ?yje, aja to przedtem wymy?li?am... Wymy?li?am? Czy spowodowa?am?... — S?uchaj — powiedzia?am z rozpacz? — czy jeste? pewna, ?e to prawda? Czy mo?e ja mam nadalidiotyczne halucynacje? Tadeusz tam rzeczywi?cie le?y? Uduszony paskiem odcholernego fartucha? — Tadeusz tam rzeczywi?cie le?y, uduszony paskiem od cholernego fartucha — powt?rzy?a Alicja stanowczo. — Trudno przypuszcza?, ?e tyle os?b naraz cierpi nahalucynacje. Oprzytomniejesz sama, czy mam ci da? w mord?? — Daj lepiejpapierosa... — Mam wra?enie, ?e trzeba chyba gdzie? zadzwoni?? Na milicj? albo co? w tymrodzaju...Bezpo?redni telefon by? w pokoju Matyldy. W korytarzu panowa?a nadal Sodoma i Gomora, bo dopiero teraz do akcji w??czy? si? Ryszard, domagaj?c si? kategorycznie, ?eby Stolarkowi zastosowa? sztuczne oddychanie. Ryszard wnormalnych warunkach m?wi? g?osem, kt?ry s?ycha? by?o pi?tro wy?ej i pi?tro ni?ej, tym razem ze zdenerwowania zwi?kszy? jeszcze nat??enie, reszta usi?owa?a go przekrzycze?, t?umacz?c, ?e niczego nie nale?y rusza?, a ju? zw?aszcza nieboszczyka, i w rezultacie panowa? ha?as, kt?rego nie powstydzi?yby si? tr?bypod murami Jerycha. Alicja rozmawiaj?c z milicj? te? wrzeszcza?a, niepomna nato, ?e ha?as panuje tu, a nie tam. Wiesia, ci?gle skulona pode drzwiami,wydaWa?a z siebie d?wi?ki nieco ju? cichsze, ale za to bardzo przenikliwe.Trzyma?am si? Alicji, bo jej obecno?? wyra?nie dodawa?a mi otuchy. W ?rodkowympokoju by?o kilka os?b, kt?re ju? dokona?y ogl?dzin miejsca zbrodni. Zbyszekczule i troskliwie wprowadzi? Stefana, gn?cego si? jak nad?amana lilia i nadal j?cz?cego, teraz ju? znacznie wyra?niej i nader dziwnie. — Co ja zrobi?em... — mamrota? z najg??bsz? rozpacz?. — Co ja zrobi?em... — Zwariowa?? — spyta?a Alicja ze zdumieniem. — Co on m?wi? Zbyszek ostro?nie posadzi? Stefana na krze?le, a potem potrz?sn?? nim jak workiem z kartoflami. — Opami?taj si?,Stefan, co m?wisz? Ty go zabi?e? czy co?! — Co ja zrobi?em.. — Prosz? pa?stwa, co to w?a?ciwie znaczy? — spyta? zdenerwowany Kazio, wchodz?c do pokoju. — Czy ten Stolarek rzeczywi?cie nie ?yje, czy to jakie? wyg?upy? Jakwida?, moja reakcja nie by?a odosobniona. Zaraz za Kaziem wesz?a Anka z wyrazemzdumienia i przera?enia na twarzy i od razu zwr?ci?a si? do mnie. — S?uchaj, janic nie rozumiem, czy ty wiedzia?a? o tym, ?e go kto? udusi? Sk?d wiedzia?a?? Zbyszek nagle oderwa? si? od j?cz?cego Stefana. — Teraz pani sama widzi, doczego prowadz? idiotyczne dowcipy! — warkn?? do mnie z w?ciek?o?ci?. Kazio ty?em zbli?a? si? do swojego sto?u przygl?daj?c mi si? coraz bardziej zaintrygowany.Alicja grzeba?a w torbie w poszukiwaniu papieros?w nie spuszczaj?c ze mnie wzroku. Monika, kt?ra poprzednio siedzia?a oparta ?okciami o st?? i patrzy?a w okno, teraz odwr?ci?a si? na kr?conym krze?le i r?wnie? spojrza?a na mnie z dziwnym wyrazem — zgrozy, zaciekawienia, podziwu i wdzi?czno?ci, pomieszanychrazem. Leszek, na niskim sto?ku, oparty o ?cian?, ze skrzy?owanymi ramionami inogami wyci?gni?tymi na ?rodek pokoju przygl?da? mi si? troch? te? ze zgroz?, atroch? z jadowit? satysfakcj?. Doprawdy, na ca?ym ?wiecie nie by?o chyba dlanich nic bardziej interesuj?cego do ogl?dania ni? ja! Pomy?la?am sobie, ?e gdybykto? si? upar? wymy?li? g?upsz? sytuacj?, by?oby mu nies?ychanie trudno. I ?e bezwzgl?dnie musz? co? powiedzie?, bo inaczej im oczy powy?a?? z g?owy i b?dzie nast?pny k?opot. — Odczepcie si? — mrukn??am niech?tnie. — Pierwszy raz w ?yciumnie widzicie? Je?eli wam si? wydaje, ?e dam si? w to wrobi?, to pope?niacie fataln? pomy?k?. To ich wreszcie wyrwa?o z tej kontemplacji. — No dobrze, ale sk?d wiedzia?a?...? — upiera?a si? Anka. — Bo ostatnio miewam nadprzyrodzone jasnowidzenia! Idiotka, sk?d mia?am wiedzie??!... Monika z g??bokim westchnieniem odwr?ci?a si? z krzes?em na powr?tdo okna, a Kazio dotar? wreszcie do swojego sto?u. — Wiecie, pa?stwo, to okropne — powiedzia? z zak?opotaniem, wyci?gaj?c z szuflady bu?k? z pol?dwic?. — Jak jestem zdenerwowany, to zaraz musz? je??... — Gdzie dosta?e? pol?dwic??! — wyrwa?o si? Alicji z nag?ym zainteresowaniem. — Nie wiem — odpar? Kazio niewyra?nie, jedz?c t? bu?k? tak, jakby od tygodnia nie mia? nic w ustach. Stan?? naprzeciwko Stefana i przygl?da? mu si? z nieukrywanym zaciekawieniem,wyra?nie zamierzaj?c co? powiedzie?, ale nie by? w stanie przerwa? jedzenia.Sta?, patrzy? i jad? coraz zach?anniej. Nieboszczyk w sali konferencyjnej nieprzedstawia? sob? szczeg?lnie poci?gaj?cego widoku, tote? wszyscy. kolejnowycofywali si? stamt?d i wchodzili w najbli?sze drzwi, to znaczy do ?rodkowegopokoju. Po paru minutach prawie ca?y personel by? w komplecie. Po pierwszychwybuchach energii wszystkich ogarn??o otumanienie, zw?aszcza ?e dopiero terazzacz?li sobie zdawa? spraw? z tego, ?e ?mier? Tadeusza nie jest czyim?idiotycznym dowcipem, tylko smutnym faktem. Gdyby ta ?mier? nast?pi?a zupe?nie nieoczekiwanie, prawdopodobnie wywo?a?aby mniejsze zaskoczenie ni? poprzedzonamoimi przepowiedniami. Jako? nikomu to przeobra?enie fikcji w rzeczywisto?? nie mog?o pomie?ci? si? w g?owie. — Dlaczego on tak ?re? — spyta?a mnie szeptemDanka, spogl?daj?c nieufnie na Kazia, kt?ry, sko?czywszy swoj? bu?k?,natychmiast napocz?? ?niadanie Alicji. — Atawizm — odpar?am bez zastanowienia. — Mia? przodk?w ludo?erc?w. Zobaczy? nieboszczyka i od razu mu si? je?? zachcia?o. Danka spojrza?a na mnie z przera?eniem i wstr?tem, ze zgroz? na Kazia,zzielenia?a i nagle wybieg?a z pokoju. — No i prosz? — powiedzia? bez sensu Wiesio, blady, wstrz??ni?ty, ale zainteresowany sytuacj?. — Rzeczywi?cie. Co teraz? — Prosz? pa?stwa, to straszne — j?kn??a rozpaczliwie Matylda, padaj?c na krzes?o i wci?? p?acz?c. — To straszne, ja w to nie mog? uwierzy?! — To niech pani nie wierzy — mrukn?? niech?tnie Andrzej. — Mo?e go towskrzesi... Do pokoju wszed? Witek z takim wyrazem twarzy, jakby mia? zapalenie okostnej.Spojrza? na nas z bole?ci? i spyta? cicho i g?upio: — Kto to zrobi?? — Ja nie! — zawo?a? kategorycznie Leszek, bo w chwili pytania Witek patrzy?akurat na niego. Witek skrzywi? si? jeszcze bardziej i spojrza? na mnie. — Ja te? nie — o?wiadczy?am natychmiast r?wnie kategorycznie. — Wybij to sobie z g?owy! — No to kto? — krzykn?? z rozpacz? Zbyszek, odrywaj?c si? nagle odStefana. — Kto, do wszystkich diab??w?! — Kto? — zawt?rowa?a mu Matylda zjeszcze wi?ksz? rozpacz?. — Bo?e m?j, kto?! — W?a?nie, kto? — popar? ich Wiesio z ?ywym zainteresowaniem, spogl?daj?c pytaj?co na mnie. Poczu?am, ?e i mnie ogarnia rozpacz. Pierwsza podejrzana!... — Nie wiem! — krzykn??am z w?ciek?o?ci?. — Odczepcie si? ode mnie, co ja jestem? Duch ?wi?ty?! — Jakmogli?cie zrobi? co? podobnego! — j?kn?? Witek z bolesnym wyrzutem, rezygnuj?c wida? na razie z natychmiastowego wykrycia przest?pcy i nie s?uchaj?c naszychokrzyk?w. — W obecnej sytuacji!... W Alicj? nagle wst?pi?o o?ywienie. — To gosko?czy — mrukn??a z g??bok? satysfakcj?. — Najpierw pope?niamy nadu?yciafinansowe, a potem mordujemy si? nawzajem. ?adnie rz?dzi pracowni?! — Prawd? m?wi?c, to by?aby zupe?nie niez?a metoda likwidacji przedsi?biorstwa — powiedzia? Kazio w zamy?leniu, przestaj?c wreszcie je??. — Nie dam g?owy, czy tonie on sam... Ta uwaga znalaz?a natychmiastowy odd?wi?k. Na skutek kompresjietat?w personel naszej pracowni powinien ulec wydatnemu zmniejszeniu i Witekmia? straszne k?opoty z wyrzucaniem najbli?szych koleg?w i przyjaci??. Ka?de wym?wienie wydawa?o si? krzycz?c? niesprawiedliwo?ci? i my?l, ?e zmniejsza stanzatrudnienia za pomoc? wysy?ania wsp??pracownik?w z tego pado?u na lepszy,okaza?a si? nies?ychanie pon?tna. — No dobrze, ale dlaczego Stolarek? Zsanitarnymi nie ma takich k?opot?w, powinien mordowa? architekt?w. — Zacz?? od sanitarnych dla odwr?cenia podejrze?... — To ja wol? wym?wienie — o?wiadczy? stanowczo Leszek. — Mam par? rzeczy doza?atwienia i jeszcze bym ch?tnie troch? po?y?. — Co za ?winia obla?a mnie t? ?mierdz?c? ciecz?? — spyta? z gorycz? i wyrzutem W?odek, wycieraj?c chustk? do nosa resztki wody po kwiatkach. Siedzia? w k?cie, mi?dzy sto?ami, na krze?le Alicji. Twarz mia? nadal w pi?knym bladozielonym kolorze. Prawie ca?y personelsiedzia? jak na naradzie produkcyjnej, tyle ?e na naradach mieli?my jednak naog?? nieco inny wyraz twarzy. Teraz wszyscy przygl?dali si? sobie nawzajem zezdumieniem, niedowierzaniem i odrobin? przera?enia, prawie w milczeniu,odzywaj?c si? z rzadka i niepewnie. W powietrzu wisia? wielki znak zapytania. Wmy?l moich wszystkich uprzednich wyobra?e?, tak sugestywnie rozg?aszanych,morderc? musia? by? kto? z nas. Przed kilkoma godzinami wymy?li?am wprawdzietak?e i zbrodniarza, ale teraz, w obliczu rzeczywisto?ci, ta wizja zblad?a. Z?o?y?am sobie w duchu gratulacje, ?e rozwi?zanie zagadki, w?wczas fikcyjnej,zachowa?am w tajemnicy i na wszelki wypadek przyjrza?am si? im dok?adnie. Witek sta? przy drzwiach, opieraj?c si? o szaf? z rysunkami; wci?? z tymbolej?cym wyrazem oblicza i z dziwnie Zgi?t? g?ow?, bo nad ni? mia? wysuni?t? jedn? z p?askich szuflad. Leszek siedzia? na ?rodku pokoju, na koszu do ?mieci,a Wiesio w k?cie, na kupie odbitek, wygl?daj?c tak, jakby z zach?annymzainteresowaniem oczekiwa? dalszego ci?gu przedstawienia. W?odek na krze?le Alicji opar? ty? g?owy o ?cian?, zamkn?? oczy i przybra? taki wyraz twarzy,jakby to jego zamordowano. Niew?tpliwie ta przesadna demonstracja mia?a obrazowa? jego nies?ychane prze?ycia wewn?trzne, by? bowiem histerykiem i bardzolubi? urz?dza? przesadne demonstracje. Stefan poniecha? ju? intryguj?cych j?k?w i chwyta? si? tylko co jaki? czas r?kami za g?ow?. Kajtek za sto?em Kazia bawi? si? nerwowo zapa?kami, wysypanymi z pude?ka, a dalej siedzia? na w?asnym miejscujego ojciec, Kacper, kt?ry pali? papierosa, opieraj?c si??okciami o desk? i w milczeniu patrzy? w okno. Uprzytomni?am sobie nagle, ?e trwa w tej pozycji przezca?y czas i ?e od chwili wykrycia morderstwa nie wypowiedzia? ani jednego s?owa. Najwi?ksze zdumienie wzbudzi? we mnie Ryszard, kt?ry r?wnie? siedzia? na swoim miejscu, opiera? si? o ?cian?. ze schylon? g?ow? i najwyra?niej w ?wiecie — spa?!!! To prawda, ?e by? nie dospany, bo pracowa? po nocach, robi?c jaki? konkurs i z przem?czenia zasypia? w najdziwniejszych porach i okoliczno?ciach,ale zasn?? teraz, w obliczu zbrodni? Jego snu nie m?ci?y szlochania Wiesi iMatyldy, kt?re siedzia?y przy ma?ym, tr?jk?tnym stoliku i wytrwale p?aka?y. Zanimi, oparty o futryn? sta? g??wny ksi?gowy, w przeciwie?stwie do reszty dziwnieczerwony na twarzy, i nerwowo co? mamrota?, przy czym z d?wi?k?w, kt?re wydawa?,najwyra?niejsze by?o szcz?kanie z?bami. — Niedobrze mi — powiedzia?a nagle zniesmakiem Monika. — Komu dobrze? — odpar? w filozoficznym zamy?leniu Kazio, oparty o st?? obok niej. — S?uchajcie, a mo?e by?my tak zrobili kawy? — zaproponowa?a Alicja. — Gdzie pani Gleba? My?l o kawie wzbudzi?a powszechny entuzjazm, bo to nareszcieby?o co? znanego, czym mo?na si? by?o bezpiecznie zaj??, ale zanim zd??yli?myjako? zadzia?a?, wesz?a Jadwiga, wnosz?c ze sob? intensywn? wo? kropliWaleriana. — Jezus kochany, dlaczego pani tak ?mierdzi? — spyta? z obrzydzeniemAndrzej, odwracaj?c si? od zgn?bionego Stefana, i spogl?daj?c na woniej?c? Jadwig?. — Trudno, ja jestem nerwowa — odpar?a z godno?ci? Jadwiga jeszczeg??bszym basem ni? zazwyczaj. — Pani Glebowa ju? robi kaw?, bo te? sobie pomy?la?am, ?e si? wszyscy napij?. — Za darmo?-spyta? z nadziej? Leszek. — Co pan? Ma pan ?le w g?owie? — powiedzia?a Jadwiga z politowaniem. — Moglibynas wszystkich po-. dusi?, a od pani Glebowej kawy by pan darmo nie zobaczy?. — S?uchajcie, czy kto? ju? dzwoni? po milicj?? — spyta? Zbyszek. — Trzeba ich by?o zawiadomi?. — Cholernie jestem ciekawa, kto to zrobi? — mrukn??a Alicja. — Amo?e jednak kto? obcy? — powiedzia? z nadziej? Andrzej. — Pani Matyldo, czy panijest pewna, ?e nikogo obcego nie by?o w pracowni? — Mog? przysi?c — odpar?a Matylda z niespodziewan? energi?, przerywaj?c szlochanie. — Mo?e przeoczy?a??... — spyta?a Alicja bez przekonania, bo bardziejby?o prawdopodobne, ?e wymordujemy si? wszyscy nawzajem, ni??e Matylda przeoczynie tylko cz?owieka, ale nawet przechodz?c? pluskw?. Siedzia?a w tym swoimprzedpokoju i pilnowa?a tak, jakby mia?a oczy ze wszystkich stron g?owy. — Nieprzeoczy?am. Mog? przysi?c — powt?rzy?a z uporem. — No to nie ma si?y — o?wiadczy? Leszek z satysfakcj?. — Morderca jest w?r?d nas. Na te g?upie s?owa zapad?o grobowe milczenie, a wszystkie oczy skierowa?ysi? zn?w na mnie. Z rozpacz? pomy?la?am, ?e oni wszyscy s? chyba rzeczywi?cie przekonani o mojej winie. Dla jakich? tajemniczych cel?w, w napadzie szale?stwa zamordowa?am Tadeusza, robi?c z tego mo?liwie du?? sensacj?. Je?eli prawdziwyzab?jca nie zostanie wykryty, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko si?powiesi?, bo nikt z nich nigdy w ?yciu nie uwierzy, ?e to jednak nie ja. Ar?wnocze?nie uderzy? mnie fakt, ?e ustawicznie pada pytanie „kto”, a ani razunie pad?o pytanie „dlaczego”. Nie do?? na tym, wszyscy s? jacy? dziwni... Jakbyprzy ca?ym wzburzeniu i zdenerwowaniu usi?owali by? ostro?ni i pilnowali, ?ebyczego? przypadkiem nie powiedzie?. Czego? Patrz? na mnie, oczekuj?c ode mnie wyja?nienia, a robi? takie wra?enie, jakby wiedzieli znacznie wi?cej ni? ja...Jakby wiedzieli nie tylko, ?e ja go zabi?am, ale tak?e, dlaczego to uczyni?am. A ja, nieszcz?sna ofiara wyobra?ni, nie wiem nic! Wymy?lone przeze mnie morderstwosta?o si? nagle faktem. Pope?ni? je kto?, przez ca?y czas obecny w pracowni. Aci tutaj, zdawa?oby si?, inteligentni, przedsi?biorczy ludzie, siedz? jak stadoowiec i zamiast pr?bowa? co? wykry?, przeprowadzi? jakie? badania, na gor?co szuka? zbrodniarza, patrz? na mnie!... Nie wiem, jak d?ugo wytrzeszczaliby namnie oczy, gdyby nie to, ?e nagle trzasn??y drzwi wej?ciowe i us?yszeli?mykroki. W trwaj?cej nadal okropnej ciszy wszystkie oczy zwr?ci?y si? teraz na drzwi, w kt?rych po chwili stan?? Marek, najprzystojniejszy facet w naszejpracowni. Niegdy? pracowa? na pe?nym etacie, wobec czego niejako nale?a? do rodziny, ale ostatnio przeni?s? si? na p?? i jego udzia? w naszym s?u?bowym?yciu uleg? pewnemu ograniczeniu. — Co to, zebranie robocze? — spyta?,zatrzymuj?c si? w progu. — Przepraszam, ?e pozwoli?em sobie przeszkodzi?... — Mamy zw?oki — powiedzia? Leszek, patrz?c na niego bezmy?lnie z kosza na ?mieci. — Co macie? — Zw?oki... — Zw?oki w czasie? W sensie przestoj?w roboczych? — Nie, w sensie nieboszczyka. — Doprawdy? — powiedzia? Marek z ?yczliwym zainteresowaniem. — A kto umar?? — Stolarek. Nie tyle umar?, co zosta? zamordowany. — Nie rozumiem — powiedzia? Marek po chwili zastanowienia, podczas gdy wszyscynie wiadomo czemu patrzyli w niego jak w t?cz?. — Czy nie mogliby?cie tego jako?przyst?pniej sprecyzowa?? — Mogliby?my — odpar?a z przekonaniem Alicja. — Stolarek zosta? uduszony na ?mier? przez nieznanego sprawc? paskiem od fartucha. — Damskiego — podkre?li? Wiesio z satysfakcj?. — I nikogo obcego nie by?o w pracowni — uzupe?ni? uprzejmie Andrzej. — Nie!Powa?nie m?wicie? — Sk?d, ?artujemy! Mamy taki nowy rodzaj dowcip?w... Marek patrzy? na nas przez chwil? w zamy?leniu, a nast?pnie bystro rzuci? okiem na Witka, kt?rego twarz dobitnie ?wiadczy?a o prawdziwo?ci informacji. Potemzn?w popatrzy? na nas. — Tego jeszcze nie by?o — powiedzia? z uznaniem. I doda? z g??bokim zdziwieniem: — Dlaczego akurat Stolarek? — A, tego to ju? nie wiemy... — ?wie?, Panie, nad jego dusz?... Czy jeste?cie zupe?nie pewni, ?e nie zasz?a jaka? pomy?ka co do osoby ofiary? — Niczego nie jeste?my pewni poza tym, ?e w sali konferencyjnej le?? zw?oki Tadeusza. — Jak to le??? — zaniepokoi? si? Marek. — To kiedy ten smutny fakt nast?pi?? — Przed chwil?. To znaczy pewnie zp?? godziny temu Zaraz powinna przyjecha? milicja. — A nie, to ja wychodz?. Pa?stwo wybacz?... Mordujcie si? sami, ja opuszczam ten lokal. — Zosta?,napijesz si? kawy. Fakt jest wstrz?saj?cy i trzeba si? pokrzepi? przed?ledztwem. Pani Glebowa ju? robi. — Bardzo wam dzi?kuj? za zaproszenie, ale nieprzepadam za piciem kawy w towarzystwie nieboszczyk?w. Pozw?lcie, ?e jednakwyjd?, zanim nasze drogie w?adze tu przyb?d? i zaczn? mnie podejrzewa?. Wola?bymnie by? wmieszany w duszenie instalator?w sanitarnych... Sk?oni? si? nam wytwornie i bez przesadnego po?piechu, ale stanowczo zawr?ci? do drzwi wej?ciowych. R?wnocze?nie wesz?a pani Glebowa z tac? zastawion? szklankami z kaw?, zrobi?o si? lekkie zamieszanie, bo Leszek, siedz?cy na ?rodku pokoju jakniewzruszona ska?a zdecydowanie utrudnia? komunikacj?. Obie z Alicj? wyjrza?y?myza Markiem. By? ju? przy stole Matyldy, kiedy drzwi otworzy?y si? przed nim iwesz?a w?adza ludowa w ilo?ci trzech os?b, w tym dw?ch w mundurach i jednego wcywilnym ubraniu... Marek zatrzyma? si? gwa?townie, a potem z ci??kim westchnieniem zawr?ci?. Na twarzy mia? wyraz ?agodnej rezygnacji. — Przepad?o — powiedzia? spokojnie. — Fatum. Nie b?dziemy walczy? z przeznaczeniem... Sympatycznie wygl?daj?cy pan w cywilnym ubraniu sta? na ?rodku pokoju iprzygl?da? si? nam w zamy?leniu. Od chwili swego przybycia bez ?adnego truduzdo?a? ustali? kilka fakt?w. Dowiedzia? si?, ?e kierownikiem pracowni jestWitek, Zbyszek jest naczelnym in?ynierem, a Matylda sekretark? i personaln? w jednej osobie. Poj?? te?, ?e nie wszyscy jeste?my zatrudnieni w tym jednympokoju, ?e nieboszczyk Tadeusz pracowa? w s?siednim, a w sali konferencyjnej niepracowa? nikt. Wykry? osob?, kt?ra zawiadomi?a milicj?, bo Alicja przyzna?a si? do tego bez opor?w. Odebra? od Matyldy przysi?g?, ?e nikt obcy nie wchodzi? ani nie wychodzi? z pracowni, po czym za??da? opisania przebiegu wypadk?w i tu gozastopowa?o. Zadziwiaj?cym sposobem wszystkim nagle odj??o mow?. Kilka os?b pr?bowa?o co? powiedzie?, ale po pierwszych s?owach zaczynali si? pl?ta?, milklii spogl?dali na mnie. Wreszcie zapad?a martwa cisza. Bardzo dobrze wiedzia?am, oco im chodzi. Moje idiotyczne wizje pomiesza?y im w g?owach doszcz?tnie i nikt ju? nie by? pewien, co by?o naprawd?, a co ja przedtem wymy?li?am. A przy tymwahali si?, czy nale?y mnie wkopa? opowiadaj?c wszystko od pocz?tku, czy te? raczej trzeba si? ograniczy? do rzeczywistych fakt?w, kt?re z kolei nie bardzodawa?y si? oddzieli? od fikcji. Ja sama dosz?am do wniosku, ?e jak na jedendzie? wyg?upi?am si? dostatecznie i wi?cej nie musz?, wobec czego te? milcza?am. Przedstawiciel w?adzy nie by? ani ?lepy, ani niedorozwini?ty. Znakomiciezauwa?y? rzucane na mnie niepewne spojrzenia drogich przyjaci?? i prawdopodobnienabra? radosnego przekonania, ?e ?ledztwo ma ju? z g?owy. Sta? sobie i r?wnie? milcza?, a ca?y zesp?? wpatrywa? si? w niego w nabo?nym skupieniu. — Ktopierwszy znalaz? zw?oki? — spyta? nagle, zwracaj?c si? do Witka. Witek drgn?? nerwowo. — Nie mam poj?cia — odpar? z zak?opotaniem. I doda?, odwracaj?c si? do mnie: — Joanna?... — Janusz — powiedzia?am ponuro, wyra?nie widz?c, ?e nic mnie ju? nie uratuje. Chc?c nie chc?c b?d? w tej sztuce gra?a g??wn? rol?. Janusz mia? racj?, jestem pierwsza podejrzana... — Jeden z koleg?w — doda?am nie?yczliwie, bo pan w cywilu patrzy? na mnie z pytaniem wyra?nie wypisanym naobliczu. — Siedzi w tamtym pokoju. — Pracuje?!... — krzykn?? Witek z radosn? nadziej?. — Nie, trzyma si? za g?ow? — odpar? rzeczowo Wiesio, kt?ry by? ju? w naszympokoju i wida? postanowi? sobie na wszelki wypadek trwa? przy ?cis?ej prawdzie.Pan w cywilu zwr?ci? si? zn?w do Witka: — Prosz? spowodowa? powr?t wszystkich naswoje miejsca. Chcia?bym zobaczy? biuro w normalnym stanie. W normalnym stanierzadko kto siedzia? na swoim miejscu, ale skoro on to sobie tak wyobra?a?, to nie mieli?my zamiaru wyprowadza? go z b??du. Poganiani przez Witka, kt?ry naglezrobi? si? demonstracyjnie praworz?dny, ruszyli?my ku drzwiom, podtrzymywani naduchu nadziej?, ?e je?li co? ciekawego zdarzy si? w innym pomieszczeniu,wsp??pracownicy niew?tpliwie nam to przeka??. Na razie nasz zesp?? by? wygranyz. uwagi na usytuowanie Janusza. Pos?usznie weszli?my do siebie. Nikt z nas niepami?ta? o jednym skromnym drobiazgu. Nie dalej jak poprzedniego dnia op?tanychandr? Leszek namalowa? monstrualnych rozmiar?w obraz na wielkiej p?yciepil?niowej. Ca?y dzie? nic innego nie robi?, tylko malowa?. Znali?my ju? jegonastroje i nawet Witek, widz?c jego zaj?cie, nic nie m?wi?, machn?wszy r?k? z rezygnacj?, bo wiedzia?, ?e i tak w tym stanie ducha ?adnego po?ytku by z niegonie by?o. Obraz, utrzymany w ?ywych kolorach, przedstawia? potworn? mord? z wyszczerzonymi z?bami, do kt?rej by?a doczepiona figura, maj?ca zapewnewyobra?a? kobiet?. W dole obrazu znajdowa?o si? co?, co przypomina?o zmaltretowanego, kl?cz?cego osobnika p?ci m?skiej, z g?b? zwyrodnia?ego kretyna,w kt?rego g?ow? kobieta owa wbija?a wielki gw??d?. Jakby ma?o by?o tej makabry,po opuszczonej r?ce kobiety zbiega?y w d??, do kl?cz?cego osobnika ca?e stada bia?ych myszek. Straszliwe to dzie?o sta?o oparte o ?cian? na wprost naszychdrzwi wej?ciowych. Pan w cywilu wszed? i zatrzyma? si? nagle, bowiem pierwsz? rzecz?, na jak? pad?o jego oko, by? w?a?nie ?w obraz. Wbrew naszym nadziejom niekrzykn?? i nie uciek?, przyblad? tylko nieco i przez dobr? chwil? nie m?g? wydoby? z siebie g?osu. Wreszcie odetchn?? g??boko, oderwa? wzrok od wstrz?saj?cej dekoracji, rozejrza? si? po pokoju i dostrzeg? Janusza. Obok Janusza, przede mn?, znajdowa?o si? puste miejsce nieobecnego Witolda, kt?rysiedzia? na desce. Brzmi to nieco dziwnie, ale jest faktem. Twierdzi?, ?e ma jaki? szczeg?lny gatunek reumatyzmu, kt?ry pozwala mu zgina? nogi tylko podjednym okre?lonym k?tem, a ka?dy inny k?t wygi?cia powoduje niezno?ne b?le w kolanach. Zwyk?e krzes?a, stoj?ce na pod?odze, by?y za niskie do sto??w kre?larskich, nasze kr?cone krzes?a, odpowiednio wysokie, si?? rzeczy zmienia?ymu ?w k?t w nogach, wobec czego po?o?y? na pod?odze desk? kre?larsk?, na niejpostawi? zwyk?e krzes?o i tak siedzia?. K?t mia?, wysoko?? mia? i wszystkoby?oby dobrze, gdyby nie to, ?e deska pod sto?em, prawie niewidoczna, ale za towystaj?ca, tworzy?a co? w rodzaju niskiego stopnia, o kt?ry si? ka?dy potyka?. Z szalonym zaciekawieniem przygl?dali?my si? teraz, czy panu w cywilu uda si? unikn?? tej pu?apki, czy nie. Otrz?sn?wszy si? z wra?enia wywo?anego arcydzie?em Leszka, nie spodziewaj?c si? zapewne ju? niczego gorszego podszed? do Janusza i zatrzyma? si? przy jego stole. — To pan znalaz? zw?oki? — pyta?. Janusz trwaj?cydot?d w niezmienionej, dramatycznej pozycji, podni?s? g?ow? i rozejrza? si? b??dnie woko?o. — Nie ma pan papierosa? — spyta?. Wygl?da?o na to, ?e tre?? s??w przedstawiciela w?adzy jeszcze do niego nie dotar?a. Przedstawiciel w?adzywestchn?? ci??ko, wyj?? papierosy i obaj zapalili. — Pan si? o co? pyta?? — ockn?? si? nagle Janusz. — Tak, pyta?em, czy to pan znalaz? zw?oki. — Zw?oki? Tadeusza? A ja, ja, niech to jasny szlag trafi!... — Niech pan opowie,jak to by?o. S?uchali?my z ogromnym zainteresowaniem, bo dotychczas nikt si? jeszcze zJanuszem nie zdo?a? porozumie? i byli?my zar?wno zaciekawieni, jak izaniepokojeni tym, co te? on mo?e powiedzie?. — No co jak by?o, zwyczajnie — odpar? niech?tnie Janusz. — Poszed?em do tej cholernej sali konferencyjnej... — Po co pan tam poszed?? — A bo ja wiem? Diabli mnie zanie?li, wida? mia?em za?mienie umys?u! — Po ochron? przeciwpo?arow? — podpowiedzia?am ponuro. — Co? A tak, s?usznie, po Dzienniki Ustaw z ochron? przeciwpo?arow?. Zupe?nie zapomnia?em, ?e Tadeusz tam le?y... — Jak to? — przerwa? mu szybko pan w cywilu. — To pan o tym wiedzia?? — No jasne, przecie? od pocz?tku Joanna m?wi?a, ?e Tadeusza zadusili w sali konferencyjnej... S?abo mi si? zrobi?o. Janusz najwyra?niej w ?wiecie zwariowa? od wstrz?su. Ju? chyba nic gorszego nie m?g? wymy?li?, ni? akurat w tej chwili pomiesza? fikcj? z rzeczywisto?ci?! Zamar?am, ?miertelnie sp?oszona, i nie przychodzi?o mi do g?owyabsolutnie ?adne wyj?cie. Pan w cywilu spojrza? na mnie dziwnym wzrokiem.Mo?liwe, ?e po chwili za?ama?abym si? pod ci??arem tego spojrzenia i wzi??a na siebie nie pope?nion? zbrodni?, gdyby nie uratowa? mnie Wiesio, kt?ry,u?wiadomiwszy sobie absurdalno?? sytuacji, wyda? z siebie kr?tki chichot. Chichot zabrzmia? i?cie szata?sko, tote? pan w cywilu spojrza? na niego zniesmakiem. To mi pozwoli?o szybko popuka? si? w g?ow? na konto wpatrzonego wemnie baranim wzrokiem Janusza. — Kretynie, oprzytomnij! — wysycza?am jadowicie.Pan w cywilu otworzy? usta, ale nie zd??y? si? odezwa?, bo z kolei wyst?pi? nagle Leszek. — Najmocniej pana przepraszam — powiedzia? wdzi?cznie i rzewnie. — Czy mo?na wiedzie?, w jakiej pan jest randze? Bo niew?tpliwie jest pan wjakiej?, a ja chcia?bym m?c pana tytu?owa? nawet w my?lach, z uwagi na to, ?e jednak wszyscy w ?yciu zajmujemy jakie? miejsce i nie powinni?my wykracza? pozaramy, nie mo?emy, cho?by?my nawet chcieli, ?ycie, c??, takie jest ?ycie... M?wi? to wszystko ze ?mierteln? powag? i jednym ci?giem i wreszcie go, szcz??liwie,zatchn??o. Istny ob??d! Dla Leszka takie dziwne uwagi by?y chlebem powszednim iwyg?asza? je w najlepszej wierze, ale pan w cywilu nie musia? o tym wiedzie?! Jedyne, co teraz mo?na by?o przewidywa?, to to, ?e oskar?? nas o kpiny z w?adzy.Pan w cywilu przyjrza? si? uwa?nie Leszkowi, na kt?rego twarzy widnia?o przygn?bione zamy?lenie. — Kapitan — powiedzia? kr?tko po chwili milczenia izwr?ci? si? zn?w do Janusza, powoli odzyskuj?cego przytomno??. — No wi?c, jak toby?o? Sk?d pan wiedzia?, ?e tam le?y denat? — O to chodzi, ?e w?a?nie nie wiedzia?em — odpar? Janusz z gniewem. — Gdybym wiedzia?, tobym tam przecie? nie poszed?, poczeka?bym, a? si? kto inny wyg?upi ze znajdywaniem zw?ok! — Jak to,przed chwil? pan powiedzia?, ?e pan o tym zapomnia?! — No, bo rzeczywi?cie zupe?nie zapomnia?em o tej ca?ej hecy z zamordowaniem Tadeusza i jak tamwszed?em, to mnie trzasn??o jak grom z jasnego nieba! Cud, ?e mnie szlag nietrafi?! — Zaraz, spokojnie — kapitan obejrza? si?, si?gn?? po krzes?o Witolda,potkn?? si? wreszcie o jego desk? na pod?odze, opar? si? r?k? o rajzbret,przechyli? rajzbret, w ostatniej chwili chwyci? butelk? z tuszem, kt?razje?d?a?a po pochylonej p?aszczy?nie, hukn?? ?okciem w moj? lamp? i wr?ci? do r?wnowagi. Usiad? na krze?le Witolda, na jego podwy?szeniu, odetchn?? i rzuci? okiem na tw?rczo?? Leszka. — Zaraz, spokojnie — powt?rzy?. — Niech pan m?wija?niej. Co pan wiedzia? o tym morderstwie przed odkryciem zw?ok? — Nic. — Co? — Nic. — Przecie? pan m?wi, ?e pan wiedzia?! Janusz patrzy? na niego wyra?nie stropionyi nieco sko?owany. — Ja m?wi?, ?e wiedzia?em? — zdziwi? si?. — No to musia?em chyba co? pokr?ci?. My?my w og?le wszyscy wiedzieli tylko to, co Joannawymy?li?a. Nie, teraz ju? wszystko si? pomiesza?o, Joanna, wyja?nij to temupanu, ja nie potrafi?! — Niemo?liwe — odpar?am wprawdzie przygn?biona, alestanowczo. — Tego si? nie da wyja?ni? normalnemu cz?owiekowi. I w og?le niewyr?czaj si? mn?, jak ci? ten pan pyta, to odpowiadaj. — Co ja mam odpowiada?,jak ja ju? sam nic nie wiem! — A co pani o tym wiedzia?a? — spyta? kapitan ostro, przygl?daj?c mi si? coraz bardziej nie?yczliwie. — Nie wiem — wyzna?am w przyp?ywie szczero?ci. — Przypuszczam, ?e nic. Gdybym co? wiedzia?a, to przecie? nie wyg?upia?abym si? tak przera?liwie, ?eby to rozg?asza? awansem po ca?ej pracowni! Kapitan zacz?? nabiera? coraz dziwniejszego wyrazu twarzy. Nie wiadomo, czemu zn?w rzuci? okiem na nieszcz?sny obraz i spyta? Janusza: — Kiedy pan tam poszed?? W tym momenciedo pokoju wszed? Jarek z zespo?u kosztorys?w. — Bardzo przepraszam — powiedzia? gdzie? w przestrze? mi?dzy Januszem a kapitanem. — Janusz, do ciebie przysz?o dw?ch facet?w z gumy. Nie wiem, co zrobi?. Kapitan nagle zamkn?? oczy, aleszybko je otworzy?, bo zadziwiaj?ca informacja Jarka poderwa?a Janusza z miejsca. — Rany boskie! — j?kn??, chwytaj?c si? za g?ow?. — Cholera ci??ka! Ju? nie mieli kiedy przyj??!? — Chwileczk? — powiedzia? kapitan bezradnie. — Co przysz?o?... — Dw?ch z gumy — powt?rzy? Jarek. — Diabli ich nadali!...-j?cza? Janusz. — Co to znaczy? Z jakiej gumy?!... — Wszystko jedno! — krzykn?? Janusz w rozpaczy. — Rany boskie! Witek ichwidzia?? — Kto ich wpu?ci??! — krzykn?? kapitan, rezygnuj?c wida? na razie ze sprecyzowania rodzaju gumy. — Nikt, czekaj? w holu i cholernie si? awanturuj?... — A jeszcze przyjdzie piwo — powiedzia? Leszek proroczo i z ponur? satysfakcj?. Janusz wpad? w ostateczn? panik?. — O rany, to koniec!! Panie w?adzo, ja z nimimusz?!... Jarek, id? do nich, powiedz, ?e zabili Tadeusza, nie, powiedz, ?e to mnie zabili, Witka zabili, wszystkich zabili! Niech id? do diab?a, jutrowszystko dostan?, tylko niech zamkn? g?b? i niech mu si? nie pokazuj? na oczy! — O co tu chodzi?! — krzykn?? kapitan, wyra?nie trac?c zimn? krew. — Nigdzie panteraz nie p?jdzie, z nikim pan nie b?dzie rozmawia?! Tu jest ?ledztwo, nierozumie pan tego?!... — Sodoma i Gomora — . powiedzia? Wiesio uszcz??liwiony.Wszystko razem, rzeczy, ludzie i zbiegi okoliczno?ci, sprzysi?g?o si?, ?ebyzrobi? jak najwi?ksze zamieszanie. Dziwaczna zbrodnia na terenie miejsca pracyoszo?omi?a nas i nikt jeszcze na razie nie zdawa? sobie sprawy ze skutk?w, jakiemog?a mie? w dalszej przysz?o?ci. Jeden skutek si? w?a?nie objawi?. Z r??nychprzyczyn pracownia nie by?a w kwitn?cym stanie. Projekty dla ZjednoczeniaPrzemys?u Gumowego i Przemys?u Piwowarskiego by?y op??nione, co poci?ga?o za sob? liczne wizyty rozw?cieczonych przedstawicieli inwestora. Zar?wno owewizyty, jak i op??nienia Janusz i Leszek starannie ukrywali przed Witkiem,usi?uj?c za?atwi? rzecz drog? nieoficjaln?, znacznie bezpieczniejsz? od oficjalnej. Op??nion? dokumentacj? dostarczali kawa?kami i w?a?nie teraz mieli na uko?czeniu od dawna obiecywane resztki, po kt?re przedstawiciele owej gumy ipiwa chcieli si? zg?osi? poprzedniego dnia. W?r?d tysi?cznych umizg?w zostaliprzestawieni na dzi?, a dzi? w?a?nie kto? udusi? Stolarka! Zrozpaczony Januszzg?upia? z tego do reszty, Jarek na ?rodku pokoju patrzy? na nas w bezmy?lnymot?pieniu, kapitan by? bliski apopleksji, a w holu czekali faceci z gumy. Niepozosta?o nam nic innego, jak tylko wyja?ni? w?adzy dramatyczn? sytuacj?. — M?w,Januszek — powiedzia?am zach?caj?co, bo zgn?biony Janusz wyra?nie si? waha?. — Lepiej przyzna? si? do wszystkiego ca?emu regimentowi milicji ni? Witkowi. Zatruje ci ?ycie... — Mo?e masz racj? — westchn?? Janusz i zacz?? relacj?, wkt?rej z zapa?em wzi?li?my udzia? wszyscy, usi?uj?c opowiada? mo?liwie przyst?pnie i zrozumiale. Po d?ugich i obrazowych wyja?nieniach kapitan wreszcieprzej?? si? tematem. — Dobrze, rozumiem — powiedzia?. — Niech pan sobie z nimiporozmawia, ale w mojej obecno?ci. Jak pan si? z nimi dogada, to ju? nie mojarzecz, chod?my, za?atwimy to od razu. Janusz uczyni? nagle ruch, jakby chcia? mu si? rzuci? na szyj?, ale zamiast tego zerwa? si? z miejsca i wypad? z pokoju.Kapitan po?piesznie wypad? za nim. Nast?pnych kilka chwil ujawni?o now? komplikacj?. ! Ci?gle jakby nieco oszo?omiony Jarek usiad? i wytrzeszczy? na nas oczy z wyrazem os?upienia. — S?uchajcie, co si? tu dzieje? Na cyku troch? jestem, przed chwil? przyszed?em i ju? sam nie wiem, czy to ja jestem takipijany, czy wszyscy powariowali. Rzeczywi?cie, Stolarek co? tego?... — Nie tylkoco?, ale nawet zupe?nie. Za?atwiony odmownie. — Niech ja skonam — powiedzia? Jarek, baraniej?c jeszcze bardziej. — A kto go wyko?czy?? — Prawda! — przypomnia?am sobie. — Panie Jarku, to pana nie by?o? Jarek si? wyra?nie stropi?. — Kiedy w?a?nie o to chodzi, ?e by?em... — Jak to?... — No, urz?dowo by?em, a nieurz?dowo wr?cz przeciwnie. Po cichu sobie wyszed?em,jak Matylda by?a u Witka w gabinecie, i teraz nie wiem, co zrobi?. Przyzna? si?,czy nie... — Nie wpisa?e? si? do ksi??ki wychodk?w? — No pewnie, ?e nie! Za choler? nie wiem, co zrobi?... — Lepiej m?w prawd? — poradzi? mu Wiesio. — Je?eli w tym czasie nic nie ukrad?e? na mie?cie, to mo?esz si? przyzna?, ?e ci? nie by?o. — Ukra?? nie ukrad?em, aleubija?em jeden interes taki troch? nie tego... — Ale jak ci? nie by?o, to nie mog?e? za?atwi? Tadeusza. Masz alibi. — Ale jak powiem, ?e mnie nie by?o, to musz? to udowodni?. Jak? — Nie masz ?wiadk?w? — Mam, tego jednego, z kt?rym ubija?em interes. On si? za nic w ?wiecie do mnie nie przyzna. — No to rzeczywi?cie le?ysz martwym bykiem. Ubi?e? go chocia?? — Ubi?em, cholera, i nawet wzi??em pieni?dze... — Nie?! — krzykn?? Leszek i zerwa? si? z miejsca. — I dopiero teraz to m?wisz?Pi?? st?w do pierwszego! — Z byka spad?e?? Co ty my?lisz, ?e ja bank ograbi?em czy co? Dwie maksymalnie. Krakowskim targiem stan?li na dw?ch i p??. Leszek schowa? pieni?dze i pokr?ci? g?ow?. — Mo?e i rzeczywi?cie lepiej, ?eby? si? nie przyznawa?. Ostatecznie kiedy? to si? przecie? wyja?ni. — A kto to m?g? zrobi?? Jak my?licie? — No prosz? — powiedzia? Wiesio z g??bokim zadowoleniem. — Nareszcie mamy pow?d,?eby si? nad tym rzeczywi?cie zastanowi?. Zacz?li?my si? zastanawia?, rzucaj?c r??ne przypuszczenia r?wnie chaotyczne jak g?upie, streszczaj?c jednocze?nie Jarkowi przebieg wydarze?. Wracaj?cy z Januszem kapitan przerwa? nam te rozwa?ania i wyp?oszy? Jarka z pokoju. Na twarzy Janusza malowa?a si? g??boka ulga i by? ju? z kapitanem wyra?nie zaprzyja?niony. — No to mo?e teraz zaczniemywszystko od pocz?tku — powiedzia? przedstawiciel w?adzy, siadaj?c zn?w na miejscu Witolda. — Kto w rezultacie odkry? zbrodni?, pan czy pani? — Januszoczywi?cie, ju? pan s?ysza?. Poszed? do sali konferencyjnej i znalaz? zw?oki. Rzecz w tym, ?e to wszystko by?o wcze?niej omawiane z licznymi szczeg??ami. — Co by?o omawiane? — No zbrodnia. Jeszcze za ?ycia Tadeusza i nieboszczyk sam bra? w tym udzia?. — Nic nie rozumiem — powiedzia? kapitan niecierpliwie. — Obawiam si?, ?e b?dziemymusieli przyst?pi? do przes?uchania. Jak si? pani odpowiedzi zacznieprotoko?owa?, to b?dzie pani m?wi? z wi?kszym sensem. — Nawet gdyby pan je ry? w kamieniu, to sensu pan w nich nie znajdzie, bo to jest za g?upie, ?eby w tomo?na uwierzy?. My?l?, ?e trzeba panu jako? wyt?umaczy? od pocz?tku... W trakcie opisywania kapitanowi poczyna? mojej rozszala?ej wyobra?ni dokonali?my licznychcennych odkry?. Najpierw ustalili?my godzin? znalezienia zw?ok. Jak si? okaza?o, tu? przed wyj?ciem Janusza z pokoju Wiesio nastawi? radio, przy czym spojrza? na zegarek i stwierdzi?, ?e by?o dziesi?? po pierwszej. M?wi?c o tym, wsta? i urz?dzi? przedstawienie, odtwarzaj?c swoje dalsze czynno?ci, w kt?rych sk?ad wchodzi?o narysowanie dwunastu k??ek r??nej wielko?ci. Narysowa? te k??ka w skupieniu i z szalonym zainteresowaniem. Chyba jeszcze nigdy kre?lenie drzew na planie zagospodarowania terenu nie by?o dla nikogo tak? atrakcj?! Za pomoc? dwunastu k??ek stwierdzili?my, ?e Janusz wyszed? z pokoju o trzynastejtrzyna?cie, po czym natychmiast dokona? swojego makabrycznego odkrycia.Ustawienie w czasie ?ywego Tadeusza by?o nieco trudniejsze. Leszek wr?ci? z miasta dok?adnie w chwili, kiedy grali hejna?. O wp?? do dwunastej Jadwigapyta?a mnie o godzin?. Nieboszczyk Stolarek by? w naszym pokoju i sprzecza? si? o swoj??mier? pomi?dzy pytaniem Jadwigi a powrotem Leszka. Tym razem jazrobi?am ma?o ruchliwe przedstawienie, przypomniawszy sobie skarp?, kt?r? wtedykre?li?am. Odtworzywszy j?, dosz?am do wniosku, ?e po raz ostatni widzieli?myTadeusza oko?o jedenastej czterdzie?ci pi??. — Czyli prawie p??torej godziny — powiedzia? kapitan w zamy?leniu. — Jak to jest mo?liwe, ?eby przesz?o godzin? le?a? w waszym biurze trup i ?eby nikt tego nie zauwa?y?? — Cicho le?a?, to si? nie rzuca? w oczy... — mrukn?? Leszek r?wnie? w zamy?leniu. Spojrzeli?my naniego z niesmakiem i wyja?nili?my kapitanowi, ?e sala konferencyjna przewa?nie stoi pustk? i nikt si? tam nie p?ta. Chyba ?e si? przeprowadza jakie? radytechniczne, koordynacje mi?dzybran?owe, rozmowy z inwestorami albo kto? chce z kim? spokojnie pogada?. Niekiedy panuje tam okropny rejwach, ale bywaj? dni, ?e ?ywa dusza do niej nie zajrzy. Gdyby nie to, ?e Januszowi akurat by?y potrzebneDzienniki Ustaw, zbrodnia mog?aby zosta? odkryta dopiero nast?pnego dnia rano wczasie sprz?tania przez pani? Glebow?. — To mo?e i lepiej, ?e ja go znalaz?em? — powiedzia? Janusz z pow?tpiewaniem. — Jakby tak pad?o na pani? Glebow?, to niewiadomo, czyby?my nie mieli dw?ch nieboszczyk?w? — Na pewno lepiej — stwierdzi? stanowczo kapitan. Nast?pnym odkryciem, jakiego dokonali?my, by? fakt zagini?cia z tablicy og?osze? pisanych przez Wiesia kartek. Z pewno?ci? nie zabra? ich Witek, kt?ry odnosi? si? do naszej tw?rczo?ci z najwy?szym wstr?tem i nigdy niedotyka? w?asnor?cznie ?adnego z przedmiot?w, wywieszanych tam przez nas. Nikt znas czworga ich nie rusza?, musia? je zdj?? kto? inny. — Najpewniej W?odek — powiedzia? Wiesio. — Rzucali?my tam na niego podejrzenia. — Co? ty — odpar?am z niesmakiem. — Jajkami na twardo?... — Jajkami, nie jajkami, m?g? to uzna? za niebezpieczne dla siebie. — Toby je jeszcze gwo?dziami przybi?, ?eby m?c potemniewinnie cierpie?. Przecie? to masochista! Ju? pr?dzej Zbyszek, bo jemu si? ta ca?a zbrodnia od pocz?tku nie podoba?a. — A ja wam m?wi?, ?e zdj?? sam morderca — o?wiadczy? stanowczo Leszek. — Sk?d wiesz? — zainteresowa? si? Janusz. — Powiedzia? ci to? Leszek spojrza? na niego z wy?szo?ci?. — My?le? trzeba,panowie, tu — to m?wi?c poklepa? si? po czole. — Musia? zdj?? kto?, komu na tym zale?a?o. Witkowi, owszem, zale?a?o, ale sami wiecie, ?e raczej by sobie r?k? odr?ba?, ni? dotkn?? czego? takiego. Zbyszek jest ostatnio zdenerwowany ig?upstwa mu nie w g?owie. A ca?a reszta pr?dzej by tu co? dowiesi?a, ni? zdj??a. Jeden morderca mia? pow?d, a jaki, to ju? nie wiem. — To pan istotnieekstraordynaryjnie wymy?li? — powiedzia?am pogardliwie. — Pewnie, z pani? si? r?wna? nie mog?. Ju? jak pani co wymy?li, to rzeczywi?cie ho, ho! Wszystkie terozwa?ania prowadzili?my w tonie mi?ej, towarzyskiej konwersacji, zupe?nie nie przypominaj?cej ?ledztwa. Kapitan, o kt?rym niemal zapomnieli?my, siedzia? i przys?uchiwa? si? w milczeniu, z rzadka tylko wtr?caj?c jakie? pytanie.R?wnocze?nie pilnie nam si? przygl?da?. — A jak pa?stwo my?licie — powiedzia? wreszcie z ?agodnym zaciekawieniem. — Dlaczego go zamordowa?? Kto mia? jaki? pow?d? Patrzyli?my na niego nic nie m?wi?c, bo odpowied? na to pytanie by?a szalenie skomplikowana, Dlaczego w?a?ciwie Tadeusz zosta? zamordowany?... — Panimia?a pow?d — powiedzia? nagle Leszek jadowicie, spogl?daj?c na mnie. . — Jaki?!... — Jak to jaki? ?eby wywo?a? sensacj?, udowodni? swoje talenty jasnowidza... czyjasnowidzowej?... Jak to si? m?wi? I przej?? do potomno?ci... — Do potomno?ci to pan przejdzie jako naczelny g?upek naszych czas?w — powiedzia?am gniewnie. — Musia?abym upa?? na g?ow?, ?eby dusi? Tadeusza. Da?abym nie wiem co za jegozmartwychwstanie! — Dlaczego? — spyta? ostro kapitan.Zamilk?am, uprzytomniwszy sobie, ?e zasadniczy dow?d mojej niewinno?ci, przyczyn?, dla kt?rej ?yczy?abym Tadeuszowi najd?u?szego ?ycia i najwi?kszego wtym ?yciu powodzenia, musz? starannie ukry? przed w?adzami ?ledczymi. Za nic w?wiecie nie mog? si? do tego przyzna?! Milcza?am, a tamci trzej, zorientowaninieco w moich kontaktach z nieboszczykiem, przygl?dali mi si? z zaciekawieniem i niepokojem. — On robi? moje instalacje — powiedzia?am powoli po namy?le. — Termin nam wisi nad karkiem, je?li teraz kto? to b?dzie po nim przejmowa? i zapoznawa? si? z tematem, to krewa. Nawalimy, jak B?g na niebie. — No, chyba ?mier? projektantazwalnia z terminu? — Nie, drogi panie, nie zwalnia — odpar?am smutnie, przypominaj?c sobie nasze wszystkie wielokrotnie powtarzane dowcipy, ?e g??wny projektant, okre?laj?c termin, powinien „przewidzie? wszystkie mo?liwe kataklizmy z w?asn??mierci? w??cznie. By?am w tym przypadku g??wnym projektantem. G?upie dowcipy sta?y si? koszmarn? rzeczywisto?ci?... — No tak... — powiedzia? kapitan. — A inni? — Diabli wiedz? — odpar? Janusz. — Rany boskie, co tu si? b?dzie dzia?o! Guma,piwo, twoje osiedle, przedszkole Witka... Wszystko, co robi? Tadeusz! Straszne rzeczy! — Z tego wida?, ?e dla dobra biura powinien raczej ?y? — stwierdzi? kapitan. — My?l?, ?e jak znajdziemy pow?d zab?jstwa, to znajdziemy i sprawc?. — Niech pan nie b?dzie taki pewny — powiedzia?am uprzejmie i lekkomy?lnie. — Dlaczego pani tak s?dzi? — No, tak jako?... Mam przeczucie... — Aha, pani przeczucia s? szalenie interesuj?ce, jak wida?. Zw?aszcza ?e si? dziwnie sprawdzaj?. My?l?, ?e sobie jeszcze porozmawiamy, na razie zechc? pa?stwo uprzejmie zosta? na swoich miejscach... Podni?s? si? i wychodz?c z pokoju, w drzwiach, odwr?ci? si? jeszcze raz i przyjrza? si? arcydzie?u Leszka d?ugim, przeci?g?ym spojrzeniem... — No i co teraz? — spyta? Janusz. Siedzia? przy swoim stole odwr?cony ty?em do deski i pali? jednego papierosa za drugim, patrz?c na nas niepewnie. Wiesiomiesza? patykiem tusz w ka?amarzu, dosypuj?c do niego po trochu grafitu zo??wka. Tylko wstrz?s wywo?any niecodzienn? sensacj? sprawi?, ?e nikt z nas nie zaprotestowa? przeciwko tej czynno?ci, bo zazwyczaj pilnowali?my tuszu jak oka wg?owie. Ci?gle go brakowa?o, a dysponuj?ca wszystkimi materia?ami Matylda dopr??b o butelk? tuszu odnosi?a si? tak, jakby nas podejrzewa?a o wypijanie goalbo wylewanie za okno. Leszek rysowa? mi?kkim o??wkiem jakie? gryzmo?y na niedoko?czonym rysunku, przypi?tym na desce. — Trzeba si? zastanowi? — powiedzia? stanowczo. — To jest powa?na sprawa, ?adne tam takie ?michy-chichy. Mo?e tu kto? ma obsesj? i Tadeusz to tylko pocz?tek? Kolejno podusi nas wszystkich? — Mo?e drog? eliminacji? — zaproponowa? Wiesio. — Ja mam alibi — o?wiadczy?am stanowczo. — Od przyj?cia Tadeusza do wyj?cia Janusza nie ruszy?am si? z miejsca, co milicja, mam nadziej?, wykryje. Wierz? we w?adz? ludow?. On ma racj?, my?lmy! — Szczerze m?wi?c, to ja wierz?, ?e to nie ty — przyzna? uczciwie Janusz. — Ile ci nieboszczyk by? jeszcze winien? — Pi?? i p?? patyka. Mog? teraz na tym krzy?yk po?o?y?. — A mo?esz, mo?esz. Wprawdzie jeste? niepoczytalna, ale nie wierz?, ?eby? z lekkim sercem traci?a tyle forsy. Nie, nie zabi?a? go, ja ci to m?wi?! — No widzisz, to ja odpadam. Jed?my dalej. Sk?d zacz??? — Kolejno, pokojami — powiedzia? Wiesio. — Ja nie! — Tak to ka?dy mo?e powiedzie? — odpar? Leszek z dezaprobat?. — Udowodnij, ?e to nie ty. — W Polsce Ludowej trzeba udowodni? win?, a nie niewinno??! — A jatwierdz?, ?e to on! No i co? — Wiesiu, na lito?? bosk?! Mam nadziej?, ?e to nie ty! Udowodnij mu! — Nie mog? — powiedzia? Wiesio niepewnie. — Wychodzi?em z pokoju. — No to co? Janusz te?wychodzi? i Leszek te?... — Zaraz, czekajcie! Obliczmy mo?e sobie od razu, kiedy kto z nas wychodzi?, czyto si? zgadza... Po?piesznie zacz?li?my sobie przypomina? swoje czynno?ci, przyczym bezcennym skarbem okaza?o si? radio. Janusz podni?s? si? z miejsca przys?owach: „... kt?rych wymagaj? pomieszczenia dla knur?w...” i po drodzeprzestawi? na inn? Warszaw?. Leszek wyszed? w czasie ?piewu Ireny Santor, awr?ci? na samym pocz?tku zapraszania do aparat?w klas sz?stych i si?dmych.Wiesio Iren? Santor przesiedzia?, a za to od pocz?tku do ko?ca straci? Fogga.Mieli?my aktualn? pras? i na podstawie programu radiowego bez trudu uzyskali?mydok?adne godziny ich w?dr?wek po biurze. Okaza?o si?, ?e wszyscy trzej mieliszans? zamordowania Tadeusza. — W?a?ciwie to wybroni? si? m?g?by tylko Leszek — przyzna? Wiesio. — On by? najmniej zorientowany w temacie. Jak omawiali?my tomorderstwo, to go jeszcze nie by?o. — A co? — zaciekawi? si? Leszek. — Tak dok?adnie si? wszystko zgadza? — Jak w pysk da? — powiedzia? Janusz. — M?wi? ci, przewidzia?a ka?dy szczeg??,jakby by?a przy tym. Leszek wpatrzy? si? we mnie z wyra?nym podziwem. Bardzozdegustowana przerwa?am mu t? kontemplacj?. — No dobrze, to trzech podejrzanychju? mamy. Szukajmy dalej, mo?e teraz od g?ry. Witek? Popatrzyli?my na siebie wzamy?leniu. — Kto wie? On wygl?da na zdolnego do czego? takiego.. Niby takig?adki, maminsynek, a w gruncie rzeczy zimny zbrodniarz. — I to nawet do niegopasuje... Tylko dlaczego? Motyw? .— A kto z was mo?e powiedzie?, ?e go dobrze zna? Kto wie, co on robi? — Zprzyczyn s?u?bowych go nie wyko?czy?, w to ju? nie uwierz?. Musia?by mie? z nim jakie? kontakty prywatne... — A sk?d wiesz, ?e nie mia?? .— A sk?d wiesz, ?e mia?? — Czekajcie — powiedzia? nagle Janusz. — Mnie co? chodzi po g?owie... — Insekty?... — zaniepokoi? si? Leszek. — Nie, czekaj, co? mi si? tak majaczy... Ja ich chyba widzia?em razem pozabiurem i nie w godzinach pracy... Nie mog? sobie przypomnie?... — Wysil umys?,bo to bardzo wa?ne. — Dlaczego wa?ne? Co z tego, ?e ich widzia?? Nie mog? razem chodzi? po mie?cie? Janusz podni?s? g?ow? i spojrza? na mnie. Patrzy?am na niego przez ca?y czas idam sobie g?ow? uci??, ?e my?leli?my o tym samym. O bardzo niemi?ej sprawie, okt?rej ani Leszek, ani Wiesio nie wiedzieli. — Ma?o prawdopodobne — powiedzia?am w odpowiedzi na jego spojrzenie. Januszniech?tnie pokr?ci? g?ow?. — Diabli go wiedz?. No, ja za niego r?czy? nie b?d?... — Bardzo dobrze, jest czwarty podejrzany — powiedzia? Wiesio z zadowoleniem. — Nast?pny kto? Zbyszek? — Gdyby to pani zw?oki tam le?a?y — o?wiadczy? Leszek,milkn?c na chwil? i wyra?nie delektuj?c si? t? my?l?. — Gdyby to pani zw?oki... .— .. tam le?a?y — podpowiedzia? Wiesio. .— .. to got?w by?bym nawet przysi?ga?, ?e to Zbyszek! — Nie — zaprzeczy? Janusz. — Wykluczone. Gdyby go Zbyszek zabi?, to ja wamm?wi?, ?e on by si? do tego przyzna?. To jest taki facet, ?e w zdenerwowaniu zadusi?by ca?y personel, a potem sam odda?by si? w r?ce milicji. — A dziecko? — zaprotestowa?am. — Co dziecko? — Zbyszka dziecko. My?licie, ?e on by dopu?ci? do tego, ?eby jego syn ?y? z pi?tnem ojca mordercy?! — A rzeczywi?cie, masz racj?. To co?... Po d?ugich wahaniach przyj?li?my jednak kandydatur? Zbyszka, chocia? nie mogli?my znale?? dla niej ?adnego rozs?dnego uzasadnienia. Ale jego charakterpozwala? mu przypisa? zab?jstwo w afekcie, wi?c nie mogli?my z niego tak od razuzrezygnowa?. Nast?pnie wzi?li?my si? za reszt? architekt?w, z kt?rychuniewinnili?my jedynie Alicj?. Z zespo?u konstrukcyjnego Anka odpad?a, natomiastKacper zosta? przyj?ty przez aklamacj?. Z sanitarnych nieboszczyk zosta? automatycznie wykluczony, Andrzejowi dali?my spok?j, wiedz?c, ?e czeka? w?a?nie na robot? od Tadeusza i zosta? tylko Stefan. Z elektryk?w Kajtka przyj?li?my dokolekcji rado?nie, a o W?odka wybuch?a pot??na awantura. Leszek i Janusz opowiadali si? za jego niewinno?ci?, natomiast my oboje z Wiesiem ods?dzali?mygo od czci i wiary. W rezultacie stan??o na tym, ?e jest najbardziej podejrzanyze wszystkich. — Kosztorysy — powiedzia?am. — Danka, moim zdaniem, odpada, aJarka nie by?o, nie ma o czym m?wi?. Administracja! — Olgierd! — krzykn?li wszyscy trzej r?wnocze?nie. — Dlaczego? — zdziwi?am si?, bo g??wny ksi?gowyjako? mi nigdy nie wygl?da? na zbrodniarza. — Ka?dy g??wny ksi?gowy musi by? podejrzany — o?wiadczyli mi na to i musia?am si? zgodzi?. Nast?pnieuniewinnili?my jeszcze Wiesi? i Jadwig?, uznawszy, ?e ?adna z nich nie da?abyrady Tadeuszowi. To nam pozwoli?o przy okazji nabra? nowych w?tpliwo?ci. — Ja tego nie rozumiem — powiedzia? Janusz z niesmakiem. — Jak on m?g? da? si? tak g?upio udusi?? Nawet niech b?dzie od ty?u, to jak? — Zwyczajnie — odpar? Leszek. — Jak ci zarzuc? sznurek od ty?u i zacisn?, to co zrobisz? — Odwr?c? si? i dam ci w mord?. Mo?esz by? pewien, ?e zd???! — Fig?, zd??ysz. Spr?buje-No spr?buj! Od s?owa do s?owa przyst?pili do odtwarzania zbrodniczychczynno?ci z takim zapa?em, ?e obydwoje z Wiesiem zaniepokoili?my si?, czy grononieboszczyk?w nie powi?kszy nam si? zbyt szybko. Leszek dusi? Janusza moim w?asnym szalikiem, przy czym, b?d?c ni?szy od niego, zarzuca? mu go nie naszyj?, a na oczy, wykazuj?c tym ca?kowit? nieudolno?? mordercz?, natomiastzdenerwowany nieudanymi pr?bami Janusz zamiast zgodnie z zapowiedzi? odwr?ci? si? i lun?? go w pysk, zacz?? go r?wnie? dusi?. Wreszcie zreflektowali si? i poniechali tych wysi?k?w. — Rzeczywi?cie — przyzna? niech?tnie Leszek,rozcieraj?c szyj?. — To jak on to zrobi?? Bo z tego wida?, ?e r?wnie dobrze m?g? zosta? uduszonymorderca. — A mo?e to w?a?nie tak by?o? — zainteresowa? si? Wiesio. — Mo?e to Tadeusz kogo? dusi?, a sko?czy?o si? odwrotnie? Om?wili?my problem pokr?tce, niewg??biaj?c si? we? zbytnio, bo trudno by?o snu? jakie? przypuszczenia przysamych niewiadomych. Wszystko tu by?o dziwne i musieli?my si? z tym pogodzi?. — Panowie, wracamy do tematu! Ilu mamy razem podejrzanych? — Zdaje si?, ?e wi?kszo??. Obliczmy lepiej, ilu mamy niewinnych. Dokonali?my spisu pracownik?w,dziel?c ich na dwie grupy i stwierdzili?my niezbicie, ?e w?adze ?ledcze w naszymbiurze b?d? zagro?one ob??dem. Z dwudziestu czterech os?b, obecnych w pracowni wchwili pope?nienia zbrodni, podejrzanych mieli?my trzyna?cie sztuk! — Trzyna?cie, feralna liczba — powiedzia? Wiesio z przej?ciem. — Jak oni dojd?? Joanna, w tobie ca?a nadzieja, przecie? ju? znalaz?a? morderc?. M?wi?a?, ?e wiesz kto! Oczywi?cie, ?e wiedzia?am, kogo przedtem wymy?li?am, ale postanowi?am za ?adne skarby ?wiata tego nie zdradzi?. Zaczyna?am odczuwa? zabobonny l?k przed w?asn?, przekl?t? wyobra?ni?. Przysz?o mi na my?l, ?e, by? mo?e,publicznym snuciem swoich makabrycznych wizji wywar?am jaki? wp?yw na tegokogo?, kto zabi? Tadeusza. Mo?e nosi? si? ju? wcze?niej z tym zamiarem, ale niewiedzia?, jak go zrealizowa?? Mo?e to ja podda?am mu pomys?, zach?ci?am go,sprowokowa?am?... Gdyby nie moje idiotyczne pomys?y, mo?e nie by?oby tejzbrodni?... Poczu?am si? bardzo nieswojo. Nie ma co ukrywa?, jestem wsp??winna. Jeszcze tak niedawno Tadeusz by? tu, w pokoju, rozmawia? z nami, puka? si? palcem w czo?o, s?uchaj?c naszych g?upich dowcip?w, a teraz le?y martwy w salikonferencyjnej... Le?y martwy, zamordowany przez kogo?, kto kilka godzin temuuczestniczy? w radosnych wybrykach mojej imaginacji... A potem wprowadzi? je wczyn. Kto? z nas, kto? z tego ca?ego sympatycznego, z?ytego zespo?u... Kto???!... Patrzy?am na Leszka, Wiesia i Janusza, k??c?cych si? za?arcie o metody duszenia, i ?adnego z nich nie mog?am sobie wyobrazi? w roli zbrodniarza. Nie, z nich ?aden! A inni? Tamci z pozosta?ych pokoj?w? Kto? to przecie? zrobi?! Nie mog? teraz siedzie? jak pomnik na cokole i czeka? mi?osierdzia pa?skiego,skoro sama to zab?jstwo sprowokowa?am. Trudno, wyg?upi?am si? i teraz musz? co? zrobi?. Musz? wykry? morderc?, kt?ry znajduje si? tu gdzie?, w promieniukilkunastu metr?w ode mnie, kt?ry jest cz?owiekiem dobrze mi znanym i kt?ryzabi? innego, r?wnie dobrze mi znanego cz?owieka... Pchni?ta absolutn? konieczno?ci? natychmiastowego dzia?ania, niepomna nakazu w?adz ?ledczych,podnios?am si? i nie zwracaj?c ju??adnej uwagi na tamtych trzech, wysz?am z pokoju. Zaraz za drzwiami natkn??am si? na Alicj?, kt?ra r?wnie? z?ama?a zakaz opuszczania miejsc pracy. — Napijesz si? kawy? — spyta?a i doda?a z o?ywieniem:-Kacper zwariowa?. — Pewnie, ?e si? napij?. Jak to zwariowa?? — Jeszcze jedn? ma?? kaw?! — krzykn??a Alicja w kierunku kom?rki z kuchenk?. — Nie wiem w?a?nie, my?la?am z pocz?tku, ?e jest pijany, ale nie. Wyj?tkowo trze?wy. Odm?wi? zezna?. Poczu?am si? g??boko przej?ta i zainteresowana. — ?artujesz! Jak odm?wi?? — Przez ca?y czas milcza?, a? ten facet zada? mu jakie? pytanie. Nawet niedos?ucha? do ko?ca, tylko natychmiast o?wiadczy?, ?e odmawia odpowiedzi. P?ytamu si? zaci??a i powtarza? to w k??ko, niezale?nie od potrzeb. Odm?wi? odpowiedzi nawet na pytanie, jak d?ugo tu pracuje. Stan?? mi w oczach obraz Kacpra patrz?cego w okno i w milczeniu, z zaci?t? twarz?, pal?cego papierosa zapapierosem. Zacz??o mi si? robi? nieprzyjemnie. W czasie zachodz?cych p??niejwydarze? cz?sto robi?o mi si? nieprzyjemnie, ale teraz to by?o pierwszy raz ijeszcze do tego nie przywyk?am. Polecenie pozostawania na swoich miejscachz?amali ju? prawie wszyscy, w przedpokoju administracji nie by?o ani Wiesi, aniJadwigi. Za to p?tali si? tam ustawicznie milicjanci, przeprowadzaj?cy jakie? tajemnicze badania, a z sali konferencyjnej b?yska? flesz, widoczny w chwiliotwierania drzwi. Ulokowa?y?my si? z kaw? przy stole Jadwigi, bo przedstawicieleprawa przeszkadzali nam znacznie mniej ni? nasi wsp??pracownicy. — My?l?, ?e on kogo? kryje — powiedzia?a Alicja, kiwaj?c g?ow? w zamy?leniu. — Nie przypuszczam, ?eby to on, ostatecznie znam go dwadzie?cia lat... Je?li kryje, tojedno z dwojga: albo j?, albo jego. — Monik? albo Kajtka? A jego samegowykluczasz? — Wyklucza? nie wykluczam, Kacper jest zdolny do wszystkiego. Ale nie wydaje misi?... Alicji si? mog?o nie wydawa?, ale Kacper by? istotnie zdolny dowszystkiego. Szarpa?a nim tragiczna sprzeczno?? mi?dzy dusz? a cia?em. Cia?o mia?o 49 lat, dusza — 20. Dusza czyni?a go cz?owiekiem gwa?townym,nieobliczalnym, sk?onnym do imponuj?cych uczu?... No dobrze, ale przecie? nie do Tadeusza! Tadeusza ani nie kocha?, ani nie nienawidzi?, chodzi? z nim wprawdziena w?dk?, ale to nie pow?d do zab?jstwa! Alicja zrelacjonowa?a mi przebieg?ledztwa w ich pokoju. Na dobr? spraw? wyg?upili si? wszyscy. Zapytany o jaki? drobiazg Kazio zacz?? wyg?asza? niezrozumia?e i sprzeczne zdania na tematkorzystania z r??nych aparat?w telefonicznych na terenie pracowni. Nikt nie m?g? poj??, o co mu chodzi, a? si? wreszcie okaza?o, ?e w ten dziwny spos?b usi?ujewyt?umaczy? swoj? nieobecno?? w pokoju. Zagmatwa? wszystko doszcz?tnie, po czymstanowczo odm?wi? pokazania zawarto?ci swoich szuflad. Nikt na razie nie chcia? tych szuflad ogl?da?, ale na takie dictum kapitan natychmiast nabra? na to ochoty i zajrzawszy tam wbrew protestom Kazia znalaz? siedem pustych butelek powysokoprocentowym alkoholu, bardzo ?adnie pouk?adanych. Rozbudzony ju? Ryszardni z tego, ni z owego wpad? w furi? i wykrzycza? do zdumionego kapitana, ?e nie pozwoli na zrujnowanie sobie ?ycia przez byle durnia. W pierwszej chwili niewiadomo by?o, kogo ma na my?li, ale dalsze okrzyki wykaza?y, ?e chodzi?o mu o nieboszczyka Tadeusza. Mo?na to by?o zrozumie? w ten spos?b, ?e go w?a?nie usun?? ze ?wiata w celu unikni?cia tej ruiny ?ycia. Dalej o?wiadczy? gromko, ?e wyjedzie, ?eby nie wiem co, wtedy, kiedy b?dzie chcia? i to z dzieckiem, co dlaniewtajemniczonego kapitana musia?o brzmie? ma?o zrozumiale. — Co to ma do rzeczy? — spyta?am z niesmakiem, bo te dziwactwa m?ci?y mi tok my?lenia. — Co ma wsp?lnego morderstwo z jego wyjazdem? — Pewnie nic, ale ta mania ju? gowidocznie tak op?ta?a, ?e dostaje fijo?a. Teraz wyje?d?a w przysz?ym miesi?cu. Ryszard od czterech lat wyje?d?a? na Bliski Wsch?d przez Polservice. Uwa?a? to za swoj? jedyn? szans??yciow? i jedyny cel, kt?remu podporz?dkowa? ca?? tera?niejszo??, traktowan? lekcewa??co. ?y? dalek? przysz?o?ci? i cudownymimira?ami, na co dzie? nie posiadaj?c nawet w?asnych narz?dzi pracy, bo mu si? to, w zwi?zku z wyjazdem, nie op?aca?o. W ow? cudown? podr?? zamierza? zabra? uwielbian? c?rk?, kt?r? zatrzyma? przy sobie, rozwi?d?szy si? z ?on?. — Zawracanie g?owy — powiedzia?am z gniewem. — Tadeusz mu przeszkadza? wyjecha? czy co? Niech si? przestanie wyg?upia?, bo zrobi tylko jeszcze wi?ksze zamieszanie. — Niech si? przestanie — zgodzi?a si? Alicja i ci?gn??a relacj?. W czasie nieobecno?ci kapitana, ju? we w?asnym zakresie, tak samo jak my,stwierdzili, ?e ka?dy z nich wychodzi? z pokoju na d?u?ej lub kr?cej. Najgorzejwpad?a Anka, kt?ra swoj? nieobecno?? t?umaczy?a poprawianiem garderoby w damskimWC-cie. S?dz?c z ilo?ci czasu, jaki na to zu?y?a, musia?aby si? kilkakrotnie przebiera? w balowe suknie i gorsety. Bardzo mnie to zdziwi?o. — Co ty powiesz,Anka? A my?my j? uznali za niewinn?! — My te?. A kogo podejrzewacie? — P?? pracowni. Razem z Ank? b?dzie czterna?cie os?b. A najgorsze jest to, ?e to ca?e morderstwo w og?le nam si? wydaje niemo?liwe... Z r??nych stron podesz?yr?wnocze?nie Anka i Monika, przerywaj?c nam rozwa?ania. Monika asystowa?a przedchwil? rozmowie kapitana z Matyld? i by?a pe?na ponurych przeczu?. — S?uchajcie,Matylda goni w pi?tk?. Trzyma kurczowo ksi??k? wychodk?w i zamiast odpowiada? na pytania, co chwil? podtyka mu j? pod nos. Upiera si?, ?e tam jest napisana samaprawda. — No to w ten spos?b ich wyko?czy. Jarka nie by?o, a w ksi??ce si? nie zapisa? i teraz nie wie, do czego ma si? przyzna?. — Co j? napad?o? Przecie? narobi dodatkowo ba?aganu... — Zdaje si?, ?e dla niej najgorszym ciosem jest zu?ytkowanie sali konferencyjnejniezgodnie z przeznaczeniem. Zbrodnia jest indywidualna... — Gdyby by?a masowa,toby si? z tym ?atwiej pogodzi?a? — Pi?tnastu nieboszczyk?w? Zbiorowa ?mier? uczestnik?w konferencji? — Jasne,miejsce po temu stosowne... — Jedna rzecz mnie ciekawi... — powiedzia?a Alicja, ale nie doko?czy?a zdania,bo zza drzwi wyjrza? bardzo zdenerwowany Kazio. — Alicja, pozw?l na chwil?... Wr?ci?a Jadwiga, wi?c opu?ci?y?my jej st?? i przenios?y?my si? pod drzwi mojegopokoju, przygl?daj?c-si? poczynaniom milicjant?w, kt?rych ilo?? dziwnie wzros?a. My?l?, ?e musieli?my im chyba wszyscy nieco przeszkadza?, bo patrzyli na nas zwyra?nym wstr?tem. Jadwiga mia?a nowe wiadomo?ci. — Przyjecha? prokurator — powiedzia?a tajemniczo. — Jest w gabinecie i maglujeWitka. M?ody i cholernie przystojny. O, to ten!... Wszystkie trzy spojrza?y?my zzainteresowaniem na wchodz?cych do przedpokoju facet?w, bo s?owo „prokurator"zawsze brzmi gromko w uszach ka?dego, nawet najbardziej niewinnego obywatela.Spojrza?y?my — i oko nam zbiela?o! Razem z porucznikiem w mundurze i znanym namju? kapitanem wszed? jeszcze jeden, wysoki, szczup?y, czarny, z niebieskimioczami, w czarnych spodniach i czarnej koszuli. Pomimo intensywno?ci kolor?w nie mia? w sobie nic agresywnego, by??agodnie pi?kny. Nieznaczna asymetria twarzydodawa?a mu wdzi?ku i sprawia?a, ?e ta zbytnia ?agodno?? by?a jednak m?ska. A przy tym mia? niebieski ?lad po goleniu. Sta?y?my akurat pod przeciwleg?ymidrzwiami, wprost na widoku, wszystkie trzy jako? wyj?tkowo porz?dnie uczesane,wszystkie niew?tpliwie interesuj?ce, i co najwa?niejsze, ka?da inna. Czarna,ognista, dysponuj?ca pe?ni? kszta?t?w Monika, szczup?a, jasnow?osa, zielonookaAnka, no i ja, co? po?redniego mi?dzy nimi, ale te? nie taka ostatnia. Prokurator spojrza? i chocia? oblicze jego wyrazu nie zmieni?o, to jednak woczach zap?on?? mu blask, dobrze mi znany. Nie by?o w?tpliwo?ci, stuprocentowym??czyzna! — O, cholera... — szepn??a Monika z g??bokim uznaniem. Trzej panowie zajrzeli na chwil? do sali konferencyjnej, a potem skierowali si? do ostatniego pokoju, aktualnie pustego, bo Monika sta?a z nami, a Olgierdsiedzia? u Witka w gabinecie. Patrzy?y?my za nimi w milczeniu, wstrz??ni?te nieprzeci?tn? urod? prokuratora. — No? — powiedzia?a Jadwiga z triumfem. — Niem?wi?am? — Ho, ho — powiedzia?a Anka, co mo?na by?o rozmaicie zrozumie?. I po chwilidoda?a z pow?tpiewaniem: — On jest chyba nietypowy? Trwa?am wraz z nimi w kontemplacji, a? nagle tkn??a mnie wspania?a, odkrywcza my?l. Zostawi?am je i napalcach wesz?am do damskiego WC-tu. Ka?de biuro ma swoje tajemnice. W damskimWC-cie by?o takie miejsce ko?o umywalni, w kt?rym mo?na by?o us?ysze? ka?dyszmer w pokoju g??wnego ksi?gowego, pod warunkiem zaj?cia pozycji w kucki albona czworakach. Przypadkowo wiedzia?y?my o tym tylko we dwie z Alicj?, odkrywszy ten sekret, kiedy Alicji rozerwa?y si? korale. Zastyg?am teraz w tym ma?o reprezentacyjnym miejscu i r?wnie ma?o reprezentacyjnej pozycji i s?ucha?am... Kapitan, kt?rego pozna?am po g?osie, ko?czy? w?a?nie opisywa? szczeg??y zbrodnii topografi? biura, przy czym uda?o mi si? us?ysze? wyja?nienie najbardziejniezrozumia?ego drobiazgu. Dowiedzia?am si?, ?e Tadeusz zosta? og?uszony od ty?u twardym przedmiotem, ostro?nie opuszczony na pod?og?, a nast?pnie doduszony owymnieszcz?snym paskiem. Twardym przedmiotem okaza? si? nasz s?u?bowy dziurkacz,jedyny przedmiot w sali konferencyjnej, na kt?rym nie znaleziono ?adnychodcisk?w palc?w... — Niech pan we?mie pod uwag? — m?wi? kapitan — ?e zosta? uderzony do?? lekko, tak, ?e uleg? prawdopodobnie tylko chwilowemu zamroczeniu.Sk?ra na g?owie jest wprawdzie przeci?ta, ale ko?? nienaruszona. Ta zbrodnia zosta?a zainscenizowana w okre?lony spos?b. Z jakich? powod?w mordercy zale?a?o na tym, ?eby to wygl?da?o dok?adnie tak, jak by?o pierwotnie przewidywane...Zamar?am na czworakach pod t? umywalni? i zimny dreszcz przelecia? mi po krzy?u. W ?wietle jego wypowiedzi sama sobie wyda?am si? najbardziej podejrzana. Panowiew s?siedztwie rozmawiali dalej, wi?c usun??am na bok te niemi?e my?li i skupi?am si?, ?eby nic nie straci?. — .. Kto tego ostatni u?ywa?? — Jeszcze nie wiem, musimy to sprawdzi?... Pokiwa?am sobie g?ow?, melancholijniei ze wsp??czuciem. Badanie na temat, kto ostatni u?ywa? dziurkacza, mog?oby wnaszej pracowni potrwa? do s?dnego dnia. W normalnych warunkach, nie wiadomodlaczego, nikt si? nigdy nie chcia? przyzna? do u?ywania ?adnej z ustawiczniepotrzebnych rzeczy, a jeszcze teraz, po zbrodni?... Wypr? si?, jak amen wpacierzu! Kapitan m?wi? dalej, wzbudzaj?c we mnie coraz wi?ksze zainteresowanie: — W?r?d rzeczy, znalezionych przy denacie, znajdowa?o si? to!... W pokojug??wnego ksi?gowego zapanowa?a na chwil? cisza, a potem kt?ry? z pan?w gwizdn?? przeci?gle. Opanowa?a mnie szale?cza ciekawo??. Co, na mi?y B?g, takiego mogliznale?? przy Tadeuszu?!... Trzej panowie ci?gle jeszcze milczeli. — Ciekawe... — mrukn?? wreszcie kt?ry?. — Ho, ho... — Trzeba to dok?adnie przestudiowa?, znakomity punkt zaczepienia... O ma?o nie oszala?am w tym WC-cie. Da?abym nie wiem co, ?eby tam bodaj na chwil? zajrze?! Nies?ychanie przej?ta s?ucha?am dalej, jak trzej panowie komentuj? wypowiedziMarka na temat „dlaczego akurat Stolarek?” i bior? pod uwag? mo?liwo?? pomy?ki co do osoby ofiary, jak postanawiaj? sprawdzi?, czy nie chodzi?o o rzucenie podejrze? specjalnie na mnie i jak oceniaj? nasz? psychik? na podstawie obrazuLeszka. — .. Musi pan to koniecznie zobaczy? — powiedzia? kapitan. Potemus?ysza?am nie?yczliwe zdanie o Jarku, kt?ry wyra?nie co? kr?ci z obecno?ci? w biurze, i wreszcie prokurator, kt?rego g?os ju? odr??nia?am, powiedzia?: — No trudno, panowie, musimy post?pi? troch? niezgodnie z procedur?. Zaczynamyprzes?uchanie na miejscu. Je?eli ich wypu?cimy do domu, to przepad?o, niczegosi? nie dowiemy. Zajmiemy gabinet i t? sal? konferencyjn?, jak tylko wynios? zw?oki... Nie dowiedziawszy si? w rezultacie, co za osobliwo?? znaleziono przyTadeuszu, wysz?am z WC-tu, g??boko zaintrygowana. W ?rodkowym pokoju panowa? nastr?j niemal towarzyski. Liczne zgromadzenie komentowa?o poczynania w?adz ?ledczych i omawia?o metody znalezienia mordercy. Alicja proponowa?a sprowadzenie os?a z ub?oconym brzuchem celem zastosowania znanego, arabskiegosposobu. — Po co? — zaprotestowa? Kazio. — Nie wystarczy ci os??w na miejscu? — Wystarczy, ale ?aden nie da sobie ub?oci? brzucha... Propozycje pada?y rozmaitei zupe?nie nierealne. Zbyszek odwr?ci? si? do mnie. — Pani Joanno, chcia?em pani? przeprosi?. — Za co?! — Za to, co m?wi?em. Niech mi pani wybaczy, by?em cholernie zdenerwowany. — Panie Zbyszku, po pierwsze dobrze pan wie, ?e mam do pana s?abo?? i wszystkopanu przebacz?, a po drugie nie przesadzajmy. Wszyscy byli zdenerwowani iwszyscy m?wili r??ne g?upstwa. — Ale ja rzuca?em na pani? podejrzenia. — Drobiazg. Je?eli to ma ul?y? pa?skiemu sumieniu, to r?wnie? ch?tnie rzuc? na pana podejrzenie. Chce pan? — Nie, dzi?kuj? pani, ju? lepiej nie. Wol? sumienie... — Z tej wypowiedzi mo?na wnosi?, ?e jeste? gorsza od wyrzut?w sumienia — powiedzia? uprzejmie Marek. Siedzia? przy ma?ym stoliku, pi? kaw? i z filozoficzn? rezygnacj? pali? papierosa. — Czy nie orientujecie si?, jak d?ugob?d? nas trzymali w tym przymusowym zamkni?ciu? — A, w?a?nie! — przypomnia?am sobie. — Co? ty najlepszego narobi?? Da?e? im do zrozumienia, ?e nast?pi?a pomy?ka w wyborze ofiary... — Czy?by? sama by?a innego zdania? — Nie wiem, nie omawia?am tego z morderc?. Na razie szukaj? wrog?w Tadeusza, alelada chwila zaczn? szuka? wrog?w Witka. — Bez trudu skompletuj? sobie pi?kn? kolekcj?. Nie m?wi?c o tym, ?e nie da?bym g?owy za niewinno?? kierownika pracowni. Albo g??wnego ksi?gowego. Z racji zajmowanych stanowisk s? to dla mnie osoby najbardziej podejrzane. Quo usque tandem?... — A? znajd? z?oczy?c? — odpar?am. — W naszym w?asnym interesie le?y da? si? jak najszybciej z?apa?. Aha,Alicja, co ci? tak ciekawi? — Zaraz — powiedzia?a Alicja. — Panie Zbyszku, cow?a?ciwie oznacza?y, te dziwne okrzyki Stefana? To on zabi? Stolarka? — Przeciwnie — odpar? Zbyszek z westchnieniem. — Po?yczy? mu pieni?dzy... — Jakto? — wyrwa?o si? Kaziowi. — On te??!... — Ach — powiedzia?a Alicja i gwizdn??a przeci?gle. Spojrza?y?my na siebie znag?ym zrozumieniem. — Zdaje si?, ?e czego? tu nie pojmuj? — powiedzia? Marek z ?agodnym zainteresowaniem. — Mam wra?enie, ?e ostatnio wyros?y w pracowni r??ne tajemnice. Mo?e by?cie tak uchyli?y r?bka?... Albo nie, to ju? lepiej po?ledztwie, niedobrze jest wiedzie? za du?o. Na razie nie zwraca?y?my na niegouwagi. Alicja wygl?da?a, jakby zacz??o jej si? co? k?u? w g?owie, wi?c przygl?da?am si? jej z zaciekawieniem. Prawdopodobnie ja wygl?dam tak samo, boistotnie te? mi si? zacz??o co? k?u? i ona r?wnie? przygl?da?a mi si? z nie mniejszym zainteresowaniem. — No? — powiedzia?am niecierpliwie. — W?a?nie — odpar?a Alicja. — Wiesz co? Marek jest po pierwsze inteligentny, apo drugie niewinny. Om?wmy z nim ten temat... Ostatnio zachodzi?y w pracownipewne wydarzenia, w zasadzie drobne, nie rzucaj?ce si? w oczy, ale w ?wietle zbrodni nabieraj?ce monumentalnych rozmiar?w. Okrzyk Kazia ukaza? nam nagleniejako ich drugie oblicze. Prawie wszyscy wsp??pracownicy mieli znieboszczykiem konszachty finansowe i to po wi?kszej cz??ci niezupe?nie legalne.Tylko ?e to jako? dziwnie wygl?da?o. Nikt nie by? nic winien Tadeuszowi, za to Tadeusz by? winien wszystkim. Gdyby zgin?? wierzyciel, mo?na by przypuszcza?, ?e zamordowano go zbiorowo w celu unikni?cia konieczno?ci oddawania pieni?dzy, aletu zgin?? d?u?nik. Gdzie kto widzia?, ?eby wierzyciele zabijali d?u?nika?! Informacj? o po?yczaniu Tadeuszowi pieni?dzy Marek powita? najwy?szymzdumieniem. — Czekajcie — powiedzia?. — Zaczynam si? czu? nieco oszo?omiony. Nieprzypuszcza?em, ?e stan finansowy pracowni przedstawia si? a? tak optymistycznie! — Ale co ty m?wisz, jakie optymistycznie! My?lisz, ?e to by?ynasze w?asne pieni?dze? — A czyje?! — R??nie. Nielegalnie zdobywane i to najcz??ciej w?a?nie przy pomocy ?wi?tejpami?ci nieboszczyka. Stefan po?ycza? pieni?dze z kasy Rady Zak?adowej. W?odek fors? jednego faceta, kt?ry wystawi? rachunek na jego nazwisko ze wzgl?du na Urz?d Skarbowy... — Du?y b??d... — Pewnie, bo W?odek jest i tak ?le widziany w Urz?dzie Skarbowym. Kajtek zrobi? szalenie skomplikowan? kombinacj?. Wzi?? od W?odka skuter na raty, spyli? komu? za got?wk? i t? got?wk? wepchn?? w Tadeusza. A naj?mieszniejsze jest to, ?e W?odek wzi?? ten skuter te? na raty i jeszcze nie ma prawa go przerejestrowa?... — C?? za gniazdo przest?pc?w!... — W?a?nie, jak sam s?ysza?e?, Kazio te?... Par? os?b ?yrowa?o mu r??ne rzeczy iteraz za to twardo p?ac?. — Czy to by? jaki? nowy rodzaj filantropii? — zainteresowa? si? Marek. — Mo?e da?oby si? to dalej stosowa?? Ch?tnie bym gozast?pi?. Zaczynam dochodzi? do wniosku, ?e denat by? cz?owiekiem genialnym...To kto w?a?ciwie mu nie po?ycza?? — Ty — powiedzia?am do Alicji. — Ja! — krzykn??a Alicja z irytacj?. — Akurat! Okazuje si?, ?e ja te?. Po?yczy?am tysi?c z?otych Wiesi, a ona je natychmiast odda?a Stolarkowi. Potem przysz?a i powiedzia?a, ?e on mi odda... — Zaraz — przerwa? Marek z coraz wi?kszymzainteresowaniem. — A on te pieni?dze oddawa?? — Rzadko, niech?tnie i w nik?ymstopniu. — Zdumiewaj?ce. No, teraz nie odda na pewno. Czekajcie, pozw?lcie mi pomy?le?... — Widzisz, m?wi?am, ?e on jest inteligentny! — ucieszy?a si? Alicja. Marekprzygl?da? nam si? przez chwil? w zamy?leniu. — Wygl?da na to, ?e nale?y szuka? tego kogo? jednego, komu nieboszczyk nic nie by? winien. Je?eli taki istnieje... — Istnieje, Witold — powiedzia?am. — Jest na urlopie, wraca jutro... — Odpada.Nikt wi?cej? — Chyba nikt... Mo?e jeszcze Matylda. — Na w?asne oczy widzia?am, jak po?yczy?a mu dwadzie?cia z?otych! — To raczejniedu?o, nie zabi?a go przecie? chyba, ?eby unikn?? dalszych po?yczek. Aw?a?ciwie dlaczego mu po?yczali?cie? — Ja bezwiednie — powiedzia?a melancholijnie Alicja, — Wiem, dlaczego ja — „powiedzia?am r?wnocze?nie. — Ale nie wiem, dlaczego inni. Mo?e to by?y wsp?lne interesy? — Takie dziwniejednostronne? Niemo?liwe, w tym co? musi by?... Ca?a pracownia po?ycza pieni?dze facetowi, kt?ry ich nie oddaje... A dlaczego ty? — Pope?ni?am przest?pstwo przy wsp??udziale Tadeusza — odpar?am z westchnieniem. — Teraz si? b?d? gimnastykowa?, ?eby to ukry? przed milicj?... W tym miejscu nam przerwano, bozosta?am wezwana na przes?uchanie. Widocznie ostatni? uwag? uczyni?am w z?ejgodzinie. Kto wie, do jakich rezultat?w doszliby?my, gdyby?my d?u?ej toczyli t? wst?pn? konferencj?, jak si? bowiem p??niej okaza?o, byli?my na bardzo dobrejdrodze. Do mety by?o wprawdzie daleko, ale wystartowali?my z bezb??dnymwyczuciem... Trzej panowie, kapitan, prokurator i sier?ant MO urz?dowali w gabinecie. Sier?ant siedzia? przy maszynie Matyldy i uwiecznia? padaj?ce wypowiedzi. Zacz?li oczywi?cie zn?w od moich porannych imaginacji. Opowiadaj?c jeszcze raz szczeg??owo wszystkie fikcyjne i rzeczywiste wydarzenia przygl?da?am si? im i mimo woli zacz??am sobie snu? liczne refleksje. Jak te? musz? si? czu? w tej g?upiej sytuacji? Na terenie ma?ej, nietypowej pracowni, gdzie w?r?d z?ytych ze sob? i znaj?cych si? nawzajem jak ?yse konie ludzi pope?niono nietypowe morderstwo... Ostatecznie zab?jstwa pracownik?w pa?stwowych niewyst?puj? chyba w naszych biurach nagminnie. A je?li ju?, to nale?a?oby raczejoczekiwa?, ?e ofiar? b?dzie jaki? dyrektor albo mo?e kto? z kontroli, a niezwyczajny instalator sanitarny. Ma?o, natychmiast po przybyciu na miejscedowiedzieli si?, ?e zbrodnia zosta?a uprzednio zaplanowana i publicznie om?wionaprzez liczne grono os?b. Co mogli sobie o tym pomy?le? normalni ludzie, jakimibez w?tpienia s? pracownicy w?adz ?ledczych? Zaraz na wst?pie natkn?li si? na nasze rozmaite dziwactwa i stan?li w obliczu najtrudniejszej dla siebiesytuacji: nieboszczyk i dwudziestu podejrzanych. Dwadzie?cia os?b, z kt?rychka?da mia?a szans? go zabi?, a ?adna w?a?ciwie nie mia?a powodu. Albo te? ka?da mog?a mie? pow?d... Zorientowali si? ju? niew?tpliwie, ?e ?mier? Tadeusza przyczyni nam mn?stwa zmartwie? i k?opot?w... A korzy??? Czy znajd? kogo?, komu ta ?mier? przynios?a jak?? korzy??? Co teraz zrobi?? B?d? bada? nasze prywatne?ycie, sprawdza? alibi?... Jakim sposobem znajd? sprawc?? I kto z nas, dodiab?a, jest tym sprawc??!... Wype?ni?a mnie pal?ca ciekawo?? i gor?ce pragnienie znalezienia si? chocia? na chwil? na ich miejscu, po ich stronie.Gn?biona tymi uczuciami przyjrza?am si? pi?knemu prokuratorowi. Rzeczywi?cie,istny wybryk natury! Kto to widzia?, ?eby prokurator tak wygl?da?! Mo?e by gopoderwa? i t? drog? uzyska? jakie? mo?liwo?ci uczestniczenia w ?ledztwie? Ju? niejeden m??czyzna wyg?upi? si? dla kobiety... Nie, nic z tego, taknieprzyzwoicie przystojny facet jest z pewno?ci? odporny na damskie umizgi, niewarto nawet pr?bowa?... Wybryk natury, siedz?cy na skraju biurka Witka, przerwa? mi moje rozmy?lania, zmuszaj?c do skupienia. — Niech nam pani wyliczyszczeg??owo wszystkie rozmowy telefoniczne, prowadzone w waszym pokoju... Odrana. Poczu?am lekki niepok?j. Rozmowy telefoniczne? ?wi?ci pa?scy, przecie? sama wymy?li?am poprzednio, ?e Tadeusz zosta? wywo?any do sali konferencyjnejtelefonem! Czy?by i to by?o prawd??... By?o prawd?! Z dalszych pyta? poj??am niezbicie, ?e o dwunastej trzydzie?ci pi?? przekl?ty telefon wywabi? ofiar? z pokoju, usuwaj?c j? zarazem definitywnie z pola widzenia, pozosta?ych przy ?yciuwsp??pracownik?w. Na domiar z?ego wyra?nie by?o widoczne, ?e podejrzewaj? mnie o jego autorstwo. — Nie, prosz? pan?w — powiedzia?am kategorycznie. — Przyjmijciedo wiadomo?ci raz na zawsze: poza wymy?leniem wszystkiego wst?pnie nie kiwn??am palcem w tej sprawie. Nie ruszy?am si? z miejsca. Siedz? w pokojuz trzemafacetami, kt?rzy wprawdzie wychodzili, ale pojedynczo. Nigdy wszyscy razem!Jeden siedzi przede mn?, jeden za mn?, a jeden obok mnie. Przynajmniej dw?ch musi mnie widzie?. Czy ?wiadectwo dw?ch os?b wam wystarczy? — Na razie jeszczenie mamy tego ?wiadectwa — mrukn?? kapitan. Pomy?la?em sobie, ?e je?eli ten cymba?, Leszek, w przyp?ywie poczucia humoru o?wiadczy, ?e nie zwraca? na mnie uwagi i ?e nie zauwa?y?by, nawet gdybym sta?a na g?owie, to nie pozostanie minic innego, jak tylko udowodni?, ?e nie mia?am powodu. To znaczy przyzna? si? do przest?pstwa! Przes?uchanie zacz??o si? robi? coraz bardziej interesuj?ce i nieco zagadkowe. Pytania o reakcj? i poczynania wszystkich obecnych, o prywatnekontakty i powi?zania z nieboszczykiem by?y zrozumia?e. Jasne, ?e usi?uj? znale?? jaki? rozs?dny motyw, s?usznie pow?tpiewaj?c, ?e go kto? zabi? za op??nienie projektu. Zrozumia?e jest te?, ?e badaj? nasze alibi, staraj?c si? wreszcie kogo? wyeliminowa?, bo dwadzie?cia sztuk zbrodniarzy to stanowczo zadu?o, nawet dla ludzi otrzaskanych z przest?pstwami. Ale stopniowo zacz??y pada? pytania zdumiewaj?co celne! Tajemniczym sposobem kojarzyli ze sob? r??ne sprawyi osoby, trafiaj?c w sam ?rodek tarczy. ??czyli Kacpra z Monik?, W?odka z pewn? pani?, dziwnie du?o wiedzieli o dodatkowych zarobkach Kazia, o interesach Kajtkai Jarka... Sk?d? Kto, u diab?a, m?g? im o tym powiedzie?? By?am mniej wi?cejzorientowana, co us?yszeli w czasie wst?pnego badania personelu w poszczeg?lnych pokojach. Nikt si? nie rozwodzi? nad prywatnymi sprawami. Przede mn? odpowiada? w gabinecie tylko Janusz, ale Janusz nie m?g? ich o tym poinformowa? z tegoprostego powodu, ?e sam wiedzia? mniej ni? oni. ?adnych bada? poza terenempracowni nie zd??yli jeszcze przeprowadzi?, wi?c co, u licha? Nies? przecie? jasnowidz?cy? Tak mnie to zaintrygowa?o, ?e zapomnia?am o ostro?no?ci,odpowiadaj?c na pytania szczeg??owo i z wielkim przej?ciem, kiedy nagle pad?ys?owa, kt?re zabrzmia?y mi w uszach nadzwyczaj niemile: — A pani? Czy nieprowadzi?a pani przypadkiem jakich? interes?w finansowych z zamordowanym?Trafiona celnym strza?em milcza?am, udaj?c, ?e sobie przypominam, bo niewiedzia?am, co odpowiedzie?. Wiedz? czy nie?... Sk?d wiedz??!... — Czy nie zaci?ga?a pani przypadkiem jakiej? po?yczki? — spyta? z jadowit? uprzejmo?ci? prokurator. — Od denata? — Albo mo?e wsp?lnie z denatem?... Trwa?am w rozterce i nadal w milczeniu. Z jednej strony nie mia?am najmniejszej ochotystawia? przed s?dem w charakterze oskar?onej o przest?pstwo natury finansowej, az drugiej owo przest?pstwo zdejmowa?o ze mnie podejrzenie o zamordowanieTadeusza. Nie mia?am poj?cia, co wybra?. Uzna?am, ?e je?li wiedz?, to i tak minic nie pomo?e, a je?li nie, to zawsze jeszcze zd??? si? wyprze?, wi?c tymbardziej na razie milcza?am. — Dzi?kujemy pani — powiedzia? nagle prokurator izanim zd??y?am oprzytomnie?, przes?uchanie okaza?o si? sko?czone. Podpisa?am kilometrowy maszynopis sier?anta i wysz?am z gabinetu g??boko zaniepokojona. "Przede mn? pytali tylko Janusza, kt?ry zna? moje interesy z Tadeuszem. Januszim powiedzia??... Niemo?liwe! — Janusz, co? ty im nagada?? — spyta?am, siadaj?c przy swoim stole. — Sprawdzali?my szyje, czy kto? nie ma ?lad?w duszenia — odpar? Janusz. — Wyobra? sobie, wszyscy maj? czyste! Jaka? mania mycia, czy co? — Zostaw szyje...-przerwa?am. — Ale kartki zgin??y — przerwa? mi z kolei Wiesio. — Pyta?em wszystkich i nikt si? nie przyznaje. Ciekawe, co si? z nimi sta?o. — Zesz?y same z tablicy og?osze? i ze zmartwienia utopi?y si? w wychodku — powiedzia?am z gniewem. — Przesta?cie si? wyg?upia?! S?uchaj no ty, odpowiadaj natychmiast, dlaczego mniewsypa?e?? — Ja ci? wsypa?em? — oburzy? si? Janusz. — No wiesz! Broni?em ci? jakidiota! Wstr?t mnie ju? ogarnia?, ale musia?em ci? uniewinnia?. Za?wiadczy?em,?e nie widzia?em, ?eby? wychodzi?a z pokoju i dusi?a Tadeusza, za to jak samwychodzi?em, to mnie g?upio spyta?a?, ile jest sze?? minus dziewi??. — A, torzeczywi?cie ?wietny dow?d mojej niewinno?ci! A co? im m?wi? o moich machlojkachz Tadeuszem? O tych pi?ciu patykach? — Nic, jak Boga kocham! Zwariowa?a?? Za kogo mnie” masz?! — W og?le ci? o to nie pytali? — Pytali, co nie mieli pyta?. Powiedzia?em, ?e nic nie wiem. Tadeusz, owszem,przychodzi? do pokoju, wszyscy przychodzili, rozmawiali z tob? prywatnie is?u?bowo, ale o czym, to ja nie wiem. Nie przys?uchiwa?em si?. — No to sk?d wiedz?, do diab?a?! — Jak to? Wiedz??!... — Wiedz?. Przypomnij sobie dok?adnie, mo?e ci si? co? wyrwa?o? — No przecie? nie jestem pijany! Przysi?gam, ?e pary z g?by na ten temat nie pu?ci?em! Wyg?upi?em si? za to zupe?nie z czym innym... — Z czym? Janusz odwr?ci? si?, pisn?wszykr?conym krzes?em, si?gn?? po papierosa i z zak?opotaniem popatrzy? na p?on?c? zapa?k?. — Sko?owali mnie troch?. Najpierw wypiera?em si? tych wiadomo?ci o tobie, potem dowiedzia?em si? od nich, ?e Kacper si? rozwodzi, jak Boga kocham,nic o tym nie wiem, a potem mnie spytali, co mia? prywatnie Witek do Tadeusza.Co? wreszcie musia?em wiedzie? i troch? to g?upio wysz?o, bo przyzna?em si?, ?e ich razem widzia?em, a do tej pory nie wiem, gdzie i kiedy to by?o. Zdaje si?,?e si? pl?ta?em w zeznaniach. — No to mo?na ci pogratulowa? — powiedzia?am zgry?liwie i zamy?li?am si?. Wi?c z Januszem to samo co ze mn?... Celne strza?yw nasze prywatne ?ycie. — Cholernie g?odny jestem — o?wiadczy? nagle Leszek zniezadowoleniem. — Wy nie? Nie zjedliby?cie na przyk?ad kurczaka? Z nadzionkiem? — Ten zn?w swoje zaczyna — powiedzia?am gniewnie, wyrwana z zamy?lenia, bo mniezawsze denerwowa?y kulinarne marzenia Leszka. — Ju? pan nic innego nie ma wg?owie, tylko kurczaki z nadzionkiem? — Jeszcze zaj?czki... — wtr?ci? WiesiO. — A zwyk?ej kie?basy nie ?aska? — Nie ma kie?basy — westchn?? Leszek smutnie. — Jak by?em rano w sklepie, to by? tylko pasztet. — Jaki pasztet? — zainteresowa? si? Janusz. — W puszkach czy wtubach? — W s?oiku i na wag?. — Pasztet w tubach? — spyta? Wiesio z niedowierzaniem. — Gdzie ty widzia?e? co? takiego? Sprzeda?a pasztet w tubach? — No pewnie i to bardzo dobry lepszy ni? te inne. Sprzedawali, a jak teraz, to nie wiem. — Gdzie?! — Na ?oliborzu. Na placu po prawej stronie. — Co ty m?wisz, gdzie plac ma praw? stron?? — A rzeczywi?cie. Czekaj, jakby ci tu wyt?umaczy??.. — Zlokalizuj w stosunku do stron ?wiata — zaproponowa?am, bo te? mnie zainteresowa? pasztet w tubach. — Jak stoisz twarz? do p??nocy, to gdzie? — Agdzie jest p??noc? — zaciekawi? si? Janusz. — Na Bielanach. — Bielany s? na wschodzie — Zaprotestowa? Wiesio. — Na Marymoncie. — Na jakim Marymoncie?! W ?omiankach! No, jak stoisz g?b? do Gda?ska, do morza! — Aha, doSzwecji? — Tak, a ty?em do Krakowa. — Rozumiem — powiedzia? Janusz z wyra?n? ulg?. — To po lewej. — Tam jest bardzodu?o sklep?w spo?ywczych — powiedzia? Wiesio powoli i w zamy?leniu. — Chyba zpi??... — Ja to widzia?em z miesi?c temu... — ci?gn?? Janusz, r?wnie? popadaj?c w zamy?lenie. — Nie, wi?cej... — doda? Wiesio po chwili ci?gle tym samym tonem,patrz?c w okno niewidz?cym spojrzeniem, Janusz si? nagle do niego odwr?ci?. — Sk?d ty wiesz, kiedy ja tam by?em? — spyta? z uraz?. — Chyba ja wiem lepiej? — Ja m?wi?, ?e wi?cej sklep?w! — No to obejd? wszystkie — poradzi?am mu i te? si? zamy?li?am, usi?uj?c wr?ci? do tematu, z kt?rego wytr?ci? mnie pasztet w tubach. Janusz si? nagle zn?wodwr?ci?. — Z?ama?em si? — o?wiadczy? ze skruch?. — To by?o mniej ni? miesi?c temu. Jak wyje?d?a? ten m?j kumpel, Jugos?owianin, to razem kupowali?my tenpasztet... — Gdzie on mieszka?? — przerwa? mu Wiesio. — .. w tubach — doda? rozp?dzony Janusz. — W tubach mieszka??! — Nie, w tubach kupowa?... Zniecierpliwili mnie tym wreszcie. — Na lito?? bosk?, przesta?cie prowadzi? t? idiotyczn? rozmow? z op??nionym zap?onem, bo nie mog? sobie przypomnie?, o co mi chodzi?o! — A, w?a?nie — o?ywi? si? Janusz. — To nie tobie chodzi?o, tylko mnie. Teraz sobie w?a?nie uprzytomni?em, gdzie jawidzia?em Witka z Tadeuszem. W?a?nie na placu Wilsona przy tym pasztecie wtubach! — Odpowiedzia? Wiesio z umiarkowanym zainteresowaniem. — Te? go kupowali? — G?odny jestem — powt?rzy? Leszek niecierpliwie. — Chyba spr?buj? ich nam?wi?,?eby mnie pu?cili do sklepu. — Jak ci? puszcz?, to kup dla wszystkich, mo?e by? ten pasztet... Zaprz?tni?ty bez reszty my?l? o jedzeniu, Leszek wyszed?. Skupili?my si? wszyscy troje przy stole Janusza, na nowo pogr??eni w ?ledczychrozwa?aniach. Witek by? na og?? tajemniczy i nikt z nas nie przypuszcza?, ?ebygo cokolwiek, poza biurem, mia?o ??czy? z Tadeuszem. A Janusz widzia? ich razem p??nym popo?udniem... — Teraz ju? to sobie dok?adnie przypominam, w, oczach mamten widok. Stali obaj ko?o wozu Witka i Witek tak jako? wygl?da?, jakby chcia? odej??, a Tadeusz go zatrzymywa?. M?wi? co? do niego. Witek by? chybazdenerwowany, chocia? po nim to nie bardzo wida?... Ale tak mi si? jako? wyda?o. A potem si? nagle odwr?ci?, jakby go piorun strzeli?, popatrzy? na Tadeusza i obaj wsiedli do samochodu... — A ciebie nie widzieli? — Nie, bo ja by?em w sklepie. Po ten pasztet... — Co mu takiego m?g? powiedzie?? — A cholera go wie. Od Witka si? nie dowiesz, a od Tadeusza tym bardziej. — S?uchajcie, w tym co? musi by?. Te gliny, tam w gabinecie, wiedz?, co robi?. Przez ca?y czas doszukuj? si? naszych prywatnych powi?za? z nieboszczykiem i mamwra?enie, ?e w tym chc? znale?? motyw zab?jstwa... — No przecie? bez powodu niktgo chyba nie udusi? — powiedzia? Wiesio krytycznie. — W?a?nie. Zastan?wmy si? szybko, czy by? jaki? s?u?bowy pow?d. — Dlaczego szybko? — Bo na pewno nie by?o, zrzucimy to z g?owy i b?dziemy si? mogli skupi? na prywatnych powodach. Po kr?tkich rozwa?aniach uznali?my niezbicie, ?e z przyczyns?u?bowych raczej by go ka?dy ch?tnie wskrzesi?. A prywatnie?... — No to bierzmysi? za tego Witka. Co on m?g? mie? prywatnie do Tadeusza? — Mo?e... — powiedzia? Janusz i nie doko?czy?, bo z s?siedniego pokoju dobieg? nas nagle pot??ny rumori jakie? niezwyk?e ha?asy. Bez namys?u zerwali?my si? z miejsc i pop?dzili?mytam, popychaj?c si? nawzajem. Widok, jaki ukaza? si? naszym oczom, by? tak osobliwy, ?e na chwil? nas zamurowa?o. Na ?rodku pokoju kl?cza? przed Monik? Kacper, ca?owa? j? po r?kach i j?cza? rozdzieraj?co: — Przebacz! Przebacz!... Monika, wygl?daj?ca jak wcielenie furii, usi?owa?a wydrze? mu r?ce, a za ni? sta? Kajtek,-kt?rego oblicze najwyra?niej w ?wiecie wskazywa?o, ?e przed chwil? dosta? w pysk. ?r?d?em najwi?kszego ha?asu by? Stefan, wytrz?saj?cy pi??ciami nad g?ow? skulonej na tr?jk?tnym sto?ku, ?miertelnie zap?akanej Wiesi. Wytrz?sa? pi??ciami i zduszonym g?osem wrzeszcza? rozmaite niezbyt cenzuralne rzeczy,maj?ce zapewne obrazowa? jego o niej opini?. Zdenerwowany Zbyszek usi?owa? gouspokaja?, czyni?c to zar?wno bezskutecznie, jak i bez przekonania. Wszystko torazem tworzy?o zdumiewaj?c? scen?, kt?rej przygl?dali?my si? w os?upieniu,wetkn?wszy g?owy w drzwi. — Ho, ho — powiedzia? Wiesio z wyra?nym uznaniem.Tkwi?cy obok niego oniemia?y Janusz nagle jakby si? ockn??. — Spok?j!!! — rykn?? g?osem niczym tr?ba jerycho?ska. Ca?e zgromadzenie na moment zamar?o i wytrzeszczy?o na niego oczy. Przez kilkasekund ten ?ywy obraz trwa? w bezruchu, a? Janusz, r?wnie nieoczekiwanie, jakkrzykn??, odwr?ci? si? i uciek?. To spowodowa?o natychmiastow? zmian? konfiguracji i dziwaczna scena uleg?a zako?czeniu. — Co to by?o? — spyta?am z szalonym zaciekawieniem, ale przyjrzawszy si? im dok?adniej, uzna?am, ?e odpowiedzi mog? oczekiwa? tylko od Alicji. Wszyscy inni najwyra?niej w ?wiecie stracili przytomno?? umys?u. — Co tu by?o, na lito?? bosk?, natychmiastodpowiedz! — domaga?am si? usi?uj?c j? oderwa? od bliskiego apopleksji Stefana. — Jeszcze go szlag trafi — odpar?a Alicja z niepokojem. — Nie wiesz, czy tu kto? nie ma kieliszka w?dki? — Do tej pory?! nawet je?li mieli, to z pewno?ci? ju? dawno wypili. Daj mu troch? wody i niech g??boko oddycha. — Po co ma g??boko oddycha?? To pomaga? — Nie, ale zajmie si? tym i w?ciek?o?? mu przejdzie. Po kr?tkim namy?le, Alicja kiwni?ciem g?owy przyzna?a mi s?uszno??. Zrezygnowa?am na razie z uzyskaniawyczerpuj?cych informacji, przynios?y?my wody od razu w kilku szklankach irozda?y?my wszystkim obecnym, nie wy??czaj?c Marka, kt?ry dopiero w tej chwiliwszed? do pokoju. — Co to? — spyta? z lekkim zdumieniem, podejrzliwie ogl?daj?c otrzymane naczynie. — Woda? Czy ja to musz? wypi?? — Nie pij, jak nie chcesz,zostaw sobie na wszelki wypadek. Nie wiadomo, co tu jeszcze b?dzie. — My?la?em,?e picie wody nale?y do specjalnego rytua?u ?ledztwa, co? tak jak ten osio? z brzuchem... W pokoju wci?? jeszcze panowa?o pot??ne zamieszanie. Z najwi?kszymtrudem, po d?ugich wysi?kach zdo?a?am si? wreszcie dowiedzie?, o co chodzi, i toniedok?adnie. Zaraz po mnie wezwali na egzamin Stefana, jako najbli?szegowsp??pracownika ofiary. Trzeba szcz??cia, ?e wzywaj?c go trafili akurat nachwil?, kiedy Wiesia publicznie oznajmia?a rewelacyjne rzeczy. O?wiadczy?a mianowicie, ?e Tadeusza zabi? Stefan z zazdro?ci o ni?, a jako drug? wersj? przyj??a pope?nienie morderstwa przez Monik?, kt?ra jej zdaniem pragn??a ukry? w ten spos?b fakt wsp???ycia r?wnocze?nie z Kacprem i z Kajtkiem. W my?l wypowiedzi Wiesi Stolarek o tym wiedzia? i Monika w spos?b radykalny zamkn??a mu usta na wieki. Wiesia wyg?asza?a to wszystko, stoj?c ty?em.do drzwi w pokojusanitarnych, a za ni? sta? pan kapitan, cierpliwie wys?uchuj?cy jej oracji.Stefan nie zd??y? zareagowa? na przem?wienie Wiesi, bo zosta? wepchni?ty dogabinetu, ale natychmiast po wyj?ciu stamt?d powetowa? to sobie. Wynikiempiekielnej awantury, z kt?r? wpad? do ?rodkowego pokoju, gdzie schroni?a si? wystraszona Wiesia, by?a wspania?a furia Moniki i zdumiewaj?cy czyn Kacpra, kt?ry ni z tego, ni z owego lun?? w pysk swego potomka i pad? na kolana przedMonik? z owym rozdzieraj?cym krzykiem: „przebacz, przebacz”. Tego ju? nikt nie m?g? zrozumie?, a Kacper, przyszed?szy do siebie, odm?wi? jakichkolwiekwyja?nie?. Najmniej zdziwienia wzbudzi?o we mnie sponiewieranie Kajtka, bozna?am nieco oryginalne metody wychowawcze Kacpra. Tresowa? swoich syn?w,?agodnie m?wi?c, staro?wiecko. Doro?li faceci ca?owali ojca w r?k? i z pokor? przyjmowali i?cie szlacheckie lanie na kobiercu, co im nie przeszkadza?o chodzi? ze srogim rodzicem na w?dk?. Ca?e biuro o tym wiedzia?o i wszyscy ju? do owychosobliwo?ci przywykli. Natomiast nigdy dotychczas w tak dziwny spos?b nikt zpersonelu nie wyra?a? skruchy. Nie zd??y?am sobie uporz?dkowa? zdobytychwiadomo?ci, bo t? w?a?nie chwil? w?adze ?ledcze wybra?y na wyniesienie zw?ok Tadeusza z sali konferencyjnej. Zaprz?tni?te awantur? grono zapomnia?o niemal o zasadniczej przyczynie wszystkich wydarze?, zw?aszcza ?e owa przyczyna ci?glejeszcze wydawa?a si? nam kompletnym absurdem. Najbardziej zaprzyja?nieni z Tadeuszem byli Jarek i Kajtek. Jarek, w oparach ?wie?o nadu?ytego alkoholu, mia? sp??nione reakcje i fakt ?mierci Stolarka jeszcze do niego w pe?ni nie dotar?, a Kajtek milcza?. Milcza? nawet wtedy, kiedy dosta? od ojca w pysk. Resztareagowa?a w zasadzie prawid?owo, to znaczy, uznawszy katastrof? za nieodwracaln?, poniecha?a ?amania r?k i zajmowa?a si? sprawami ?ywych.Nieboszczyk jest jednak nieboszczykiem, tote? teraz nagle widok zw?ok,przykrytych plastykow? p?acht?, wynoszonych na noszach, uczyni? wstrz?saj?ce wra?enie. Zanim milicjanci zdo?ali si? przedosta? przez w?skie wyj?cie z sali,ju? ca?y personel zd??y? zgromadzi? si? na korytarzu i z konieczno?ci utworzy? d?ugi szpaler. ?egnany grobowym milczeniem nagle ucich?ych wsp??pracownik?w poraz ostatni ?wi?tej pami?ci Stolarek opu?ci? progi biura. — No i koniec — powiedzia? z gorycz? Janusz. — By? cz?owiek, nie ma cz?owieka... Wszystkim namsi? zrobi?o na nowo nieprzyjemnie i stali?my tak, milcz?c, w tym szpalerze,chocia? za noszami ju? dawno zamkn??y si? drzwi. Nagle na ?rodek wyst?pi? W?odek, ci?gle bladozielony na twarzy. — Kole?anki i koledzy... — powiedzia? natchnionym g?osem. — Nie! — krzykn??a Alicja. — Wszystko znios?, ale nieprzem?wienie! Zabierzcie st?d tego ba?wana!... — Daj spok?j, W?odek-powiedzia? zn?kany Zbyszek. — Przysz?a chwila... — ci?gn?? W?odek z uporem, nie zwracaj?c uwagi na protesty-kt?ra jest dla nas... dla nas... — Dla nieboszczyka tym bardziej — powiedzia? stanowczo Andrzej, wzi?? W?odka za rami? i wepchn?? do pokoju. — Chwa?a Bogu — westchn??a z ulg? Alicja. — Co za praworz?dny kretyn! — C?? chcesz, mia? tak? wyj?tkow?, wzruszaj?c? okazje. Trudno przypuszcza?, ?e kto? dla jego satysfakcjipope?ni nast?pne morderstwo — powiedzia? Kazio, wzruszaj?c ramionami. Opu?ci? szpaler i wszed? do pokoju. To by? kr?tki antrakt. W?adze ?ledcze zwi?kszy?ytempo, prowadz?c przes?uchania w dw?ch pomieszczeniach naraz i zanim si? zd??yli?my obejrze?, na terenie pracowni zacz??y wybucha? dantejskie sceny.Zrezygnowa?am z koj?cej atmosfery naszego pokoju, bo nie maj?c czasu my?le?,usi?owa?am przynajmniej mo?liwie du?o zobaczy? i us?ysze?. Obie z Alicj? stan??y?my sobie w jedynym pustym miejscu, pod lustrem ko?o szatni. Jak si? okaza?o, to by? znakomity punkt obserwacyjny. Najpierw z sali konferencyjnejwypad? nies?ychanie zdenerwowany Kazio, kt?ry dotychczas, poza bredniamiwyg?oszonymi na samym pocz?tku, zachowywa? filozoficzny spok?j. Natychmiast zadrzwiami natkn?? si? na nas. — S?uchajcie, co to znaczy? — krzykn?? w okropnymwzburzeniu. — Kto im udziela? jakich? prywatnych informacji?! Przecie? to jestsko?czone ?wi?stwo, co to kogo obchodzi, co robi?em przed miesi?cem w delegacji?! Co to ma wsp?lnego z t? idiotyczn? zbrodni??! — Tylko spok?j mo?e nas uratowa?, panie Kazimierzu — powiedzia?am ?agodnie. — Niech pan zachowazimn? krew i niech pan powie, o co pana pytali? — O idiotyzmy! — hukn?? Kazio gromko. — O idiotyzmy! — Dobrze, idiotyzmy — zgodzi?a si? Alicja. — Sprecyzuj te idiotyzmy. Bardzodaleki od zimnej krwi Kazio m?tnie stre?ci? zainteresowania przedstawicielipraworz?dno?ci. Zrozumia?y?my z tego, ?e jego hulaszczy tryb ?ycia nadelegacjach budzi? ich powa?ne zastrze?enia. — Pytali mnie, czy pami?tam t? blondynk? z Monopolu we Wroc?awiu — m?wi? Kazio, ci?gle wzburzony, ale na towspomnienie jakby nieco ?agodniej?c. — No pewnie, ?e pami?tam, dlaczego mam niepami?ta?, mia?a takie nogi, ?e wstyd by?oby zapomnie?. Kto wie, czy nie lepsze ni? pani, pani Joanno... No nie, mo?e nie lepsze, ale takie same. — Dzi?kuj? panu, panie Kazimierzu — powiedzia?am z uczuciem. — Zostaw na razie jej nogi im?w dalej. Co ma blondynka do Tadeusza? — A bo ja wiem? O to samo ich spyta?em. Potem mnie pytali, z czyich pieni?dzy p?aci?em rachunek, co? podobnego! A potemsi? przyczepili do takiej jednej sprawy, kt?ra przysch?a ju? dawno temu,prowadzi?em kiedy? tak? jedn? budow? i mia?em k?opoty z materia?ami... Sk?d oni to wywlekli? A potem zn?w zacz?li o jednej brunetce z Jeleniej G?ry, przyznaj?,?wiedziae mia?a biust jak Lollo-brigida, ale co to ma do rzeczy? — To ja nic nie?am, ?e ty jeste? taki Casanov? — powiedzia?a Alicja z wyra?nymzaciekawieniem. Kazio machn?? gniewnie r?k?, ale twarz mu si? zacz??a rozja?nia?. — Tylko tego brakuje, ?eby to dosz?o do Alinki — mrukn?? troch? niespokojnie. Przygl?da?am mu si? w zamy?leniu, bo co? mglistego zacz??o mi si? snu? po g?owie. — Kto wtedy je?dzi? z panem w delegacj?? — spyta?am nagle wnatchnieniu. — Niech pan sobie przypomni. — Kto je?dzi?? Zaraz... We Wroc?awiu by? W?odek i Stefan. A w Jeleniej G?rze?... Zaraz, zaraz... Raz by? W?odek i Kacper, a raz Tadeusz i te? Kacper. — A niech pan sobie jeszcze przypomni, czyprzypadkiem we Wroc?awiu W?odek si? nie zaleca? do tej blondynki? — A owszem,zaleca? si?, a sk?d pani” wie? — Taka jestem jasnowidz?ca... Niech si? pan nie martwi, je?li pan nie zabi? Tadeusza, to panu nic nie b?dzie. — Kto go m?g? zabi?, jak my?licie? — spyta? Kazio, mimo woli rzucaj?c okiem do lustra. — Jeszcze nie wiemy, ale jak b?dziemywiedzia?y, to ci powiemy — zapewni?a go Alicja. Kazio przesta? patrze? w lustro. — Ja bym tylko chcia? wiedzie?, co za ?winia donios?a o tym wszystkim milicji.Niech ja go w r?ce dostan?!... Tkni?ty nagle jak?? my?l?, na nowo zdenerwowanyporzuci? nas i pop?dzi? do pokoju. Za chwil? dobieg?y nas stamt?d gniewneokrzyki. — Co podejrzewasz? — spyta?a z zaciekawieniem Alicja. — Dlaczego gopyta?a? o tamtych? Nie zd??y?am jej odpowiedzie?, bo z drugiego przedpokojuwybieg?a Danka, czerwona na twarzy, z rozwianym w?osem i ze ?zami w oczach. Zmierza?a do umywalni, ale po drodze trafi?a na nas. — To ?winia! — krzykn??a, g??boko roz?alona. — Ostatnia ?winia!... — Co za urodzaj na nierogacizn?? — powiedzia?a zdumiona Alicja. — Istny chlew, a nie biuro... Nie mniej wzburzonani? Kazio Danka wykrzycza?a do nas mn?stwo kalumnii na Jarka, kt?ry, jejzdaniem, poinformowa? w?adze ?ledcze o jej zupe?nie, prywatnych sprawach. Drobnyfakt, ?e Jarek jeszcze nie by? przes?uchiwany jako? uszed? jej uwadze. Co? mglistego zacz??o mi si? snu? po g?owie coraz wyra?niej. Pe?ne goryczywynurzenia Danki przerwa?o jej spojrzenie w lustro. — Jezus, Maria! — krzykn??a i znikn??a w umywalni. — Zaczyna mnie to ciekawi? — powiedzia?a Alicja. — To co podejrzewasz? — Zarazci powiem, tylko powiedz przedtem, co ci? ciekawi? — Jak to co, twojepodejrzenia?... — Nie, przedtem m?wi?a?, ?e jedna rzecz ci? ciekawi. Co za rzecz? — A w?a?nie... — Id? do sklepu z eskort? — przerwa? nam przechodz?cy Leszek. — Co pani kupi?? — Wszystko jedno — odpar?am w roztargnieniu, zaj?ta Alicj?. — Chleba i pasztetu. — Mnie te?! I paczk??eglarzy... — No co ci? ciekawi, do diab?a?! W tym momencie w ?rodkowym pokoju rozleg? si? pot??ny ryk. Tym razem przedstawienie robi? Ryszard. — Mnie tu nikt nie b?dzie szanta?owa?! — wrzeszcza?, wal?c w st?? oprawionym w twarde ok?adki projektemwst?pnym o?rodka campingowego. — Ja si? szanta?owa? nie pozwol?! Nie pozwol?!! Do?? tego!!! — Bzdura! — wrzeszcza? Zbyszek, usi?uj?c go przekrzycze?. — Pan cierpi na mani? prze?ladowcz?! — I jeden, i drugi! — dar? si? Ryszard nies?uchaj?c. — Obaj nawzajem siebie warci!... — Oszala? — powiedzia?a-Alicja zdezaprobat? i stanowczym ruchem wyj??a mu z r?ki wst?pny projekt o?rodka campingowego. Ryszard, nie zwr?ciwszy na to ?adnej uwagi, wypowiada? si? dalejgrzmi?cym g?osem. — Co mu si? sta?o? — spyta?am z zaciekawieniem. — Drobna r??nica zda? na temat metod dzia?ania w, stosunkach s?u?bowych — wyja?ni? Marek uprzejmie. — Szczerze m?wi?c nic z tego nie rozumiem. — Za to jarozumiem — o?wiadczy?a Alicja spokojnie. — Chod? st?d, on robi stanowczo za du?o ha?asu. Wszystko ci wyja?ni?. Stan?wszyzn?w na posterunku pod lustrem poczu?am si? nieco sko?owana. Co si? dzieje w tymbiurze, na lito?? bosk?? Istne trz?sienie ziemi! — Przez przedpok?j przesz?a nagle Monika jak chmura gradowa, min??a nas bez s?owa i znikn??a w swoim pokoju.Popatrzy?y?my za ni? i spojrza?y?my na siebie. — M?w — za??da?am stanowczo. — Je?eli jeszcze raz nam kto? przeszkodzi, pope?ni? nast?pne morderstwo. Tu si? r??ne rzeczy wykrywaj? i to stanowczo za szybko. Nie mog? za nimi nad??y?,pomiesza mi si? wszystko i w rezultacie zamiast znale?? zbrodniarza, dostan? fijo?a. M?w najpierw, co ci? ciekawi. — Czekaj — odpar?a Alicja i wykorzystuj?c blisko?? lustra wyd?uba?a sobie z oka rz?s?. — Zaczynam si? czu? oszo?omiona. We mnie te? si? budz? dziwne podejrzenia — odwr?ci?a si? i popatrzy?a na mnie troch? niepewnie. — Nigdy w ?yciu nie wierzy?am w duchy, ale teraz mamnieodparte wra?enie, ?e oni rozmawiali z nieboszczykiem... Kiwn??am g?ow?, bonatychmiast j? zrozumia?am. To by?o w?a?nie to, co mi si? tak mgli?cie t?uk?o pog?owie. Oczywi?cie konwersacja z nieboszczykiem by?a wykluczona, ale w tymtkwi?o sedno rzeczy. — Skup si? — powiedzia?am uroczy?cie. — przed nami d?uganocna rodak?w rozmowa. W trzech zdaniach tego nie za?atwimy, zacznijmy wporz?dku chronologicznym. Co ci? od pocz?tku ciekawi? — Mo?e by?my gdzie? usiad?y? — powiedzia?a Alicja. — Nie umiem rozmawia? na stoj?co. — Nie ma gdzie,wsz?dzie koniec ?wiata. Jutro usi?dziesz. — No trudno, s?uchaj. Wyobra? sobie,by?am w wychodku jeszcze przed ?mierci?... — Teraz jeste? ju? po ?mierci?... — Tadeusza!... Nie wyg?upiaj si?, tylko s?uchaj. Mia?am zamiar umy? r?ce, ale zrezygnowa?am z tego, bo — z pokoju Olgierda dochodzi?y niezwyk?e odg?osy.Zupe?nie zaskakuj?ce. — Olgierd si? zaleca? do Moniki? — Przeciwnie... — Co przeciwnie? Odpycha? j? ze wstr?tem? — G?upia?. Przesta? mi przerywa?. Tam by? Zbyszek z jak?? babk?. Przemawia? do niej strasznie czule. Poczu?am si? tym g??boko poruszona. — Co m?wi?? — Czekaj, ?ebym nie przekr?ci?a. M?wi?: „Kiziu, nie martw si?, ja to za?atwi?. Wszystko b?dzie dobrze, nikt si? nie dowie”... A potem jeszcze kilka razypowt?rzy? „moje kochanie” z przerwami... — Moje kochanie z przerwami? Co tojest? — Nie kochanie z przerwami, tylko czyni? przerwy. Mi?dzy jednym kochaniem adrugim. Ma?o ha?a?liwe, ale zupe?nie jednoznaczne, nigdy w ?yciu nie czyni?a? takich przerw? — Co? A owszem, czyni?am... — No w?a?nie... Nie masz poj?cia, jak mnie to zdziwi?o, bo kto? Zbyszek? Tenwz?r cn?t?! I cholernie mnie ciekawi, kt?ra to by?a. W pierwszej chwilimy?la?am, ?e Monika, ale po pierwsze nie mog?am sobie zestawi? Moniki z t? Kizi?, a po drugie okaza?o si?, ?e Monika ca?y czas siedzia?a u Witka w gabinecie razem z Olgierdem. Jak my?lisz, kt?ra to? Nic nie m?wi?am, bo w og?lenie potrzebowa?am my?le?. Wiedzia?am, kt?ra, r?wnie dobrze, jak i to, ?e Alicjapodejrzewa mnie. Pokr?ci?am g?ow?. — Nie ja, wbrew twoim przypuszczeniom. Mojekontakty ze Zbyszkiem nale?? do przesz?o?ci, a zreszt? nigdy nie wesz?y wstadium czu?ego szeptania. A w ka?dym razie nie na terenie pracowni. To bardzointeresuj?ca wiadomo??... — Co teraz? — spyta?a Alicja, bo d?ug? chwil? milcza?am, usi?uj?c jako? uporz?dkowa? sobie klepki. Nie bardzo mi towychodzi?o, zw?aszcza ?e panuj?ce dooko?a zamieszanie zupe?nie nie sprzyja?o my?leniu. — B?d? do ciebie m?wi?a — powiedzia?am stanowczo. — Ty s?uchaj iwtr?caj si? w stosownych chwilach. Mo?e co? z tego wyniknie... Ciebie jeszczenie egzaminowali? — Nie. — To dobrze. Mnie ju?. I mam nieodparte wra?enie, ?e je?eli tylko troch? pomy?l?, to ju? b?d? wszystko wiedzia?a. Co za m?cz?ce uczucie!... S?uchaj, oniwiedz? o nas dziwnie du?o, znacznie wi?cej ni? my sami. To piek?o, kt?re si? tu rozp?ta?o, znakomicie o tym ?wiadczy. Mo?na by?oby przypuszcza?, ?e wszyscysypi? si? nawzajem, ale kto? musia?by zacz?? pierwszy. Tymczasem pierwszy by? Janusz, kt?ry nic nie wie o sprawach Danki, Kacpra, Moniki... Wiedzia? tylko omnie, przysi?ga?, ?e nic o mnie nie powiedzia?, i ja mu wierz?. Potem by?am ja iz ca?? stanowczo?ci? stwierdzam, ?e oni okazali si? lepiej poinformowani.Sk?d?... — W?a?nie dlatego mam to idiotyczne wra?enie, ?e rozmawiali z nieboszczykiem — odpar?a Alicja z niesmakiem i lekkim zak?opotaniem. — Obawiamsi?, ?e masz bardzo dobre wra?enie. Spr?buj sprecyzowa?, sk?d ci si? to bierze i od kiedy si? zacz??o. — Wra?enie mi si? od kiedy?... — Wra?enie ci si?. No!... — Mam wra?enie, ?e chyba przez Kacpra... Wiem na pewno, ?e Kacper po pijanemuszlocha? w kamizelk? Stolarkowi na temat swoich uczu? do Moniki. Do mnie zreszt? te? szlocha?... — Czekaj! — przerwa?am. — Ju? jestem na prostej drodze! Ktowiedzia? najwi?cej o Dance? Jarek! A Jarek poszed? dopiero teraz. Potrafiszpoliczy?, ile razy Jarek by? ze Stolarkiem na w?dce? — A musz? liczy??... — zaniepokoi?a si? Alicja. — Nie, niekoniecznie. Danka nie powiedzia?a, Jarek jeszcze nie zd??y?. Kto zna? moje machinacje finansowe z Tadeuszem? Wiesio, Janusz i ja. No i Tadeusz. Janusznie powiedzia?, ja nie powiedzia?am, Wiesio nie powiedzia?... — Sk?d wiesz, ?e Wiesio?... — Nie rozmawia? z nimi jeszcze wtedy... To kto zostaje? Ostatnia osoba:nieboszczyk! Dobrze, dobrze, wiem, ?e to nonsens, ale w tym jest co?... No, w??czaj si?! — Czekaj — powiedzia?a Alicja, marszcz?c brwi. — Rzeczywi?cie... Czy nie znale?li przypadkiem czego? w?r?d rzeczy Tadeusza? W tym momenciesp?yn??o na mnie ol?nienie, kt?re powinno by?o sp?yn?? ju? dawno. — Alicja,jeste? genialna! — powiedzia?am uroczy?cie i z zachwytem. — Jeste? ?smym cudem?wiata! — Co ty powiesz — zdziwi?a si? uprzejmie Alicja i patrzy?a na mnie pytaj?co. Tadeusz mia? notes. Wielki, zielony notes, ca?y zapisany, doskonale miznany, poniewa? prowadzi? w nim mi?dzy innymi rachunki ze mn?. C?? innego mog?yoznacza? pods?uchane przeze mnie s?owa: „trzeba to dok?adnie przestudiowa?...”,jak nie znalezienie przez milicj? tego notesu?! — No dobrze — powiedzia?a Alicjaz pow?tpiewaniem. — Ale nie prowadzi? chyba w tym notesie pami?tnika,dotycz?cego spraw wsp??pracownik?w? — Pozw?l mi si? skupi?, bo zn?w mi si? co? rysuje. Kojarz? mi si? z tym takie dziwne podejrzenia... Zawaha?am si? nieco, bopodejrzenia by?y bardzo niemi?e, i ci?gn??am dalej: — Wiedzia? o r??nych osobachsame kompromituj?ce rzeczy. Kazio... ten Kazio wyja?nia najwi?cej... I te krzykiRyszarda... Bo w?a?ciwie dlaczego mu wszyscy po?yczali?... Przez chwil? obie trwa?y?my nieruchomo, wyba?uszaj?c na siebie oczy, a? Alicja gwizdn??a g?o?no i przeci?gle. — Pozw?l, ?e ci si? odwzajemni? — powiedzia?a z kurtuazj?.-Jeste? genialna! Po dobrej godzinie intensywnych rozwa?a? ostatecznie zdr?twia?y namnogi. Dokona?y?my pod tym lustrem ol?niewaj?cej pracy my?lowej i wida? nasze napi?cie nieco os?ab?o, bo stan n?g zacz?? nam rzutowa? na stan umys?u. — To znaczy, ?e ten, co mia? wi?cej, to mia? wi?cej — powiedzia?a Alicja, rozgl?daj?c si? beznadziejnie dooko?a. — Na lito?? bosk? usi?d?my! Ja ju? d?u?ej nie mog?! — Usi?dziemy pod warunkiem, ?e na siedz?co b?dziesz dalej my?le? — o?wiadczy?am kategorycznie, chocia? sama wcale nie czu?am si? lepiej. — Na siedz?co b?d? wszystko! — przysi?g?a Alicja. — Na razie przestaj? rozumie? w og?le, co do mniem?wisz. Wobec tego przesta?am do niej m?wi?. Zanim jednak zd??y?y?my si? rozsta?, do przedpokoju wpad?a Matylda. — Pan W?odek zas?ab?! — krzykn??a w zdenerwowaniu. — Gdzie pani Glebowa, ona ma krople Waleriana! — Krople? — zdziwi?a si? Alicja niemrawo. — Po co! Na niego ?wietnie dzia?a woda z kwiatk?w. Wie?? o n?dznym samopoczuciu W?odka sprawi?a, ?e nagle odzyska?am wigor zar?wnow nogach, jak i w g?owie. Na tle wszystkiego, co zrozumia?am i czego si? zdo?a?am domy?li?, jego zas?abni?cie wyda?o mi si? szczytem obrzydliwo?ci. Mamrocz?c gniewnie pod nosem pop?dzi?am do pokoju sanitarnych, a Alicja pokr?tkim wahaniu pop?dzi?a za mn?. W?odek siedzia? na krze?le, oparty o ?cian?, jeszcze bardziej zielony ni? dotychczas, reszta obecnych by?a wyra?nie wzburzona, a Andrzej z filozoficznymspokojem wachlowa? go rzutem zagospodarowania terenu. Spojrzawszy na rzut,stwierdzi?am, ?e to jest moje osiedle, wyj??am mu to z r?ki i zwr?ci?am si? jakfuria do mdlej?cej ofiary. — Teraz to mdlejesz, tak? — powiedzia?am jadowicie. — Ale o blondynce z Monopolug?odne kawa?ki wstawia?, to mia?e? si??? Oprzytomnij, niedojdo, bo jak mi B?gmi?y, strzel? ci? w ten bezmy?lny pysk! Matylda wyda?a z siebie okrzyk zgrozy, aW?odek nagle otworzy? oczy. — Zostaw mnie, wied?mo — wyszepta? s?abo. — Czegochcesz? — Chodzi?e? z nieboszczykiem na w?dk?? — Chodzi?em! No to co? Nie wolno mi chodzi? na w?dk?? Jak z nim chodzi?em, tojeszcze by??ywy! — Zwierzy?e? mu si? ze swoich sukces?w z blondynk? z Monopolu,z brunetk? z Jeleniej G?ry, z rud? z Zalesia, z t? Manill?, czy jak jej tam, zZakopanego...?! — Z Manuela! — wrzasn?? W?odek, odzyskuj?c nagle si?y kuzdumieniu obecnych. — Odczep si?! Co ci? to obchodzi?! Zignorowa?am go i odwr?ci?am si? do Alicji, kt?ra natychmiast po wej?ciu do pokoju po?piesznieusiad?a na najbli?szym krze?le. — Widzisz? — powiedzia?am, pe?na rozgoryczenia. — Nie m?wi?am? Alicja bez s?owa pokiwa?a g?ow?. Wszystko si? nam znakomicie zgadza?o. W?odek, jedyny projektant-elektryk naszej pracowni, je?dzi? na prawie wszystkie delegacje z projektantami innych bran?. Na delegacjach czynili sobienawzajem niezliczone zwierzenia rozmaitej natury. Wszystkie te zwierzenia W?odek przekazywa? potem Tadeuszowi pod wp?ywem alkoholu, przy czym, na skutek jegokompleksu ni?szo?ci na tle p?ci pi?knej, wszelkie kontakty jego wsp??koleg?w zprzedstawicielkami tej?e p?ci w r??nych miastach Polski ulega?y w jego umy?le jakiemu? dziwnemu odwr?ceniu i opowiada? o nich jako o swoich sukcesach. Tadeuszgo zna?, wiedzia?, co o tym my?le? i, wsadzaj?c go na tego konia, m?g? od niegowyci?gn?? informacje, jakie sobie tylko ?yczy?. W?odek by??r?d?em wiedzy oKaziu, Stefanie i jeszcze kilku innych osobach, ?r?d?em, kt?re mog?o obficie zasili? zielony notes Tadeusza. Teraz urz?dza? przedstawienie w obawie nie otamtych zdradzonych, a o siebie. W rozp?dzie naopowiada? Tadeuszowi bredni na temat pewnej pani, kt?ra istotnie pa?a?a do niego niestosownym sentymentem,zwiedziona zapewne szlachetnym wyrazem jego pi?knych, niewinnych, b??kitnychoczu. ?w sentyment by? dla niego ?r?d?em ustawicznej rozterki, z jednej bowiemstrony p?cznia? z dumy, a z drugiej zielenia? ze zgryzoty, gn?biony panicznyml?kiem przed ?on?. Kto? nie?wiadomy prawdziwego stanu rzeczy rzeczywi?cie m?g?bygo pos?dzi? o zg?adzenie Tadeusza, cz?owieka, kt?ry grozi?, ?e Zdradzi ?onie jego sekrety. O tym ostatnim upewni? mnie Andrzej., — Czy pani wie, o co onimnie pytali? — powiedzia?, z narastaj?cym zainteresowaniem przygl?daj?c si? zielonemu W?odkowi. — Sk?d mam wiedzie?? — Czy to prawda, ?e Tadeusz pok??ci? si? z W?odkiem par? dni temu, jakpowiedzia?, ?e ho, ho, ho, on tylko wspomni ?onie! — Panie Andrzeju, ju? i panzaczyna gada? od rzeczy? Kto powiedzia?, czyjej ?onie? — Tadeusz. ?onie W?odka. O jakim? spotkaniu z kobiet? o zmroku. — A rzeczywi?cie tak by?o? K??cili si?? — Jeszcze jak! Ale powiedzia?em, ?e nie bardzo pami?tam, bo to tak g?upiowysz?o... W?odek odm?wi? wtedy postawienia p?? litra. No nie, tego ju? sobie nieboszczyk nie zapisywa?! — Kto im o tym m?g? powiedzie?? — spyta?am mimo woli, patrz?c na Alicj?, kt?rabezradnie wzruszy?a ramionami. — Ja — oznajmi?a nagle Matylda wyzywaj?co i z determinacj?. — Jak mnie pytaj?, to m?wi? prawd?. Ja tu nie mam nic do ukrywania. Pytali mnie, czy Stolarek si? tu z kim? nie k??ci?, wi?c powiedzia?am. Panowie si? tak awanturowali, ?e w ca?ym biurze by?o s?ycha?! Na chwil? wszyscy zamilkli, z podziwem i zgroz? patrz?c na niez?omn? duchem Matyld?. Nawet W?odek, kt?ry przedtem zerwa? si? z krzes?a i ?ami?c r?ce biega? po pokoju, zatrzyma? si? i wytrzeszczy? na ni? oczy. — I b?d? m?wi? prawd?! — o?wiadczy?a Matylda z jeszcze wi?ksz? determinacj?, przerywaj?c tym zapad?? na kr?tko cisz? i wywo?uj?c o?ywione i urozmaicone reakcje. — Co zrobi?, Bo?e, cozrobi?! — j?cza? W?odek, na nowo zzielenia?y. — Powiesi? si? — poradzi?am mu gniewnie i jadowicie. — Wrobi?e? p?? pracowni, a teraz j?czysz w obliczudo?ywocia. Ale nie martw si?, zabi?e? go w afekcie, dadz? ci najni?szy wymiarkary... — Na miejsca!!! — rykn?? nagle pot??nie Janusz, wtykaj?c g?ow? do pokoju. Ten wstrz?s akustyczny przerwa? dramatyczn? scen?. — Czego ryczysz? — powiedzia? z niesmakiem Andrzej — Tu wszyscy nerwowi... — Na jakie miejsca? — zaciekawi?a si? Alicja. — Pracy! Wszyscy na miejsca pracy! Polecenie w?adzy ludowej. Jazda, rozbiega? si?! Joanna, do domu! Tego, chcia?em powiedzie?, do pokoju! Zanim dotar?am do siebie, zboczy?am jeszcze po?piesznie i zajrza?am do Moniki. Siedzia?a w swoim pokoju, patrz?c w okno i pal?c papierosa, zupe?nie jak przedtem Kacper.Odwr?ci?a si? i spojrza?a na mnie. — Wyjd? st?d — powiedzia?a lodowatym g?osem. — Wyjd? st?d, bo ja zaraz kogo? zabij?. Wola?abym, ?eby? to nie by?a ty.Pomy?la?am sobie, ?e wobec tego b?dzie to chyba Olgierd, kt?ry te? musi wr?ci? na swoje miejsce przy boku Moniki. Wycofa?am si? bez s?owa, pe?na ca?kowitegozrozumienia, i spe?ni?am polecenie w?adzy, tak grzmi?co przekazywane przezJanusza. Zamierza?am wreszcie troch? spokojnie pomy?le?. Konferencja pod lustremwyda?a owoce. Obie z Alicj? dosz?y?my wsp?lnym wysi?kiem do ol?niewaj?cychrezultat?w. Tak si? szcz??liwie z?o?y?o, ?e pod k?tem widzenia naszych bardziejlub mniej ?cis?ych przyjacielskich powi?za? pracownia dzieli?a si? dla nas na trzy cz??ci. Jedna z tych cz??ci by?a lepiej znana Alicji, druga mnie, a trzeciamniej znana nam obu. O tej trzeciej cz??ci wiedzia?y?my niewiele, aledostatecznie du?o, ?eby sobie wszystko, co trzeba, wydedukowa?. W ?wietle naszych dedukcji posta??wi?tej pami?ci nieboszczyka zaczyna?a wygl?da? ma?o ?wietlanie. Kto wie, czy nie gorzej ni? nie znana nam posta? jego ?yj?cegozab?jcy... Ale nawet przy najlepszych ch?ciach stosowania si? do zasady „demortuis nil, nisi bene” pewnych rzeczy nie da?o si? ukry?. Stwierdzi?y?myniezbicie, ?e Tadeusz by? znakomicie poinformowany o wszystkich czynachwi?kszo?ci wsp??pracownik?w. Wiedzia? o drobnych k?opotach Kazia. Zdarza?o si? bowiem niekiedy, ?e na drodze do podnoszenia stopy ?yciowej Kazio napotyka? k?ody, kt?re umia? z du?ym talentem omija?. Oczywi?cie daleki by? przy tym od?awy oskar?onych, ale za to bardzo bliski utracenia nieskazitelnej opinii, kt?rajako bieg?emu s?dowemu by?a mu bardzo potrzebna. Wiedzia? o beznadziejnejmi?o?ci Kacpra do Moniki i zna? nastawienie ?ony Kacpra do owego niestosownegouczucia. Zdegustowana ma??onka zagrozi?a Kacprowi podzia?em mienia, do niej powi?kszej cz??ci nale??cego, je?eli si? natychmiast nie odczepi od tej hetery.Kacper przysi?g?, ?e si? odczepi, i nast?pnego dnia t? przysi?g? z?ama?. Wiedzia? o powi?zaniach op?tanego my?l? o wyje?dzie Ryszarda z Polserviceem.Wiedzia?, ?e to w?a?nie Ryszard by? osob?, kt?ra pewnego razu uczyni?a kilka nietaktownych uwag do kogo? wysoko postawionego i te kilka uwag spowodowa?o w Polserviceie pot??ne zamieszanie. Gdyby lekkomy?lno?? Ryszarda zosta?a rozg?oszona, m?g?by si? na wieki po?egna? z nadziej? wyjazdu. Zna? mn?stwo najzupe?niej prywatnych spraw Moniki, Danki, Kajtka, Stefana, Wiesi i innnychos?b, nie m?wi?c ju? o moich. Zna? te? nasze wszystkie wewn?trzne machlojkis?u?bowe, godz?ce wprost w Witka i Olgierda. Niew?tpliwie posiada? opr?cz tegowiele wiadomo?ci, kt?re nam nie przysz?y do g?owy i kt?rych na razie nieumia?y?my si? domy?li?. Jedno tylko by?o pewne: ka?da z tych informacji mog?a komu? zaszkodzi?. Drug? stron? medalu stanowi?y d?ugi Tadeusza.Wszystkim osobom, o kt?rych tak wiele wiedzia?, by? winien pieni?dze, pieni?dzynie oddawa?, a jego d?ugi wzrasta?y. Dlaczego, wobec tego, po?yczano mu nadal?Wyt?umaczenie znalaz?y?my tylko jedno i to podbudowane szczeg??owymiwiadomo?ciami, jakie „mia?y?my o dw?ch trzecich personelu. Poinformowani o jegou?wiadomieniu delikwenci woleli na wszelki wypadek by? z nim w zgodzie i ?ywi? g?upi? nadziej?, ?e, by? mo?e, to s? istotnie po?yczki, kt?re Tadeusz kiedy? odda... W ostatecznym wyniku konwersacji, toczonej przed lustrem, uzyska?y?myjedn?, niezbit? pewno??: Tadeusza zabi? kto?, komu rozleg?a wiedza nieboszczykagrozi?a najwi?kszym niebezpiecze?stwem! Nast?pnym posuni?ciem, jakiegopostanowi?y?my dokona?, mia?o by? dyplomatyczne wybadanie wsp??pracownik?w iuzyskanie w ten spos?b danych, kto m?g? by? tym kim?. O kim Tadeusz wiedzia? najgorsze rzeczy? Co kto? z nich pope?ni? takiego, o czym jeszcze nie wiemy, aco jest dla niego spraw??ycia i ?mierci, bezwzgl?dnie wymagaj?c? zachowania tajemnicy? Im wi?cej mia? kto? na sumieniu, tym wi?cej mia? powod?w dozab?jstwa. To w?a?nie mia?a na my?li Alicja, czyni?c swoj? dziwn? uwag? w chwili, kiedy ostatecznie zdr?twia?y nam nogi. Z du?ym niesmakiem i lekkim ?alem my?la?am sobie, ?e min??y ju? pi?kne czasy ?redniowiecza, kiedy ustawicznie kto? kogo? tru?, bo tamten kto? wiedzia? za du?o, kiedy wszystkie czyny by?y otaczanemrocznymi tajemnicami, kiedy w rozmaitych miejscach znajdywano zakute w kajdanyko?ciotrupy i na ka?dym kroku mo?na si? by?o spodziewa? zamaskowanego osobnikaze sztyletem. Min??y czasy zamurowywanych w wie?y wiaro?omnych ?on i u?miercanych pod os?on? nocy nieprawych potomk?w. Gdzie nam teraz, wdzisiejszych, prozaicznych czasach, do tamtego ponurego romantyzmu?!... Kto zpracownik?w pa?stwowych hoduje na dnie serca jakie??mierciono?ne tajemnice?Nonsens!... A jednak Tadeusz zgin??... Wiem o tych wszystkich ludziach bardzo du?o. Tadeusz niew?tpliwie wiedzia? wi?cej. Trzeba si? wobec tego zastanowi? na bazie posiadanych wiadomo?ci, komu iczym grozi?a nadmierna reklama. Komu, w jaki spos?b i w jakim stopniu mog?a zaszkodzi??... Atmosfera w biurze nie sprzyja?a my?leniu. Ustawicznie co? si? gdzie? dzia?o, na wszystko trzeba by?o zwraca? uwag?, a teraz zn?w zanosi?o si? na co? interesuj?cego. — O co chodzi? — spyta?am, siadaj?c przy stole i czuj?c co? w rodzaju wdzi?czno?ci dla milicji, ?e wreszcie mnie do tego zmusili. — Dlaczego nam kazali wr?ci? na miejsca? — Nie wiem, pewnie co? wymy?lili — odpar? Janusz, zaj?ty Leszkiem, kt?ry wr?ci? w?a?nie z miasta po dokonaniu zakup?w.Zrobili szybkie rozliczenie finansowe i Leszek roz?o?y? sw?j posi?ek na stole nieobecnego Witolda. Kupi? sobie potwornej wielko?ci w?dzon? ryb?, bardzo t?ust?, i teraz przygl?da? si? jej w podziwie. — Jak my?licie, co to jest? Niedorsz i nie fl?dra... — P?astuga — o?wiadczy? Janusz autorytatywnie. — Co? ty? P?astuga i fl?dra to jedno i to samo. Chcesz kawa?ek? — Wcale nie jedno ito samo. Chc?, daj mi tu, na bu?k?... — Tak na sucho mamy je??? — spyta?am z niesmakiem. — Herbaty te? sobie nie mo?na zrobi?? — O herbacie nie m?wili, kazali siedzie?... Wiesiek, w dech? ryba, spr?buj!Leszkowi ryba mog?a wystarczy? na tydzie?, wi?c dzieli? si? ni? bez opor?w,opowiadaj?c przy tym o swojej wyprawie do sklepu z eskort?, z kt?rej by? nies?ychanie dumny. — Jak ?yj?, jeszcze mnie taki zaszczyt nie spotka?. M?wi? wam, wszyscy ludzie na mnie patrzyli. A on ze mnie oka nie spuszcza?. Od dzisiajchodz? do sklepu tylko z okazji morderstwa.... Wiesio z bu?k? w r?ku przecisn?? si? na balkon. St?? Witolda sta? tak, ?e drzwi balkonowych nie mo?na by?o ca?kowicie otworzy? i przedostawanie si? przez nie by?o mo?liwe tylko dla os?bszczup?ych. Do pokoju wszed? Witek. Podszed? do sto?u Janusza, popatrzy? na niego w zamy?leniu i zacz?? co? m?wi?. Janusz przesta? rusza? szcz?kami, ?eby gonie zag?usza?, bo Witek mia? dziwne upodobanie do m?wienia szeptem, a w staniezdenerwowania m?wi? jeszcze ciszej ni? zazwyczaj. Janusz s?ucha? z takim nat??eniem, ?e poniecha? nawet mrugania oczami. Leszek, pe?en ?yczliwo?ci do ?wiata po ?wie?o prze?ytym zaszczycie, podsun?? w kierunku Witka papier z ryb?. — Panie in?ynierze, ?wietna ryba, niech si? pan pocz?stuje. Prosz? bardzo, tujest kawa?ek bu?ki. Witek obejrza? si? i spojrza? na ryb?, usi?uj?c ukry? obrzydzenie. — — Prosz?, prosz? — zach?ca? Leszek. — Nie, dzi?kuj? — odpar? Witek zn?kanym g?osem. — Ja, wie pan, w og?le uwa?am jedzenie za czynno?? intymn?. Zawsze wol? zje?? tak jako? chy?kiem, ?eby mnie nikt nie widzia?. Leszek zatrzyma? si? nagle w swoim odruchu go?cinno?ci i spojrza? na niego niecoskonsternowany. — No tak — powiedzia? niepewnie. — Istotnie, j? te? tak uwa?am. Nawet ju? pr?bowa?em jada? w WC-cie, ale to troch? niewygodnie... Witek chcia? jeszcze co? powiedzie?, ale rozmy?li? si?, machn?? r?k? i wyszed?,demonstracyjnie cierpi?c. Wiesio wsun?? si? na powr?t z balkonu z wyrazembezgranicznego os?upienia na obliczu. — Co on powiedzia?? — spyta? nieufnie. — On jada ty?kiem??? — Nie ty?kiem, tylko chy?kiem — poprawi? go Leszek. — S?ysza?e? przecie?: w WC-cie, pod sto?em, w szafie, r??nie. ?eby go ludzie niewidzieli... — Nie wiecie, co on do mnie powiedzia?? — spyta? Janusz, patrz?c na nas ze zmarszczonymi brwiami. — M?wi? co? do mnie i zdaje si?, ?e chcia?, ?ebymco? zrobi?, ale co, to zabijcie mnie, nie wiem i Jak Boga kocham, nic niezrozumia?em. — Co ty powiesz? — ucieszy? si? Leszek. — Ty te?? Chwa?a Bogu! Bowiecie, ja ju? naprawd? my?la?em, ?e mo?e jestem niedorozwini?ty albo co. Jak ondo mnie m?wi, to ka?de s?owo po kolei rozumiem, ale razem sensu za nic chwyci? nie mog?. A ?eby?cie wiedzieli, jak si? staram! Janusz ponuro pokiwa? g?ow?. — W tym chyba co? jest. On rzeczywi?cie m?wi tak, jakby mu zale?a?o, ?eby tegoprzypadkiem kto? nie poj??. I coraz z nim gorzej, to chyba ten stan cywilny takna niego wp?ywa. Joanna zadanie bojowe dla ciebie: nam?w go, ?eby si? o?eni?! — Lec? z mokr??cierk?, ma?o sobie n?g nie po?ami?. ?adnej dziewczynie na?wiecie tak ?le nie ?ycz?, ?eby j? za niego za m?? wydawa?. — Co te? pani m?wi, ch?opak jak brzytwa! — zawo?a? Leszek. — O rany, o??!... Sam bym si? za niego wyda?! ?e mu tam te troch? w?os?w brakuje?... — Ja mu urody nieodmawiam, on jest nawet jeszcze pi?kniejszy, ni? si? wydaje. Widzia? go pankiedy bez odzie?y? — A pani widzia?a?! — zainteresowa? si? Leszek tak gwa?townie, ?e o ma?o si? nie ud?awi? kawa?kiem ryby. — Widzia?am. Na Wi?le, na?agl?wce. I na basenie. ?eby on mia? taki charakter jak figur?, to ja bym muw?asnor?cznie buty czy?ci?a. — A ?eby mia? tak? figur? jak charakter?... — Toby go pokazywali w klatce za pieni?dze jako curiosum nie z tej ziemi... — Ty, daj jeszcze kawa?ek — powiedzia? Wiesio, pod-tykaj?c Leszkowi kawa?ek pustejbu?ki. Pos?uszni poleceniu w?adz siedzieli?my na miejscach, wykorzystuj?c ten czas na posilanie si? i narzekaj?c na brak herbaty. Zainteresowanie poczynaniamimilicji, pierwotnie przyg?uszone g?odem, stopniowo wzrasta?o. Kapitan, kt?rywkroczy? do pokoju wraz z umundurowanym milicjantem, natychmiast skupi? na sobie nasz? uwag?. Przygl?dali?my si? im z zaciekawieniem, a oni rozejrzeli si? dooko?a i ku naszemu nieopisanemu zdumieniu i ?ywej rado?ci rozpocz?li pi?kn?,dok?adn?, szczeg??ow? rewizj?. Zacz?li od pierwszej szafy z rysunkami,masochistycznie nie przyjmuj?c zaofiarowanej sobie pomocy, w zwi?zku z czympodj?ta przez nich praca uros?a do rozmiar?w herkulesowych czyn?w. W ka?dej z,p?askich szuflad znajdowa?o si? co najmniej kilkana?cie ciasno zwini?tychrulon?w, d?ugo?ci blisko metra. W ka?dym rulonie by?o kilkana?cie rysunk?wr??nych format?w, niejednokrotnie ponadrywanych, z kt?rymi trzeba si? by?o delikatnie obchodzi?, bo stanowi?y b?d? co b?d? urz?dowe dokumenty. I przyka?dym kto? z nas wydawa? nerwowy okrzyk: — Ostro?nie! Dla sier?anta,pomagaj?cego kapitanowi w tej gigantycznej robocie, by? to wyra?nie dopust bo?y.Zwija? i rozwija?, r?ce mu si? trz?s?y, arkusze mu wypada?y, zwija?o mu si? krzywo, a? wreszcie nie wytrzyma? nerwowo. — Obywatelu kapitanie, — powiedzia? z rozpacz?, ocieraj?c pot z czo?a — mo?e jednak?... Kapitan poczu? wida? przyp?ywmi?osierdzia albo mo?e doszed? do wniosku, ?e sier?ant zostawiony sam sobie niesko?czy grzeba? w tych strz?pach do s?dnego dnia, bo spojrza? na nas. Wykorzysta?am to natychmiast. — Niezale?nie od tego, czego panowie szukaj?,teren za panami ju? jest niegro?ny, prawda? To mo?e panowie sobie b?d? szuka?, amy b?dziemy zwija?, bo nam to jednak jest raczej potrzebne. Po kr?tkim wahaniukapitan przyj?? propozycj? wsp??pracy, dopu?ciwszy do ?ask tylko Wiesia i mnie.Zapewne dlatego, ?e siedzieli?my najbli?ej, i nie ?yczy? sobie, ?eby mu si? zbytdu?o os?b p?ta?o na podejrzanym terenie. Wyra?nie jednak odnosi? si? do nas nieufnie, bo ani na chwil? nie spuszcza? z nas oczu. Szuka? niejako namacalnie,si?gaj?c na o?lep r?k? do wybebeszonej szuflady, z czego wywnioskowali?my, ?e upragniony przedmiot musi by? do?? du?y. Za?atwiwszy szafy wewn?trz, postanowilizajrze? na g?r?. Sami byli?my ciekawi, co tam znajd?, bo wierzch szaf ju? od dawien dawna s?u?y? nam za magazyn odpadk?w. Sier?ant zacz?? od tego, ?e lekkomy?lnie si?gn?? i poci?gn?? za co?, co wystawa?o. Zanim zd??yli?mykrzykn??: „Ostro?nie”, zlecia?a mu na g?ow? stara makieta z gipsu, pil?ni i patyk?w, a za ni? g?ra odbitek nie wykorzystanego projektu typowego wszystkichbran?. Kapitan z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wlaz? na krzes?o, potem najedn? z szuflad i grzeba? na owej g?rze w?asnor?cznie, co mia?o tylko tenskutek, ?e kiedy zszed?, r?kawy jego marynarki wygl?da?y, jakby czy?ci? nimi bardzo zaniedban? pod?og?. Szukali metodycznie. Sko?czywszy z szafami zabralisi? do naszych sto??w, stoj?cych najbli?ej. — Zechce pani otworzy? szuflady — powiedzia? kapitan do mnie. Otworzy?am z rado?ci? wiedz?c dobrze, ?e szuflady tojeszcze nic, bo pod sto?em mia?am przypi?te — wielkie arkusze brystolu r?wnie? wype?nione, czym tylko si? da?o. Z najwi?ksz? przyjemno?ci? uprzyst?pni?am im ten ca?y ?mietnik, I tu wreszcie co? znale?li. Nie zwr?cili najmniejszej uwagina takie dziwne rzeczy, jak stary ?a?cuch od lampy, korki od butelek i karty dokaba?y, natomiast z ogromnym zainteresowaniem wyci?gn?li bardzo brudny ga?gan dowycierania tuszu i zgnieciony kawa? papieru toaletowego. Zapakowali to dokoperty i zaopatrzyli tajemniczym podpisem. Nast?pnie trafili na st?? Leszka,kt?ry ca?y czas siedzia? nad swoj? ryb?. — Czyj to st??? — M?j — odpar? Leszek i podszed? do nich po?piesznie. — Panowie sobie ?ycz?? Prosz? uprzejmie... Otworzy? szuflady i na nieprzeniknionej dotychczas twarzykapitana ukaza? si? jaki? dziwny wyraz. Zawarto?? pierwszej od g?ry by?a zupe?nie nieoczekiwana. Po ca?ym dnie rozmazane by?o stare, zje?cza?e mas?o, pokt?rym poniewiera?y si? resztki zeschni?tej na ko?? kie?basy, kawa?ki nadgryzionych bu?ek i sk?rek od chleba, papierki po topionym serze i jeszczekilka bli?ej nie sprecyzowanych pozosta?o?ci po innych artyku?ach spo?ywczych.W?r?d tego pobojowiska turla? si? beztrosko s?oik po musztardzie. Leszek sta?, patrz?c na to w zamy?leniu, i wida? poczu? si? zmuszony z?o?y? jakie? wyja?nienie. — Zapasy — powiedzia? natchnionym g?osem. — Na czarn? godzin?. Przed pierwszym odczuwamy niekiedy pewne braki i wtedy jest jak znalaz?. Kapitanprzyjrza? mu si? ciekawie i ruszy? dalej. Wiesiowi zabrali kawa?ek starejskarpetki, zupe?nie sztywny od tuszu, a Januszowi ko?nierzyk od koszuli Kazia,kt?ry obs?ugiwa? swoj? garderob? ca?? pracowni?. Kiedy z szuflady Witoldawyci?gn?li mankiety i r?wnie? zakopertowali, nie wytrzyma?am i zg?osi?am protest. — Panowie, wy nas wyko?czycie! Przecie? to s? nasze narz?dzia pracy! Czym my b?dziemy pi?rka czy?ci?? — Wszystko pa?stwo dostan? z powrotem — odpar? zimno kapitan. Przeczesali pok?j, zagl?daj?c nawet do radioodbiornika,rozkruszyli na kawa?ki wielk? kul? z plasteliny, kt?ra s?u?y?a Wiesiowi za tworzywo do makiet, obejrzeli zawarto?? koszy do ?mieci i wreszcie wyszli nabalkon. Do tej pory siedzieli?my spokojnie i w milczeniu, przygl?daj?c si? z zainteresowaniem ich poczynaniom, ale teraz Wiesio si? nagle o?ywi?. — S?uchajcie — zawo?a? z podnieceniem. — Oni odkryj? nasz wazon! To trzeba zobaczy?! — Rzeczywi?cie!... O rany!...Z po?piechem zerwali?my si? z miejsc i rzucili?my w kierunku balkonu.Przepychaj?c si? nawzajem wytkn?li?my g?owy na zewn?trz i wytrzeszczyli?my oczy.Na balkonie sta? ludowy wazon monstrualnych rozmiar?w, kt?ry s?u?y? nam niejakoza teren niezwyk?ego do?wiadczenia chemicznego. Od kilku miesi?cy wrzucali?mytam r??ne rzeczy, z zaciekawieniem oczekuj?c, co z tego wyniknie, i starannieprzykrywaj?c dzie?o sztuki ?adnie dopasowanym kawa?kiem p?yty pil?niowej.Wewn?trz by?o wszystko. Woda po kwiatkach, mleko, ogryzki od jab?ek, zgni?e pomidory, niedopa?ki papieros?w, resztki najrozmaitszych artyku??w spo?ywczych,znacznie bardziej urozmaiconych ni? w szufladzie Leszka, fusy od kawy, kawa?ki pil?ni, nieco kiszonej kapusty i wiele innych rzeczy. Wiesio przyni?s? kiedy? specjalnie do wazonu ugotowane kartofle, a Witold, zara?ony naszym szale?stwem, po?wi?ci? groch na ryby. Ja sama, nie mog?c wymy?li? ju? nic gorszego, wrzuci?am tam surowe ko?ci wieprzowe. Opr?cz tego ka?dy kilkakrotnie naplu?. Wszystko toczynili?my z nadziej?, ?e po stosownym up?ywie czasu w wazonie powstanie jaka? piorunuj?ca mieszanina, kt?ra by? mo?e, nawet kiedy? wybuchnie. W razienieuzyskania spodziewanego efektu mieli?my zamiar jako? zawarto?? ludowegonaczynia wykorzysta?, nie precyzuj?c chwilowo sposobu tego wykorzystania. Wka?dym razie nastawieni byli?my na co? pot??nego, nie ulega?o bowiem w?tpliwo?ci, ?e owa zawarto??, wystawiona przez kilka miesi?cy na dzia?anie s?o?ca, nieprzeci?tnie si? za?mierd?a. Ju? od wielu tygodni nikt nie mia? odwagipodnie?? przykrywy. Z szalonym zainteresowaniem patrzyli?my teraz, jakfunkcjonariusz MO si?gn?? r?k? do p?yty pil?niowej. — Ostro?nie! — krzykn?? mimo woli Leszek. Milicjant si? zatrzyma? i spojrza? na nas nieufnie. — Dlaczego?... — Nic, nic, niech pan sobie nie przeszkadza — powiedzia? Janusz. — Kolega jesttroch? nerwowy. — No! — ponagli? Wiesio niecierpliwie. Milicjant zawaha? si?, spojrza? na niewzruszonego kapitana, podni?s? przykryw?, zajrza? do ?rodka, wetkn?? patyk izamiesza?. Nic pi?kniejszego nie mogli?my sobie wymarzy?. Wybuchn?? wprawdzienie wybuch?o, ale i tak efekt by? nie do pogardzenia. W wazonie zakipia?o i przez brzegi przela?a si? pienista, przera?liwie ?mierdz?ca ciecz, z kt?rejwylecia?a wielka chmura muszek. Straszliwa wo? dotar?a nawet do nas, nie m?wi?c o nieszcz?snym milicjancie, kt?ry rzuci? si? do ty?u z okrzykiem: — Ranyboskie!... — po czym zatkawszy sobie nos twardo grzeba? dalej. Kapitanprzygl?da? si? temu, stoj?c w przezornym oddaleniu. — Trzeba to wyla? — powiedzia? stanowczo. — Gdzie?!... — Gdzie? ko?o ?mietnika. Trudno, bierz pan. — Zaraz, mo?e przykry?... Z wysi?kiem d?wign?li naczynie i zacz?li si? przepycha? przez drzwi. Pe?ni z?ychprzeczu? cofn?li?my si? na swoje miejsca. W drzwiach by?o za ciasno nawet na cz?owieka samego nie m?wi?c o cz?owieku, obarczonym kruchym i niepor?cznymci??arem. Sier?ant przepchn?? si? pierwszy, kapitan podtrzymywa? wazon od stronybalkonu, sier?ant potkn?? si? o desk? Witolda, usi?owa? chwyci? wazon w obj?cia i przycisn?? do ?ona, zaczepi? o klamk?, i wazon wypsn?? mu si? z r?k w momencie, kiedy kapitan przesta? go podtrzymywa?, chc?c si? przepchn?? sam. Z kupy ludowych skorup rozla?a si? po pokoju pienista, straszliwie ?mierdz?ca ciecz! Rzeczywi?cie, znale?li najlepsze miejsce do wylania... Wszystko,cokolwiek wrzucali?my tam od pocz?tku, zamieni?o si? w jedn? zgni?? mas?. Pierwotny kszta?t zachowa?y tylko resztki ko?ci wieprzowych, s?oiczek po farbiei klucz, kt?ry wypad? w chwili rozbicia, odbi? si? i polecia? najdalej. Rado?? nasza, pomimo potwornej woni, nie mia?a granic, zw?aszcza ?e kapitan okrzykiempoleci? nam nie rusza? si? z miejsc. Przygl?dali?my si? wi?c bezczynnie i zsatysfakcj?, jak przy pomocy jeszcze jednego milicjanta zebrali to wszystko do plastykowej p?achty i nawet wytarli pod?og?, starannie szukaj?c po k?tach, czysi? gdzie? co? nie zawieruszy?o. Pani Glebowa bez w?tpienia by?aby mniejdok?adna. Wreszcie poszli sobie wzraz ze swoim s?odkim ci??arem, pozostawiaj?c nas w pe?ni zachwytu. Wazon nie zawi?d? naszych oczekiwa?. — Ale nie wybuch?o,popatrzcie — powiedzia? Leszek z ?alem. — Nie wymagaj za du?o — odpar? Janusz. — I tak to ?adnie wysz?o. — S?uchajcie, czego oni szukali? Jak my?licie? — spyta?am, usi?uj?c nie oddycha?, bo w pokoju wci?? jeszcze wisia?a chmura koszmarnego odoru. — Widzia?e? przecie?, spodniej odzie?y Kazia. Widocznie onjest najbardziej podejrzany i kompletuj? jego w?asno??. — W ca?ym biurze szukaj? — powiedzia? Leszek, wyjrzawszy za drzwi. — Rewizja jak si? patrzy. O co im mo?e chodzi?? W?adze ?ledcze przewraca?y pracowni? do g?ry nogami, w poszukiwaniutajemniczego przedmiotu, starannie zabezpieczaj?c wszystkie znalezione ?cierki i szmaty. Siedzia?am przy stole, pal?c papierosa i nic nie robi?c, bo nie w g?owie mi by?y teraz zaj?cia s?u?bowe. Przede mn? le?a? kawa? papieru, na kt?rymspisa?am sobie wszystkie wiadomo?ci o wsp??pracownikach, jakie dotychczas uda?o mi si? uzyska?. Wpatruj?c si? w ?w spis, usi?owa?am wyci?gn?? jakie? sensowne wnioski. Tadeusz nas szanta?owa?, to nie ulega?o w?tpliwo?ci. Wszystkich? Prawiewszystkich... Tylko dwie osoby z ca?? pewno?ci? mia?y z nim ?wi?ty spok?j,Alicja i Witold. Reszta by?a podejrzana. Najwi?cej wiedzia?am o Kacprze iMonice, kt?rzy zreszt?, trzeba przyzna?, wygl?dali najgorzej. Monika mia?a szalenie skomplikowan? sytuacj??yciow?. Jako kobieta pe?na ognia i wigorunawi?za?a niedawno romantyczne kontakty z m?odym i nieprzeci?tnie przystojnymprzedstawicielem jednego z inwestor?w. Nast?pnie usilnie stara?a si? te kontaktyzerwa?, poniewa? pojawi?a si? przed ni? perspektywa korzystnego maria?u z osobnikiem posiadaj?cym jakie? pot??ne pieni?dze i niezwykle surowe zasadymoralne. Zakochany m?odzian nie bardzo chcia? ust?pi? z placu boju i raczejtrudno jej by?o straci? go z oczu i wymaza? z pami?ci. Wie?? o tym niedoko?czonym romansie mog?aby definitywnie zrazi? cnotliwego epuzera, a Moniceogromnie zale?a?o na stabilizacji ?ycia przy boku maj?tnego m??a. Pytanie, ile ztego wszystkiego by?o wiadome Stolarkowi? Kacper, wytrwale uwielbiaj?cy swojeb?stwo, by? wmieszany w jej wszystkie sprawy. Je?eli Tadeusz szanta?owa? pani? jego serca, uniemo?liwiaj?c jej realizacj? najwa?niejszych plan?w, dlaczeg?? bynie mia? go zabi? w pot??nym afekcie? Nie m?wi?c ju? o tym, ?e szanta?owa? i jego... W zamy?leniu wpatrywa?am si? w sw?j spis b??d?w ?yciowych personelu.By?y tam r??ne rzeczy, o kt?rych s?dzi?am, ?e poza zainteresowanymi, znam jetylko ja. Czy Tadeusz je r?wnie? zna?? Czy wiedzia? i czy oni wiedzieli, ?e on wiedzia?? Nie mia?am zielonego poj?cia o jego kontaktach z kilkoma osobami, zWitkiem, z Wiesiem, ze Zbyszkiem, z Jadwig?... Oczywi?cie, najbardziejinteresowa? mnie Zbyszek... Siedzia?am sama w pokoju, bo tamci trzej gdzie? znikneli i jakby specjalnie zam?wiony wszed? Stefan, cz?owiek z ca?ej pracowniZbyszkowi najbli?szy. Natychmiast postanowi?am to wykorzysta?. — ?eby pani z piek?a nie wyjrza?a za ten sw?j pomys? — z Tadeuszem — powiedzia? Stefan z gorycz?. — Ju? nie mia?a pani kogo u?mierci?,co? I co ja teraz zrobi?? Przyjdzie w?zek sprzeda?... — Spokojnie, panieStefanie, nie tak zaraz. Niech pan usi?dzie, ma pan papierosa i niech pan powie,dlaczego mu pan po?ycza?. Stefan przysun?? sobie krzes?o, pogrzeba? pokieszeniach w poszukiwaniu zapa?ek i mamrocz?c pod nosem zapali?. Potem spojrza? na mnie ze wstr?tem. — Dlaczego mu po?yczy?em? Dla ?wi?tego spokoju! Pani wie,co by by?o, gdyby on mojej starej powiedzia? o tej cholernej Wie?ce? Ja bym mia? reszt??ycia zatrute! A ja jestem stary cz?owiek, mnie si? w?troba do g?rynogami przewraca, ja chc? mie??wi?ty spok?j! To by? najgorszy ?ajdak, jakiego?wi?ta ziemia nosi?a! Pani my?li, ?e on si? tylko mnie czepia?? A W?odek, aKacper, a Kajtek to co? Pies?! A Zbyszek!... A? mnie podrzuci?o na krze?le. — Jak to? — krzykn??am. — Zbyszka te??!... — A pewnie! Natychmiast ogarn??o mnie okropne zdenerwowanie. Dotychczas mia?am cich? nadziej?, ?e jednak Zbyszka nie. — A Zbyszka czym? Nie wie pan? — spyta?am w napi?ciu. — Poj?cia nie mam — odpar? Stefan, nie dostrzegaj?c wra?enia, jakie uczyni?y namnie jego s?owa. — Zna pani Zbyszka, on nic nie powie. Raz mu si? tylko wyrwa?o,?e ma cholerne k?opoty i ?e tu chodzi nie o niego. O, do diab?a! Wi?cej m?g? nie m?wi?, to mi wystarczy?o. Wiedzia?am o starannie ukrywanym romansie Zbyszka, prawie r?wnie dobrze jak sam Zbyszek. Sprawdzi?y si? moje najgorsze przeczucia izrobi?o mi si? okropnie ci??ko i niemile na sercu... M?j smutny stan duchaprzerwa?a w?adza ludowa, domagaj?c si? stanowczo konwersacji ze mn?. Przesz?am przez pracowni?, kt?ra przedstawia?a obraz absolutnej anarchii. W salikonferencyjnej i w gabinecie nadal trwa?y przes?uchania. W k?cie pod lustremsprzeczali si? intensywnie Witek i Kazio. W ?rodkowym pokoju Alicja, Andrzej,Marek i Janusz grali w bryd?a. Ryszard spa? twardo kamiennym snem, Anka ponurowpatrywa?a si? w jak?? ksi??k?, a u sanitarnych Leszek, Jarek i Kajtek grali wzapa?ki. Pod drzwiami sali konferencyjnej siedzia? na krze?le milicjant, co misi? wyda?o nad wyraz intryguj?ce. Trzej panowie w gabinecie wygl?dali jakmy?liwi na tropie. Atmosfera panowa?a wyra?nie gor?ca, nadymione by?o jak nadworcu kolejowym, a prokuratorowi ?wieci?y si? oczy, przez co by? jeszczepi?kniejszy. — No to wracamy do autorki przedstawienia — powiedzia? kapitanzgry?liwie. — Mam nadziej?, ?e udzieli nam pani kilku ciekawych informacji. — Zupe?nie prawdopodobne — odpar?am. — Ja r?wnie? mam nadziej? zdoby? u pan?wkilka cennych wiadomo?ci, bo chyba si? pan domy?la, ?e jako autork? interesujemnie zako?czenie sztuki. — Z pewno?ci? nie bardziej ni? nas... Zanim zaczniemy,mo?e uprzejmie odpowie mi pani na jedno pytanie. Prywatne. Co to by?o to co? w tym saganie na waszym balkonie? Odpowiedzia?am mu wyczerpuj?co, a kapitans?ucha? z wyrazem lekkiego obrzydzenia na twarzy. By?am ju? doszcz?tnie sko?owana i pewnie dlatego nagle zrezygnowa?am z poprzednio powzi?tych zamiar?w.Machn??am r?k? na w?asne bezpiecze?stwo, wkopani przeze mnie w g?upi? zbrodni? niewinni wsp??pracownicy wydali mi si? stanowczo wa?niejsi, a zreszt? dosz?am do wniosku, ?e ze wzgl?du na dotychczasow? niekaralno?? i nienaganny tryb ?ycia nieska?? mnie na nic powa?nego. — Zaraz — przerwa?am kapitanowi, kt?ry co? m?wi?. — Chcia?am najpierw wyja?ni? pewn? rzecz. — Prosimy... — Panowie — powiedzia?am uroczy?cie — przede wszystkim chcia?am wam powiedzie?,?e ja w was wierz?. Przez t? decyduj?c? godzin? nie ruszy?am si? z miejsca, coniew?tpliwie ju? wiecie. Wiecie zatem, ?e nie ukatrupi?am Stolarka. Oczywi?cie, mo?ecie podejrzewa?, ?e mia?am wsp?lnika, ?e t? zbrodni? obmy?li?am,zaplanowa?am i tak dalej, ale to przecie? nonsens. W takim wypadku nietr?bi?abym o tym po ca?ej pracowni. Nie do?? na tym. Mog? wam powiedzie? wi?cejna dow?d mojej niewinno?ci, ale przedtem chcia?abym zawrze? z wami uk?ad... Zawaha?am si?. Szybko uzna?am, ?e jednak najpierw musz? udowodni? niewinno??. Zamkn??am oczy i rzuci-?am si? g?ow? naprz?d w przepa??. Mo?liwie kr?tko i zwi??le wyja?ni?am im przyczyny, dla kt?rych stanowczo wola?abym, ?eby Tadeusz?y? d?ugo i szcz??liwie. Wyzna?am, ?e do sp??ki z nieboszczykiem pope?ni?am przest?pstwo na niekorzy?? ORS-u, polegaj?ce na tym, ?e nikt z nas nic nie kupi?, a za to ja wzi??am got?wk?. To znaczy mia?am wzi?? got?wk?... Z owegomatactwa nieboszczyk zosta? mi winien pi?? i p?? tysi?ca z?otych, kt?re z chwil? jego ?mierci mog? uzna? za przepad?o na wieki. Musia?abym mie? kompletnegofijo?a, ?eby go w tej sytuacji mordowa?. — Jak to pani zrobi?a? — spyta?y w?adze ?ledcze z zainteresowaniem. — Nie wiem. Tadeusz mia? znajomego kierownika sklepui przeprowadzi? z nim t? dziwn? kombinacj? samodzielnie. — A dlaczego mu panipo?yczy?a? — Bo nie mia?am innego wyj?cia. Tak zwany n?? na gardle i ?adnejinnej mo?liwo?ci zdobycia pieni?dzy. Tadeusz poszed? na ten interes z okrzykamirado?ci, licz?c na to, ?e b?dzie m?g? ode mnie po?yczy?. Jak wida?, s?usznie,tylko ?e mia? po?yczy? p??tora patyka, a nie pi?? i 4 i p??. Kr?tko m?wi?c,wystawi? mnie ruf? do wiatru. — No dobrze, ale dlaczego pani, maj?c n?? na gardle, zgodzi?a si? po?yczy? mu o cztery tysi?ce wi?cej? — A co mia?am zrobi?? On mi robi? uprzejmo?? i to mocno ryzykown?. Procentu by ode mnie nie wzi??, naw?dk? bym z nim nie posz?a, jak mu si? mia?am odwdzi?czy?! To by?a jedyna forma. — Na upartego da?oby si? znale?? jeszcze jak?? — powiedzia? prokuratorz?o?liwie. — Niew?tpliwie — odpar?am natychmiast. — Ale w tym wypadku wola?abym,?eby na miejscu Tadeusza by? na przyk?ad pan... Kapitan dosta? nagle napadukaszlu, a w niebieskich oczach prokuratora zn?w dziwnie znajomo b?ysn??o. — Nie omieszkam zapami?ta? pani wypowiedzi... — Wracaj?c do tematu, panowie, pragn? uczyni? wam propozycj?. Realnie rzecz bior?c mo?na sobie wyobrazi?, ?e nie ja jestem morderc?. Proponowa?abym,?eby?cie zdecydowali si? okaza? mi odrobin? zaufania, bo zapewniam was z r?k? na sercu, ?e mog? si? wam bardzo przyda?. Jest mn?stwo takich rzeczy, kt?rych si? nigdy w ?yciu nie dowiecie drog? normalnego ?ledztwa. Jak b?dziecie do mnie podchodzili jak do podejrzanej, to ja do was jak do wrog?w, natomiast jakodwrotnie, to odwrotnie. Wsp??dzia?anie da znacznie lepsze rezultaty ni? wojna,a nie macie poj?cia, jak ja cholernie pragn? wykrycia mordercy. Mam swojepowody...Wyg?osi?am do nich przejmuj?ce przem?wienie i czeka?am na rezultat Z r??nychprzyczyn nagle gor?co zapragn??am w??czy? si? do ?ledztwa Trzej panowiepopatrzyli na siebie i kapitan kiwn?? g?ow? — Dobrze Ma pani racj? Kilka os?b tu mo?na wykluczy?, bo ostatecznie cud?w nie ma Zab?jstwo musia?o zabra? sprawcy tekilka minut Nawi?zujemy z pani? wsp??prac? na bazie zaufania — Chwa?a Bogu — powiedzia?am z g??bok? ulg? — Pytajcie-Zanim przyst?pimy do szczeg??owych rozwa?a?, musimy za?atwi? jeszcze jedn? spraw? Wezwiemy pani? potem trzeci raz, a na razie niech nam pani poka?e swoj? chustk? do nosa — Chustk? do nosa? — zdziwi?am si? — Bo?e drogi, ja nie mam chustki do nosa. — Jak to pani nie ma? ?adnej? — ?adnej Przewa?nie zapominam o tej cholernej chustce i nie nosz? Dzisiaj te? nie mam Jakby panom bardzo zale?a?o, to mog? przywie?? z domu — Nie, dzi?kujemyCzy pani jest zupe?nie pewna, ?e pani nie ma? — S?owo panu daj? Nic na to nie poradz? — A co pani robi, jak pani ma katar? — spyta? z dezaprobat? prokurator — Albojak pani p?acze? — Nie pami?tam, kiedy mia?am ostatni raz katar, pewnie zdziesi?? lat temu A p?aka? nie p?acz? Kobiety zazwyczaj p?acz? przez ukochanegom??czyzn?, a ja nie mam ukochanego m??czyzny — A co pani z nim zrobi?a? — Pan pyta prywatnie czy s?u?bowo? — A, nie, przepraszam. Prywatnie. Wycofuj?-pytanie-Nie, dlaczego? Mog? panu powiedzie?, co mi szkodzi. Pu?ci? mnie w tr?b?. — To znaczy, ?e pani nie ma chustki — przerwa? kapitan bardzo urz?dowym tonem. — Szkoda. Wobec tego na razie niech pani przejdzie tam... Okropnie zaintrygowanaprzesz?am do sali konferencyjnej, gdzie zasta?am ju? Wiesia i Andrzeja. — Wiesiu, co to? — zawo?a?am. — Was te? pytali o chustki do nosa? — Mia?em dwie i obydwie musia?em im odda? — powiedzia? Andrzej filozoficznie. — Moja by?a strasznie brudna, bo czy?ci?em ni? dzisiaj buty — wyzna? Wiesio. — To pewniedalej ta obsesja na tle ga?gan?w Nasze wszystkie fartuchy te? zabrali. Jako nast?pna dobi?a Alicja, a zaraz po niej Marek i Janusz, ca?a czw?rka od bryd?a — Nie mogli?cie wzi?? kart? — spyta?a Alicja z wyrzuten. — Jak to nie mogli?my?Oczywi?cie, ?e mamy! Czekaj w tej kieszeni s? twoje, a tu Andrzeja. Powt?rzy? licytacj?, kto m?wi? kiery?. Nie przejmuj?c si? nag?? utrat? chustek do nosa obsiedli ma?y stolik, z kt?rego zdj?li telefon, i wr?cili do gry Ta zadziwiaj?ca beztroska personelu tak kr?tko po zbrodni, w pomieszczeniu, w kt?rym przedkilkoma godzinami le?a? nieboszczyk, mia?a swoje ?r?d?o nie w naszej wyj?tkowejosch?o?ci serc i dusz, ale w atmosferze pracowni. Gdyby co? podobnego zdarzy?o si? komu? z nas indywidualnie, w jakim? innym otoczeniu, zapewne niepr?dko przyszed?by do siebie. Tu, w?r?d przyjaci??, w miejscu, gdzie od dawna ju? spada?y na nas rozmaite ciosy, jako??atwiej by?o pogodzi? si? z nast?pnym,zw?aszcza ?e Stolarek by? jednak tylko koleg?, i to jednym z kr?cej pracuj?cych. Pocz?tkowy szok bardziej by? spowodowany dok?adnym spe?nieniem si? moich makabrycznych przepowiedni ni? samym faktem. Ostatecznie kr?tko przedtemzdarza?y si? inne nieszcz??cia natury zar?wno prywatnej, jak i s?u?bowej. Kazioi Stefan sp?dzili kilka miesi?cy w szpitalu po katastrofie samochodowej, synZbyszka mia? wypadek, po kt?rym z najwi?kszym trudem przywr?cono go do ?ycia,umar?a po ci??kiej chorobie matka Alicji, c?rka Stefana by?a zagro?ona bezw?adem n?g po urazie kr?gos?upa, ja sama niezrozumia?ym cudem usz?am z ?yciem r?wnie? z katastrofy pojazd?w mechanicznych, pomniejsze przypad?o?ci ju? trudno by?o zliczy? Na domiar z?ego zacz??a si? jaka? tajemnicza nagonka na pracowni?,kontrole siedzia?y nam na g?owie ka?de drobne potkni?cie urasta?o do rozmiar?w piramidy i w rezultacie byli?my zagro?eni czym? bez precedensu w naszym kraju, amianowicie bankructwem pa?stwowego przedsi?biorstwa. C?? wobec tego wszystkiegomog?o jeszcze nas pogn?bi?? I chyba tylko w tej pracowni i w tym zespole da?o si? jako? przezwyci??a? przeciwno?ci losu i zachowa? dobry humor. Jako? to ca?e towarzystwo wp?ywa?o na siebie nawzajem pozytywnie i nie dopuszcza?o przygn?bienia Stolarek nie ?yje? Trudno, wszyscy kiedy? umrzemy. Jeden z nasjest zab?jc?? No to niech milicja go znajdzie, jak znajdzie, to si? b?dziemymartwi? dalej. A na razie prosz? pa?stwa, sze?? bez atu!... Co par? minut dopycha? si? do sali konferencyjnej nast?pny cz?onek personelu, wydaj?cy okrzykizdziwienia. Najbardziej ze wszystkich zmartwiona by?a-Jadwiga. — Wyobra?cie sobie, gdzie? mi zgin??a. Przysi?g?abym, ?e rano mia?am chustk? do nosa i nie mam. Oni mi nie wierz?. — Oni s? od tego, ?eby nie wierzyli. Co imprzysz?o do g?owy? Pani Joanno, pani powinna wiedzie?! — Nie wiem, chustek donosa nie mia?am w programie... — D?ugo nas tu b?d? trzymali? Nie wiecie? Cholera, nie ma na czym usi???! .. — Przyzwyczajaj si?, w celi nie b?dziesz mia? luksus?w... Wypu?cili nas z chwil?,kiedy odebrali chustk? do nosa ostatniej osobie, Monice. Zaraz potem wezwalimnie do gabinetu. To by?o owocne przes?uchanie, nie wiem tylko, dla kogobardziej, dla nich czy dla mnie. Po pierwszych pytaniach, kt?re us?ysza?am, w?osy stan??y mi d?ba na g?owie Zorientowa?am si?, ?e ich wiadomo?ci o nas utworzy?y nieopisany melan?, z?o?ony z fakt?w, przypuszcze?, ?garstw, plotek i wnieznacznej ilo?ci prawdy. Wi?kszo?? tych rewelacji pochodzi?a z czas?w, kiedypracowa?a w naszej administracji niejaka Niunia, znacznie bardziejzainteresowana prywatnymi poczynaniami wsp??pracownik?w ni? swoimi s?u?bowymiobowi?zkami. Z Niuni? dzielnie konkurowa? W?odek, naczelny plotkarz biura.Wsp?lnie stworzyli o wszystkich niemal cz?onkach personelu mity i legendy,mro??ce krew w ?y?ach. Alicja dowiedzia?a si? w?wczas ze zdumieniem, ?e wsp???yje ze swoim ?wczesnym instalatorem sanitarnym, kt?ry mia? 55 lat, metr sze??dziesi?t wzrostu, tr?dzik m?odzie?czy na twarzy i m?wi? dyszkantem i kt?ryrzekomo spaskudzi? jej instalacje budynku przez zemst?, poniewa? nie spe?nia?a jego wyuzdanych ??da? seksualnych. Jadwiga ucieszy?a si? nies?ychanie na wie?? o gor?cym uczuciu, jakim p?on?? ku niej Witek. Uczucie owo objawia? podobno wspos?b nadzwyczaj praktyczny, mianowicie je?dzi? do niej gdzie? na dalekie peryferie, r?ba? jej drzewo, pali? w piecu i kupowa? buty. Sam Witek dowiedzia? si? o tym ostatni i d?ugo nie m?g? zrozumie?, o co w?a?ciwie dok?adnie by? pos?dzany. Zbyszka zainteresowa?y ogromnie jego w?asne romanse z Dank?, Wiesi?,Niuni?, Ank? i ze mn?, nawi?zywane nie wiadomo, czy razem, czy kolejno. Opozosta?ych r?wnie? kr??y?y r??ne wie?ci natury g??wnie erotycznej, kt?reusi?owa? sprecyzowa? Kazio, dopytuj?c si? z zaciekawieniem, z kt?r? z nas ju? sypia?, a z kt?r? jeszcze nie. Po hucznych ostatkach, obchodzonych uroczy?cie w pracowni, rozesz?y si? informacje o rozgrywaj?cych si? na s?u?bowym terenierozpustnych scenach, przy kt?rych uleg? ca?kowitemu poszarpaniu rysunek,przypi?ty na stole Wiesi?. Rysunek istotnie zagin??, poniewa? Wiesio poniewczasie stwierdzi?, ?e wykre?li? niew?a?ciw? cz??? terenu i nie chcia? tegoujawni? przed Witkiem. Z owych to czas?w pochodzi?y wspomniane przez Wiesi? informacje na temat Moniki, wsp???yj?cej rzekomo r?wnocze?nie z Kacprem i zKajtkiem. Ani jedno nie by?o prawd?, ani drugie, prawdziwe by?o jedyniebeznadziejne i powszechnie znane uczucie Kacpra oraz osobliwe upodobanie Monikido nieletnich, z kt?rym si? nie kry?a i kt?remu da?a wyraz w kontaktach zpi?knym i m?odym inwestorem. Poczu?am si? teraz zmuszona uporz?dkowa? wiadomo?ci w?adz ?ledczych, nabra?am bowiem obaw, ?e zaczn? traktowa? pracowni? raczej jakzamtuz ni? biuro. Wyja?ni?am wi?c kolejno wszystko, co trzeba, przy okazjidowiaduj?c si? bardzo ciekawych rzeczy. Na pierwszy ogie? posz?a Monika, kt?rejzdenerwowanie w zestawieniu z osobliwym zachowaniem Kacpra i notatkami Tadeuszanajbardziej rzuca?o si? w oczy. Sprecyzowa?am jej matrymonialne zamiary icharakter przysz?ego. — I m?wi pani, ?e wasz konstruktor tak si? w niej kocha... — powiedzia? w zamy?leniu kapitan. — A czy on zna t? spraw? ma??e?stwa? — Zna i aprobuje, chocia? go to w serce gryzie. My?l?, ?e ch?tnie by jej to uniemo?liwi? na zasadzie psa ogrodnika. — To dlaczego tego nie zrobi? Dlaczego nie zawiadominarzeczonego o kombinacjach z owym inwestorem? Przez szlachetno??? — Ale? on o nim nic nie wie! — Doprawdy? — spyta? kapitan z uprzejmym zdziwieniem.Zamilk?am nagle i przyjrza?am mu si? uwa?nie, bo zacz??o mi si? co? pl?ta? pog?owie. — Czy Monika przyzna?a si? do inwestora? — spyta?am czujnie. — PaniMonika wypiera si? wszystkiego, jest bliska zaprzeczenia, ?e w og?le posiada?a kiedykolwiek m??a. Co, w zwi?zku z ni?, mog? pani zdaniem oznacza? inicja?yM.W.? — Kandydata na ?lubnego z ca?? pewno?ci?, s?ysza?am jego nazwisko... — zn?w zatrzyma?am si? nagle. Inicja?y M.W... Kacper ich nie zna?, Monikastarannie ukrywa?a przed nim nazwisko faceta. Monika si? wypiera... Je?eli oni je znaj?, to znaczy, ?e musia? zna? je tak?e Stolarek! Ilo?? tego czego?, co mi si? pl?ta?o po g?owie, gwa?townie wzros?a i zrobi?a si? bardzo zagmatwana. Nie mia?am czasu teraz tego rozwik?ywa?, bo w?adze ?ledcze pyta?y dalej. Bezpo?rednio po Monice uczepili si? Kazia i przez d?ug? chwil? nie mog?am zrozumie?, co tak podejrzanego widz? w jego delegacyjnych podrywkach. Delegacyjne podrywki pomiesza?y si? z materia?ami budowlanymi i nagle pad? strza?! — Ten pan wyst?powa? jako bieg?y s?dowy, prawda? By?a jaka? sporna sprawa w zwi?zku z budow? na Sadybie... Poj??am, o co chodzi. Oczywi?cie, ?e s?ysza?am o budowie na Sadybie. S?owo Kazia rozstrzygn??o spraw? s?dow? na korzy?? inwestora i wszystko tu by?o w idealnym porz?dku pod warunkiem nieujawnienia faktu, ?e Kazio t? budow? widzia? zaledwie przed miesi?cem. Koniecznie musia? j? widzie? znacznie wcze?niej! O tym, kiedy dokonywa? tychogl?dzin naprawd?, wiedzia?a w pracowni tylko Alicja i ja, mo?liwe, ?e wiedzia? te? Witek. Kazio by? uczciwym cz?owiekiem, ?ap?wek nie bra? i ?adnejbezpo?redniej korzy?ci z tych kombinacji czasowych nie odni?s?, ale opinia,kt?r? wyda?, nie by?a stuprocentowo bezstronna. Wdzi?czny inwestor dostarczy? pracowni zlecenia na sum? p??tora miliona z?otych, odsuwaj?c od nas widmo bankructwa. I ja mia?am teraz szkalowa? szlachetny czyn Kazia?! Nie wiem, co onizrozumieli z mojej odpowiedzi, kt?r? postara?am si? maksymalnie zagmatwa?, wka?dym razie ja wiedzia?am ju? dok?adnie, dlaczego Kazio po?ycza? Stolarkowi pieni?dze. Opinia nieskazitelnego bieg?ego s?dowego by?a mu bardziej potrzebna.Zostawiwszy w spokoju Kazia w?adze ?ledcze pokaza?y mi kilka numer?wzaopatrzonych w daty faktur i spyta?y, co to jest. Skrzywi?am si? na ten widok z ca?ej duszy. — Zani?one faktury — wyzna?am niech?tnie. — Wystawione na mniejszesumy, ni? nam si? rzeczywi?cie nale?y. Pracownia ma k?opoty finansowe i naszew?adze zamierzaj? ujawni? te pieni?dze dopiero wtedy, kiedy nadejdzie stosownachwila. Trudno, musimy si? jako? ratowa?. Nale?a?o nam si? w zesz?ym roku, aleprzenie?li?my to na ten, poniewa? w zesz?ym byli?my bardzo bogaci, a w tymodczuwamy du?e braki przerobowe, zreszt? zgodnie z przewidywaniami. Prokuratorpokiwa? pot?piaj?co g?ow? i zn?w zrobi?o mi si? nieprzyjemnie, bo dosz?am do wniosku, ?e w?a?ciwie wygl?da to tak, jakby?my przez ca?y czas, od pocz?tku istnienia zajmowali si? wy??cznie pope?nianiem przest?pstw rozmaitej natury.Westchn??am ci??ko. — Ten ?wi?tej pami?ci dra? mia? to wszystko zapisane? — spyta?am cicho i smutnie. Przedstawicieli praworz?dno?ci jakby piorun trafi?. — Sk?d pani wie?! Teraz ja pokiwa?am g?ow?. — Domy?la?am si?. Znam ten jego wielki, zielony notes, prowadzi? tam mi?dzyinnymi rachunki ze mn?. Rozumiem, ?e wszystkich szanta?owa?, tylko jeszczeniejestem zupe?nie pewna kogo czym. Ale mniej wi?cej wiem. — W?a?nie, to jestdla mnie niezrozumia?e — powiedzia? prokurator z dezaprobat?. — Jak doro?li, powa?ni ludzie mogli ulega? takim idiotycznym szanta?om? — Ale? on to robi? genialnie! — odpar?am z o?ywieniem, bo dozna?am nagle dziwnego rozwoju pami?ci. Mn?stwo scen, mn?stwo zda?, s??w, wypowiedzi, na kt?re przedtem prawie niezwraca?am uwagi, sta?o si? dla mnie jasne. — Od nikogo nie domaga? si? pieni?dzyza milczenie, sk?d, co znowu! Dosta?by najwy?ej po pysku. On tylko po?ycza?... Odmowa po?yczki oznacza?aby otwart? wojn?, a na to nikt nie mia? ochoty. Ka?dywola? mie? spok?j i liczy? na zwrot, ostatecznie, kilku osobom kiedy? zwr?ci?... A przy tym nie by? specjalnie wymagaj?cy i zadowala? si? sumami, le??cymi wgranicach naszych mo?liwo?ci. — No tak — powiedzia? kapitan, wzdychaj?c i wyci?gn?? notes na wierzch. — Skoro pani tyle wie, to nie ma sensu tego przedpani? ukrywa?. Istotnie, ten notes jest dla nas wielk? pomoc?. Niecha nam paniwobec tego rozgraniczy do ko?ca plotki, podejrzenia i prawd?. Zainteresowani cholernie kr?c? i wszystkiemu przecz?. Jedziemy, po kolei... Czyszcz?c dalej t? stajni? Augiasza zatrzyma?am si? przy Jadwidze. Obok jej nazwiska widnia?o w notesie Tadeusza co? dziwnego. Jaki? numer, a przy nim data sprzed kilku lat. Pog??bokim namy?le dosz?am tylko do jednego wniosku, a mianowicie, ?e data pochodzi z czas?w, kiedy Jadwiga na nowo wr?ci?a do swojego pierwszego m??a. Natomiast numer z niczym mi si? jako? nie kojarzy?. O Zbyszka mnie, szcz??liwie,nie pytali, zainteresowali si? za to pewn? niemi?? spraw?, dotycz?c? Ryszarda iWitka. — Z tego, co?my do tej pory us?yszeli, mo?na wnioskowa?, ?e szanta? rozkwita? u pa?stwa bujnie na wszystkich frontach — powiedzia??agodnieprokurator. — By?a tu podobno jaka? sprzeczka pomi?dzy tymi dwoma panami. Czypani o tym wie? Wiedzia?am bardzo du?o od Alicji, ale nie zamierza?am si? do tego przyzna?. Witek post?pi? sobie niezbyt pi?knie, odmawiaj?c Ryszardowiza?wiadczenia o bezp?atnym urlopie dla Polserviceu, je?eli nie odda mu projektubardzo atrakcyjnego hotelu. Ryszard, kt?ry sam si? wystara? o zlecenie na ?w hotel, zaprotestowa? i wylecia? z gabinetu z pian? na ustach i krzykiem "szanta?, szanta?”. Nie mia?am do Witka ?adnych osobistych pretensji i ?adnych powod?w, ?eby mu szkodzi?, wi?c o?wiadczy?am, ?e nic o tym nie wiem. Niech sobie Alicja sama pod nim do?ki kopie. Na samym ko?cu zaskoczyli mnie Wiesiem. Nigdydotychczas nie podejrzewa?am go o ?adne ?yciowe sekrety i dopiero teraz, podwp?ywem tych pyta?, zacz??am si? zastanawia?. Wymienili kilkana?cie dat i kazali sobie przypomnie?, co wtedy robi?am. Przysz?o mi to bez trudu, poniewa? datyprzypada?y na koniec ubieg?ego roku, kiedy ko?czy?am pilny projekt i prawie nieopuszcza?am pracowni. Zrobi?am sobie nawet w?wczas harmonogram, kt?rym mog?am si? teraz pos?u?y?, — bo na szcz??cie nie mia?am zwyczaju wyrzuca? niczegowcze?niej ni? po trzech latach od chwili dezaktualizacji. Wpatruj?c si? teraz w wielk?, zamazan? p?acht? papieru, przyniesion? z pokoju, mog?am swobodnie odtwarza? zesz?oroczne wydarzenia. — Trzeciego listopada — powiedzia? kapitan. — Czy ten kolega wtedy siedzia? tu po po?udniu? Wieczorem? — Nie — odpar?am stanowczo. — Nie siedzia?. Trzeciego robi?am zestawienie ?lusarki, kt?r? czwartego odda?am na odbitki i pami?tam doskonale, ?e grzeba?am w szufladzie Wiesia, szukaj?c kalendarza technicznego. Siedzia? wtedy tylko Ryszard. — A si?dmego i ?smego? — Te? nie. Przez ca?y tydzie? zostawa?am sama i by?am w?ciek?a. — Dwunastego? — Zaraz, co ja robi?am dwunastego?... Aha, detale stolarki. Ze stolark? by?am troch? sp??niona... Od Janusza dosta?am drzwi klepkowe... By? wtedy Janusz iWitek, Wiesia nie by?o, on siedzia? dopiero potem. — Szesnasty, siedemnasty,osiemnasty? — Ogrodzenie. Dziewi?tnastego odda?am do wy?wietla?!... Tak, wtedy siedzieliwszyscy trzej. Zgas?o nam ?wiat?o, po ciemku robi?am kaw? i wtedy w?a?nie Janusz nasypa? sobie cukru do szklanki i powiedzia?: „?wietna kawa, patrzcie, wcalecukier nie tonie”, a potem okaza?o si?, ?e nasypa? sobie na przykrywk?. Wiesio siedzia? do p??nej nocy. — No tak... A dziesi?tego grudnia? — Nie mam poj?cia. Pierwsz? po?ow? grudnia mia?am dosy? spokojn?, natomiastwiem, co by?o mi?dzy pi?tnastym a dwudziestym, bo robi?am dla Ryszarda rysunkirobocze. Nawali? z terminem i przeklina?am go okropnie. — No to szesnasty isiedemnasty grudnia? — Nic z tego. Du?o ludzi by?o, ale z naszego pokoju tylko ja. Zamy?li?am si? na chwil?, bo zamajaczy?o mi przed oczami wspomnienie z tamtego okresu. Wspomnienietak dziwne, ponure i niemi?e, ?e po?piesznie postara?am si? go pozby?, ?ebyprzypadkiem czego? o nim nie powiedzie?. — No to teraz ten rok — za??da? kapitan. — W styczniu... — Niestety, wi?cej nie pami?tam. Harmonogram mi si? sko?czy?. Z?o?y?am wielk? p?acht? i przyjrza?am si? im z zainteresowaniem — A co? — spyta?am ciekawie — O co on tam jest podejrzany? — Co pani s?dzi o jego po?yciu ma??e?skim? — O m?j Bo?e, nic Chyba si? uk?ada sympatycznie Ma bardzo mi?? ?on? i zupe?nie nie wygl?da na nieszcz??liwego — No to na razie by?oby wszystko Mo?e sobie teraz zapalimy? Przedstawiciele praworz?dno?ci wygl?dali na nieco zm?czonych, ale niezrezygnowanych Prokuratorowi oczy p?on??y jasnym blaskiem i trzeba uczciwieprzyzna?, ?e mi si? coraz bardziej podoba? My?l o poderwaniu zacz??a mi powolirywalizowa? z pragnieniem wykrycia mordercy — Panowie, po co wam te szmaty,kt?re zbieracie po ca?ej pracowni? — spyta?am z zaciekawieniem — Dowie si? panipo zako?czeniu ?ledztwa — Po zako?czeniu ?ledztwa w og?l? nie b?dziecie chcieli ze mn? rozmawia? — Nie jestem pewien — mrukn?? kapitan, spogl?daj?c z ukosa na prokuratora Natychmiastskomentowa?am to spojrzenie — S?dz?c z pa?skiego rzutu oka, ten pan kontynuujekontakty z by?ymi podejrzanymi? — powiedzia?am z ?agodnym zainteresowaniem — Nie ze wszystkimi, zapewniam pani? — odpar? szybko prokurator — O, szkoda To niewiem, czy mog? mie? nadziej?... — Mo?e pani — powiedzia? kapitan stanowczo. — Ja pani? zapewniam — A pan? — spyta?am prokuratora Siedzia? wci?? na brzegu sto?u, doskonale czarny, od but?wdo w?os?w na g?owie, i ja?nia? urod? — Nie wiem — odpar?, u?miechaj?c si? — Ja si? w og?le niepewnie czuj? w towarzystwie kobiet — Jako pies w towarzystwiesad?a — uzupe?ni?am natychmiast wzorem pana Zag?oby, wzbudzaj?c tym wielk? rado?? wszystkich trzech pan?w Opu?ci?am ich ze znacznie zwi?kszonym zasobemwiadomo?ci i pot??nym zam?tem w g?owie Koniecznie chcia?am sobie to wszystkojako? u?o?y?, ale w tym celu musia?abym porozmawia? z Alicj? Nigdy nie mia?am przesadnego talentu do my?lenia i do genialnych wniosk?w mog?am doj?? tylkodrog? wymiany pogl?d?w Niestety, Alicja rozgrywa?a w?a?nie pi?? trefli z rekontr? w szalenie nie sprzyjaj?cych warunkach Siedz?cy w tym samym pokojuKacper postanowi? powetowa? sobie widocznie poprzednie milczenie i robi? teraz porz?dek po rewizji Porz?dek polega? na tym, ?e rozwija? arkusze kalki, ogl?da? je, a nast?pnie z przera?liwym trzaskiem zgniata? i wpycha? do kosza Niekt?re dar? nawet na kawa?ki Nie wiem, czy istnieje jeszcze jaki? materia?, kt?rypotrafi?by narobi? tyle ha?asu, co kalka techniczna po?ledniego gatunkuR?wnocze?nie obok rozmawiali Zbyszek, Anka i nieco ju? mniej w?ciek?a Monika,usi?uj?c przekrzycze? porz?dki Kacpra Uzna?am, ?e ten akompaniament powinienAlicji w zupe?no?ci wystarczy? i moje w??czenie si? by?oby nie na miejscuZrobi?am obch?d pracowni, stwierdzi?am, ?e w pokoju sanitarnych grzmi jaka? pot??na awantura pomi?dzy Kajtkiem, Jarkiem, Stefanem i W?odkiem, w naszympokoju Kazio parska jadem, a Witek konspiracyjnie szepcze z Olgierdem w jegoma?ym pokoiku. Kiedy zajrza?am, demonstracyjnie zamilkli. Wiesia, nad?ta i obra?ona na ca?y ?wiat, siedzia?a na swoim miejscu, odwr?cona ty?em do przechodz?cych. Pozby?am si? jako? Jadwigi, kt?ra z uporem domaga?a si?, ?eby jej postawi? kaba??, i usiad?am przy swoim stole. I pozwoli?am sobie na lekkomy?lno??. Nie mog?c dyskutowa? z Alicj? zacz??am my?le? w milczeniu. Przebieg tego my?lenia powinnam by?a z g?ry przewidzie?, ale doprawdy czego? takiego nie spodziewa?am si? nawet u siebie! Z k?ta za sto?em Witolda, w kt?ry wpatrywa?am si? z konieczno?ci, bo siedzia?am akurat twarz? do niego, wyszed? diabe?. Autentyczny,najprawdziwszy w ?wiecie diabe?, pokryty czarnymi, baranimi kud?ami, z rogami,ogonem i na kozich kopytkach. Obszed? st?? dooko?a, nie wiem, jakim sposobem, bodeska dotyka?a do samej ?ciany, usiad? na krze?le Witolda, za?o?y? nog? na nog? i spojrza? na mnie drwi?co. — No i co? — powiedzia?. — Doczeka?a? si?? Ostatnim przeb?yskiem ?wiadomo?ci pomy?la?am jeszcze, ?e skoro nie mog? dyskutowa? z Alicj?, to niech b?dzie, podyskutuj? z diab?em. I rzeczywisto?? sko?czy?a si? definitywnie. — A bo co? — spyta?am ostro?nie. — Specjalnie si? o to stara?e?? — Idiotka! — prychn?? diabe? pogardliwie. — O ciebie si? nawet nie trzeba stara?! Narobi?a? zam?tu, a teraz co? Siedzisz jak taka sp?oszona o?lica. Poczu?am si? nieco ura?ona. — Twoim zdaniem powinnam sta? na g?owie? — To tylko do tego celu mo?e ci g?owa s?u?y?? A my?le? nie ?aska? Trzeba przyzna?, ?e by? ma?o uprzejmy. W dodatku patrzy? na mnie z wyra?nymobrzydzeniem, pomieszanym ze z?o?liw? ironi?. Co tu si? zreszt? dziwi?,ostatecznie — diabe?!... — Ty oczywi?cie wszystko wiesz — powiedzia?am, kiwaj?c melancholijnie g?ow?. — Ciekawa jestem, jakby? si? czu? na moim miejscu. — Dobrze, dobrze — powiedzia? diabe? ugodowo — Sprecyzujmy sobie kilka wniosk?w. Tadeusz zna? inicja?yfatyganta Moniki Kacper zna? spraw? tego pi?knego filusia... — Dziwnych okre?le? u?ywasz — przerwa?am mu z niesmakiem — Ju? ja wiem, co m?wi?. Zestaw sobie te dwie rzeczy. No? Przychodzi ci co? do tej t?pej pa?y? Tym mnie ju? zdenerwowa?. Jak ?mie pierwszy lepszy diabe? wypowiada? si? o mnie w ten spos?b! Ze zdenerwowania dozna?am przyp?ywubystro?ci umys?u. — Razem wzi?wszy, Tadeusz wiedzia? wszystko i m?g? donie?? fatygantowi o pi?knym filusiu — powiedzia?am gniewnie. — To ju? wiesz, dlaczegokrzycza? „przebacz”? .— A pewnie, ?e wiem! G?ow? dam za to, ?e po pijanemu zwierzy? si? Tadeuszowi z romansu niewiernej, a Tadeusz nie w ciemi? bity, raz dwa trzy to wykorzysta?. — Bardzo s?usznie — powiedzia? diabe? z odrobin? uznania. — A teraz my?l dalejlogicznie. Gdyby go zabi?, toby si? tam jeszcze poniewiera? przed ni? z tymkrety?skim krzykiem? Zastanowi?am si? przez chwil?. — Nie, boby uwa?a?, ?e-zmaza? win?. Zdradzi? j?, narazi? na szanta?, po czym zrekompensowa? to,zabijaj?c szanta?yst?... — A zatem?... .— A zatem Kacper jest niewinny. — Dalej! — Dalej, dalej... Przesta? mnie pogania?! Dalej miota? si? tak przesadnie, bomy?la?, ?e swoim g?upim czynem sprowokowa? j? do pope?nienia tego morderstwa. — A nie s?dzisz, ?e wie o niej co? wi?cej? Wi?cej ni? ty? — Je?eli on wie wi?cej, to si?? rzeczy ja wiem mniej. Objawienie nagle na mnienie sp?ynie, czego si? czepiasz? — To co on wie, ty mo?esz wydedukowa?. Co ona ma? Patrzy?am bezmy?lnie na diab?a. O co mu chodzi? Co ta Monika mo?e mie?? — Sex-appeal... — powiedzia?am niepewnie. — Kretynka! Ja m?wi? o tym, co ty te? masz! No? Ty masz i ona ma, a Alicja niema ani jednej sztuki. — Dzieci! — krzykn??am w ol?nieniu. — Dwoje dzieci! — No widzisz. Orientujesz si?, do czego jest zdolna kobieta dla swoich dzieci.Wy wszystkie macie takiego fio?a... Wiesz chyba, ile ten jej fagas ma pieni?dzy. — Jadwiga te? ma dziecko — zaprotestowa?am. — I wi?kszego fio?a! — A w?a?nie,dobrze, ?e mi przypomnia?a?. Co ty tam, serde?ko, m?wi?a? na pocz?tku o Jadwidze? Siedemdziesi?t tysi?cy z?otych?... A nie zauwa?y?a? czasem, jak onaostatnio wypi?knia?a? — G?upie dowcipy. Ca?a pracownia wie, ?e Jadwiga niedawno kogo? sobie poderwa?a. Patrzy na to, ?e poleci — z nim do o?tarza... — Nie wyje?d?aj mi tu z o?tarzem,bo mnie zdenerwujesz. Za darmo? — Jakie darmo! Przecie? w?a?nie dlatego tak si? rwie do tych siedemdziesi?ciu patyk?w! W?o?y mu to w przedsi?biorstwo, on jestprywatna inicjatywa. I b?dzie mia?a zapewniony byt dla swojej Laluni, co, mam cito jeszcze t?umaczy?? — Mnie nie, sobie... A te fakturki? Jak ci si? zdaje? Zapar? lat g??wny ksi?gowy idzie na emerytur?. Co ci to m?wi? — ?e ujawnienie tychmachlojek to by?by dla niego krach ?yciowy — powiedzia?am ponuro. — Dyscyplinarne zwolnienie i z emerytury nici. — A tobie on si? wydawa??agodnymcz?owiekiem — powiedzia? diabe?, kiwaj?c z politowaniem rogat? g?ow?. — No dobrze, ale w to jest zamieszany Witek! To on jest kierownikiem, nie Olgierd!... — O Witku to ty jeszcze, moja pere?ko, za ma?o wiesz, za ma?o... A jak tam w tym?wietle wygl?da nasza Aneczka?... — Nijak! — warkn??am gniewnie. — Pewnie, ?e nijak — potwierdzi? diabe? z?o?liwie. — Za Aneczk? by to za?atwi? kto? inny. B??dny rycerz. — Odczep si?. B??dni rycerze dawno wymarli. — On jest ostatni z tej krwi. No, pozbieraj do kupy wszystko, czego si? dzi? dowiedzia?a?, pozbieraj. „Kiziu, nie martw si?, ja to za?atwi?. Nikt nie b?dzie wiedzia?”... ?adnie to brzmi, co? — Odczep si?! — wrzasn??am z gniewem. — Przesta? mnie denerwowa?! — A wiem, wiem, ?e ci si? to nie podoba. Wiem,dlaczego si? tak pchasz w to ?ledztwo, mnie nie oszukasz. Nie wiedzia?a? przedtem, ?e Zbyszka te? ten bydlak szanta?owa?, co? A teraz Ju? nawet wiesz,czym... — Nonsens — odpar?am ostro. — Zbyszek by si? tak nie wyg?upia?. On ma dziecko, ju? ci m?wi?am. — C?? znaczy dziecko wobec ukochanej kobiety? I tokobiety, kt?rej grozi taki skandal! Przypomnij sobie, jak ona wygl?da?a, jakwychodzi?a za m??. To tak niedawno, nie masz przecie? zanik?w pami?ci? Sama widzia?a?, jak przysz?a do niego, Stolarek te? m?g? widzie?. Ona nie ma pieni?dzy, nie mog?a mu si? op?aca?, co robi b??dny rycerz w takiej sytuacji? — Szlag mnie trafi — mrukn??am z furi?. Diabe? zachichota? jadowicie. — Zbrodni? trzeba pope?ni? inteligentnie, dobrze zatrze??lady w?a?nie ze wzgl?du na dziecko... A ta zbrodnia jest pope?niona bardzo inteligentnie... — Bydl?!!! — wrzasn??am, zrywaj?c si? z miejsca. — Paszo? won st?d!!... Z?apa?am pude?ko z cyrklami, kt?re le?a?o na stole przede mn?, i nieprzytomna z w?ciek?o?ci w szale rzuci?am nim w diab?a... — Zwariowa?a??! — spyta? z niebotycznym zdumieniemJanusz. Oprzytomnia?am. Diabe? znik?. Dooko?a mnie stali Janusz, Wiesio, Kazio,Leszek i przygl?dali mi si? w os?upieniu Prawdopodobnie w ferworze dyskusji znadprzyrodzonym czynnikiem podnosi?am niekiedy g?os. — Na m?zg ci pad?o? Przekomarzasz si? tak sama ze sob?? — Tu by? diabe? — z nim ?ledztwo. — mrukn??am ponuro. — Omawia?am — Rany boskie, zn?w ma halucynacje — powiedzia? Leszek ze zgroz?. — Wymordujeca?? pracowni?! — Jaki diabe?? — zainteresowa? si? Wiesio. — Zwyczajny, jak diabe?. Z rogami, z ogonem... — No i co ci powiedzia?? — ?e Kacper jest niewinny. Za to szkalowa? par? innych os?b. — No dobrze, aledlaczego rzucasz w diab?a moimi cyrklami? — spyta? Janusz z g??bokim niesmakiem,wchodz?c pod st?? Witolda i zbieraj?c rozsypane szcz?tki. — Gdzie zerownik?! — rykn?? nagle okropnie. — Ten diabe? zabra??! — Nic nie zabra?, to porz?dnydiabe?. Masz zerownik, tu le?y... — Sk?d si? pani wzi?? ten diabe?, dopiero wp?? do jedenastej — zdziwi? si? Kazio. — O p??nocy to jeszcze rozumiem... Och?on??am nieco po konwersacji ze z?ym duchem i teraz ju? by?am gotowa nawet pracowa?,?eby tylko nie my?le?. W?adze ?ledcze posz?y mi na r?k?. Nagle rozpocz?? si? gwa?towny sp?d pracownik?w, przy czym panie zaganiano do gabinetu, a pan?w dosali konferencyjnej. To zr??nicowanie p?ci ogromnie nas zaciekawi?o. Pos?usznie sz?am do gabinetu, kiedy nagle po drodze ujrza?am, ?e prokurator i kapitanwchodz? zn?w do pokoju Olgierda. Nie zamierza?am by? przesadnie lojalna, a przytym insynuacje diab?a zdenerwowa?y mnie w najwy?szym stopniu, wi?c,wykorzystuj?c zamieszanie, szybko zawr?ci?am i wesz?am do damskiego WC-tu.Zaj??am stosown? pozycj?, usi?uj?c w miar? mo?no?ci nie oddycha?. — Trzeba zrobi? taki harmonogram nieobecno?ci, bo inaczej tu zwariujemy — powiedzia? prokurator. — Nie ma sposobu kogokolwiek wykluczy?... W tym momencie us?ysza?am, ?e kto? wszed? do m?skiej strony WC - tu, po czym sta?am si??wiadkiem zdumiewaj?cego zjawiska. W m?skiej kabinie rozleg?y si? jakie? dziwne, st?umione odg?osy, a nast?pnie w damskiej polecia?a woda. Nie zd??y?am nawet zastanowi? si? nad tym, jakim sposobem to dziwo si? dokona?o, bo pod drzwiami us?ysza?am g?osy milicjant?w i musia?am natychmiast wyj??. Nie chcia?am, ?eby si? ktokolwiek zorientowa?, ?e tkwi? w WC-cie w ?ledczych celach. — „Harmonogramnie obecno?ci, genialne!" — pomy?la?am z uznaniem. — „My te?...” Do gabinetuprzyby?am ostatnia. W?adza ludowa sprowadzi?a posi?ki p?ci ?e?skiej i w obydw?chpomieszczeniach r?wnocze?nie przeprowadzono rewizj? osobist?. D?ugo to trwa?o, aprzez ten czas na terenie pracowni odbywa?a si? jeszcze Jedna rewizjanieosobista. Rezultaty zar?wno jednej jak i drugiej nie zosta?y przed namiujawnione. Przed sam? p??noc? Jarek zdecydowa? si? wreszcie, ?e go nie by?o, izostali?my zwolnieni z posterunku. Ca?y personel by? tak zm?czony, ?e nikomu si? nawet nie chcia?o i?? na w?dk?, za to rozdrapali?my taks?wki z dw?ch postoj?w.Nikogo nie zatrzymano, ?ledztwo w sprawie tajemniczej ?mierci Tadeusza zosta?o na razie nie rozstrzygni?te... Witold, kt?remu sko?czy? si? w?a?nie urlop, by? jedynym cz?owiekiem, przyby?ym nazajutrz do pracy punktualnie o wp?? do ?smej.Przyczyny zdumiewaj?cej pustki w pracowni by?y dla niego niepoj?te a? do przyj?cia pani Glebowej, kt?ra udzieli?a mu wyczerpuj?cych wyja?nie?, wprawiaj?c go tym w kompletne os?upienie. — Co? podobnego! — m?wi?, kiedy ju? zaludnili?mynasz pok?j. — ?eby nie to, ?e nie pos?dzam pani Glebowej o upodobanie do takichdowcip?w, tobym nie uwierzy?. W g?owie si? nie mie?ci! I to rzeczywi?cie kto? z was? — Przecie? pan zna Matyld?! Przysi?g?a, ?e nikogo obcego nie by?o. — Mo?e wysz?a na chwil?? — To ju? milicja dok?adnie zbada?a. Siedzia?a jak kamie? bez przerwy i tylko razwesz?a do gabinetu, nie zamykaj?c za sob? drzwi. Wtedy w?a?nie prysn?? Jarek,kt?ry ca?y czas na to czatowa?, ale zrobi? to jeszcze za ?ycia. To znaczy za?ycia Tadeusza. Jak wraca?, to ju? go wszyscy zauwa?yli. — No, no. I nic niewiadomo? Kogo oni podejrzewaj?? — Wszystkich. My siebie nawzajem te?. Diabli wiedz?... Mimo woli rzuci?am niespokojnie okiem na k?t za sto?em Witolda, ale diab?a nie by?o. Witold siedzia? na swoim miejscu, oszo?omiony, kiwaj?c g?ow?. — No popatrzcie, a ja przynios?em plastyk na aba?ury. Kto by to m?g? przypuszcza?, ?e tu si? dzieje co? takiego. — Poka? plastyk! Gdzie masz? — A tu. Kawa?ek, ale mam i taki du?y, w arkuszach... Plastyk Witolda wzbudzi? szalone zainteresowanie. Kilka dni wcze?niej, tu? przed jego okoliczno?ciowymurlopem, op?ta? nas sza? produkowania lamp stoj?cych. Wynajdywali?my przedziwnemo?liwo?ci u?ywania najrozmaitszych materia??w niezgodnie z ich przeznaczeniem. Witold przyni?s? w?wczas papier, powyginany w bardzo skomplikowany spos?b,pozwalaj?cy na uzyskanie ciekawych efekt?w ?wietlnych, i teraz mieli?my zamiar wtaki sam spos?b powygina? twardy, sztywny plastyk. Wczorajsza tragedia by?a ju? odleg?a o ca?? noc, wracali?my do normalnego nastroju i tylko Witold czu? si? jeszcze nieco nieswojo, ale on z kolei nie uczestniczy? w sensacyjnychwydarzeniach, ma?o zna? nieboszczyka, wi?c te? szybko przyszed? do siebie. Jedyne, co nam od wczoraj pozosta?o, to dziwna niech?? do pracy. Znacznie?atwiej by?o zaj?? si? tworzeniem dziwol?g?w z plastyku. Obydwaj z Januszemuci?li kawa?ek i zacz?li wygina?, co nie okaza?o si? takie proste, jakpocz?tkowo przypuszczali. Obserwuj?c z zainteresowaniem ich wysi?ki, rzucali?myr??ne odkrywcze propozycje. — Mo?e naci?? ?yletk?? — powiedzia? Wiesio. — Tak lekko, po wierzchu. — Nic z tego — odpar? Janusz. — P?ka, ju? pr?bowa?em. — Przy przyk?adnicy! Pod???!... — Nie, czekaj, przyk?adnica za gruba. Musi by? co?, co ma kant. O, skal?wka!Trzymaj!... — Ale tu ci zje?d?a, trzeba trzyma? z drugiej strony!-Ja przytrzymam ten plastyk, a ty wyginaj! — Wiesiek, skal?wka si? obsuwa, trzymaj, do cholery! — Czym? Nog?? Po chwili ju? byli zatrudnieni przy tym wszyscy czterej.Zostawi?am ich, st?oczonych w dziwnych pozycjach przy stole Janusza, i uda?am si? do Alicji. Ustali?y?my plan dzia?ania. Postanowi?y?my wprowadzi? w czyngenialn? my?l prokuratora, sporz?dzaj?c r?wnie? harmonogram nieobecno?ci, co nampowinno przyj?? tym ?atwiej, ?e z harmonogramami by?y?my obeznane. Podzieli?y?mypracowni? na rejony i ka?da z nas mia?a spisa? szczeg??owo poczynaniaprzydzielonej cz??ci. Nast?pnie zdecydowa?y?my si? odby? konferencj? i przeprowadzi? naukowe rozwa?ania o dwunastej na kawie w macierzystym lokalu, naparterze naszego budynku. Od razu zabra?am si? do dzie?a, magluj?c wsp??pracownik?w, do kt?rych podesz?am dyplomatycznie. Ka?dy znacznie ch?tniejm?wi? o innych ni? o sobie. Na tej zasadzie uzyskiwa?am stopniowo wszystkieniezb?dne mi wiadomo?ci. Po dziesi?tej przyby?y w?adze ?ledcze, kt?re uzna?y, ?e b?dzie im wygodniej prowadzi? przes?uchania na miejscu, ze wszystkimipodejrzanymi pod r?k?, i zaj??y sal? konferencyjn?. W pozosta?ychpomieszczeniach powinna by?a wrze? praca, ale zamiast pracy od chwili przybyciamilicji zacz??y wrze? gor?ce k??tnie, dyskusje i awantury. Im d?u?ej iwnikliwiej oficjalne czynniki pyta?y, tym wi?cej os?b wymy?la?o sobie nawzajem.Milicja dzia?a?a na tej samej zasadzie co ja, tyle ?e bardziej bezwzgl?dnie. Dysponuj?c wiadomo?ciami bezpo?rednio od nieboszczyka nie ukrywa?a przedbadanymi swoich informacji. Poniewa? jednak nie ujawnia?a r?wnocze?nie ?r?d?a,ka?dy ze zdekonspirowanych dochodzi? do wniosku, ?e wsypali go ukochani koledzy,i w zdenerwowaniu przez zemst? wsypywa? koleg?w, a nast?pnie lecia? robi? piek?o w?a?ciwej osobie. Od wczoraj w?adze ?ledcze zd??y?y wszystkie swoje wiadomo?ci przetrawi?, usystematyzowa?, wyci?gn?? wnioski i teraz bezb??dnie trafia?y w sam?rodek tarczy, wydobywaj?c na ?wiat?o dzienne nasze najgorsze instynkta. Wrezultacie sama ?mier? Tadeusza niemal posz?a w zapomnienie, a wysun??y si? na plan pierwszy jej nieoczekiwane i niemi?e konsekwencje. W naszym pokoju by?jeszcze spok?j. Janusz wygi?? wreszcie ma?y kawa?ek plastyku i otar?szy pot zczo?a patrzy? na swoje dzie?o z ponurym podziwem. — To jest galernicza robota — o?wiadczy?. — Taki ma?y kawa?ek, to jeszcze, jeszcze, ale jak przyjdzie wygina?ca?y arkusz? Co by tu wymy?li?? — A jak si? nacina, to p?ka — powiedzia? Witold zmartwionym g?osem. — Czekaj, a ciekawe, czyby p?k?o bez nacinania. to razymo?na tak ?ama??... Daj ten bia?y! Usiad? wygodnie i zacz?? gi??, licz?c na g?os ka?de wygi?cie. — Trzy — powiedzia?, post?kuj?c z wysi?ku. — Cztery, Pi??...” — Nie, nie mog? — mrukn?? nagle Wiesio, podnosz?c si? z miejsca. Podszed? do radia, kt?re przez ca?y czas wydawa?o z siebie przeci?g?e, ponure wycie, b?d?ce zasadnicz? tre?ci? audycji „Pie?ni ludowe r??nych narod?w”. Tamci dwaj, zaj?ci plastykiem, nie zwracali jako? na to uwagi. Wiesio przestawi? na ?redni?Warszaw?. — No, nareszcie — powiedzia? z satysfakcj? Leszek, siedz?cy bezczynnieprzy stole. — Wiedzia?em, ?e kto? wreszcie tego nie wytrzyma. — To dlaczego pansam nie zmieni?? — spyta?am z irytacj?, bo grobowe wycie i mnie r?wniewyprowadzi?o z r?wnowagi. — Chcia?em zbada? wra?liwo?? waszych dozna? akustycznych. — Dziewi??, dziesi??,jedena?cie — liczy? Janusz ju? z nieco mniejszym wysi?kiem. — Dwana?cie, trzyna? — Ciekawe, jaka teraz b?dzie piosenka tygodnia — powiedzia? Wiesio w zadumie, wracaj?c na swoje miejsce. — Bo ten ?azuka na schodach to ju? mi nosem wyszed?. — Polka galopka — o?wiadczy?am stanowczo. — Sk?d pani wie? — przerazi? si? Witold, odwracaj?c si? gwa?townie od mamrocz?cego pod nosem Janusza. — Przeczuwam w jasnowidzeniu. — Ach! Chwa?a Bogu, my?la?em, ?e pani wie na pewno. Od polki galopki to ju? bym chyba zwariowa?. — Dzie? dobry pa?stwu — powiedzia? nagle od drzwi wchodz?cy donas kapitan. — A, dzie? dobry panu — odparli?my uprzejmym ch?rem we troje,Wiesio, Leszek i ja, a Janusz, zaabsorbowany swoj? czynno?ci?, wyczu? wida?, ?e powinien jako? zareagowa? na powitanie, bo podni?s? g?os. — Dziewi?tna?cie,dwadzie?cia, dwadzie?cia jeden — powiedzia? dobitnie. Kapitan zatrzyma? si? w progu i spojrza? na niego lekko zaskoczony. — Chcia?bym z tym panem pom?wi? — powiedzia? do mnie z odrobin? wahania. — Czy s?dzi pani, ?e mo?na go oderwa? od pracy? — Januszek, pan kapitan do ciebie! — wrzasn??am. — Dwadzie?cia cztery! — odkrzykn?? Janusz r?wnie gromko. Kapitan si? wyra?nie zainteresowa? nie znanymi mu wida? metodami pracy w biurze projekt?w. — Co toznaczy? — spyta? z zaciekawieniem. — Pa?stwo tak musz?? — Panie Witoldzie, topan go tak sko?owa?, Niech go pan teraz otrze?wi! Janusz, oprzytomnij! — Zarazp?knie — odpar? Witold, nie odrywaj?c zafascynowanego wzroku od kawa?ka plastykuKapitan sta? w milczeniu, patrz?c na Janusza z rosn?cym zainteresowaniem. Natrzydziestu dw?ch p?k?o — Trzydzie?ci dwa — oznajmi? Janusz triumfuj?co. — Da si? wygi?? trzydzie?ci Jeden razy O co chodzi — odwr?ci? si? do nas, dumnie machn?? nadp?kni?tymplastykiem i dopiero teraz zauwa?y? kapitana — A co, pan do mnie? — Pan pozwolido nas na chwil?, mamy kilka pyta? Witoldowi w czasie szarpania opornegotworzywa sztucznego wystyg?a herbata, wi?c zacz?? teraz je?? ?niadanie Przygl?da?am mu si? w-zamy?leniu, usi?uj?c odgadn??, w jakim stadium ?ledztwa jest JU? milicja Na kartce papieru spisa?am sobie w porz?dku chronologicznymznane mi godziny poczyna? wsp??pracownik?w, przygotowuj?c grunt do rozwa?a? z Alicj? Potem zn?w przyjrza?am si? Witoldowi, kt?ry, pogr??ony w nie mniejszymni? ja zamy?leniu, jad? pomidora W drugiej r?ce trzyma? solniczk? S?dz?c z jegowyrazu twarzy pomidor mu bardzo nie smakowa? Zjad? po?ow?, drug? obejrza? z wyra?nym obrzydzeniem, zawaha? si?, wreszcie wrzuci? j? do kosza na ?mieci i zajrzawszy za ni?, starannie posoli? — Panie Witoldzie, co pan robi? — spyta?am z ?agodnym zainteresowaniem, bo te zabiegi kulinarne wyda?y mi si? nieco dziwne. Witold spojrza? na mnie, zn?w zajrza? do kosza i nagle zacz?? si? przera?liwie ?mia?. Leszek, stoj?c przy swojej desce, rysowa? tuszem na kalce nast?pny obraz.Zastopowa? na chwil? tw?rczo??, przyjrza? si? Witoldowi i wr?ci? do obrazu. — Tu jest ska?ona atmosfera — oznajmi? proroczym tonem, czyni?c zamaszysty gestpatykiem umaczanym w tuszu. — Nikt si? nie uchowa. Ostatni normalny zwariowa?! — Ten pomidor mi okropnie nie smakowa? i nie wiedzia?em dlaczego — wyja?ni? Witold, nie przestaj?c si??mia?. — A ja go zapomnia?em posoli?! Nie znosz? niesolonych pomidor?w. — To dlatego dosoli? go pan w koszu? Ju? i pan w pi?tk? goni... — westchn??am smutnie. — A w?a?nie, bo wie pani, tak si? zamy?li?em... Zastanawia mnie jedna rzecz. Jak to mog?o by?, ?e oni tam w gabinecie nic nieus?yszeli? I w og?le co? z tym gabinetem mnie m?czy... — Podobno Zbyszek co? s?ysza? — przerwa? Wiesio. — M?wi, ?e s?ysza? dwa m?skie g?osy, ale nie zwr?ci? na to uwagi i zaraz potem wyszed? z pokoju. — A Witka przy tym nie by?o? — By?, ale kr?tko, te? wyszed?, jeszcze przed Zbyszkiem. Nic nie m?wi, ?e s?ysza?... To znaczy, m?wi, ?e nic nie s?ysza?. — A Zbyszek tych g?os?w nie rozr??ni?? — Nie, m?wi tylko, ?e wydawa?y mu si? m?skie, — No w?a?nie — powiedzia? Witold. — Ale potem... Jak to by?o? M?wi?a pani, ?e Zbyszek napad? na pani?, jak tylkozobaczy? Stolarka, i ?e tam by?a ca?a pracownia. To kt?r?dy oni weszli? Odkorytarza? — Od korytarza. — A dlaczego nie wprost z gabinetu? Wszyscy troje patrzyli?my nieinteligentniena Witolda, zaskoczeni jego prostym pytaniem. — Rzeczywi?cie — powiedzia? Wiesio. — Dlaczego nie wprost z gabinetu? — Rzeczywi?cie — powt?rzy?am. — Przecie? to jest najprostsza droga, a drzwi s? otwarte. — A by?y otwarte? — Nie mam poj?cia. Wy nie wiecie? Okaza?o si?, ?e nikt nie zwr?ci? uwagi nadrzwi pomi?dzy gabinetem a sal? konferencyjn? Zazwyczaj sta?y otworem i nawet nie wiedzia?am, gdzie jest od nich klucz. ??czy?y ze sob? te dwa pomieszczenia iprzez nie prowadzi?a najkr?tsza droga do miejsca zbrodni. Dlaczego Witek zeZbyszkiem nie skorzystali z niej, tylko oblecieli ca?e biuro dooko?a? — No prosz?, nowy ?lad — ucieszy? si? Wiesio. — Ciekawe, czy milicja ju? to sprawdzi?a. — Ja tego nie rozumiem, ale mo?e po prostu zg?upieli? — powiedzia? z pow?tpiewaniem Witold. — Jak wylatywali z gabinetu, to jeszcze nie wiedzieli, cosi? sta?o, nie mieli od czego zg?upie?. — Nad czym wy si? zastanawiacie — powiedzia? z dezaprobat? Leszek znad swojego obrazu. — Przecie? to proste.Morderca zamkn??, ?eby mu nikt nie przeszkadza?. — Wiesiu — spyta?am. — Czy wczasie twojej kariery w tym biurze te drzwi bywa?y zamykane? Pracujesz tunajd?u?ej z nas wszystkich. Wiesio zamy?li? si? i po chwili potrz?sn?? g?ow?: .— Nie przypominam sobie. Nawet nie wiem, gdzie jest klucz. Klucz!!... A mo?e to ten?!... Natychmiast przypomnieli?my sobie klucz, kt?ry wylecia? z naszegowazonu. — Jaki ten? — zaciekawi? si? Witold. Czym pr?dzej opisali?my mu scen?,b?d?c? tak znakomitym ukoronowaniem rewizji. — No w?a?nie, a ja ju? od rana chcia?em si? spyta?, co tu tak cholernie ?mierdzi? Mo?e i rzeczywi?cie ten? — Trzeba tym Holmesom zwr?ci? na to uwag?, niech si? pom?cz?... Janusz wr?ci? z przes?uchania wyra?nie sp?oszony. Zapali? papierosa i popatrzy? na nas ze stropionym wyrazem twarzy. — Ale mia?a? pomys? z tym Tadeuszem, ho, ho! Ekstraklasa! Ja w tych warunkach nie mog? pracowa?. Po tym ca?ym badaniu to ja ju? nie wiem, czy to Tadeusz wykito-wa?, czy Witek, czy jeszcze kto inny i czy toprzypadkiem nie ja go zabi?em. Jak Boga kocham, sko?owali mnie do reszty! Bezjednego g??bszego tu si? nie obejdzie, Leszek, idziesz? Na t? nieoczekiwan? propozycj? Leszek okaza??yw? rado??, czym pr?dzej porzucaj?c tw?rczo??. Rozgoryczony Janusz odm?wi? bli?szych wyja?nie? i zanim si? zd??yli?my obejrze?,ju? ich nie by?o. Z jego wypowiedzi zrozumia?am tylko to, ?e ziarno rzucone przez Marka pad?o na ?yzn? gleb? i w?adze ?ledcze rzeczywi?cie bior? pod uwag? mo?liwo?? pomy?ki co do osoby ofiary Od tej mo?liwo?ci zrobi? mi si? taki melan? w g?owie, ?e dalsz? zw?ok? uzna?am za niedopuszczaln?. Zabra?am swoje ?ledcze zapiski i Alicj? i posz?y?my na kaw?. — G?upia? — powiedzia?a stanowczo Alicja,kiedy, zaczynaj?c od ko?ca, sprecyzowa?am jej ostatni pomys? przedstawicielipraworz?dno?ci. — Milicja mo?e tak my?le?, ale nie my. Kompletny nonsens!Wierzysz w to, ?e ktokolwiek z nas nie odr??ni? Witka od Tadeusza? — Byli prawietego samego wzrostu — odpar?am z wahaniem. — Czy ja wiem, mo?e z ty?u...? — Z ?adnej strony. Witek jest blondyn, a Tadeusz czarny, nawet ?ysieli r??nie,Tadeusz od ty?u, a Witek od przodu. Morderca musia?by by? zupe?nie pijany, ajestem pewna, ?e wczoraj nie by?o w pracowni nikogo do tego stopnia pijanego. Ponamy?le zgodzi?am si? z ni?. — No dobrze, wobec tego teraz my?lmy rozs?dnie... — Potrafimy? — spyta?a Alicja z pow?tpiewaniem. — B?dziemy si? stara?. Zacznijmy od pocz?tku. Dlaczego Tadeusz wyszed? przed?mierci? z pokoju i poszed? do sali konferencyjnej? — Bo po ?mierci ju? by musi? to nie uda?o... — — Ja do ciebie m?wi? powa?nie! — Widocznie chcia? zgin?? w spokoju, a nie w tym ha?asie, kt?ry oni tam robi?. A teraz to ci si? przyznam,?e ju? mi si? wszystko pomyli?o i nie wiem, co wymy?li?a?, a co by?o naprawd?. Zdaje si?, ?e m?wi?a? co? o jakim? telefonie? — Jakby? zgad?a! Telefon te? by?,niech go-jasny piorun trafi! I Tadeusz sam go odebra?, wszystko dok?adnie tak,jak uprzednio postanowi?am. W tym czasie w pokoju siedzieli Andrzej i Danka,wi?c si?? rzeczy ?adne z nich nie mog?o dzwoni?. — Dobrze, ?e chocia? dwie sztuki odpad?y. O kt?rej to by?o godzinie? — Oko?o dwunastej pi?tna?cie, stwierdzili na podstawie dziennika. O tej samejporze w gabinecie konferowali jeszcze Witek, Olgierd i Monika, wypada?oby ichtak?e uniewinni?. — Jaka szkoda! — powiedzia?a Alicja z ?alem. — Ca?y czasmia?am nadziej?, ?e to mo?e jednak Witek! — — Nic ci na to nie poradz?. W moim pokoju by? Janusz, tkwi? murem przy stole, na w?asne oczy widzia?am. Leszek i Wiesio te? byli, ale poniewa? wychodzili, nie dam g?owy, czy kt?ry? z nich nie zd??y? zadzwoni?. A co u ciebie? — Dzi?kuj?, wszyscy zdrowi... — M?w powa?nie, bo ci? kopn?! — Kopnij — zgodzi?a si? Alicja. — To jest, chcia?am powiedzie?, ju? m?wi?. U nas by?... Czekaj, mam zapisane. Stefan, Kazio, Ryszard, Wie?ka i W?odek. No i Kacper. — Jeste? pewna? — Ca?kowicie. Krzyczeli do siebie nawzajem, a Kacper odkr?ci? radio na ca?yregulator, trudno by?o tego nie zauwa?y?. Robili ten ha?as bardzo d?ugo,ustalili?my, ?e prawie do wp?? do pierwszej. — Nikt z nich nie dzwoni?? — Owszem, ja. Ale daj? ci s?owo, ?e nie do Tadeusza. — Rozumiem, ?e w tym czasie s?ysza?a? Zbyszka w wychodku? — Zaraz potem. Z kimon tam by?, u diab?a? Z pani? Glebow?? Milcza?am, ?wiadoma tego, ?e Alicja jestna progu odkrycia tajemnicy Zbyszka. Ca?e szcz??cie, ?e w?a?nie ona, a nie kto? inny. Mia?am pewno??, ?e odkrywszy, b?dzie milcze? jak gr?b, ale wola?am jej wtym nie pomaga?. Alicja, kt?rej zacz??o co??wita?, patrzy?a na mnie z zaciekawieniem. — Wiesz i nie powiesz, co? Czekaj, zaraz wydedukuj? sama. Prawie wszystkie nasze babki zlokalizowane, bez miejsca zostaj? tylko... czekaj, paniGlebowa, Jadwiga... i Anka! Anka?!... — Anka, Anka, daj jej ju? spok?j. Tu jestpogrzebany bardzo ?adny pies, kt?ry mi si? cholernie nie podoba, zostawmy narazie ten temat. Ustalmy wreszcie, kto dzwoni? Obawiam si?, ?e za chwil? dokonamy wspania?ego odkrycia, ?e duchy. — To by si? nawet zgadza?o, nieboszczykdostarcza informacji, a” duchy pos?uguj? si? telefonem. Czekaj, pozw?l, ?e si? otrz?sn?. Anka?... Jestem zbulwersowana To znaczy, ?e ona si? wcale nie szarpa?a z garderob?, tylko grucha?a ze Zbyszkiem u Olgierda? Nadzwyczajne! — Dobrze,odbulwersuj si? i s?uchaj Zostaj? nam nast?puj?ce osoby: Wiesio, Leszek,Jadwiga, ta gruchaj?ca para i Kajtek. — No i pani Glebowa... — Odczep si? wreszcie od pani Glebowej. Kajtek sp?dzi? bardzo du?o czasu, stoj?c jej nad g?ow? w kom?rce i patrz?c w garnek, bo gotowa? sobie serdelki. Gotowanie serdelk?w dzwonienia nie wyklucza. — To znaczy, ?e musia? to by? kto? z nich,je?eli odpadaj? czynniki nadprzyrodzone. Co nam z tego? — Jeszcze nie wiem.Czekaj, zapomnia?am ci powiedzie? o jednej nadzwyczajnie wa?nej rzeczy. Tadeuszanie uduszono od razu... — Tylko stopniowo? Jaki? sadysta? — Nie, nie to. Przed uduszeniem zosta? zaprawiony w globus naszym dziurkaczem. — Ach, to dlatego by? zepsuty? — ucieszy?a si? nie wiadomo czemu Alicja. — Opami?taj si?. Nie dziurkacz by? zepsuty, tylko zszywacz i to na d?ugo przed tymniestosownym u?yciem. — Tak? Mo?liwe. To mi si? widocznie pomyli?o. Ale to odwraca moje poj?cia, do tej pory my?la?am, ?e morderc? musia? by? silny facet,natomiast w ?wietle dziurkacza dopuszczam nawet subteln? kobiet?. — No teraz sprawdzajmy alibi. Masz spisane godziny? Alicja wyci?gn??a z kieszeni kilka drobno zapisanych kartek. — Tak, tutaj. Nie, czekaj, tu jest spis bielizny,kt?r? odda?am do prania. To te? nie, tu mam zestawienie d?u?nik?w i wierzycieli... Mo?e to? Zaraz... Odda? po?czochy do ?apania, wymieni??ar?wki... Nie, nie to. Gdzie ja to mam? — Mo?e po drugiej stronie? — spyta?am zrezygnowana. — A rzeczywi?cie, masz racj?. Jest! Przyst?pi?y?my do sporz?dzania harmonogramuniewinno?ci. Na kawa?ku papieru w kratk? zacz??y?my wkre?la? rozmaite skomplikowane znaki. Po d?ugich wysi?kach i obliczeniach uzyska?y?my rewelacyjnerezultaty. Wypad?o nam, ?e w ?aden spos?b nie mog?o pope?ni? tego morderstwamn?stwo os?b. Jako podejrzani ostali si? tylko Witek, Zbyszek, Anka, Kajtek,Jadwiga, Ryszard, Kacper i Monika. — W?a?ciwie Ank? te? nale?y wyrzuci? — powiedzia?a Alicja. — Popatrz, tu mam zeznanie Moniki. Widzia?a j?, jak sz?a od nich do naszego pokoju, wesz?a i ju? nie wychodzi?a. Kacper to po?wiadcza i Kazio. Jak tylko wesz?a, prze??czy?a radio, godziny si? zgadzaj?. — Popatrz, ktoby to pomy?la?, ?e te radioodbiorniki tak si? nam przydadz?! Gdyby nie to, chyba?adna ludzka si?a nie zdo?a?aby niczego konkretnego stwierdzi?, — nikt przecie? nie siedzi z wzrokiem bez przerwy utkwionym w zegarek. — Wi?c co? Anka jednaknie mia?a szans. — To zale?y, gdzie j? Monika widzia?a. Czy nie mog?a akurat wchodzi? albo wychodzi? z sali konferencyjnej? — Nic z tego. Anka sz?a od drzwi ich pokoju i Monika widzia?a w lustrze, jak wesz?a do naszego. Nie ma w?tpliwo?ci. Wpisa?am Ank? w odpowiedni? rubryk?. — A Zbyszek? — powiedzia?am z nadziej?. — Czy on m?g? zd??y?? Opu?ci? ten ich przybytek uczu? wcze?niej ni? Anka, a da? si? widzie? p??niej. Czekaj, sprawd?my. Nie, tu go uniewinnia Matylda, potem wyszed? tu... A w tym miejscuby? ju? u was. Mnie tu wychodz? dla niego cztery minuty. — Nie starczy? — Musia?by wzi?? dobre tempo. Obliczmy, wyobra? to sobie. Zaprawienie dziurkaczem to jest sekunda, ?agodne u?o?enie nieboszczyka na pod?odze, to ile? Pi?? sekund? — Przyjmijmy, ?e dziesi??. By? zdenerwowany i m?g? sobie otrze? potz czo?a, to te? trwa. — No to otrzyj sobie, zobaczymy, jak d?ugo. Nie r?b masa?u ca?ej twarzy, tylko otrzyj pot! Do licha, masz przecie? wyobra?ni?! Wyt??ywszywyobra?ni? Alicja starannie wytar?a wyimaginowany pot. Powt?rzy?a t? czynno?? kilka razy, a ja patrzy?am na zegarek. Jaki? pan siedz?cy przy s?siednim stoliku zacz?? si? nam przygl?da? bardzo podejrzliwie. Uzna?y?my, ?e na pot wystarczycztery sekundy. — No to na wszystko razem mamy dziesi?? sekund. Nieboszczyk le?yna pod?odze i teraz go trzeba dodusi?. Zak?adam, ?e pasek to bydl? mia?o przygotowany, ile czasu m?g? go dusi?? — Co najmniej dwie minuty, je?eli chcia? mie? pewno??, ?e mu nie zmartwychwstanie. — Dorzu?my dwadzie?cia sekund na szarpanie si? z nieboszczykiem, ?eby mu ten pasek dobrze za?o?y?. ju? mamy? Dwiei p?? minuty. — A teraz jeszcze musi wytrze? dziurkacz, skoro m?wi?a?, ?e by? wytarty. Wyjmuje z kieszeni chustk? do nosa... — Wielki Bo?e! — przerwa?am i spojrza?am na Alicj? w ol?nieniu. Chustk? do nosa! St?d ta mania zbierania ga?gan?w! Oczywi?cie, ?e szukali tej szmaty, kt?r? dziurkacz zosta? wytarty, jakmo?na by?o nie domy?li? si? od razu?! — Jednak?e nale?y nas uzna? za band? t?pych mato??w — o?wiadczy?am stanowczo. — Nas jak nas — odpar?a Alicjakrytycznie. — Tak m?wi?c mi?dzy nami, to o tym dziurkaczu wiedzia?a? tylko ty... — Zaraz si? zrehabilituj?. Wyciera dziurkacz... Jak d?ugo? — To zale?y, czy jestz natury porz?dny. Mo?e nawet na niego plu? i czy?ci? go do po?ysku. — Razem zpo?yskiem nie zajmie mu to wi?cej ni? p?? minuty. Przy du?ej sprawno?ci zbrodniarza mo?na przyj?? na ca?e morderstwo minut trzy. Zbyszek, niestety,zd??y. — To ilu nam tych bandyt?w zosta?o? — zaciekawi?a si? Alicja, zajrzawszyprzedtem do fili?anki i stwierdziwszy, ?e nie ma ju? kawy. — Niedu?o, siedemsztuk. Teraz zobaczmy, jak nam si? to kojarzy z telefonami. Kto z nich mia? szans? dzwoni?? — Poka?. Tylko troje? Jadwiga, Zbyszek i Kajtek?!...Popatrzy?y?my na siebie w milczeniu. Dop?ki osoba mordercy pozostawa?a w sferze mglistych przypuszcze?, ca?e ?ledztwo mog?y?my uwa?a? wr?cz za rozrywk?. Teraz si? nam nagle dziwnie blisko skrystalizowa?a i zrobi?o si? nam g?upio. — Dajspok?j — powiedzia?a niepewnie Alicja. — S?dzisz, ?e to istotnie kto? z nich? Czu?am si? bardzo niewyra?nie. Wiedzia?am, ?e Tadeusz szanta?owa? Zbyszka. Jegoromans z Ank? zacz?? si? na kilka miesi?cy przed jej ?lubem. Wychodz?c za m?? Anka nie przejawia?a szale?czej rado?ci, przeciwnie, wygl?da?a jak zmora.Wszystko wskazywa?o na to, ?e owe uczucia do tej pory jeszcze nie wygas?y,chocia? romans ze Zbyszkiem nie mia? przysz?o?ci. Zbyszek nie rozwi?d?by si? w ?adnym wypadku ze wzgl?du na dziecko, a z narzeczonym Anka musia?a si? na co? zdecydowa?, bo w?a?nie dostawa? przydzia? na sp??dzielcze mieszkanie. Tadeusz o tym wszystkim niew?tpliwie wiedzia?... — Wie?ka by?a dostatecznie bystra, ?ebysobie r?wnie? co? skojarzy?, ponadto Stefan zd??y? j? poinformowa?, ?e ZbyszkowiStolarek te? by? winien. — No nie — zaprotestowa?am okropnie zdegustowana. — Tomi si? absolutnie nie podoba. Ja nie chc?, ?eby to by? Zbyszek! — ?eby? tywiedzia?a, jak ja nie chc?... — Ale jeszcze mamy tamtych dwoje. Ja ju? naprawd? wol?, ?eby to by? Kajtek! — Ale Tadeusz mu rzeczywi?cie ?yrowa? weksle! Zastan?w si?... — A czy ty wiesz,ile Kajtek mu by? winien?! — Komu? Kto? Kajtek Tadeuszowi? A nie odwrotnie? Przecie? Kajtek sp?aci? Tadeusza dzi?ki tym kantom z ORS-em i jeszcze mu po?yczy?! — Guzik — o?wiadczy?a Alicja stanowczo. — Sp?aci? mu cz???. Kajtek rozwali? cudzy motor i remontowa? go za pieni?dze Tadeusza. Musia? si? bardzo ?pieszy?, ?eby si? w?a?ciciel nie dowiedzia?, Kacper te? o tym nie wie. A do tego ta dziewczyna, z kt?r? g?upismarkacz koniecznie chce si??eni?! Kacper mu zapowiedzia?, ?e go wyrzuci z domuna zbity pysk!... — To s? wszystko niepowa?ne powody... — A Kajtek jest powa?ny? Nieodpowiedzialny szczeniak, ja nawet nie wiem, czy onsobie zdawa? spraw? z tego, co robi! — Przecie? nie jest niedorozwini?ty! Nie,no, nie przesadzaj. Nie twierdz?, ?e to nie on, ale je?eli on, to zupe?nie nie mog? zrozumie? dlaczego. Tadeusz by? dla niego znacznie bardziej cenny za ?yciani? po ?mierci. Ustawicznie co? razem kombinowali. — No to nie wiem. Zreszt?, janic nie wiem, tylko nie zgadzam si?, ?eby to by? Zbyszek. Mo?e Jadwiga? — Je?eli nieboszczyk m?g? jej jako? przeszkodzi? w jej planach ?yciowych, to trzechgroszy bym za ni? nie da?a. Tylko jak?... Zamy?li?y?my si? bardzo ponuro. — Zbyszek — mrukn??a Alicja. — M?j Bo?e, wszystkiego bym si? spodziewa?a, tylkonie czego? takiego. Zbyszek... — Ca?a moja nadzieja w tym, ?e mo?e jeste?myg?upie i ?le my?limy. Wszystko odwrotnie, b??dnie i bez sensu — powiedzia?am bez przekonania, bo jednak harmonogram nieobecno?ci m?wi? sam za siebie, a przy tymmog?am mie? pewno??, ?e wsp??pracownicy znacznie wi?cej prawdziwych wiadomo?ci udzielali nam ni? milicji. Na razie sytuacja wygl?da?a fatalnie. Zbyszek mia? i motyw, i mo?liwo??. — No, a drzwi? — spyta?a po chwili Alicja. — Te drzwi odgabinetu? — A w?a?nie. Mam nadziej?, ?e w tym co? jest. Mo?e ty wiesz, gdziezazwyczaj le?a? klucz od nich? Alicja si? zamy?li?a. — Dawno temu — powiedzia?a powoli i rozwlekle. — Dawno, dawno temu... — Na lito?? bosk?, kiedy? Przedpierwsz? wojn??wiatow??! — Nie, przed trzema laty. Jeszcze za czas?w naszegoprawdziwego dyrektora ten klucz le?a? u niego w szufladzie. By?am ?wiadkiem, jakzamkn?? nim drzwi do sali konferencyjnej. Wyci?gn?? go z najni?szej szuflady,przypuszczam, ?e potem schowa? go tam na powr?t. — Obawiam si?, ?e tym razemwyj?tkowo Leszek ma racj?. Morderca zamkn?? drzwi na klucz, tylko po co? — ?ebysi? zabezpieczy?. Nie wiesz? Mog?y mu si? otworzy? samoczynnie w najbardziejnieodpowiedniej chwili. Istotnie, klamka tych drzwi by?a zepsuta i niekiedyotwiera?y si? znienacka bez ?adnego powodu. My?la?am, ?e to zosta?o ju? naprawione, ale Alicja by?a lepiej poinformowana. — No dobrze, a co potem zrobi? z tym kluczem? Jak go zabra? z szuflady, je?eli by? w szufladzie? Nie; no tookropne, wszystko wskazuje na Zbyszka, koszmar! — A mo?e jednak Jadwiga? Zbyszeks?ysza? dwa m?skie g?osy, Jadwiga m?wi basem... Zgrupowanie podejrze? wok?? Zbyszka zdenerwowa?o mnie w najwy?szym stopniu. Gdyby to istotnie on mia? by? morderc?, by?am wr?cz gotowa sama zaciera??lady. Zbyszek! Jedyny naprawd? porz?dny cz?owiek nie tylko w naszej pracowni, ale chyba w og?le we wszystkichbiurach projekt?w. Szlachetny, rycerski, prawdom?wny Zbyszek, moja najwi?ksza,najgor?tsza, platoniczna sympatia... Pe?na niepokoju o Zbyszka usi?owa?am zebra? jako? my?li, bo ca?y czas mia?am mgliste wra?enie, ?e zosta?o nam jeszczemn?stwo szalenie wa?nych rzeczy do om?wienia. Co? jeszcze mnie m?czy?o i nie mog?am sobie uprzytomni? co. — Mamy jedn? przewag? nad milicj? — zauwa?y?a bystrze Alicja. — Znamy ich wszystkich i wiemy dok?adnie, czego mo?emy po nichoczekiwa?, znamy stopie? wa?no?ci ich problem?w, je?li wiesz, co mam na my?li. Kiwn??am g?ow? ze zrozumieniem. — W?a?nie. Niech to sobie nawet wygl?da g?upio, ale we? na przyk?ad Ryszarda.Nie masz przecie? w?tpliwo?ci, ?e ten wyjazd to dla niego jedyna szansa ?yciowa,warta dziesi?ciu nieboszczyk?w. Albo Monika... — Monika jest za m?dra na to,?eby si? tak wyg?upi?, ostatecznie ma te swoje dzieci. Chocia?, kto wie? A mo?e w?a?nie dla zabezpieczenia dobrobytu dzieciom by?aby zdolna do morderstwa? — Diabe? m?wi? to samo — mrukn??am. — Przesta?, bo cofniemy si? w rozwoju do zera.To ju? pr?dzej Jadwiga dla zapewnienia dobrobytu dziecku... — No prosz?,m?wi?am, ?e Jadwiga!... — Gliny was szukaj? po ca?ym budynku — powiedzia? Wiesio, staj?c nam nagle nadg?ow?. — Domy?li?em si?, ?e tu jeste?cie i przyszed?em, bo jestem cholernieciekaw dalszego ci?gu ?ledztwa. Id?cie pr?dko zeznawa?. Wiesio doni?s? milicji odrzwiach do gabinetu, w zwi?zku z czym poszukiwana by?a Alicja, pracuj?ca w naszym biurze niemal tak d?ugo jak on sam. Starsi sta?em od nich byli tylkoWitek i Matylda. Mnie na razie nie potrzebowali. Leszka w pokoju nie by?o,Janusz i Witold pracowali nad arkuszem plastyku. Miejsce Witolda by?o wolne i ledwie zd??y?am usi??? przy swoim stole, pojawi? si? diabe?. Zamkn??am oczy,potrz?sn??am g?ow?, otworzy?am je i spojrza?am. Diabe? usiad? wygodniej. — G?upia jeste? beznadziejnie — oznajmi? z dezaprobat?. — Kto ci powiedzia?, ?e telefon musia? by? od mordercy? To mnie natychmiast zaciekawi?o i posta? z?egoducha wyda?a mi si? nagle wr?cz sympatyczna. — A co? — spyta?am z zainteresowaniem. — Zak?adasz czyje? wsp?lnictwo? — Chyba twoje — odpar? pogardliwie. — Nie przyjdzie ci do g?owy taka prosta rzecz jak to, ?e kto? innymia? do niego jaki? inny interes? Potrz?sn??am g?ow?. — Toby si? przyzna?. Ca?a pracownia grzmia?a tym telefonem i nie by?o takiego, co dzwoni?. Gdyby by? niewinny, nie mia?by powodu tego ukrywa?. — M?g? si? obawia?, ?e padn? na niegopodejrzenia. Du?o tu mieli?cie ze Stolarkiem ?liskich interes?w. — Ma?o prawdopodobne. Kto? wydzwania nieboszczyka z pokoju i w chwil? potem wezwany ginie w sali konferencyjnej. Zadziwiaj?cy przypadek! — Wiesz, ?e ty mniewyprowadzasz z r?wnowagi — powiedzia? diabe? niecierpliwie. — Nieprzypuszcza?em, ?e jeste? do tego stopnia wyzuta z inteligencji. Kto powiedzia?,?e w chwil? potem? Wydzwoni? go o dwunastej pi?tna?cie, tak? A o kt?rejwykitowa?? Wiesz? Guzik wiesz! Po tak kr?tkim czasie lekarz milicyjny mo?e to stwierdzi? z dok?adno?ci? do pi?tnastu minut. A mo?e kojfn?? zaledwie na kwadrans przed przyj?ciem Janusza? Sprawd?, masz mo?liwo?ci. — Jakie znowu mo?liwo?ci — odpar?am w roztargnieniu, bo uwaga diab?a roztoczy?a przede mn? nowe nadzieje i poczu?am si? ni? bardzo przej?ta. — Przede mn? nie musisz udawa? idiotki — powiedzia? diabe? z?o?liwie. — Obydwoje dobrze wiemy, co ci? tak pchado tego ?ledztwa. Nie tylko Zbyszek, nie tylko... Gdyby prokurator by? stary,?ezowaty, ko?lawy, toby? od razu by?a mniej zainteresowana. — Nie zawracajg?owy, co z tego, ?e ja jestem zainteresowana... — Co to za denerwuj?ca praca ztymi lud?mi? Za co mnie tak skarali! — westchn?? diabe? zirytowany. — ?lepajeste? czy co? Nie widzisz, ?e on te? poleci na ciebie? Przecie? to si? czuje,ty tr?bo! — My?lisz?... — spyta?am z pow?tpiewaniem. — Ja nie musz? my?le?, ja wiem. Le? do niego, le?, ty mu co? powiesz, on ci co? powie, nawzajem sobie poopo-wiadacie... Pami?taj, ?e o kluczu wiesz tylko ty imorderca. — Oszala?e?? — spyta?am gniewnie. — Co? ty zn?w wymy?li?, dlaczegotylko ja i morderca? — Pomy?l, a zgadniesz. Nie b?d? ci u?atwia?, ja nie jestemod u?atwiania. Jedyne, co ci ch?tnie u?atwi?, to zgrzeszy? z prokuratorem. — Aprosz? ci? bardzo, u?atw, u?atw, je?li potrafisz. Nie b?d? od tego — odpar?am jadowicie. Diabe? obj?? d?o?mi kud?ate kolano i chichocz?c z?o?liwie kiwa? si? w prz?d i w ty? na krze?le Witolda. Potem pochyli? si? ku mnie i opar? d?onie o moj? desk?. — Jedno ci tylko powiem, bo nie lubi?, jak kto? ma g?upie z?udzenia. Ja wiem, jaki czas przyj?? lekarz milicyjny: dok?adnie ten, w kt?rym Zbyszek niema alibi... — ?eby ci? jasny piorun trafi?, ty przekl?te ?cierwo! — powiedzia?am z furi?. — Id? do wszystkich diab??w! Zejd? mi z oczu! — Jak b?d? chcia?, tozejd? — prychn?? diabe?. — Nie tak ?atwo si? mnie pozb?dziesz, o nie! Samawiedzia?am, ?e nie ma na niego si?y. Batalie z wyobra?ni? zawsze przegrywa?am. Patrzy?am na niego z obrzydzeniem, a? nagle przysz?o mi do g?owy, ?e przecie? nie jestem przywi?zana do tego miejsca. Niech sobie siedzi to bydl? do s?dnegodnia! — Do widzenia — powiedzia?am zimno. — .Wypchaj si? trocinami i t?uczonymszk?em. Nie mam powodu by? dla ciebie uprzejma. Wsta?am z krzes?a, zabra?am papierosy i godnie opu?ci?am pok?j. Na wszelki wypadek wola?am si? nie ogl?da?,bo zawsze istnia?a mo?liwo??, ?e diabe? p?jdzie za mn?. Niepewno?? co do Zbyszkaby?a dla mnie nie do zniesienia, wi?c uda?am si? wprost do gabinetu. Witka nieby?o, Zbyszek siedzia? sam i robi? wra?enie nieco przygn?bionego. W?a?ciwie od pewnego czasu by? to jego normalny stan ducha, spowodowany nie tylko jegoprywatnymi k?opotami, ale tak?e losami pracowni, kt?rej bliskim upadkiem by? ogromnie przej?ty. Postanowi?am teraz rozstrzygn?? spraw? i zyska? wreszcie jak?? pewno??. — Panie Zbyszku — powiedzia?am cicho. — Zwa?ywszy wszystkiewypowiedzi, kt?re swymi czasy mi?dzy nami pad?y, nie ma pan chyba w?tpliwo?ci,?e gdyby pan nawet wymordowa? p?? miasta, z mojej strony nie spotka?by si? pan zpot?pieniem. Zbyszek spojrza? na mnie znad r??nych szparga??w i w oczach b?ysn??o mu zainteresowanie. — Rzeczywi?cie, nie mam takich w?tpliwo?ci. Pani ma odwr?cone poj?cia dobrego i z?ego. Do czego pani zmierza? — ZamordowanieStolarka jest moim zdaniem nie przest?pstwem, a czynem spo?ecznym, godnymnajwy?szej pochwa?y — ci?gn??am dalej. — Zab?jca powinien zosta? nagrodzony, anie ukarany. Wy?wiadczy? przys?ug? spo?ecze?stwu i pan o tym wie r?wnie dobrzejak ja. M?wi? to wbrew w?asnym stratom, na jakie mnie ta zbrodnia narazi?a. Niech mi pan powie prawd?: czy to pan go za?atwi?? Zbyszek wzdrygn?? si? gwa?townie. — Wie pani co — powiedzia? gniewnie. — Ja naprawd? mam do?? denerwuj?cych zaj?? i k?opot?w. Niech mi pani nie zawraca g?owy. — No to niech pan pos?ucha. Z ca?ejpracowni zosta?y tylko trzy osoby, kt?re mia?y pe?n? mo?liwo?? i dostateczne powody, ?eby go udusi?. W tej liczbie jest pan i to na czele. Chcia?abymus?ysze? od pana prawd? i wierz?, ?e pan j? powie. Musz? wiedzie?, bo je?eli to pan, to nie tylko poniecham wsp??dzia?ania z milicj?, ale zrobi?, co tylko si? da, ?eby ca?? hec? dok?adnie zagmatwa?. Zbyszek nagle spowa?nia? i popatrzy? na mnie w zamy?leniu. — Na jakiej podstawie pani tak twierdzi? — Szczeg??owego badania naszych poczyna?, kt?re milicja r?wnie? przeprowadza.Zreszt?... przyczyny pa?skiej ewentualnej niech?ci do Tadeusza s? chyba bardziejwarte ukrycia ni? sama zbrodnia jako taka, prawda? Je?li b?d? dalej grzeba?, todogrzebi? si? stanowczo za g??boko. A je?li to nie pan, to niech mi pan ju? spadnie z g?owy i niech ja mog? spokojnie przyczepi? si? do kogo? innego. Mampana przekonywa?? Sam pan wie najlepiej... Zbyszek milcza? d?ug? chwil?, patrz?c przed siebie niewidz?cym spojrzeniem. Potem nagle jakby si? ockn?? i podj?? decyzj?. Poczu?am, jak mi si? robi wewn?trz dziwnie g?upio, i czeka?am w okropnym napi?ciu. — To pani jest wszystkiemu winna — powiedzia? z wyrzutem. — Zanim pani? pozna?em, ?y?em sobie spokojnie i dr?two... — A ja obudzi?am w panu ludzkie uczucia. Powinien mi pan by? wdzi?czny. — Ichyba jestem. Z jednej strony mam do pani g??boki ?al, a z drugiej du?? wdzi?czno??. Przewiduj? potworne k?opoty. Ale to jedno mog? pani powiedzie?: daj? pani s?owo honoru, ?e to nie ja go zabi?em. Czy to pani wystarczy? — O,chwa?a Ci, Panie — powiedzia?am z ulg?, bo piramida kamieni m?y?skich zlecia?a mi z serca. Zna?am Zbyszka dostatecznie dobrze i dostatecznie dobrze on zna? mnie, ?ebym mog?a si? pozby? wszelkich w?tpliwo?ci. — Czy w razie czego potrafipan to udowodni?? — Potrafi? — odpar? zimno, udaj?c, ?e si? pilnie wpatruje wroz?o?one przed nim papiery. — Po prostu nie mia?em powodu. No, to nie mia?o ?adnego sensu! Musia?am przecie? znale?? co?, ?eby m?c go oczy?ci? tak?e w oczach oficjalnych w?adz. Spojrza?am na niego krytycznie i wytrzyma?am chwil? pot?piaj?cego milczenia. — Komu pan to m?wi? Mnie? Pan wie i ja wiem, ?e panwie, ?e ja wiem, ?e chodzi?o o Ank?. — Pomi?dzy mn? a Ank? nigdy nie by?o nic takiego, co by trzeba by?o ukrywa? — zaprotestowa? Zbyszek tak stanowczo, ?e niemal by?am bliska uwierzenia. Pokiwa?am g?ow? z uznaniem. — Bardzo dobrze panto robi i niew?tpliwie wszyscy w to uwierz?, opieraj?c si? na pa?skiejnieskalanej cnocie. Ale ja mam swoje wiadomo?ci. Mam panu przypomnie?? Pilnie zwa?aj?c na to, ?eby nie podnosi? g?osu, powiedzia?am kilka rzeczy, wymieni?am kilka dat, opisa?am drobne sceny... — Wie pan dobrze, ?e ?adna si?a nie wydob?dzie ze mnie na ten temat ani s?owa, Ale je?li Tadeusz wiedzia? tyle samo?Albo nawet tylko po?ow? tego? I je?li oni zdo?aj? stwierdzi?, co on wiedzia??... Zbyszek poniecha? udawania, ?e ogl?da papiery. Wsta? od sto?u i wyjrza? przezokno, kt?re wychodzi?o na zamkni?te podw?rze i za kt?rym na pewno nie by?o nic ciekawego. — No to pani powiem. Tadeusz wykry?, ?e by?em z Ank? u lekarza zaraz po jej ?lubie. Mia?a pewne podejrzenia, na kt?re w tym zwi?zku akurat nie by?o miejsca I tym mnie szanta?owa? tak d?ugo, a? si? okaza?o, ?e te podejrzenia by?yca?kowicie bezpodstawne, Bogu dzi?ki Sama pani rozumie, ?e teraz mo?emy si? wszystkiego wyprze?, Tadeusz nie mia??adnego dowodu... — odwr?ci? si? nagle ispojrza? na mnie, tkni?ty now? my?l? — Gdybym mia? kogokolwiek zabija?, to tylkopani?, nikt o mnie tyle nie wie... Nie przej??am si? t? mo?liwo?ci?, nad czyminnym my?la?am intensywnie. — Kr?tko m?wi?c, jak dla pana, to on zosta? sprz?tni?ty za p??no? — W?a?nie. — No tak. Do bani taki dow?d. Po pierwsze, nie powie pan tego nawet w cieniuszubienicy, a po drugie to Jest w?a?nie to, co trzeba ukry?. ?e te? mi pan tegood razu nie powiedzia?, sama bym z ni? posz?a i potem mog?yby?my przysi?ga?, ?e to ona posz?a ze mn? Mnie moja opinia jest doskonale oboj?tna. Bo?e drogi co iaz panem mam! — Jaki tam b??d! Jeden rozs?dny uczynek. To teraz niech mi pan powie, jak toby?o z tymi drzwiami? Zbyszek wr?ci? na swoje miejsce i siadaj?c spojrza? na mnie ze zdziwieniem. — Z jakimi drzwiami? — A z tymi, o — pokaza?am palcem drzwi do sali konferencyjnej. — Jeszcze panamilicja nie pyta?a? Dlaczego nie przeszli?cie t?dy, jak si? zacz??o to przedstawienie, tylko lecieli?cie przez dwa przedpokoje? — Nie wiem — odpar? Zbyszek nadal zdziwiony, wyra?nie usi?uj?c si? skupi?. — A nie, wiem! Po prostuby?y zamkni?te. — Sk?d pan wie?! — Pr?bowa?em. Wyskoczy?em zza sto?u i odruchowo chwyci?em za klamk?. Nawet si? nie zastanawia?em, dlaczego s? zamkni?te, dopiero teraz pani mi to uprzytomni?a. Zaraz potem wybieg?em za Witkiem na korytarz. — Witek wylecia? pierwszy? Niepr?bowa? si? przedosta? tymi drzwiami? — A wie pani, ?e nie... — Zbyszek zatrzyma? si? nagle i przez chwil? intensywnie my?la?. — Zaraz, niech sobie przypomn?. Nie, Witek prosto zza biurka wyskoczy? do przedpokoju, a ja si? zatrzyma?em w?a?nie pr?buj?c drzwi. — Bardzo ciekawe — powiedzia?am i popatrzyli?my na siebie bez s?owa. Zbyszek pokr?ci? g?ow?. — Mo?e go wynios?o si?? rozp?du? Ja mia?em bli?ej... — i nagle doda? innym tonem: Pani Joanno, wiepani co? Z ca?ego serca pani radz?, niech pani to zostawi. To jest nieprzyjemnasprawa, niech si? milicja sama w tym grzebie. Nie ma pani nic do roboty? — Owszem — odpar?am zgry?liwie. — Plansz? zbiorcz? instalacji, do kt?rej Tadeuszmia? mi da? dane. Jest pan w stanie wyegzekwowa? to od nieboszczyka? — Przychodzi nowy pracownik, kt?ry po nim przejmie robot? — westchn?? Zbyszekzgn?biony. — Ta ca?a historia narobi?a nam wi?cej szkody, ni? ktokolwiek przypuszcza. Witek jest niepoprawnym optymist?. Zobaczy pani. — Prokurator si? o ciebie pyta? — powiedzia? Janusz z?o?liwie, kiedy wr?ci?am do pokoju. — Wpad?a? mu w oko. Kaza? si? zawiadomi?, jak tylko wr?cisz. — No to le?, zawiadamiaj go.Jak stoicie z plastykiem? „O prokuratora niech si? diabe? stara" — pomy?la?am r?wnocze?nie z satysfakcj?, ?e czynniki nadprzyrodzone za mnie pracuj? i sama nie musz?. — Z plastykiem le?ymy. Leszek wygina? na gor?co i zobacz, co mu wysz?o. Leszek melancholijnie zademonstrowa? mi przedziwny kszta?t, cudacznie powyginany, doniczego niepodobny, zupe?nie pozbawiony okre?lonego fasonu — Przepi?knie — pochwali?am. — Akurat pasuje do pa?skiego obrazu — Pani Joanno, ja pani radz?,niech si? pani zajmie tym prokuratorem, bo inaczej Monika go pani poderwie — powiedzia? Witold ostrzegawczo. — Ju? na niego zagi??a parol i tylko b?yskaoczami. — Niech sobie b?yska, on jest do niej nieprzychylnie usposobiony, bo?ga?a na przes?uchaniu. — Aha, Witek tu by? — przypomnia? sobie nagle Janusz — ikaza?, ?eby? zrobi?a porz?dek. Wszyscy mamy zrobi? porz?dek po rewizji.Rozejrza?am si? po swoim stole i jego najbli?szych okolicach i musia?am przyzna?, ?e pobojowisko dosz?o do pe?ni rozkwitu. M?j normalny ba?agan zosta? wydatnie zwi?kszony przez milicyjne poszukiwania. Z ci??kim westchnieniem wlaz?am pod st?? i zacz??am zwija? rulony kalek, uk?adaj?c je przy okazjitematami i wyrzucaj?c niepotrzebne. Chc?c si? pozby? mo?liwie du?ej ilo?ci szparga??w, odda?am Januszowi po?yczone przed rokiem matryce, wyrzuci?am szkice urbanistyczne Wiesia i na zako?czenie wyci?gn??am jeszcze jeden, nie znany mirulon, kt?ry poprzednio le?a? na samym spodzie. — H?j, czyje to jest? — spyta?am, przegl?daj?c arkusze. — Mam to wyrzuci?? Hotel turystyczny, projektpodstawowy, Zalesi? G?rne... — Co?! — krzykn?? nagle Witold. — Co pani m?wi?! — Podstawowy hotelu w Zalesiu G?rnym To pana? — Rany boskiej!! — Witold zerwa? si? z krzes?a, chwyci? rulon, nast?pnie rzuci? rulon i chwyci? si? za g?ow?. — Jezus, Mario!!! — j?kn?? strasznym g?osem. — Rany boskie!!! Nic nie rozumiej?c, przygl?da?am mu si? z du?ym zaciekawieniem.Poniecha? g?owy, zn?w chwyci? rulon i wypad? z nim z pokoju, krzycz?c na zmian? „Jezus, Maria” i „Rany boskie”. Odwr?ci?am si? za nim w os?upieniu, nie mog?c poj??, dlaczego turystyczny hotel w Zalesiu uczyni? na nim takie wra?enie. — Ty,naprawd? to by?o to? — spyta? Janusz z przej?ciem. — Podstawowy hotelu w ZalesiuG?rnym? — Jak Boga kocham. A o co tu chodzi? Co mu si? sta?o? — To ty nic nie wiesz? To jest ten projekt Ryszarda, kt?ry zgin?? p?? roku temu. Szukali go przez dwa tygodnie po ca?ej pracowni i wreszcie Witold go wykre?li? drugi raz za darmo, w czynie spo?ecznym, dla ?wi?tego spokoju, bo Ryszardnawali? z terminem. Kl?? i projekt, i Ryszarda w ?ywe kamienie. A on le?a? ca?yczas u ciebie? Niech ja skonam!... — Pierwsze s?ysz? — powiedzia?am z dezaprobat?. — Przecie? go im nie ukrad?am. Szukali, a prosili Boga, ?eby nieznale??. — Bo Ryszard robi takie numery — powiedzia? Wiesio. — Pewnie go ko?czy? akurat na twoim stole, a potem schowa? i zapomnia?. On jest zupe?nie nieprzytomny. — Ale dlaczego wtedy tego nie odda?a?? Wszyscy szukali! — A sk?d ja mia?am wiedzie?, ?e on to tutaj wepchn??! I to jak ?adnie schowa?,na sam sp?d. Nawet nie wiedzia?am wtedy, czego szukacie. — I skrupi?o si? na niewinnym Witoldzie. No, ja si? dziwi?, ?e on ciebie od razu nie zabi?! — Nie szkodzi — pocieszy? nas Leszek, — Zabije, jak Wr?ci. — — Jak my?licie? — zainteresowa? si? Janusz. — Czy on teraz leci ulic? z tym rulonem w r?ku i krzyczy „rany boskie”? — ?eby tylko pod samoch?d nie wpad? — powiedzia? Leszek z trosk?. — Co za biuro — westchn?? Wiesio wyra?nie rozradowany. — Nie ma dnia,?eby si? co? g?upiego nie przytrafi?o. — A owszem, a wczoraj pad? rekord... — Na lito?? bosk?, zr?bcie co? z tym radiem, kto z was rzepak hoduje?! — Id? si? uczesz — powiedzia?a Alicja, zagl?daj?c do pokoju. — Prokurator ci? dawno nie — widzia?. Leszek si? nagle zerwa? od sto?u i rzuci? w moim kierunku: — Ca?a nasza nadziejaw pani — o?wiadczy? rzewnie. — Jest szansa, ?e doprowadzi pani wymiarsprawiedliwo?ci do takiego samego stanu jak Witolda. Niech mi pani pozwoliuca?owa? swoj? d?o?, o lady Macbeth, Bal-ladyno, Circe... — Id? pan do studiab??w! — powiedzia?am gniewnie, wyrywaj?c mu r?k?. — Jak ja mog? w tychwarunkach podrywa? cz?owieka?!... — Mam wra?enie, ?e uda?o wam si? pope?ni? zbrodni? doskona?? — powiedzia? pi?kny prokurator, zapalaj?c mi papierosa. Tymrazem by? w garniturze, ?nie?no bia?ej koszuli i czarnym krawacie. Zapala? papierosa, gn?c si? w nieskazitelnym uk?onie, przy czym czyni? to wyra?nie odruchowo, poniewa? by?am bardziej kobiet? ni? podejrzan?. Oblicze mia? nieprzeniknione s?u?bowo, a w oczach b?ysk natury prywatnej. Pomy?la?am sobie,?e chyba jednak diabe? mia? racj?... Kapitan, patrz?cy w okno, robi? wra?enie nieco zniech?conego. — Ju? sam nie wiem, czy z wami rozmawia? — mrukn?? niech?tnie.-Co za ludzie!... — Bardzo sympatyczni — zaprotestowa?am. — Troch? mo?e oryginalni, ale to przecie? nie wada. S?ucham pan?w. Panowie spojrzeli nasiebie, a potem na mnie, budz?c tym we mnie ?ywe zaciekawienie. Kapitan wzruszy? ramionami, a prokurator jakby si? nieco zawaha?. — No nic... — powiedzia?. — Co by pani powiedzia?a na to, ?eby?my tak poszli sobie porozmawia? na Jakim? neutralnym terenie? Na przyk?ad gdzie? na kawie. Nie w celu prowadzeniaoficjalnego przes?uchania, a raczej nieoficjalnej wymiany pogl?d?w... Tak sobie,podyskutowa? na ciekawy temat... Zacz??am wietrzy? jaki? podst?p, chocia? propozycja sama w sobie by?a mi pod ka?dym wzgl?dem na r?k?. Ufna w SWOJe talenty dyplomatyczne i nieprzeci?tne walory umys?owe, wyrazi?am zgod?. Ustalili?my czas i miejsce. Kapitan si? nie wtr?ca?, s?uchaj?c naszej rozmowy zWyrazem beznadziejnej rezygnacji. W p?? godziny potem usiad?am przy tym samymstoliku, przy kt?rym poprzednio toczy?am rozwa?ania z Alicj? Nietypowyprokurator traktowa? mnie jak cenn? podrywk?. Nie mia?am ?adnych w?tpliwo?ci, ?e diabe? bierze w tej historii ?ywy udzia?. Zapali? papierosa, prokuratoroczywi?cie, nie diabe?, spojrza? na mnie tymi niezwykle jasnymi, b?yszcz?cymioczami, z kamiennie spokojn? twarz? i powiedzia?: — Doszli?my do wniosku, ?e sami sobie nie damy rady. Nie mo?emy poprzesta? na siedmiu podejrzanych, bo tojest to samo, co nie znale?? ?adnego. Jeste?my w obcym ?rodowisku, w?r?d ludzi nam nie znanych, a ze sob? nawzajem z?ytych. Nic gorszego! Musimy prosi? o pomockogo?, kto zna dobrze osoby dramatu, okoliczno?ci i reszt? Wyb?r pad? na pani?. Wychodzimy z za?o?enia, ?e pani jest niewinna... — A je?eli jestem winna, towykry ecie to w?a?nie dzi?ki — tej przyjacielskiej wsp??pracy — uzupe?ni?am w przyp?ywie wzmo?onej bystro?ci umys?u. — Bardzo s?uszne przewidywanie. To naczym w?a?ciwie panowie stoj?? — Panowie le??... Niech pani pos?ucha. Wykryciamordercy mo?na dokona? dwiema drogami: albo za pomoc? odnalezienia jakich? ?lad?w, albo drog? eliminacji, z nadziej?, ?e stopniowo odpadn? wszyscy, zwyj?tkiem tego jednego. W tym wypadku ani jedna, ani druga metoda nie dajerezultat?w. ?lad?w praktycznie brak, morderca by? niew?tpliwie cz?owiekiem inteligentnym. Eliminacja idzie jak po grudzie, w?a?nie z uwagi na specyficzne?rodowisko i bior?c pod uwag? motywy i mo?liwo?ci podejrzani jeste?cie prawiewszyscy. Rzadko si? zdarza, ?eby tyle os?b naraz by?o tak dok?adnie wmieszane w morderstwo. A przy tym ka?dy usi?uje co? ukry? i nie wiadomo, czy to ma zwi?zek ze zbrodni?, czy nie. Informacjami cykacie jak zepsuty zegarek, dzi? wysz?a na jaw sprawa tych zamkni?tych drzwi, sk?d my mo?emy wiedzie?, co tu si? jeszczewykryje dziwnego czy uderzaj?cego i kiedy?! Kapitan jest zniech?cony, a ja.. Dlamnie to jest sprawa presti?owa, szczerze pani wyznam, ?e mam prywatne powody,dla kt?rych musz? to rozwik?a?. Ca?a moja nadzieja le?y w pani. — A moja w panu-powiedzia?am stanowczo. Prokurator spojrza? nieco zaskoczony. — Co pani chceprzez to powiedzie?? — Domy?la si? pan chyba, ?e prowadzimy rozwa?ania na w?asn? r?k?? Gdyby nie to, ?e przedtem t? zbrodni? omawia?am i ?e wszyscy byli takwstrz??ni?ci nag?? realizacj? fikcji, niew?tpliwie jeszcze przed przybyciem milicji po?owa ?ledztwa by?aby za?atwiona. Niech pan we?mie pod uwag?, ?e wywleka?am w?wczas na ?wiat?o dzienne motywy... Niby ?arty, ale w tych ?artach by?o mn?stwo prawdy. Potem si? wszyscy ?miertelnie wystraszyli i dlatego usi?uj? nabra? wody w usta, co im si? zreszt? nie bardzo udaje. Wracaj?c do tematu,prowadzimy rozwa?ania i z tych rozwa?a? wynika, ?e wszystko wskazuje naniewinnego cz?owieka. Licz? na to, ?e pan znajdzie prawdziwego winowajc?, aniewinny automatycznie zostanie uniewinniony. — Po pierwsze to kto to jest my, a po drugie, kto to jest ten niewinny? — My to Alicja i ja — zaraz Panu wszystko streszcz?, — ale pan nawzajem?... — Nawzajem, nawzajem — powiedzia? niecierpliwie kiwaj?c g?ow? — Skoro chc?, ?ebypani pomog?a, to mu sz? pani? troch? wtajemniczy?, to chyba jasne? Kiwn??am g?ow? r?wnie? i uznaj?c pierwsze?stwo w?adz ?ledczych opowiedzia?am pokr?tce,jak i do czego dosz?y?my z Alicj?. Potem przypomnia?am sobie diab?a i wysun??am nie?mia?? w?tpliwo?? co do autorstwa telefonu. Prokurator, patrz?cy wprzestrze?, spojrza? teraz na mnie z zainteresowaniem. — Owszem, my to r?wnie? bierzemy pod uwag?. Mo?liwe, ?e dzwoni? kto? przypadkowy. To oczywi?cie komplikuje zagadnienie, bo by?oby bardzo przyjemnie zaw?zi??ledztwo tylko dotych czterech os?b.. — Zaraz, jakich czterech Nam wysz?o trzy... Chwile — najpierw o kt?rej godzinie on zgin??? — Wed?ug lekarza? gdzie? przed dwunast? trzydzie?ci. ?ar pad? mi na serce,chocia? spodziewa?am si? tego. Na ten kwadrans przypada?y owe cztery minutyZbyszka. — No dobrze, a kto jest t? czwart? osob?? — nasze obliczenia zawiera?y b??d i czwart? osob? by? Wiesio. Wszystko innezgadza?o si? nieskazitelnie z wynikami milicji... Wiesio zadziwi? mnie nies?ychanie. — Mia? dok?adnie pi?? minut na to uduszenie. M?g? zd??y?, prawda? — powiedzia? prokurator, demonstruj?c mi co? w rodzaju wyci?gu z ichharmonogramu nieobecno?ci Przyjrza?am si? temu z zaciekawieniem i por?wna?am z naszym, kt?ry na wszelki wypadek mia?am przy sobie. — No dobrze, zak?adaj?c, ?e kto inny dzwoni?, a kto inny zamordowa?... przy czym jedno od drugiego jestoddalone dok?adnie o pi?tna?cie minut... to co? — To musimy bra? pod uwag? dziewi?? os?b. Rany boskie, zwariowa? mo?na!.. I te dziewi?? os?b chcia?bym zpani? om?wi?. Dziewi?? os?b. Dziewi?? os?b, kt?re znam dobrze od wielu lat.Kt?ra? z tych os?b musi by? morderc?... Niesamowite! Na pierwszy ogie? poszed? Kacper. Kacpra ju? sobie przemy?la?am wcze?niej i to przy pomocy diab?a, wi?c teraz mog?am bez trudu wyg?osi? pogl?dy. Prokurator w zasadzie zgodzi? si? ze mn?. — Tak, logicznie rzecz bior?c, istotnie nale?y raczej przyj??, ?e podejrzewa? pani? Monik?, ni??e sam to zrobi?. Ale mia? powody. A mo?e specjalnie robi? przedstawienie dla odwr?cenia podejrze?? — Mo?liwe, ale toby jerobi? od pocz?tku. A on od pocz?tku zachowywa? si? tak, jakby w?a?nie chcia? wzbudzi? podejrzenia. — Definitywnie odrzuci? go nie mo?na. Jed?my dalej. Co zpani? Monik?? Oczyma, duszy ujrza?am przed sob? czarne, p?on?ce w?ciek?o?ci? oczy Moniki. O tak, ona mia?a charakter... A do tego dwoje dzieci i perspektyw? jasnej, pi?knej, beztroskiej przysz?o?ci, niszczon? przez Tadeusza Ale przy tymby?a m?dra i gdyby mia?a jakiekolwiek inne wyj?cie, oczywi?cie zastosowa?aby je,nie morduj?c — No to zastan?wmy si?, czy mia?a inne wyj?cie — za??da? prokurator. Zgodzi?am si? z nim i pos?usznie zacz??am si? zastanawia?. Inne wyj?cie... Jakie? Op?aca? Stolarka, zgrzytaj?c z?bami? Czym? Zerwa? wszystkie kontakty Owszem, to mog?a zrobi? i potem upiera? si?, ?e zerwa?a je na d?ugo przed poznaniem oblubie?ca ale wszystko jedno, oblubieniec m?g? mie? pretensje o przesz?o??. — Ja bym mia? — powiedzia? — O? — zdziwistanowczo prokurator?am si? i przyjrza?am mu si? krytycznie-A pan nie ma przesz?o?ci? — To jest co innego... — A pewnie, nawet gorzej. Kobieta jest podrywana i mo?e by? tylko bezwoln? ofiar?, natomiast pan musi zawsze wyst?powa? jako strona aktywna. — Pani Monika nawet wygl?da na bezwoln?. — Pan te? wygl?da... — No to wr??my do tematu. Co jeszcze mog?a? T ? — mog?a? UPrzedzi? ewentualne informacje Tadeusza? Te? na nic, zbyt wielemusia?aby t?umaczy? i ju? chyba w ?aden spos?b nie zdo?a?aby by? nieskazitelna w oczach przysz?ego... Nie, jedyne, co mog?a zrobi? to udusi? szanta?yst?... — No sama pani widzi, ?e tu mo?e cz?owieka szlag trafi? — powiedzia? prokurator zirytacj?. — Gdyby wszystkie zbrodnie by?y takie, to ju? bym dawno zmieni? zaw?d. Nast?pny! Nast?pny by? Ryszard. Ryszard... Ho, ho! Czego on nie m?g? zrobi?! Nieobliczalny szaleniec, op?tany my?l? o wyje?dzie, m?g? wymordowa? nawet ca?? pracowni? gdyby to si? okaza?o niezb?dne. Ale Ryszard zrobi?by to inaczej. Alboby?by przekonany o s?uszno?ci swego post?powania i nie fatygowa?by si? z usuwaniem ?lad?w, przeciwnie rozg?osi?by sw?j czyn wszem i wobec, albo te? uczyni?by to w afekcie, a co za tym idzie mniej roztropnie i z wi?kszym ha?asem. Rozmowa, toczona przez Ryszarda by?aby s?yszalna nie tylko w ca?ym biurze, alenawet na klatce schodowej. No i nieboszczyk nie tak by wygl?da?... Oczyma duszyujrza?am Ryszarda w szale i furii dusz?cego Tadeusza, rzucaj?cego si? na niego imasakruj?cego zw?oki, a potem patrz?cego w przera?eniu i ze zgroz? na swojedzie?o, wypadaj?cego z krzykiem z sali konferencyjnej, gdzie zosta? trup wop?akanym stanie... Z trudem oderwa?am si? od tego makabrycznego obrazu. Nie, doRyszarda ta cicha, genialnie wykonana zbrodnia zupe?nie nie pasowa?a. No i przecie? by chyba bezpo?rednio po uduszeniu cz?owieka nie spa?! — A spa?? — zainteresowa? si? prokurator. — Martwym bykiem. Rozumiem, ?e jest nie dospany bo systematycznie pracuje ponocach, ale jeszcze nie s?ysza?am o takim wypadku, ?eby kto? spa? ze zdenerwowania. — Ja te? nie. — Zaraz, to mi co? przypomina...Wspomnienie ?pi?cego Ryszarda nasun??o mi na my?l obraz wsp??pracownik?w,oczekuj?cych przybycia milicji Przypomnia?am sobie wyraz twarzy Moniki, w kt?rymopr?cz innych uczu? by?a wdzi?czno??...-Tak, najwyra?niej w ?wiecie ona podejrzewa?a mnie, zreszt? wszyscy podejrzewali mnie i by?a mi wdzi?czna!... — Za usuni?cie z jej drogi szanta?ysty? No tak, to by j? uniewinnia?o. Jest panipewna? — Absolutnie! — Co? okropnego — mrukn?? prokurator. Co do Kajtka tylko jedna rzecz by?a dla mnie pewna, to, co powiedzia?am ju? Alicji. Tadeusz by? dla niego bezcenny za?ycia, a nie po ?mierci. ?aden d?ug nie zmusi?by go do zabicia cz?owieka, kt?ry?yrowa? mu po?yczk? i robi? z nim korzystne interesy. Chyba ?e by?o jeszcze co?,o czym nie wiedzia?am. Prokurator te? nie wiedzia?. Ank? za?atwi?am b?yskawicznie. — Niech j? pan zostawi w spokoju — powiedzia?am stanowczo. — Wiemy, gdzie by?a wtedy; kiedy jej nie by?o, i mamy na to trzy sztuki ?wiadk?w. Musi mi pan uwierzy? na s?owo, bo od razu mog? pana zapewni?, ?e panu ci?wiadkowie tego nie powiedz?. Mnie powiedzieli i ja wiem. Nie mia?a ?adnychszans pope?ni? zbrodni, nawet gdyby trwa?a cztery sekundy, a nie cztery minuty.Po Ance doszli?my wreszcie do Zbyszka. Na ten temat mia?am ju? swoje, wyrobionezdanie i nie omieszka?am go wyg?osi?. — Sk?d pani ma tak? pewno??, ?e on jestniewinny? — spyta? z dezaprobat? prokurator. — Niech pan przyjmie na wiar? fakt,?e jak na jego potrzeby morderstwo zosta?o pope?nione ze zbyt wielkimop??nieniem. Kilka tygodni wcze?niej sytuacja wygl?da?aby zupe?nie inaczej, ateraz ja panu m?wi?, ?e to nie on! — To jest tylko pani prywatne przekonanie... — Oparte na faktach. Do wyjawienia tych fakt?w zmusi mnie, zapewne jego, tylkopostawienie przed s?dem. Zostawmy go i jed?my dalej. Nast?pna by?a Jadwiga.Milicja zbada?a ju?, co oznacza? ?w numer przy jej nazwisku w notesie Tadeusza.By? to numer rejestracyjny prywatnego samochodu. Pochodzi? z odleg?ych czas?w,kiedy prywatne samochody by?y oznaczone liter? H i dlatego w pierwszej chwilinie przysz?o to nikomu do g?owy. Zacz??am si? zastanawia?. Co jaki? prywatnysamoch?d mo?e mie? wsp?lnego ze ?mierci? Tadeusza? Z ca?? pewno?ci? Jadwiganigdy w ?yciu nie posiada?a pojazdu mechanicznego. Przejecha?o j? co? czy co?Owszem, jej ?wczesny m?? mia? jaki? samoch?d, mia? te? warsztat, by? inicjatyw? prywatn?, ale co z tego? — Mo?e pope?ni? jakie? nadu?ycie i nieboszczyk j? teraz tym szanta?owa?? — J? szanta?owa?? Przeciwnie, sprawi?by jej tym szalon? rado??. Jadwiga oz?oci?aby go za najgorsze wiadomo?ci o swoim by?ym m??u, bo od wiek?wtoczy z nim ?wi?t? wojn? o alimenty. — Siedemdziesi?t tysi?cy z?otych? — Ach, i to pan wie? Tak, siedemdziesi?t tysi?cy zaleg?ych z?otych. Gdybynieboszczyk zbiera? dla niej negatywne informacje o owym m??u, toby go karmi?a ananasami, a nie zabija?a, bzdura! — No, a jak z jej charakterem? — Tylko w jednym wypadku... — powiedzia?am, popadaj?c w zamy?lenie. — Tylko wjednym wypadku — No?... — Gdyby chodzi?o o dziecko. O przysz?o?? jej c?rki. Gdyby Tadeusz w jaki? spos?bmia? w dalszej konsekwencji przynie?? szkod? jej dziecku, by?aby zdolnaabsolutnie do wszystkiego. I spos?b pope?nienia zbrodni nawet do niej pasuje... — Widz?, ?e trzeba b?dzie zbada? dok?adnie spraw? tego tajemniczego samochodu — przyzna? niech?tnie prokurator. — Nie wiem, jakim sposobem . Ale mo?e w tym co?jest? Z ca?? stanowczo?ci? stwierdzi?am, ?e o Witku mog? powiedzie? niewiele. Czy mia? jaki? pow?d? Z jednej strony wygl?da?o na to, ?e nie by? szanta?owany,w notesie go Tadeusz nie opisa?. Ale z drugiej co? tam razem mieli, s?dz?c ze spostrze?e? Janusza. Co? Moje domys?y na ten temat by?y tak mgliste i taknieprzyjemne, ?e wola?am o nich nie wspomina?. Zn?w zamajaczy? mi przed oczamiponury obraz i zn?w czym pr?dzej si? go pozby?am... — No tak, on w?a?ciwie nie ma powodu — powiedzia? prokurator w zamy?leniu. — Ale gdyby mia?, to jaki? — Kariera — odpar?am bez namys?u. — Kariera zawodowa. Witek ma kolosalne ambicje ijest pozbawiony skrupu??w. Got?w po trupach pi?? si? na wy?yny. Charakter ma te?stosowny... Dostatecznie inteligentny i opanowany, ?eby zaplanowa? i wykona?nawet dwadzie?cia zbrodni doskona?ych. I nie ma w?tpliwo?ci, ?e dla karieryby?by got?w na wszystko, bo to jest jego sens ?ycia. Gdybym wiedzia?a, ?e mia?pow?d, stawia?abym na niego bez wahania, ale o nim przecie? Tadeusz nic nie wiedzia?. — A pani co? wie?... Popatrzy?am na prokuratora i przez chwil?milcza?am, starannie chowaj?c na dnie duszy moje mgliste podejrzenia. Ju? do??z?ego narobi?am, nie wolno mi si? teraz wyg?upi?, musz? by? bezstronna... — Ja wiem, ?e pracownia jest dla niego jednym z najwa?niejszych element?w tejkariery. A obawiam si?, ?e zbrodnia wyko?czy pracowni?... Prokurator niech?tnie pokr?ci? g?ow?. — Dla mnie jedno jest zastanawiaj?ce. Niech pani sama powie: dlaczego zab?jca,zamordowawszy go, nie zabra? tego notesu? — Nie mia? czasu — odpar?am stanowczo. — My?la?am ju? o tym, ale chaotycznie, nie zd??y?am om?wi? z Alicj?. Wa?niejszedla niego by?o znikn?? z miejsca zbrodni, ni? niszczy? notes. Sam pan widzi:wed?ug notesu podejrzanych jest oko?o dwudziestu sztuk. M?g? sobie pozwoli?... — No tak... Jeszcze ostatnia osoba... W?a?nie, Wiesio! Na nowo poczu?am si? zdziwiona. — Rzeczywi?cie, m?g? go za?atwi?, tylko po co? — Mia? swoje powody — odpar? prokurator, u?miechaj?c si? z?o?liwie. Przez kr?tki moment zdawa?o mi si?, ?e ten z?o?liwy u?miech sk?d? znam, ale, zaabsorbowanaWiesiem, nie mia?am czasu si? nad tym zastanawia?. — — Co pan m?wi, jakiepowody? Wiesio? Co Tadeusz mia? do Wiesia?! — Pan Wiesio mia? swoj? tajemnic?,kt?r? zna? denat i kierownik pracowni, nikt wi?cej. My te? ju? j? znamy, alepozwoli pani, ?e to zostanie przy nas. Dowiedzieli?my si? o tym w zaufaniu.Przyczyny, dla kt?rych istnienie denata na tym ?wiecie by?y dla niegoniepo??dane, by?y tej samej rangi, co sprawy pani Moniki czy pana Kacpra. Je?eli bierzemy pod uwag? tamte, to musimy wzi?? i te... W du?ym oszo?omieniu przygl?da?am si? prokuratorowi. Doprawdy, Wiesio by mi nigdy do g?owy nieprzyszed?! C?? on m?g? takiego zrobi?? Wiedzia? o tym Tadeusz i Witek...Istotnie, w tym ?wietle Wiesio wygl?da? fatalnie. A co najgorsze, m?g? nie tylkopope?ni? morderstwo, ale tak?e za?atwi? telefon... A ta pomy?ka co do osobyofiary? Wiesio m?g? chcie? zabi? Witka, bo on wiedzia?, ale przez pomy?k? zabi?Tadeusza, kt?ry te? wiedzia?, wi?c to by?o r?wnie korzystne i teraz co? ZabijeWitka? A przedtem mu si? pomylili? Nonsens! Kompletny galimatias! — No tak — powiedzia? prokurator. — W?r?d o?miu podejrzanych mamy cztery osoby, kt?re mog?yzar?wno dzwoni?, jak i mordowa?. Z tych czterech oczyszcza pani z podejrze?dwie. Pozostaj? pan Wiesio i pani Jadwiga. Szczerze pani wyznam, ?e mnie si? to nie podoba. — Mnie te? nie. Wiesia te? oczyszczam. Jadwig? te?... — Niech pani przestanie, bo ja oszalej?. Zab?jstwo jest faktem, prawda? I copani na to? A bo ja wiem, co ja na to? Ogarn??o mnie przygn?bienie i siedzia?am bezmy?lnie wpatrzona w pi?kn? twarz mojego rozm?wcy. Po chwili milczeniawestchn?? ci??ko, zapali? papierosa i zacz?? z innej beczki. — No to teraz rozpatrzmy spraw? tych drzwi. By?y zamkni?te, to nie ulega w?tpliwo?ci. Chyba ?e ten pan k?amie?... — Wykluczone, on nie k?amie. I nie jest nieprzytomnymhisterykiem, kt?ry nie wie, co si? dzieje. Zamkni?cie drzwi mo?na uzna? za fakt niew?tpliwy. — Poniewa? nikt si? nie chce przyzna? do zamykania, nale?y uzna?, ?e uczyni? to morderca. Po jakiego diab?a? ?eby zwr?ci? uwag?? — Ach, nie — wyja?ni?am mu spraw? zepsutego zamka, r?wnocze?nie intensywnie my?l?c nad czym? innym. ?ebyzamkn?? drzwi, trzeba mie? do nich klucz. Gdzie on by?, ci?gle w tejdyrektorskiej szufladzie? I co z tym kluczem w wazonie? — W naszym wazonieznale?li?cie klucz... — powiedzia?am, patrz?c na niego pytaj?co. — A owszem. W?a?nie klucz od tych drzwi... Teraz ju? mi si? zrobi?o zupe?nie g?upio. Wiesiowychodzi? na balkon wtedy, kiedy Leszek jad? ryb?. Wielki Bo?e, Wiesio?! Nie, toniemo?liwe, w ?adnym wypadku nie uwierz? w Wiesia! — Zaraz. Ale przecie?... pokluczu mo?na pozna?. On by? taki... o?liz?y... — A by?. Musia? tam le?e? dosy?d?ugo. — No to musia?by go przedtem wyj?? z tego gnojowiska! — Oczywi?cie. M?g? go wyj??, nie czy?ci?, zu?ytkowa? i wrzuci? z powrotem. Toby?by nawet bardzo dobry pomys?. — A co Witek m?wi o kluczu? — spyta?am przygn?biona. — Twierdzi stanowczo, ?e nic nie wie. Nie u?ywa? klucza, nie wie, gdzie by? i gdzie jest. Diabe? m?wi?, ?e o kluczu wie tylko morderca i ja... Dotychczasdiabe? mia? ca?y czas racj?. Ten klucz widzieli wszyscy, milicja go ma, mo?e te?w tym co? jest? Witek m?wi, ?e nic nie wie?... Zaraz, by?o chyba co? takiego... — Niech pan zaczeka, musz? si? skupi? — za??da?am stanowczo. — Co? mi si? mota po g?owie. Opar?am ?okcie na stole, zas?oni?am twarz d?o?mi, zamkn??am oczy iusi?owa?am sobie co? przypomnie?, chocia? sama nie wiedzia?am, co. By?o kiedy?co?, co mi nie pozwala wierzy?, ?e Witek nie wie nic o kluczu... Tylko co?Pomimo wysi?k?w nie uzyska?am ?adnych rezultat?w skupienia. — Na nic — powiedzia?am z rezygnacj?. — Nie da rady. Skleroza, mam zaniki pami?ci. Musz?popyta? wsp??pracownik?w, mo?e mi co? przypomn?. Ale o?wiadczam panu, ?e niemo?liwe jest, ?eby Witek nie wiedzia? nic o tym kluczu. — To zn?w jest paniprywatne przekonanie. — No to przecie?, do licha ci??kiego, przyszli?my tu rozmawia? o moich prywatnych przekonaniach! — No dobrze, niech b?dzie. Zamkn?? te drzwi... — Zaraz — przerwa?am. — W?a?nie, z tym zamykaniem. Niech pan zaczeka, musz? to sobie wyobrazi?. Od kt?rej strony,on zamkn?? te drzwi? Prokurator spojrza? na mnie dziwnie. — Nie wiemy — odpar? uprzejmie. — Przykro mi bardzo, ale po kluczu nie spos?bpozna?... Uprzytomni?am sobie, ?e moje pytanie jest pod ka?dym wzgl?dem pozbawione sensu. Nie zamyka? ich przecie? od strony gabinetu, bo musia?byczeka? na chwil?, kiedy by? tam sam. Chyba ?e to jeden z tamtych dw?ch: Witekalbo Zbyszek, ale im te? by?oby ?atwiej przej?? przez nie i zamkn?? je od stronysali konferencyjnej. A je?eli to kto? inny, to tym bardziej... Poczu?am, ?e zaczynam si? gubi?. — Niech mi pan pomo?e, do diab?a! — za??da?am z gniewem. — Przecie? widzi pan, ?e mi si? wszystko miesza! — Bardzo trafnie si? pani miesza. W my?l zezna? sekretarki nikt, poza tymi dwomapanami, nie przebywa? od strony sali konferencyjnej, nie ma si?y Potem ich nieotworzy?, chocia? na pewno mia? ten klucz. Powiedzia?a pani, ?e ktokolwiek to by?, czy jeden z tamtych dw?ch, czy kto? inny, w ka?dym wypadku drzwi zamkni?to od strony sali? Tak Sam pan m?wi?, ?e w gabinecie nikt poza nimi sam nieprzebywa, a ka?dy z nich raczej chyba przeszed?by tamt?dy i potem zamkn??. Prokurator zamy?li? si?. — Spr?bujmy odtworzy? jego czynno?ci, tak jak pani to sobie wyobra?a na podstawie panuj?cych tu zwyczaj?w Najpierw kto? z zewn?trz... -Kto? z zewn?trz musia?by mie? klucz. Z szuflady wzi?? nie sztuka. A z wazonu?... Zamy?li?am si? r?wnie? i dozna?am objawienia. Gdyby ktokolwiek wyj?? z wazonu,toby to ulgowo nie przesz?o. Ju? nie m?wi?, ?e ?mierdzia?by potem d?ugo iwytrwale bo m?g? to zrobi? p??nym wieczorem, od razu i?? do domu i tam si? umy?. Ale zawarto?? wazonu na to nie wskazuje. Ma pan tam gdzie? jaki? fachowc?w. niech pan ich spyta, czy ?wie?o poruszone pomyje da?yby potem taki efekt Nie by?o-pana przy tym, ale niech pan spyta kapitana, du?a rzecz!... — M?g? go wyj?? przed dwoma tygodniami. Przez dwa tygodnie wszystko mia?o czas si? usta?. — Nie wiem, muszek by chyba by?o mniej... Cz??? by wcze?niej wylecia?a. Nie wiem, w jakim tempie one si? l?gn?... — No dobrze, to jeszcze zbadamy.Przypu??my, ?e wyj?? klucz z szuflady, do??, ?e go mia?. Co dalej? — Dalejwybiera chwil?... A, nie, przedtem dzwoni... Zaraz, zaraz... Wpatrywa?am si? intensywnie w prokuratora nadal w stanie objawienia. On mi si? przyjrza? nawzajem, odrobin? jakby rozproszony, jakby przez chwil? my?la? o czym innym,ale natychmiast na powr?t si? skupi?. — Co pani wymy?li?a? — Telefon by? o dwunastej pi?tna?cie. Uduszono go najwcze?niej w pi?tna?cie minut potem... Co to znaczy? — To znaczy, ?e zab?jca rozmawia? z nim przezpi?tna?cie minut. — To mi si? nie podoba. Niemo?liwe, ?eby tak ryzykowa?. Przez pi?tna?cie minut jest niewidoczny dla otoczenia, a potem pope?nia morderstwo? Szczyt nieostro?no?ci! — Nie mo?emy wyklucza? szczyt?w nieostro?no?ci. Ka?da zbrodnia jest kolosalnym ryzykiem. Oczywi?cie, ?e rozs?dniej by?oby przyj??, ?e dzwoni? i rozmawia? z nim kto inny, a zamordowa? go kto inny. Zaraz do tegowr?cimy, na razie niech si? pani nie rozprasza. Jeste?my ju? po telefonie, porozmowie i przyst?pujemy do samego zab?jstwa. — No dobrze, niech b?dzie. Wybierachwil?, kiedy w przedpokoju nie ma nikogo... Gdyby to by?a Jadwiga,wystarczy?oby jej, ?e nie by?o Wiesi, ale jak wiadomo, Wiesia p?? dnia przesiedzia?a w ?rodkowym pokoju, znakomicie u?atwiaj?c zbrodni?. W przedpokojunie ma nikogo, wchodzi do sali konferencyjnej i zamyka drzwi na klucz... — Niechpani my?li z wi?kszym sensem — powiedzia? prokurator niech?tnie. — Czy pani bynie zdziwi?o, ?e kto? wchodzi do pokoju i zamyka drzwi na klucz? — Zdziwi?obymnie, ale co z tego? Po pierwsze tylko jedne drzwi, a po drugie nawetnajbardziej zdziwiona nie zacz??abym nagle ucieka? z przera?liwym krzykiem.Czeka?abym, co z tego wyniknie, a on przez ten czas m?g? mnie spokojnie zaprawi? dziurkaczem. — A przedtem jeszcze poprosi?by, ?eby si? pani uprzejmie odwr?ci?a ty?em... — O Bo?e, zn?w pan czego? nie wie! Ze mn? by ten numer nie przeszed?,ale z Tadeuszem?... Z okna naszej sali konferencyjnej jest znakomity widok naokno naszego ambulatorium,, a tam urz?duje nieprzeci?tnej urody piel?gniarka.Nie ma takiego faceta w naszej pracowni, kt?ry by si? nie odwr?ci?, jakby kto? nagle krzykn??: „o, pi?kna Zosia w oknie!" — Ach, tak? — zainteresowa? si? gwa?townie prokurator. — Rzeczywi?cie taka pi?kna? — Jak ?ania! — odpar?am z zapa?em, kt?ry fatalnie ?wiadczy? o mojej inteligencji. — Metr siedemdziesi?t wzrostu, z pi?kn? figur?, czarna, istna Junona! — A nie, Junona odpada... — mrukn?? przedstawiciel prawa, od razu trac?c zainteresowanie. — Nie w panatypie? Mo?liwe, ale r?cz? panu, ?e te? by si? pan zapatrzy?. Tadeusz by? nieprzytomny z zachwytu. — No tak, to wyja?nia... Ciekawe, czego my si? jeszczedowiemy. Na razie wy?ania si? kwestia, czy z tego okna ambulatorium, nie by?o wida? czego? w waszej sali. — Wykluczone. Rzecz polega na tym, ?e tamto okno jest ni?ej, wobec czego od nas?wietnie wida?, co tam si? dzieje, a od nich mo?na zobaczy? tylko kogo?, kto si? wychyli?. Odpada. — No to wracamy do tematu. Nie przestraszy? si? zamykaniadrzwi, odwr?ci? si? do piel?gniarki i zosta? stukni?ty. Nie ?yje. Co teraz robimorderca? — W?a?nie. Teraz powinien otworzy? drzwi od gabinetu i czym pr?dzejwyj?? do przedpokoju tak, ?eby go nikt nie zauwa?y?. Drzwi nie otworzy?. Albo zg?upia? ze zdenerwowania i zapomnia?, albo mu kto? przeszkodzi?. Mo?e us?ysza?,?e kto? jest w gabinecie i nie chcia? szura? tym kluczem? — Zaraz, sprawd?mysobie ten decyduj?cy kwadrans... Prokurator wyci?gn?? swoje zapiski, a jaspojrza?am w nasz harmonogram. Co si? dzia?o mi?dzy dwunast? trzydzie?ci a dwunast? czterdzie?ci pi??? Witek by? w gabinecie, co za?wiadcza Matylda, kt?rawesz?a do niego po jaki? podpis. Razem z nim byli Olgierd i Monika, kt?rzy zarazwyszli Monika, id?c do pokoju, spotka?a po drodze wracaj?c? stamt?d Ank?. Po chwili do gabinetu wr?ci? Zbyszek i us?ysza?, g?osy z sali konferencyjnej. Witekwyszed?. Zbyszek te? wyszed?. Witek wr?ci?. Cholerna Matylda zn?w tam zagl?da?a nie wiadomo po co, chyba po to, ?eby mu stworzy? alibi. Zbyszek przeszed? ze ?rodkowego pokoju do sanitarnych, przy czym czas przechodzenia nie zosta? sprecyzowany co do minuty, s? drobne sprzeczno?ci, banda kretyn?w, takiegog?upstwa nie m?c zapami?ta?!... Jedni twierdz?, ?e to by?o na ko?cu kujawiaka, adrudzy, ?e przy mydle lanolinowym, idioci, s?uchali r??nych stacji... Jadwigi przez ten czas nie by?o nigdzie, to znaczy nikt nie wie, gdzie by?a, onatwierdzi, ?e w WC-cie, a potem robi?a sobie herbat?. Wiesio wychodzi? z pokoju,chronologicznie rzecz bior?c w tej samej chwili, w kt?rej Zbyszek wchodzi? do sanitarnych. Ryszard wychodzi? tu? przedtem, „Kacper zaraz po Ryszardzie.Wy?cigi sobie urz?dzali czy co?... S?dz?c po ilo?ci os?b, jaka miota?a si? w tak kr?tkim czasie po tak ma?ym biurze, powinni byli zderza? si? na korytarzu!Zajrza?am do harmonogramu prokuratora i spojrza?am na niego z zaciekawieniem — No i co? — spyta?am niecierpliwie. — W gabinecie by?o pusto tylko przez kr?tk? chwil?. Tak... Potem ju? nie m?g? otworzy?. Natomiast zamkn?? m?g? tylko wtedy, kiedy tam nikogo nie by?o, itrudno przypuszcza?, ?e tak znakomicie sobie wybra? t? chwil?. Chyba ?e sam siedzia? w gabinecie... — Witek albo Zbyszek?... — Kierownika pracowni widzia?a sekretarka. M?g?by wej?? z gabinetu i tak samowr?ci?, ale ryzykowa?, ?e kto? siedzi w przedpokoju i za?wiadczy, ?e w tymczasie tamt?dy nikt nie wchodzi?, a co za tym idzie musia? kto? wej?? przezgabinet. I le?y. Nie, to nonsens, zreszt? ryzykowa? te? wej?cie sekretarki,kt?r? zaskoczy?aby — jego nieobecno??... Natomiast ten drugi, naczelny in?ynier,by? sam w gabinecie, m?g? zamkn?? drzwi, wyj??, zobaczy?, ?e przedpok?j jest te? pusty... Mia? dost?p do klucza... Zbyszek! Nie ma si?y, uczepi? si? Zbyszka!Zdenerwowa?am si? natychmiast okropnie. — Przecie? m?wi?am to panu! M?wi?am, ?e wszystko wskazuje na niewinnego cz?owieka!... — Sk?d pani wie, ?e on jest takiniewinny? — Wiem! Wiem na pewno! Zreszt? pan mi przerwa?, je?eli morderca rozmawia? z ofiar? w sali konferencyjnej, a Zbyszek to s?ysza?, to si?? rzeczyto nie m?g? by? on! — Kto powiedzia?, ?e rzeczywi?cie s?ysza?? Najakiejpodstawie mamy w to wierzy?? I kto powiedzia?, ?e ten, co rozmawia?, jest tak?e morderc?? — Nie wiem, o Bo?e, nic mnie to nie obchodzi? M?wi? panu, ?e to nie Zbyszek, g?ow? daj?! Uprzedza?am, ?e w panu ca?a moja nadzieja! Niech pan co? zrobi, on jest niewinny, niech pan szuka tej szmaty od dziurkacza! Niech panprzyci?nie Witka, on ze?ga? co? z tym kluczem, niech pan... nie wiem, co!!! — Bardzo gor?co broni pani tego g??wnego podejrzanego — powiedzia? prokuratordrwi?co. — Bo to jest jedyny porz?dny cz?owiek w ca?ym biurze! On tego niezrobi?, wykluczone! Bo?e drogi, przyjdzie do tego, ?e b?d? musia?a sama prowadzi? cholerne ?ledztwo! — Szcz??liwy cz?owiek; o kt?rego kobieta takwalczy... — Niech mnie pan nie denerwuje!...W dalszym ci?gu konwersacji dosz?am do takiego stanu, ?e zacz??am rzuca? nieopisane kalumnie na wszystkich podejrzanych i nie podejrzanychwsp??pracownik?w, wymy?laj?c przedziwne nonsensy, ?eby tylko odwr?ci? jego uwag? od Zbyszka. Skutek by? wr?cz odwrotny od zamierzonego. Prokurator z wyra?n?,jadowit? satysfakcj? zbija? moje argumenty, wynajduj?c przeciwko Zbyszkowidowody nie do podwa?enia. — Musi pani? chyba du?o ??czy? z tym panem — powiedzia? r?wnocze?nie uprzejmie i z przek?sem, przygl?daj?c mi si? jakjakiemu? ciekawemu okazowi. Musia?am zreszt? istotnie wygl?da? jak ciekawy okaz,czerwona, rozczochrana, w?ciek?a, niew?tpliwie pomazana nieco grafitem z o??wka,demonstruj?ca w rozpaczy wszystkie braki umys?owe. Chcia?am mu w szale odpowiedzie? jednym s?owem, kr?tkim, tre?ciwym i niecenzuralnym, ale si? na szcz??cie powstrzyma?am. Zamiast tego krzykn??am: — Przecie? on si??miertelnie kocha...! I urwa?am. Lojalno?? w stosunku do Zbyszka by?a silniejsza nawet ni? furia. — W kim? — podchwyci? natychmiast prokurator. — W jednej pani — odpar?am ponuro. — Nie we mnie, r?cz? panu. Romansuje sobie zt? pani? d?ugo i wytrwale, a ja im b?ogos?awi?. A ??czy mnie z nim platonicznasympatia i wzajemne zaufanie. Prokurator patrzy? teraz na mnie, jakbym ju? zupe?nie zwariowa?a. — On si? kocha w jednej pani, a pani go tak broni?Przepraszam, ale ja tego nie rozumiem. — To niech pan sobie nie rozumie.Widocznie obce s? panu ludzkie uczucia. — Przeciwnie, ludzkie uczucia s? mi dobrze znane i w?a?nie dlatego nie rozumiem. — No to ja jestem taka nietypowa. Ico, zamknie mnie pan za to? — Pani? nie, ale mo?etego pana...Musia? mie? jednak mn?stwo wdzi?ku i nieprzeci?tne podej?cie do kobiet, bodoprowadzi? mnie na powr?t do przytomno?ci. Jeszcze raz pokr?tce zreasumowa?am z nim wszystkie wnioski. Podejrzanych nadal by?o osiem sztuk, z czego dwie, moimzdaniem, wykluczone psychologicznie, dwie na skutek subtelnych obserwacji, a jedna nie maj?ca powodu. ?sma osoba. Wiesio, w og?le nie mie?ci?a mi si? w g?owie. Wr?ci?am na g?r? w pomieszanym nastroju, bo z jednej strony ?ledcze rozwa?ania zdecydowanie mnie przygn?bi?y, a z drugiej urok prokuratora, obficiena moje konto roztaczany, znacznie podni?s? na duchu. Trafi?am wprost nazbiegowisko, kt?re Witek zwo?a? w ?rodkowym pokoju. Usiad?am obok Alicji i zanimzd??y?am odetchn??, us?ysza?am od niej rewelacyjn? informacj?. — Uszcz??liwi?am ich — powiedzia?a z du?? satysfakcj?. — Grzebi? w wychodku. — Na mi?osierdzie pa?skie! Dlaczego?! Zwariowali?!... — Nie, ale skoro zadaj? g?upie pytania, to s?ysz? g?upie odpowiedzi.Pozostawiony w pracowni kapitan, wpad?szy wida? w ostateczn? rozpacz, zada? Alicji zgubne pytanie. Mianowicie koniecznie chcia? si? dowiedzie?, czy odchwili wykrycia morderstwa nie zdarzy?o si? w biurze co? niezwyk?ego. — Pozazapchaniem si? damskiego WC-tu nie zauwa?y?am nic szczeg?lnego — odpar?a beztrosko Alicja, po czym udzieli?a mu szczeg??owych wiadomo?ci na temat naszychurz?dze? sanitarnych. Zapychanie damskiego WC-tu bowiem r?wnie? nie by?o niczymniezwyk?ym. Zapycha? si? od byle czego. Wystarczy?o tam wrzuci? ogryzek odjab?ka i ju? koniec luksus?w. Kapitan, us?yszawszy t? wyczerpuj?c? odpowied?,dosta? nag?ego przyp?ywu wigoru, wezwa? posi?ki i przy pomocy pani Glebowejprzyst?pi? do gruntownego czyszczenia urz?dze? kanalizacyjnych. Pani Glebowaby?a zachwycona, ?e chocia? raz w ?yciu milicja j? wyr?cza, bo inaczej musia?abyto robi? sama. Innych rezultat?w tych poczyna?, poza uszcz??liwieniem paniGlebowej, Alicja na razie nie zna?a. — Czy ja paniom przypadkiem nieprzeszkadzam? — spyta? Witek jadowitym szeptem, bo toczy?y?my rozmow?, niezwracaj?c najmniejszej uwagi na rozpocz?cie zebrania. — Nie, sk?d?e, co znowu — odpar?y?my obie uprzejmie, ale poniecha?y?my konwersacji, bo zebraniezapowiada?o si? niezwykle interesuj?co. Witek wyg?asza? wspania?? mow?, grzmi?c dramatycznym szeptem przeciwko naszym b??dom i wypaczeniom. Z bole?ci? pi?tnowa? upadek dyscypliny zaznaczaj?cy si? szczeg?lnie po zbrodni, co, jego zdaniem,by?o nadzwyczaj karygodne. — A co on chcia?, ?eby?my zacz?li gwa?townie pracowa? z” zdenerwowania? Z t? glin? na karku? — spyta? rozgoryczonym szeptem W?odek. — Znacie sytuacj? — szemra? Witek z bole?ci?. — W?a?nie teraz mamy szans? uratowania pracowni. Przychodz? nowe zlecenia na blisko trzy miliony z?otych... — Cha?a b?dzie, a nie zlecenia — mrukn?? Stefan, siedz?cy obok nas na stole.Witek nadal szepta?-nonsensy, czepiaj?c si? wy??cznie dyscypliny i zr?cznie omijaj?c dra?liwe tematy, takie, jak zatrzymuj?ca nas wy?wietlarnia,introligatornia, nadrabiane przez nas, nie wiadomo dlaczego, b??dy iniedoci?gni?cia inwestor?w, komplikacje z naszymi w?adzami budowlanymi i tympodobne. Nikt nie m?g? zrozumie?, o co mu w?a?ciwie chodzi. Nagle, ni z tego, niz owego zako?czy?. — I prosz? teraz o rzeczywi?cie tw?rcze wnioski — powiedzia? godnie ibole?ciwie. Tw?rcze wnioski pad?y natychmiast. Zaproponowano sprowadzenie dw?chps?w, nale??cych do Stefana i Janusza w celu uwi?zania ich w korytarzu i przydrzwiach wyj?ciowych. — Stefana suka tresowana, trzeba j? jeszcze przyuczy?, ?eby przepuszcza?a do WC-tu — powiedzia? Leszek natchnionym g?osem. Alicja rzuci?a my?l, ?eby ka?dego przyku? za nog? do sto?u ?a?cuchem, zamykanymna k??dk?. Wiesio, ?ywo zainteresowany kwesti? sp??nie?, domaga? si? zamieszkania ca?ego personelu na sta?e w biurze. W?odek proponowa? pozapychaniewszystkim g?b gipsem. Witek s?ucha? i cierpia?. Wbrew naszym lekkomy?lnymwypowiedziom zebranie zako?czy?o si? twardym akcentem. Witek wyda? kategorycznyzakaz wychodzenia z pracowni na miasto niezale?nie od potrzeb, picia kawy wgronie wi?kszym ni? jedna osoba i nawet zakaz wychodzenia z pokoju. Jak sobie wtakiej sytuacji wyobra?a? koordynacje mi?dzybran?owe, B?g raczy wiedzie?! — Rzeczywi?cie — powiedzia? melancholijnie Kazio, kiwaj?c g?ow?. — Latali?my pokorytarzach i prosz?, co z tego wynik?o. Jeszcze by?my troch? polatali i ju? nikt by z ?yciem nie uszed?... Co dziwniejsze, odebra? nam wszystkim g??wne projektanctwo i zostawi? je sobie.On sam mia? by? g??wnym projektantem wszystkich obiekt?w. To ju? zakrawa?o na ob??d, bo g??wny projektant to jest ofiara do wszystkiego. W naszej pracowni,poza tym, ?e nieszcz??nik musia? zrobi? projekt architektoniczny, nale?a?o jeszcze do jego obowi?zk?w milion innych rzeczy. Sprawdzenie wycen bran?, przygotowanie umowy, kontakty z inwestorem, koordynacje wszystkich specjalno?ci,architektury, konstrukcji, sanitarnych, elektrycznych, drogowych, zieleni,technologii i jak si? da?o, to jeszcze czego? wi?cej, u?eranie si? z wy?wietlarni? i wreszcie osobista odpowiedzialno?? finansowa za ca?o?? projektu.Istny koszmar! Alicja, zamiataj?c kiedy? pod?og? w czasie choroby pani Glebowej,o?wiadczy?a, ?e nie dziwi jej ten jeden wi?cej obowi?zek g??wnego projektanta.Ja sama, chc?c za wszelk? cen? dotrzyma? terminu, wepchn??am w wy?wietlarni? tysi?c pi??set swoich prywatnych z?otych w charakterze ?ap?wki i narazi?am si? wszystkim czynnikom zatwierdzaj?cym, domagaj?c si? od nich wydania opinii wci?gu dw?ch godzin, zamiast dw?ch tygodni. Kazio osobi?cie uczestniczy? w wierceniach geologicznych chc?c zaspokoi? Kacpra, kt?ry o?wiadczy?, ?e bez bada? gruntowych do roboty nie usi?dzie... G??wne projektanctwo Witka na wszystkichobiektach by?o w og?le nie do pomy?lenia. Musia?by istnie? co najmniej w sze?ciu osobach r?wnocze?nie. Wszyscy byli?my tak zdumieni, ?e nikt nic nie powiedzia?. Opinie zacz??y si? rozprzestrzenia? dopiero po zako?czeniu zebrania. W zmniejszonym nieco gronie doszli?my do dw?ch wniosk?w: po pierwsze, ?e Witek zwariowa?, a po drugie, ?e z ca?? pewno?ci? nie pope?ni? morderstwa. Pierwsze by?o dla wszystkich jasne i zrozumia?e, a drugie wyt?umaczy? Stefan.. — Te zlecenia, kt?re mia?y przyj??, rzeczywi?cie mog?y nas uratowa? — powiedzia?. — Tylko ?e one nie przyjd?. — Sk?d wiesz? Dlaczego? — Dlatego, ?e jaki? idiota udusi? Tadeusza. Mia?em ju? cynk z tego ich Zjednoczenia. Milicja u nich by?a i ogl?da?a nasze faktury za warsztaty, w?a?nie te, kt?re s? zani?one. Pietra takiego dostali, ?e niech r?ka boska broni! Zlecenie ju? by?o przygotowane iwycofali, nie chc? mie? z nami nic do czynienia. — No dobrze, a na osiedlamieszkaniowe? To by?a najwi?ksza forsa! — Na osiedla mieszkaniowe te? nie przyjdzie, bo i do DBOR-u si? dobrali. ?eby?my byli z DBOR-em sko?czyli wzesz?ym roku, to by teraz mo?e przesz?o, ale Witek zostawi? ostatnie faktury naten rok i te gliny ju? wyniucha?y. W najgorszej chwili ta zbrodnia namwypad?a!... — W?a?nie, ?eby chocia? z miesi?c p??niej! Po podpisaniu um?w... — Tote? dlatego ja twierdz?, ?e to nie Witek. Chyba ?e sam si? chcia? zgubi?. — Albo mo?e kto? to zrobi? specjalnie, ?eby go wyko?czy?? Przyznajcie si?, kto zwas mu najgorzej ?yczy? — Ja — o?wiadczy?a Alicja spokojnie. — Ale ja mampodobno alibi. — Jakby nie by?o, to jest koniec. Przepad?o. Gdyby nawet dzisiajznale?li tego dusiciela, to ju? te? nic nie pomo?e. Mo?emy sobie wyprawi? styp?. — Styp? to nawet trzeba wyprawi?, po pogrzebie... Rezultat przeszukiwaniaurz?dze? sanitarnych milicja starannie przed nami ukry?a. Sta?am w przedpokoju,usi?uj?c sobie przypomnie? to co?, co mnie tak m?czy?o w zwi?zku z wypowiedzi? Witka na temat klucza, i przygl?da?am si? wychodz?cym wsp??pracownikom. Alicja wswoim pokoju tu? przy drzwiach grzeba?a na ma?ym stoliku, ogl?daj?c na nim pustepude?ka po cukrze i soli, puste torebki i papierki. — Nie masz przypadkiemczego? do zjedzenia? — spyta?a sm?tnie. — Obawiam si?, ?e umr? z g?odu, zanimdojad? do domu. — Chce pani kawa?ek placka? — spyta?a Jadwiga ju? spakowana,zamykaj?c na klucz swoje szuflady. — Placka? — powiedzia?a z pow?tpiewaniemAlicja, krzywi?c si? nieco. — Wola?abym kawa?ek ?ledzia, ale niech b?dzie placek. To z tej pani ?wi?tej m?ki? — No pewnie. Zosta?o mi jeszcze z p?? tony,wi?c tak piek? i piek?... — Z jakiej ?wi?tej m?ki? — zaciekawi?a si? Monika,kt?ra wychodz?c zatrzyma?a si? przy nas. — A co, nic nie wiesz? Pani Jadwiga maw domu kilka wagon?w kukurydzianej m?ki, otrzymanej w prezencie odspo?ecze?stwa. Nie s?ysza?a? o tej historii? — Nie, pani Moniki jeszcze wtedynie by?o — powiedzia?a Jadwiga. — M?wi? pani, co ja si? z tym wtedy mia?am, toniech r?ka boska broni!... W tym momencie jak grom z jasnego nieba spad?o naglena mnie przypomnienie tego, o co mi chodzi?o. Oczywi?cie, Jadwiga! To by?o w?a?nie w zwi?zku z kukurydzian? m?k?! Mniej wi?cej rok temu dziecko Jadwigizachorowa?o na ?o??dek i lekarze kategorycznie za??dali karmienia go wy??cznie produktami pochodzenia kukurydzianego. Kaszka z kukurydzy, m?ka z kukurydzy iabsolutnie nic innego. Jadwiga wpad?a w sza?, bo dziecko by?o rzeczywi?cie powa?nie chore, a owa m?ka okaza?a si? czym? nieosi?galnym. W przyp?ywierozpaczy da?a og?oszenie do kt?rej? gazety, ?e dla chorego dziecka potrzebne s? r??nego rOdzaju artyku?y spo?ywcze i rozp?ta?a tym istne piek?o. Za zgod? Witka,kt?ry sam nie wiedzia?, na co si? na"ra?a, poda?a nasz bezpo?redni numer biurowy, bo sama nie mia?a w domu telefonu. Og?oszenie znalaz?o natychmiastowy odd?wi?k w spo?ecze?stwie. Ju? nast?pnego dnia od rana zacz??y si? telebiiny.Najpierw dzwoni?o ca?e miasto, proponuj?c — jej m?k? w kilogramach, nast?pnieapel dotar? do dalszych rejon?w kraju i m?ka posz?a w tony. Jaka? wytw?rniazaoferowa?a jej trzy wagony, prywatne osoby i instytucje zg?asza?y si? bez przerwy, dzwonili nawet ze Szwajcarii i z Anglii. Na adres redakcji owej gazetyprzychodzi?y paczki, kt?rych dw?ch silnych ch?op?w nie mog?o ud?wign??. Zasypanag?rami m?ki kukurydzianej, nieszcz?sna, przera?ona Jadwiga zacz??a wreszcie kategorycznie odmawia? przyjmowania dalszych dar?w, zrobiwszy ju? sobie zapas nanajbli?sze kilkaset lat. Wszystko by?oby dobrze, gdyby nie to, ?e przybezpo?rednim telefonie siedzia?a Matylda. Przez pierwsze kilka godzinprzyjmowa?a zg?oszenia z du?? ?yczliwo?ci?, potem zacz??a by? nieco sztywna,potem nieuprzejma, a? trzeciegO dnia dosta?a rozstroju nerwowego. Znienawidzi?a z ca?ej duszy wszelk? m?k? i kasz? na ?wiecie, a na Jadwig? patrze? nie mog?a. Z histerycznym krzykiem odmawia?a podnoszenia s?uchawki, powoduj?c tym kompilacjenatury s?u?bowej. Przy kt?rym? kolejnym telefonie, wykorzystuj?c nieobecno?? Witka, wyrzuci?a rozmawiaj?c? Jadwig? do gabinetu, kt?ry dysponowa? tym samymaparatem, prze??czanym za pomoc? czerwonego guzika. Zdenerwowana sk?plikowan? sytuacj? Jadwiga bawi?a si? w trakcie rozmowy swoimi w?asnymi kluczami odmieszkania, kt?re nast?pnie w roztargnieniu zostawi?a w gabinecie. Dowiedzia?am si? o tym nast?pnego dnia, kiedy Jadwiga zwierzy?a mi si? ze swoich okropnychprze?y?. Brak kluczy zauwa?y?a dopiero po przyje?dzie do domu, kt?ry okaza? si? dla niej niedost?pny. Dziecko znajdowa?o si? w tygodniowym ??obku, w infirmerii,na specjalnych prawach i w domu nie by?o nikogo. Wr?ci?a wi?c do pracowni,stwierdziwszy uprzednio telefonicznie, czy wewn?trz jest kto?, kto jej otworzy.By? Ryszard. Uszcz??liwiona Jadwiga przyby?a do biura, gdzie czeka?o j? fatalne rozczarowanie. Mianowicie drzwi do gabinetu by?y zamkni?te i to zar?wno te od strony przedpokoju, jak i te od sali konferencyjnej. Fakt ten g??boko utkwi? w jej pami?ci, bo nie chodzi?o jej ju? o to, ?e nie mia?a gdzie nocowa?, tylko oto, ?e wieczorem by?a um?wiona z kim? bardzo wa?nym i nie mog?a si? przebra?. W rezultacie pojecha?a na spotkanie w roboczych szmatach, a nocowa?a u swojejgospodyni na strychu.Patrzy?am teraz na jedz?c? kukurydziany placek Alicj? i usi?owa?am sobie przypomnie? wszystkie okoliczno?ci tamtego zamkni?cia drzwi. Wtedy nie zwr?ci?am na to zbytniej uwagi, zaj?ta przypad?o?ciami pechowej Jadwigi. Kto je zamkn??? I kiedy to by?o?... — Pani Jadwigo, kiedy to by?o? — spyta?am, przerywaj?c jejopowiadanie. — A zaraz pani powiem, bo dok?adnie pami?tam. W pierwszej po?owie listopada.Oczywi?cie! Teraz zrozumia?am ju? wszystko. W tym samym okresie Witek robi? konkurs, obaj z Januszem, a niekiedy tak?e i Wiesio siedzieli po nocach iwszystkie materia?y do owego konkursu Witek trzyma? w gabinecie. Dlatego terazm?czy?a mnie my?l, ?e k?amie, wypieraj?c si? klucza. Palcem przecie? tych drzwinie zamyka?... Zaraz, a mo?e Zbyszek?... Nie, Zbyszek wtedy jeszcze pracowa? w pierwszym pokoju, do gabinetu przeni?s? si? dopiero od nowego roku, to ju? dok?adnie pami?tam. Wi?c jednak Witek? Dlaczego k?amie?... — Na co ty czekasz? — spyta?a ze zdziwieniem Alicja. — Ma?o ci by?o tych wczorajszych godzinnadliczbowych? Nie idziesz do domu?... W domu mia?am roz?o?on? na stole ma??,prowizoryczn?, wolnostoj?c? kot?owni? na trzy kot?y. Usiad?am przy desce izacz??am kre?li? elewacje. Zaj?cie by?o ma?o skomplikowane umys?owo, tote? mog?am sobie przy nim pozwoli? na kontynuowanie ?ledztwa. W g?owie k??bi?y misi? tysi?ce r??nych pogmatwanych my?li, z kt?rych w ?aden spos?b nie mog?am wy?owi? nic rozs?dnego. Najbardziej gn?bi? mnie Witek. Wiedzia?am, ?e Witek mia?by pow?d do zamordowania Stolarka, ale pod warunkiem, ?e Stolarek o tympowodzie wiedzia?. Je?eli nie wiedzia?, to my?l?, ?e Witek zas?oni?by go raczejw?asn? piersi? przed ciosem, tak wielkie k?opoty nios?a ze sob? ta zbrodnia. Upadek pracowni... Pracowni, kt?rej Witek by? nie tylko kierownikiem, ale wkt?rej mia? prawo nosi? zaszczytne miano dyrektora. Przypadek sprawi? kiedy?, ?e bez ?adnego wysi?ku m?g? wspi?? si? na wysoki szczebel. W ?adnym innym wypadku iw ?adnych innych okoliczno?ciach nie zosta?by tak ?atwo, w tak m?odym wiekudyrektorem przedsi?biorstwa, a to ju? by?o co?... No tak, przyczyny, kt?remog?yby go pchn?? do zbrodni, musia?yby by? piramidalnych rozmiar?w... Ale Witekk?ama?. Witek wiedzia?, gdzie by? klucz. A klucz z wazonu?... Nie wytrzyma?am nerwowo porzuci?am elewacje kot?owni i zadzwoni?am do znajomej pani, robi?cejdoktorat z chemii. Os?upia?a ze zdumienia chemiczka wyja?ni?a mi, ?e opisanymprzeze mnie pomyjom wystarczy?oby kilka dni na ustanie si? i zareagowanieponownie w spos?b r?wnie imponuj?cy. Czyli klucz m?g? by? wyj?ty z wazonu niecowcze?niej, a po zbrodni zn?w tam wrzucony. Chlup i ju?! I przykry?... Wi?c co,Wiesio? Niemo?liwe. Zupe?nie niemo?liwe. Ale je?eli nie Wiesio i nie Witek, to Zbyszek. Kacpra, Ryszarda i Monik? wykluczy?am. Zbyszka te?. Co do Zbyszka chodzi?o mi tylko o to, jak go obroni?. Podnios?am g?ow? znad elewacji i t?sknie popatrzy?am w r?g pokoju. Przyda?by misi? teraz diabe?, on jednak zmusza? mnie do logicznego my?lenia. Pomimo intensywnego wpatrywania si? we wszystkie mo?liwe naro?niki diabe? nie ukaza? si?, ale za to zadzwoni? telefon. — Chwileczk? — powiedzia?am, poj?wszywreszcie, ?e po drugiej stronie przewodu znajduje si? pi?kny prokurator. — Czypan rzeczywi?cie dzwoni, czy te? ja to sobie wyobrazi?am? Bo ju? mi si? zaczynamyli?... — Rzeczywi?cie dzwoni? — odpar? nieco zdumiony. — Przepraszam, ?e o tejporze, ale u pa?stwa by?o dzi? po po?udniu jakie? zebranie i mam nadziej?, ?e zdoby?a pani nowe wiadomo?ci. — A zdoby?am, zdoby?am... Te nowe wiadomo?ci doprowadzaj? mnie powoli do kompletnego upadku umys?owego. Je?eli ich zaraz z panem nie om?wi?, to nie r?cz? za swoje klepki. Gdzie si? pan chce ze mn? spotka?? Wcale nie chcia?am tego powiedzie?. Diabe? m?wi? za mnie. — Kiedy widzipani, ja w?a?ciwie nie powinienem si? z pani? spotyka? — w g?osie prokuratorabrzmia?o co? jakby niepok?j. — Dopiero po zako?czeniu ?ledztwa... — Tak? — powiedzia? niewinnie diabe? moimi ustami. — To mo?e mam przyjecha? do pana, dodomu, tak ?eby nikt nie widzia?? Niewinne pytanie diab?a najwyra?niej w ?wiecie ?miertelnie go przerazi?o. — Bro? Bo?e! — zawo?a? po?piesznie. — To-jest,chcia?em powiedzie?, mo?e w Europejskim?... Kawiarni? zamykali o dziesi?tej,kiedy byli?my dopiero w po?owie tematu. Prokurator si? przez chwil? zawaha?. — W?a?ciwie ju? mi jest wszystko jedno. I tak pope?ni?em przest?pstwo s?u?bowe,spotykaj?c si? z podejrzan? w czasie trwania ?ledztwa... Mam nadziej?, ?e tam,na dole, w Kamienio?omach nie b?dzie nikogo ze znajomych... — Bior?c pod uwag? sytuacj? s?u?bow?, Witek jest ostatni? osob? w kolejno?ci do ?awy oskar?onych — powiedzia?am, ko?cz?c relacj? o sprawach biurowych. — Ale k?amie... — A czy panijest pewna, ?e to on wtedy zamkn??, a nie kto? inny? Popatrzy?am na niego jednymokiem przez kieliszek jarz?biaku. Alkohol kolosalnie podnosi? moje waloryumys?owe. — Po pierwsze tylko on tam wtedy pracowa?. Po drugie trzyma? tam bezcenne materia?y konkursowe. A po trzecie ostatni wychodzi?, a pierwszyprzychodzi?, zaraz po Matyldzie, kt?ra z kolei wychodzi?a znacznie wcze?niej. W?adnym wypadku nie m?g? nie wiedzie? o istnieniu klucza i nie zainteresowa? si? tym, gdzie ten klucz przebywa. — Mo?e zapomnia?? — A, to mo?e mu przypomnie?? — Tylko niech pani tego przypadkiem nie robi! Ju? i tak pani stanowczo za du?o wie. Tylko by tego brakowa?o, ?eby pani zacz??a dzia?a? na w?asn? r?k?! Przekornie pokiwa?am g?ow? na obie strony. Siedzia?am w tych Kamienio?omach nies?ychanie zadowolona i doskonale beztroska. Prokurator by? tak nieskazitelnie urz?dowy, ?e nie mog?am mie??adnych w?tpliwo?ci. Diabe? zrobi? swoje, dzie?o podrywania by?o na jak najlepszej drodze. Z zaciekawieniem spyta?am o rezultatyposzukiwa? w naszych urz?dzeniach sanitarnych, na co us?ysza?am obszerne om?wienie ostatnich premier teatralnych. To z kolei ?wiadczy?o, ?e musieli tam znale?? co? interesuj?cego, wi?c uczepi?am si? tematu jak rzep psiego ogona.Skutek moich uporczywych nalega? by? odwrotny od zamierzonego, acz ze wszechmiar pozytywny. Mianowicie okaza?o si?, ?e przedstawiciel prawa ?wietnie ta?czy... Potem ju? pracowa?am g??wnie nogami, bo po ka?dym moim pytaniu natemat poszukiwa? ta pani przy mikrofonie krzycza?a: „Rudy, rudy, rudy rydz...!"albo „nie p?acz, kiedy odjad?”, a prokurator zrywa? si? od stolika i zapina? ?rodkowy guzik marynarki. W pewnym momencie mrukn?? przy upojonym obrocie: Nieznosz? walca... — To dlaczego pan ta?czy? — ?eby pani przesta?a pyta?... Rozumiem z tego, ?e przedstawiciele w?adz ?ledczych musz? by? wszechstronnie wykszta?ceni. Mo?e bym si? i nie sp??ni?a tak bardzo nast?pnego dnia, gdyby nie to, ?e rano przed wej?ciem oko moje pad?o na zostawione od?ogiem elewacje kot?owni. Przyjrza?am si? im i wyra?nie poczu?am, ?e co? jest ze mn? nie w porz?dku. Trzeba by?o pe?nego kwadransa, ?ebym wreszciestwierdzi?a przera?liwy idiotyzm, jaki mi si? uda?o pope?ni? w stanie zaabsorbowania ?ledztwem. Zrobi?am co? nie do opisania, elewacj?, kt?ra by?a r?wnocze?nie frontow? i tyln?, przy czym w pierwszej chwili zupe?nie nie mo?na by?o poj??, w czym le?y b??d, i od patrzenia na to m?ci?o si? w g?owie. Zabra?am to ze sob? do pracy w celu uszcz??liwienia koleg?w niezwyk?ym widokiem. Sta?am ko?o Matyldy i grzeba?am w stosie r??nych maszynopis?w, wyszukuj?c swoje, kiedywesz?a Jadwiga, jeszcze bardziej sp??niona ni? ja. Nie zwlekaj?c uda?a si? do Witka wyg?osi? jakie? usprawiedliwienie. Drzwi za sob? zostawi?a otwarte. — Panie in?ynierze, p?cherzyk mi si? zrobi? — powiedzia?a tkliwym basem,podtykaj?c mu pod nos patykowat? nog?. — O, tu, niech pan popatrzy. Od czasuowych plotek, dotycz?cych rzekomej p?omiennej mi?o?ci Witka, Jadwiga mia?a zawsze cie? nadziei, ?e mo?e i by?o w nich jakie??d?b?o prawdy. Utrzymuj?c stosowny dystans s?u?bowy, usi?owa?a jednak by? nieco uwodzicielska. Witek,siedz?cy za biurkiem, mimo woli rzuci? okiem na miejsce, w kt?re Jadwiga stuka?a palcem, i cofn?? si? nieco. Jadwiga tkwi?a przed nim jak bocian, nie zmieniaj?c pozycji, wi?c po?piesznie uzna? j? za usprawiedliwion?, chc?c wida? pozby? si? sprzed nosa tej nogi z p?cherzykiem, maj?c przy tym pe?n??wiadomo??, ?e przygl?damy mu si? z zainteresowaniem, Zbyszek zza swojego sto?u i ja w progu.Widok Jadwigi, oboj?tne, z p?cherzykiem czy bez, natchn?? mnie natychmiast my?l? przeprowadzenia z ni? dyplomatycznego wywiadu, dotycz?cego owego tajemniczegosamochodu z zamierzch?ych czas?w. Zabra?am swoje opisy techniczne i posz?am za ni?, uszcz??liwion? usprawiedliwieniem. — Pani Jadwigo, co z wy?wietlarni?? — spyta?am, zmierzaj?c do celu okr??n? drog?. — Opisy techniczne wr?ci?y z maszyn,trzeba da? na oprawy. Czy te matryce warsztat?w ju? wy?wietlone? — A co jajestem, Duch ?wi?ty? — odpar?a ?yczliwie Jadwiga. — Kiedy pani mi to da?a? — Dwa tygodnie temu. Mia?y by? przedwczoraj. — A to mo?e ju? b?d?. Jak tam b?d? sz?a, to si? dowiem, ale to jeszcze nieteraz. Za godzin?. Jak si? pani ?pieszy, to niech pani sama p?jdzie. Niepowiedzia?a mi nic nowego, wiadomo by?o, ?e jak si? komu??pieszy, to musiwszystko sam za?atwi?. A przy tym akurat wcale mi si? nie ?pieszy?o, alemusia?am przecie? co? m?wi?. — Nigdzie nie p?jd?, wy?wietlarnia nale?y do pani — powiedzia?am stanowczo. — Jak pani wszystko tak za?atwia, jak te nasze odbitki,to si? wcale nie dziwi?, ?e pani m?? nie p?aci aliment?w. — G?upstwa pani m?wi — odpar?a Jadwiga, nie daj?c si? wyprowadzi? z r?wnowagi. — Nie p?aci, bo jest?obuz i dra?, ale ja mu jeszcze poka??. Uzna?am temat za dostatecznie dyplomatycznie poruszony i postanowi?am rozwija? rzecz dalej na bazie wzajemnej?yczliwo?ci. — Ile on jest pani winien? — Siedemdziesi?t osiem tysi?cy, dwie?cie z?otych — odpar?a Jadwiga zsatysfakcj?, siadaj?c na swoim miejscu. — I odda mi to co do grosza. — Sk?d si? pani tyle nazbiera?o? — zdziwi?am si?, bo w my?l powszechnie przyj?tych stawekmusia?by jej by? winien za dziesi?? lat, podczas gdy dziecko mia?o zaledwie trzy. — A co pani my?li, nazbiera?o si?! W tym jest m?j posag... Nic wi?cej niezd??y?a powiedzie?, bo Wiesia wezwa?a j? do Olgierda. — Niech pani przygotuje teopisy, to je wezm?, jak b?d? tam sz?a. Czego ten stary piernik chce ode mnie?...Posz?a do g??wnego ksi?gowego, zostawiaj?c mnie W stanie niewymownego zdumienia,bo o wszystko j? podejrzewa?am, tylko nie o posag. Na razie nie pozosta?o mi nic innego, jak tylko wzi?? si? do roboty. Zamieszanie po zab?jstwie ju? mija?o,Witek gna? do pracy, ca?y personel zaczyna? nadrabia? te dwa stracone dni. Stefan i W?odek k??cili si? z Januszem. — Gdzie mi tu si? pchasz z tym kominem,gdzie — warcza? Janusz. — Co ty my?lisz, ?e ja dla twojej przyjemno?ci umywalk? za oknem zawiesz?? — Jak Boga kocham, urodzi? si? wczoraj! — dziwi? si? Stefan z furi?. — To? nie wiedzia?, ?e kot?ownia ma komin? Nosem b?d? ten dym wypuszcza?? — A wypuszczaj nawet uszami! Ja tu jestem poni?ej normy z metra?em! Jednegocentymetra ci nie dam, Wyjd? na klatk? schodow?! — Wykluczone! — zaprotestowa? kategorycznie W?odek. — Ja tu mam tablic? rozdzielcz?, musz? mie? miejsce naparterze. G?r? sobie mo?esz i??. — Zwariowali — j?cza? Stefan. — Jak Bogakocham,. zwariowali! Schodki mam robi? w kominie? I co, mo?e ci jeszcze p?telk? zawi?za?? — Ale jedyne miejsce mi?dzy budynkami to zaj??e?? Gdzie ja teraz p?jd? z przewodami? A jak mi swoj? parszyw? wentylacj? wepchn??e? w rozdzielni?, todobrze by?o? — Do mnie masz pretensj?? Jego si? czepiaj!! — wrzeszcza? Stefan, wskazuj?c na Janusza. — Wn?trza sobie robi?, cholera! Przecie? on w og?le nie patrzy, co si? w budynku dzieje! Wszystko mu jedno, lampa wisi czy zlewozmywak! Szaf? na przewodzie wentylacyjnym postawi?!!!... — Cicho, sza!!! — rykn?? Janusz, kt?regowidocznie nagle ugryz?o sumienie. — Dobrze, ju? dobrze, znajd? ci miejsce na tencholerny komin! Koby?a nie komin!... — Ja musz? mie? gniazdko! — za??da? W?odek kategorycznie. — To id? se uwij. Dajcie mi ?wi?ty spok?j, mo?e co?wykombinuj?... S?ucha?am ich barwnych wypowiedzi i rozk?ada?am swoje opisy techniczne naposzczeg?lne egzemplarze, nie wnikaj?c na razie w ich tre??, bo mia?am my?l zaj?t? wa?niejszymi rzeczami. Rozk?adanie opis?w przerwa? mi Andrzej. — Pani Joanno mo?na pani zada? s?u?bowe pytanie? — spyta? jak zwykle znienagann? rewerencj?. — Niech pan zadaje — zgodzi?am si? w roztargnieniu. — Co pani ma w opisie technicznym ca?ego obiektu? Bo ja w?a?nie sprawdzam teopisy, co przysz?y dzi? z maszyn. Wsz?dzie jest napisane „budynek dla robotnik?wparowych”, nie bardzo rozumiem, co to znaczy nic takiego nie robi?em. — Co?! — spyta? W?odek, odwracaj?c si? nagle. — Parowych? Ja mam budynek dla robotnik?wpa?acowych! — To mo?e niech pani rozstrzygnie... Patrzy?am na nich, nie mog?c tak od razu zebra? my?li. Chwyci?am w?asny opis techniczny i oprzytomnia?am. — Na lito?? bosk?, co wy m?wicie! Budynek dla robotnik?w placowych! — Ja jeszczemam wiat? na nasypy drogowe — powiedzia? ponuro W?odek. — W brudnopisie by?o jakbyk: maszyny. Stefan te? si? odwr?ci?, wci?? parskaj?c furi?. — Te maszynistki chyba zwariowa?y. Ja mam u siebie kotki gnane par?. — Co panma?! — Kotki gnane par?. — A co powinno by?? — spyta?am z szalonym zaciekawieniem, nie mog?c sobie tego wpierwszej chwili z niczym skojarzy?. — Kot?y grzane par?... — To jeszcze nic — o?wiadczy? Janusz, r?wnie? odwracaj?c si? od swojego sto?u. — Raz mieli?my w opisie technicznym takie zdanie: Pies, stoj?cy w k?cie pokoju,kopci? tak strasznie, ?e trzeba mu by?o otw?r zalepi? glin?”. ?adne, co?Zaniepokoi?am si? tymi informacjami i na wszelki wypadek zacz??am patrze?uwa?niej na w?asny opis. Zaraz na pierwszej stronie znalaz?am pi?knie podkre?lony tytu?: Warsztat z suszarni?. W pierwszej chwili wpad?am w panik?,przekonana, ?e widocznie pomyli?am dwa budynki, ?w warsztat i pralni?, kt?r?r?wnocze?nie robi?am, ale brudnopis wykaza?, ?e mia? by? warsztat z suwnic?. Zaj?ta opisem, nie zwraca?am uwagi na otoczenie, kiedy nagle oderwa?y mnie odpracy dziwne poczynania Janusza. Sp?dzi? Wiesia z jego miejsca i przysun?? jegost?? do sto?u Leszka. Zmierzy? odleg?o??, zawaha? si? i przysun?? jeszczetroch?. Wiesio sta? obok, przygl?daj?c mu si? z zaciekawieniem. Janusz spojrza?na mnie. — Wsta?-rozkaza?. Wsta?am pos?usznie z nadziej?, ?e co? wyja?ni. Przyjrza? mi si? od ty?u i pomamrota? pod nosem. — Na nic — o?wiadczy?. — Siadaj.Wyszed? z pokoju i po chwili wr?ci? z Monik?. — Pow?chaj to — powiedzia? do niej, wskazuj?c st?? Wiesia. Trzeba trafu, ?e akurat sta? tam ma?y s?oiczek farby, z wyrastaj?c? ze ?rodka ple?ni?. — Zwariowa?e?? — oburzy?a si? Monika. — Sam sobie w?chaj. — No to zaraz... — Janusz obejrza? si?, odsun?? farb? i po?o?y? na stole gumk? do o??wka. — No, w?chaj! — On ma fio?a? — spyta?a Monika nieufnie, spogl?daj?c na nas pytaj?co. — O co mu chodzi? — Nie wiemy. W?chaj, co ci szkodzi. Mo?e nam potem powie. Monikawzruszy?a ramionami, pochyli?a si? i pow?cha?a gumk?. Janusz uwa?nie przygl?da?si? jej z ty?u. — Nie ?mierdzi-powiedzia?a prostuj?c si?.-A co?... — Pi??dziesi?t pi?? centymetr?w — o?wiadczy? Janusz z zadowoleniem. — Jakby si?uprze?, to nawet pi??dziesi?t trzy. Mam dla Stefana osiem centymetr?w. — W tejchwili masz wyja?ni?, co to znaczy! — Nic, musia?em sprawdzi?, ile mog? mie? minimalnie mi?dzy kuchni? a zlewozmywakiem. Ile potrzeba, ?eby si? gruba baba mog?a schyli?... Jeste?najgrubsza w ca?ym biurze. — Zwierz? — powiedzia?a zimno Monika, odzyskawszyg?os. Te wszystkie atrakcje tak mnie zaj??y, ?e zapomnia?am o Jadwidze. Kiedy sobie oniej przypomnia?am okaza?o si?, ?e w?a?nie magluj? j? w?adze w sali konferencyjnej. — Wiecie, ?e ja si? ju? do nich przyzwyczai?em — powiedzia? Leszek w sm?tnej zadumie. — Jak sko?cz? to ?ledztwo i przestan? tu przychodzi?,to tak mi b?dzie czego? brakowa?o... — Najwi?cej ci chyba b?dzie-brakowa?o tegojednego, kt?rego ze sob? zabior? — powiedzia? trze?wo Janusz. — Najwi?cej topani Joannie b?dzie brakowa?o prokuratora — zauwa?y? Witold, odwracaj?c si? i mrugaj?c jednym okiem do Janusza. Pomy?la?am sobie, ?e chyba musz? mie? jakie? dodatkowe wiadomo?ci. — ?ebym go aby nie mia?a w nadmiarze — odpar?am proroczo.Leszek siedzia? nadal zamy?lony. — Ciekawe, kto to b?dzie. Wiecie, powiem wam, ?e tak prawd? m?wi?c, to ja niewierz? w nikogo. Podejrzewam, ?e go wyko?czy?a si?a nadprzyrodzona albo sampope?ni? samob?jstwo. A propos, kto z was mi po?yczy sto z?otych? — Ja bym cinie radzi? po?ycza? — mrukn?? ostrzegawczo Janusz. — Nieboszczyk po?ycza? i jakteraz wygl?da? — Rzeczywi?cie, mo?e i masz racj? — przyzna? Leszek po namy?le. Otworzy? szuflad?, przyjrza? jej si? z uwag?, i westchn?? ci??ko. — Widzicie,jak to by?o dobrze zrobi? sobie taki skromny zapasik? Teraz b?dzie, jak znalaz?. Prosz?, i chlebek jest, i mase?ko, i kie?baska, i nawet musztarda... — wyj?? s?oik z zaskorupia?ymi resztkami, obejrza? i pokr?ci? g?ow?. — Co prawda,niedu?o tego...Przygl?dali?my mu si? z zainteresowaniem, bo jego westchnienia brzmia?ysugestywnie. Leszek pogrzeba? troch? w swoim spo?ywczym pobojowisku, podni?s? g?ow? i te? spojrza? na nas. — Do pierwszego jeszcze pi?? dni — powiedzia? ostrzegawczo. — Nie szale?! Nie szale? z jedzeniem!... — Pani Joanno, milicjapani? wzywa — powiedzia?a Jadwiga, zagl?daj?c do pokoju. — A jak pani? wypuszcz?, to ja mam do pani bardzo wa?ny interes, koniecznie musi pani ze mn? porozmawia?. Jadwiga by?a wzburzona i nieprzytomnie zdenerwowana, co mnie bardzozaciekawi?o. Nie mia?am czasu o nic jej spyta?. — Kto wychodzi? na wasz balkon? — spyta? kapitan po wst?pnych rewerencjach.Wiedzia?am, dlaczego o to pyta i o co mu chodzi, i natychmiast si? zdenerwowa?am nie mniej ni? Jadwiga. Chc?c nie chc?c, musia?am wyzna?, ?eWiesio, kiedy jad? Leszka ryb?. — Ale to o niczym nie ?wiadczy — doda?am stanowczo ju? z w?asnejinicjatywy. — T?umy ludzi mog?y wychodzi?, przecie? nie siedzia?am tam bez przerwy! Mimo woli zwraca?am si? nie do kapitana, tylko do prokuratora, kt?rymnie od razu zrozumia?. — Co ja pani na to poradz? — powiedzia? z westchnieniem. — Oczywi?cie, ?e spytamy wszystkich, kto? tam przecie? zawsze by?. — Nie zawsze — zaprotestowa?am. — Tu? przedtem, jak zacz?li?cie nam odbiera? chustki do nosa,pok?j by? pusty. Janusz gra? w bryd?a. Leszek gdzie? poszed?, Wiesiatrzymali?cie wy, a ja przysz?am do gabinetu zaraz po nim. Przedtem by? ze mn? w pokoju Stefan, mo?e on kogo? widzia?! — Tego pani te? broni? — mrukn?? niech?tnie prokurator. — A co, mam go oskar?a?? To pa?ska domena! — Zwracam pani uwag?, ?e jak odbierali?my chustki do nosa, to ten wazon dawnoby? w kawa?kach — powiedzia? zimno kapitan. — Oczywi?cie doskonale pani wie,dlaczego szukamy tego, co wychodzi? na balkon. Uprzytomni?am sobie z rozpacz?,?e ja nikogo innego nie widzia?am, Leszek jest roztargniony, Janusz by? ot?pia?ypo wizualnym wstrz?sie, a Wiesia wypowiedzi na pewno pod uwag? nie wezm?. Co zrobi??... — Ekspertyza... — wymamrota?am w przygn?bieniu. — Jaka ekspertyza? — spyta? ostro kapitan. — Ekspertyz? musicie zrobi?! Przecie? tak si? robi! Na takim zaple?nia?ym kluczumusz? by??lady gmerania w zamku! To niemo?liwe, ?eby nie by?o! Od czego macieswoje laboratoria?! — Pozwoli pani, ?e b?dziemy sami decydowa? o naszychpoczynaniach. Na razie musimy stwierdzi?, kto wychodzi? na balkon. Zacz??am sobie gwa?townie przypomina? wydarzenia natychmiast po odkryciu zw?ok. Panowa?o przera?liwe zamieszanie. Ka?dy m?g? zd??y?. Leszek i Wiesio byli ju? w ?rodkowympokoju, Janusz by? og?uszony i nic nie widzia?. Na balkon mog?o wyj?? nawet stado s?oni!... Rozmy?lania toczy?am na g?os, a panowie z zainteresowaniems?uchali. Kapitan wzruszy? ramionami. — Zaraz si? oka?e, ?e w tym czasie wszyscyo?lepli i og?uchli — powiedzia? gniewnie. — Albo stracili pami?? i nic nie wiedz?. — No to ich przyci?nijcie!. To niemo?liwe, ?eby Wiesio!... — Przyci?niemy, nie ma obawy... Wr?ci?am do pokoju. Leszek sta? na przekl?tym balkonie, na ulicy gra?a orkiestra, a Janusz siedzia? ze zgroz? maluj?c? si? na twarzy. Witold i Wiesiomieli atak ?miechu. — Wiecie, ?e to ju? przechodzi ludzkie poj?cie — powiedzia? Janusz w os?upieniu. — Co ci si? sta?o? — spyta?am zniecierpliwiona, bo mia?am ju? do?? dziwacznych niespodzianek. — No, m?w?e! Zaniemia?e??! — Wycygani? ode mnie ostatnie dwadzie?cia z?otych — powiedzia? Janusz trwaj?c w stanie ot?pia?ejzgrozy. — Wy?ebra?, wyskamla?! Da?em mu w ko?cu, bo my?l? sobie, g?odny alboco... A ten bydlak wzi?? moje dwadzie?cia z?otych i wyrzuci? za okno!!! — Nie za okno, tylko za balkon — poprawi?Wiesio. — Chcia?, ?eby mu Ramon? zagrali. — Trzeci raz graj?! — wrzasn?? Janusz, odzyskuj?c wigor. — Za twoje dwie dychy to zagraj? i czwarty. Leszek jest w romantycznym nastroju.Jadwiga, kt?ra ju? na mnie czeka?a, wyci?gn??a mnie z pokoju i zawlok?a do holu przy klatce schodowej, roztaczaj?c wok?? jak zwykle od?r kropli Waleriana. — Niech pani pos?ucha — powiedzia?a przy akompaniamencie poszczekiwania z?bami. — Musz? pani co? powiedzie?, a pani musi mi pom?c, czy pani chce, czy pani niechce. Ale najpierw niech pani da papierosa. Zamilk?a na chwil?, wpychaj?c nie wiadomo po co papierosa z filtrem do cygarniczki. W napi?ciu czeka?am na jejzwierzenia. — Czy pani wie, o co oni mnie pytali? — Niech pani nie zadaje g?upich pyta?, przecie? nie pods?uchiwa?am! — Pytalimnie o samoch?d mojego m??a! Jadwiga zn?w zamilk?a i spojrza?a na mnie wyczekuj?co, spodziewaj?c si? wida? jakiej? nies?ychanej reakcji. Nic niezrobi?am, wi?c ci?gn??a dalej:-Musz? pani powiedzie? prawd? od pocz?tku. Jak oni to wykryli, nie mam poj?cia,ale ca?a rzecz polega na tym,, ?e ja nigdy w ?yciu nie mia?am tychsiedemdziesi?ciu tysi?cy z?otych. Tym mnie istotnie zaskoczy?a, bo ju? zd??y?am si? przyzwyczai? do my?li, ?e mia?a posag Spojrza?am na ni? zdumiona. — Jak to? Co to wszystko znaczy? — W?a?nie ten samoch?d. Pani wie, on by? prywatn? inicjatyw?... — Samoch?d?! — Nie, m??. Mia? takie r??ne k?opoty z urz?dem skarbowym, nie b?d? pani terazt?umaczy?, do??, ?e mu by?o potrzebne siedemdziesi?t tysi?cy. Trzeba by?o to tak za?atwi?, ?e te pieni?dze s? nie jego, tylko ?e ma wsp?lnika albo co. No, ?e jedosta? od kogo?. No i sprzeda? samoch?d w?a?nie za siedemdziesi?t patyk?w i da? mi kwit, ?e niby dosta? to ode mnie jako m?j posag. Czyli kr?tko m?wi?c, ja si? u niego o te pieni?dze upominam bezprawnie... — A on musi nadal twierdzi?, ?e to pani forsa, bo si? nie mo?e przyzna? do kantu? — spyta?am bystro, poj?wszy, o cochodzi. Jadwiga kiwn??a g?ow?. — Niech mi pani nie m?wi, ?e to ?wi?stwo, samawiem. Ale zrobi? je, cho?bym mia?a p?kn??! Moje dziecko nie b?dzie ?y?o w takiejn?dzy jak teraz, ???ka nie ma, sto?ka nie ma, pani wie, on mi wszystko zabra?... Na g?owie stan?, a wydob?d? od niego wszystkie mo?liwe pieni?dze co do ostatniego grosza i wszystko wepchn? w moj? laluni?!... — Zaraz, zaraz, czekajpani, bo si? gubi?. Co? mi tu pani m?ci. A ten pani fatygant? Niech mi tu panioczu nie mydli, bo obie wiemy, gdzie jest pies pogrzebany. Jak si? z pani? o?eni, to zu?yje i te drobne rupie. Jadwiga spojrza?a na mnie z politowaniem. — Co pani? Pani my?li, ?e ja mu to dam? Ma mnie pani za g?upi?? Jemu jestpotrzebna po?yczka i ja mu to po?ycz? pod bardzo dobry zastaw. Nie ma obawy, ju? mi to nie zginie. Przyjrza?am si? Jadwidze. Mia?a zaci?t? twarz i twardy wyrazoczu. Tak, dla dobra dziecka by?a zdolna do wszystkiego. Nie mia?am najmniejszego zamiaru pot?pia? jej za te machlojki, przeciwnie, ?yczy?am jejwszystkiego najlepszego. Ale r?wnocze?nie jej zwierzenia zacz??y mi si? kojarzy? z innymi wiadomo?ciami na temat ?mierci Tadeusza i wiedzia?am, ?e to nie koniec rewelacji. — I teraz musi mi pani pom?c — powiedzia?a stanowczo. — Nikt si? o tym nie mo?e dowiedzie?. — No to niech si? pani wypiera. Jadwiga niecierpliwiemachn??a r?k?. — E tam! Nie o to chodzi. Niech mi pani powie, sk?d oni wiedz? o tym samochodzie. Nie zamierza?am jej m?wi? ca?ej prawdy. Zastanowi?am si?. — Kto jeszcze wiedzia? o tym opr?cz pani? Przypadkiem nie nieboszczyk? — To ju? si? pani domy?la, co? — powiedzia?a Jadwiga ponuro i bez zdziwienia. — On mia? odpisdokumentu kupna i sprzeda?y. Zgad? wszystko, jakby by? przy tym. Szanta?owa? mnie. — A co si? z tym odpisem sta?o? — Nie mam poj?cia i to mnie w?a?nie najbardziej gryzie. Mo?e milicja go ma?By?am pewna, ?e milicja go nie ma. A mo?e Tadeusz te? nie mia?? — Widzia?a to pani? — spyta?am podejrzliwie. — Jest pani pewna, ?e on to mia?? — Na w?asne oczy! ??da? ode mnie za to pi?? tysi?cy. — I pani mu da?a?! — Sk?d?!... — No pewnie, to by?aby szczytowa g?upota. M?g? pani sprzeda? ten odpis za pi?? patyk?w, a sobie zrobi? drugi. Jadwiga potrz?sn??a g?ow?. — To nie takie proste.Niech pani pomy?li, ile to lat temu by?o. Mia? tylko ten jeden odpis, a na ca?? histori? wpad? przypadkiem. Zna? faceta, kt?ry wtedy kupi? ten cholernysamoch?d, i wszystko sobie skojarzy?. Milicja si? chyba tego domy?la. I niech mi pani powie, co ja mam teraz zrobi?? — Powiesi? si? — poradzi?am gniewnie. — Pogodzi? si? z faktem, ?e jest pani pierwsz? podejrzan?. Nie zdziwi?abym si?,gdyby si? okaza?o, ?e to pani go udusi?a? — Ja bym si? sama nie zdziwi?a — odpar?a Jadwiga coraz bardziej ponuro. — Ale ja go nie udusi?am. Pani ma z nimi jakie? konszachty, niech pani co? zrobi! Niech mi pani pomo?e! Opr?czprzygn?bienia ogarn??a mnie jeszcze i w?ciek?o??. — Co ja jestem, Opatrzno???! Bo?e, co za banda kretyn?w! Wszyscy robicie, cotylko mo?na, ?eby podpa??, a ja mam was teraz broni?! Niech was wszystkichpiorun trafi! Nast?pna niewinna si? znalaz?a! Nie wiem, co pani ma zrobi?,pomodli? si? o mi?osierdzie boskie i ?yczy? milicji powodzenia! — Niech pani nieb?dzie pod?a megiera, ca?a moja nadzieja w pani — powiedzia?a Jadwiga stanowczo. — Niech si? pani wypcha swoj? nadziej?. Teraz ju? mnie pani dobi?a, r?ce mi opadaj?. Do?? mam tego ca?ego ?ledztwa i tej waszej niewinno?ci i dajcie mi?wi?ty spok?j!!! Nie s?uchaj?c dalszych b?aga? Jadwigi uciek?am do pracowni.Najbardziej denerwowa?o mnie to, ?e jej informacje musz? zachowa? w tajemnicy,bo nie ma na ?wiecie takiej w?adzy ?ledczej, kt?ra by w tej sytuacji uwierzy?a w jej niewinno??. Zreszt?, nawet je?li go zabi?a, to post?pi?a bardzo s?usznie i niech jej nie wykryj?!... A je?li nie ona, to kto? Kto wreszcie ukatrupi? tegoStolarka?! Zbyszek? Wiesio? Witek? Ryszard, Kacper, Monika?... ?eby to wszyscydiabli wzi?li!!! . W pokoju zasta?am s?dny dzie?. W czasie mojej rozmowy zJadwig? Janusz dosta? wiadomo??, ?e za dwie godziny musi dostarczy? Ance oprawiony projekt architektury siedmiu budynk?w w celu przedstawienia goorzecznikowi konstrukcji. Projekt architektury by? na razie w wy?wietlarni!... W momencie kiedy wr?ci?am, Janusz zd??y? ju? przynie?? z przekupionej na kredytwy?wietlarni cz??? ?mierdz?cych amoniakiem odbitek i ca?y zesp?? obcina? je wszale?czym po?piechu. Moje przybycie wywo?a?o dziki vybuch entuzjazmu. — Siadaj! — krzykn?? Janusz. — I pisz! Masz tu wszystko, papier, kalk?, formularze, pisz!W?dk? ci postawi?, krakowiaka b?d? z tob? ta?czy?, tylko sko?cz za dwie godziny!!! — Z byka spad?e? — powiedzia?am z w?ciek?o?ci?. — Pi?tna?cie stron za dwie godziny! Idiota! Nie wdaj?c si? w dalsze rozwa?ania jego stanu umys?owegousiad?am do maszyny, bo opisy techniczne musia?y by? oprawione razem z reszt? projektu, a szybciej ode mnie pisa?a tylko Matylda. Z g?ry by?o wiadomo, ?e na ni? nie ma co liczy?. Wy?adowywa?am swoj? furi?, ?upi?c w nieszcz?sn? maszyn?, a reszta zespo?u szala?a nad oprawami. Wiesio sk?ada? rysunki, Witold je spina?,wal?c z hukiem w nadpsuty zszywacz, Janusz klei? w ok?adkach, Leszek robi? grzbiety i przykleja? na wierzchu nalepki, a Anka z rozwianym w?osem wydziera?a mu z r?k ka?dy kolejny egzemplarz. Istne piek?o! Pisa?am ca?y czas i w chwilioprawiania pierwszego budynku by?am dopiero w po?owie opisu. Ka?dy nast?pny mia? kilka stron wi?cej, co by?o zupe?nie pozbawione sensu, ale mieli?my nadziej?, ?e ?piesz?cy si? orzecznik nie b?dzie tego dok?adnie sprawdza?. Po trzech godzinachkator?niczej pracy oddali?my Ance ostatni budynek i odetchn?li?my z ulg?. — Uff! — westchn?? Janusz, ocieraj?c sobie pot z czo?a i rozmazuj?c przy tym po twarzysmug? kleju. — Ale nam pop?du doda?a! Niech to szlag trafi! Wiesio postanowi? kategorycznie nic ju? tego dnia nie robi?. Zgodnie z tym postanowieniem niedrgn?? nawet, kiedy wszed? Witek i za??da? od niego wyszukania matrycyurbanistyki skarpy w P?ocku. Wydawszy owo polecenie Witek wyszed?, a Wiesiosiedzia? dalej. — Bardzo dobrze wiem, gdzie ta matryca jest — powiedzia? z g??bokim zadowoleniem. — On j? tam sam schowa?, a teraz zapomnia?. Ale nie p?jd? do niego od razu, niech my?li, ?e jej tak d?ugo i z takim wysi?kiem szukam. Otumaniona wszystkimi kolejnymi rewelacjami, a potem szale?czym waleniem wmaszyn?, r?wnie? straci?am zapa? do pracy. Spojrza?am na Wiesia i przypomnia?a mi si? Jego tajemnica. M?j Bo?e, co on zn?w takiego m?g? wymy?li? i czy ja si? tego kiedy? dowiem? W gruncie rzeczy Wiesio by? skryty... Witold, kt?ry nielubi? niepotrzebnie traci? czasu, w?ciek?y na to ob??dne oprawianie projektu, zobit? r?k?, ze ?mietnikiem na stole, postanowi? i?? do domu. Zebra? swoje rzeczyi znik?. Lekkomy?lnie spojrza?am w k?t za jego pustym sto?em. Oczywi?cie, diabe? zmaterializowa? si? natychmiast, jak?e mog?o by? inaczej. Odwr?ci? krzes?o Witolda, ustawiaj?c je twarz? do mnie, wyj?? zza ucha bardzo d?ugiego papierosa,zapali? go, u?ywaj?c moich zapa?ek i usiad? wygodnie. Przypatrywa?am mu si? bardzo niech?tnie i czeka?am, co powie. Diabe? milcza?. Nie zamierza?am si? do niego pierwsza odzywa?, bo by?am w?ciek?a, a on najwyra?niej w ?wiecie traktowa? mnie lekcewa??co. Rozgl?da? si? po pokoju, omijaj?c mnie wzrokiem, a? wreszcie zatrzyma? spojrzenie na Wiesiu. Wpatrywa? si? w niego i wpatrywa?, a Wiesiosiedzia? sobie beztrosko, nie wiedz?c wcale, ?e jest przedmiotem obserwacjiz?ego ducha. Wreszcie nie wytrzyma?am nerwowo. — Gdyby? by? dobrze wychowany,toby? przynajmniej powiedzia? „dzie? dobry" — o?wiadczy?am zgry?liwie. — Nibydlaczego? — zdziwi? si? diabe?, spogl?daj?c wreszcie na mnie. — Przecie? ca?ydzie? ci? widz?. Zamurowa?o mnie. Rzeczywi?cie, to bydl? mog?o si? przez ca?yczas ko?o mnie p?ta?, a ja bym o tym nic nie wiedzia?a. Okropna my?l! — Wczorajte? mi siedzia?e? nad g?ow?? — spyta?am, tkni?ta niepokojem, kiedy ju? odzyska?am g?os. — A co? ty my?la?a? Tak? idiotk? mam zostawi? samo-pas? — Nie powiesz chyba, ?e czepia?e? si? mnie ca?e ?ycie?! A jako? sobie dawa?am rad?? — A rzeczywi?cie, znakomicie! I z jakim rezultatem! Dwoje dzieci,puszczona w tr?b? przez m??a i przez gacha, zapracowana jak w?? roboczy... Tylkoci zazdro?ci?! jak sobie mog?a? u?o?y??ycie na at?asach, to co zrobi?a?? Szlachetna by?a?, co? Moralna? Bezinteresowna? Ech, ty o?lico, ?eby? wiedzia?a,?e nic mnie tak nie denerwuje jak ta twoja szlachetno??! Czekaj, jeszcze ciko?ci? w gardle stanie! — Powie? si? — mrukn??am gniewnie. — Po to tuprzyszed?e?, ?eby si? ze mn? g?upio k??ci?? O co ci chodzi? — O nic. Wracajmy dotematu. Czego nie wiesz? — W?a?nie — przypomnia?am sobie natychmiast wszystkie w?tpliwo?ci, kt?re narasta?y we mnie przez ca?y dzie?. — Gdzie jest ten papier Jadwigi? — Powoli,powoli — powiedzia? diabe?, u?miechaj?c si? z?o?liwie i wyra?nie rozkoszuj?c swoj? przewag?. — Zaraz do tego dojdziemy. S?usznie zauwa?y?a?, ?e zbrodniarz nie mia? czasu szuka? notesu Tadeusza. Bardzo s?usznie, pod warunkiem, ?e by?tam opisany; Ale je?eli posz?o o jak?? spraw?, kt?rej nieboszczyk niezanotowa??... To co? — No, jak to co? To wtedy notes w og?le by? niegro?ny. — A jak ci si? zdaje? Czy m?g? si? posun?? a? do morderstwa, je?eli Tadeusz nie dysponowa??adnym dowodem jego czyn?w? — M?g? — odpar?am jadowicie. — Je?eli tysi? w to wtr?ci?e?... — Nie wysilaj mi si? tu na z?o?liwo?ci, tylko my?l! Musia?mie? jaki? dow?d czy nie? — No... musia?. — I co si? z tym dowodem sta?o? — Idiotyczne pytanie. Skoro go milicja nie znalaz?a, to znaczy, ?e go zabra?. — A przy okazji zabra? papier Jadwigi? — Mo?liwe — odpar?am i nagle co? mi b?ysn??o. — Czekaj no, czekaj... A mo?e?... Jak to, s?dzisz, ?e jest mo?liwe... ?e on si? pomyli? i zabra? papier Jadwigi,zamiast tego czego? swojego?!... Diabe? wydmuchn?? wielki k??b dymu. — Czasem to nawet mo?na z tob? wytrzyma? — przyzna?. — Skup si? jeszcze troch? i my?l: s? dwie mo?liwo?ci... Zatrzyma? si? wyczekuj?co i natychmiast wpad?am w jego s?owa. — Jedna, ?e to Jadwiga. W takim razie, gdzie jest ten jej szparga?? Druga, ?e to kto? inny, kto go zabra? przez pomy?k?. W takim razie, gdzie jestto co? tego kogo?? Ograniczasz si? dziwnie — doda?am po chwili. — Jest jeszczetrzecia mo?liwo??: ?e papier Jadwigi i to co? jest gdzie? razem. — Oboj?tne. Nie chodzi o ilo?? rzeczy, tylko, o miejsce. Za chwil? sama na to wpadniesz, niejeste? tak przera?liwie g?upia, jak na to wygl?dasz. Przedtem jeszczeproponowa?bym ci pozastanawia? si? troszk? nad kierownikiem pracowni. — Jak to? — zdziwi?am si?. — Sam m?wi?e?, ?e o nim za ma?o wiem. — Tym bardziej pomy?l. Przyda ci si?. W milczeniu patrzy?am na diab?a. Dziwna w tej sytuacji lojalno?? zawodowa powstrzymywa?a mnie od m?wienia. Nie wiadomo czemu wydawa?o mi si?, ?e diabe?nie wie wszystkiego i chce si? dowiedzie? ode mnie. Diabe? si? zniecierpliwi?. — No co tak siedzisz jak ofiara? Nie wiesz, co by?o z konkursem perskim? Zdajeszsobie spraw?, co by dla niego znaczy?o ujawnienie tego kantu? — Opami?taj si? — powiedzia?am sucho. — Sugerujesz, ?e Witek go zabi?, ?eby si? nie rozg?osi?o? Przecie? by raczej zabi? mnie! — Co za kretynka z ciebie bez granic! — krzykn?? diabe? chwytaj?c si? r?kami za rogat? g?ow?. — A sk?d Witek ma wiedzie?, ?e tyco? wiesz?! Najpierw stawa?a? na g?owie, ?eby si??ywa dusza nie dowiedzia?a o twoich kontaktach z tamtym facetem, a teraz sobie wyobra?asz, ?e ca?y ?wiat jesto tym powiadomiony! Rzeczywi?cie, diabe? mia? racj?. Wiedzia?am o perskimkonkursie tylko dzi?ki temu, ?e by?am w bardzo bliskich stosunkach z cz?owiekiem, kt?ry oficjalnie by? moim dalekim znajomym. I to wiedzia?am bardzo niedok?adnie, nie zna?am szczeg???w. — No dobrze, niech ci b?dzie. Ale we? poduwag? wobec tego, jak ma?o os?b mia?o o tym jakie? poj?cie. Sk?d tu Tadeusz? Diabe? przygl?da? mi si? b?yszcz?cymi oczami, jakby mnie chcia? zahipnotyzowa?. Poczu?am si? odrobin? nieswojo i w g?owie zacz??y mi si? k??bi? szcz?tki jakich? obraz?w. — No? — powiedzia? zach?caj?co. — No? Przypomnij sobie, przypomnij...Ko?o Nowego Roku... Co Matylda m?wi?a?... Diabe? znik? mi z oczu i ujrza?am na jego miejscu Matyld?, m?wi?c? z zak?opotaniem: — Doprawdy, paniJoanno,, chyba gokto? wzi??. Przed chwil? tu le?a?. Ja si? jeszcze zapytam i niech pani te? zapyta. Nie wiem, czy to co? wa?nego, bo bez nadawcy... Obraz Matyldy zamaza? si? i zn?w diabe? patrzy? na mnie b?yszcz?cymi oczami. — ?wi?ci patroni! — powiedzia?am wstrz??ni?ta. — Masz racj?, zagin?? wtedy jaki? list do mnie! Czy?by?... Diabe? si? lekko wzdrygn??. — Mog?aby? si? powstrzyma? od tych idiotycznych inwokacji. W?a?nie, sk?d wiesz,co to by? za list i kto go zabra?? A je?eli to by? list od tamtego i wszystkotam by?o opisane?... — Pozw?l mi chwil? pomy?le?, bo jestem zbulwersowana. Nie,no co ty m?wisz! Tadeusz by? przytomny facet, niemo?liwe, ?eby mnie nim niezacz?? szanta?owa?, gdyby si? dowiedzia?!... — Po pierwsze, z ciebie mia? dosy? korzy?ci przez ORS. A po drugie list by? bez nadawcy, a on, jak si? podpisywa?? — Nieczytelnym gryzmo?em... — To kogo mo?na by?o tym szanta?owa?, zak?adaj?c, ?e opisa? tam spraw? perskiego konkursu? — Masz racj?, tylko Witka... — Uff! Diabe? odetchn?? g??boko, przechyli? si? do ty?u na oparcie krzes?a,wyci?gn?? zza drugiego ucha jeszcze d?u?szego papierosa i zapali?. — A wi?c,zreasumuj... — powiedzia? puszczaj?c misterne k??ko. — Dobrze. Je?eli to by? list do mnie od niego i je?eli Tadeusz go zabra?, to wiedzia? o perskimkonkursie i Witek mia? najpowa?niejszy pow?d, ?eby go usun?? ze ?wiata. Mo?liwo?ci te? mia?. Nale?a?oby sprawdzi?, czy te przypuszczenia s? s?uszne,napisa? do faceta i spyta?. Co, jak wiesz, jest niemo?liwe, bo nie mam zielonegopoj?cia, gdzie ?w osobnik przebywa. — Bardzo dobrze. Na szcz??cie do tego?ledztwa jest jeszcze milicja, nie tylko ty. Milicja znalaz?a co? ciekawego wwaszym wychodku... — W?a?nie! Co?! — Dowiesz si? w swoim czasie. Milicja przeprowadza ekspertyz? klucza. — Czekajno, czekaj! Dlaczego m?wi?e?, ?e o kluczu wiem tylko ja i morderca? — Bo takjest. Przekonasz si?. To znaczy, tak by?o, teraz ju? by?a? uprzejma wtajemniczy? w to prokuratora... Nie przecz?, ?e ten klucz du?o wyja?ni. Czekaj, nieprzerywaj mi, a propos prokuratora... — Nie zmieniaj tematu, bo mi pomieszasz wg?owie! — Nie ma obawy, nie zdo?am bardziej, ni? ju? masz pomieszane. No co, nie mia?em racji z prokuratorem? Z uczuciami, kt?re mnie przepe?nia?y niejako warstwami,zrobi?o si? nagle co? takiego, jakby kto? przewr?ci? naczynie do g?ry nogami. Nawierzchu znalaz?y si? jasne oczy i pi?kna, asymetryczna twarz. — Ale zprzepisami prawnymi nawet ty nie dasz sobie rady — powiedzia?am wbrew sobie z satysfakcj?. — Dobrze wiesz, ?e nie mo?e mnie poderwa? przed zako?czeniem ?ledztwa. — W duchy wierzysz — o?wiadczy? diabe? pogardliwie. Milcza? chwil?,przygl?daj?c mi si? drwi?co. — No to wracamy do tematu — za??da?, dokonuj?c tymna nowo przewrotu mojego wn?trza. — Sama widzisz, ?e sprawa ma du?o stron i taka bardzo jasna nie jest. A ty j? zaciemniasz jeszcze wi?cej — powiedzia?am zniecierpliwiona. — Najpierw upiera?e? si? przy Zbyszku, potem przy Monice,potem wysz?a na jaw Jadwiga, a teraz wrabiasz Witka. Zdecyduj si? na co?! — Jeszcze czego. Ja ci podsuwam my?li, a ty sobie sama wyci?gaj wnioski. Nie mamco robi?, tylko pracowa? za ciebie! No, teraz si? mo?esz zastanowi?, gdzie s? te brakuj?ce rzeczy. — Albo sp?yn??y kolektorem do Wis?y, je?eli je zabra? morderca — powiedzia?am, zamy?laj?c si? — albo zosta?y gdzie? ukryte przez Tadeusza.Wiesz — doda?am, patrz?c bystro na diab?a — ?e nawet to drugie bardziej mi si? podoba. Trudno przecie? przypuszcza?, ?e jedyne materia?y, jakimi dysponowa?,by?y zawarte w notesie. To by?y tylko podr?czne notatki, zasadnicze rzeczypowinien trzyma? gdzie indziej, zr?cznie ukryte. Diabe? uczyni? co? w rodzajuuk?onu. — Moje uznanie — powiedzia?. — Zaczynam naprawd? wierzy?, ?e do czego? dojdziesz. Gdzie? — A ty wiesz, gdzie? — No pewnie, ?e wiem! Jazda, my?l! — W domu?... — powiedzia?am niepewnie. — A gdzie jeszcze m?g?by?... — W pracowni nie. Przewr?cili j? do g?ry nogami. Skrytka pocztowa? Nonsens!Musia?by mie? klucz i chyba jakie? za?wiadczenie. Zreszt? niech milicjasprawdza... U jakiej? rodziny? W?tpi?... Nie, chyba tylko w domu. — A jak wdomu, to gdzie? — Przecie? nie pod poduszk?! Czy ja wiem, w r??nych miejscach. Je?eli si? liczy? z mo?liwo?ci? rewizji.. Albo w?amaniem kt?rej? z ofiar... To musia? to dobrze schowa?. Przed ?on? chyba te?. I przed dzieckiem. Gdzie schowa??... — Pomog? ci — powiedzia? diabe? mi?osiernie. — G?upia jeste? taka, ?e przykropatrze?. Czym by? Tadeusz z zawodu? — Instalatorem sanitarnym... — No? Nic ci to nie m?wi?... — W urz?dzeniach sanitarnych? — spyta?am z pow?tpiewaniem. — Kto wie? Mo?e i masz racj??... Diabe? pochyli? si? nieco i zn?w wpatrzy? si? we mnie hipnotycznie. — Skup si? — rozkaza?. — Skup si?! I patrz!...Zaci?gn?? si? niedopa?kiem papierosa i wypu?ci? wielki k??b dymu. Dym, g?sty iciemny, zas?oni? go, kot?owa? si? chwil?, a? przybra? posta? najzwyklejszego w?wiecie zlewozmywaka, przytwierdzonego do ?ciany. Obejrza?am zlewozmywakdok?adnie, przykucn??am i odkr?ci?am syfon pod spodem. Wylecia?o nieco brudnejwody i nic wi?cej. Znajdowa?am si? w mieszkaniu nieboszczyka Tadeusza Stolarka.W kuchni poza zlewozmywakiem nie by?o nic interesuj?cego, przesz?am wi?c do ?azienki. Odkr?ci?am syfon pod umywalni?. Nic, je?eli nie liczy? jednej ma?ejspinki od mankietu. Po?o?y?am spink? na pralce, zajrza?am przy okazji do wn?trza pralki, obejrza?am dok?adnie wann?. Wanna by?a obmurowana i wy?o?ona glazur?. Nic, ?adnej skrytki. Wlaz?am na wann? i zajrza?am do rezerwuaru. R?wnie? nic. Zamy?li?am si?, stoj?c na ?rodku ?azienki. ?ona Tadeusza by?a niew?tpliwieidealn? gospodyni?, bo wszystko l?ni?o czysto?ci?. Zach?cona t? czysto?ci? zacz??am ogl?da? misk? klozetow?, bez przekonania usi?uj?c pokr?ci? wszystkim,cokolwiek wystawa?o. Z g?ry wiedzia?am, ?e je?eli to urz?dzenie ma prawid?owo dzia?a?, to nic tam nie powinno si? rusza?. Ale miska klozetowa te? musi mie? syfon... Tak, tylko ?e t?dy przep?ywa woda... Zajrza?am od ty?u, uj??am klapk?,przykr?con? poni?ej wlotu rury wodoci?gowej i o dziwo! Klapka ruszy?a si?! Zdziwi?o mnie to nies?ychanie. Jak to, przecie? to powinno by? wbite na mur! Pokr?ci?am klapk? dalej, a? ca?a wysz?a z gwintu, pomaca?am troche i wyczu?am pod palcami okr?g?e metalowe pude?ko. Jako ?ywo niczego takiego nie umieszczasi? w ?adnym przewodzie! Przej?ta do nieprzytomno?ci z trudem wyci?gn??am pude?ko, w kt?rym niegdy? by?o kakao, i stwierdzi?am, ?e za pude?kiem by? uszczelniaj?cy pakunek. Tak, to by?a skrytka Tadeusza! I w tym samym momenciezamar?am, siedz?c w kucki pod misk? klozetow?, bo nagle dobieg? mnie d?wi?k,kt?ry zmrozi? mi krew w ?y?ach! Kto? grzeba? kluczem w zamku... — Sama nie wiedz?c kiedy, wbi?am z powrotem pude?ko do skrytki, wepchn??am dekielek i wyprysn??am z ?azienki. By?am sama w pustym mieszkaniu nieboszczyka Tadeusza,pora, s?dz?c po s?o?cu, by?a przedpo?udniowa, ?ona w pracy, dziecko w szkole,Tadeusz w kostnicy, a drzwi usi?owa? otworzy? morderca, kt?ry przyszed? podowody swojej zbrodni... Co do tego, ?e to morderca, nie mia?am najmniejszychw?tpliwo?ci. Co najdziwniejsze, mniej interesowa?a mnie mo?liwo?? postradania?ycia w tych dramatycznych okoliczno?ciach, ni? nadzieja przekonania si? wreszcie, kto to jest! P??przytomna z wra?enia, od st?p do g??w przepe?niona ciekawo?ci?, schowa?am si? w przedpokoju pod nisk??aw?, zas?oni?t? jak?? dekoracyjn? szmat?, na skutek ciasnoty przyj?wszy pozycj? bardzo niekorzystn?, amianowicie ty?em do drzwi wej?ciowych, a przodem do ?azienki. Morderca wszed? i nie zadaj?c sobie trudu szukania gdziekolwiek indziej uda? si? wprost do owejmiski klozetowej. Drzwi od ?azienki zostawi? otwarte i wyra?nie widzia?am, jakprzykucn?? w tej samej pozycji co ja przed chwil?, jak wyci?gn?? owo pude?ko... Jeszcze chwila, a wyprostuje si? i odwr?ci... — Joanna!!! — wrzasn??o mi co? przera?liwie nad uchem. Skoczy?am na r?wne nogi. Wra?enie by?o okropne! Przezd?ug? chwil? nie mog?am oprzytomnie? wpatruj?c si? wyba?uszonymi oczami wstoj?c? obok Alicj?. Alicja zdziwi?a si? nieco: — Co ci si? sta?o? Czego mi si? przygl?dasz, tak si? ostatnio zmieni?am? Nie idziesz do domu? — Na lito?? bosk? — powiedzia?am, och?on?wszy z pierwszego szoku. — Jak mog?a?!... — A co? — zaciekawi?a si? Alicja. — Robi?a? co? wa?nego? Wydawa?o mi si?, ?e nic nie robisz. — Odkrywa?am morderc?. Jeszcze sekunda, a ju? bym wiedzia?a, kto tojest. Krzykn??a? dok?adnie w chwili, kiedy mia? si? odwr?ci? do mnie przodem! — Krzycza?am przedtem kilkakrotnie, tyle ?e nieco ciszej, zacz??am si? ju? obawia?, ?e og?uch?a?. A przedtem by? odwr?cony ty?em? — Nawet, mo?na powiedzie?, wypi?ty... W tej pozycji nie spos?b pozna?. — Okazywa? ci lekcewa?enie? — spyta?a Alicja z zainteresowaniem. — Nie, grzeba? w urz?dzeniach sanitarnych nieboszczyka. Prze?y?am wstrz?saj?ce chwile. Id? do domu, oczywi?cie. Czekaj, zaraz si? spakuj?. Alicja by?a wyra?nie zaciekawiona moimi wizjami, kt?re stre?ci?am jej pokr?tce, zbieraj?c swojerzeczy. — Jak to, nie pozna?a? nawet, czy to kobieta, czy m??czyzna? — spyta?a z nagan?. Zaskoczy?a mnie tym pytaniem, bo uprzytomni?am sobie, ?e istotnie nie mog?am przysi?c. Morderca mia? na sobie co? w rodzaju bardzo obszernego,niebieskiego kombinezonu. W ?ledczym zapale i w przekonaniu, ?e za chwil? zobacz? jego twarz, nie zwr?ci?am na to dostatecznej uwagi. Opu?ci?y?my biuro,dojecha?y?my na Mokot?w taks?wk?, po czym dosz?y?my do wniosku, ?e w?a?ciwie nigdzie nam si? nie ?pieszy. Nic nie sta?o na przeszkodzie, ?eby i?? na kaw? i kontynuowa? przerwane przez Wiesia ?ledcze rozwa?ania. Od wczoraj wzbogaci?am si? o mn?stwo wiadomo?ci, w?r?d kt?rych, wbrew sugestiom diab?a, najbardziejwybija?y si? te, dotycz?ce Wiesia. Zwierzy?am si? z tego Alicji, kt?rawys?ucha?a mnie bez zdziwienia. — Ja znam Wiesia tajemnic? — powiedzia?a beztrosko — Co?! — Znam, przypadkiem. Oczywi?cie, nie powiesz nikomu? — No wiesz! Za kogo mnie masz?! — Wiesio ma dziecko... Przez chwil? mia?am wra?enie, ?e kt?ra? z nas zwariowa?a. Wiesio ma dziecko?! Co to znaczy?! — Sam urodzi?? — spyta?am w os?upieniu. — Oszala?a?! Hania... wiesz, kt?ra Hania? Ta moja przyjaci??ka, kt?ra nic nierobi. Mieszka drzwi w drzwi z tajemnic? Wiesia. Ju? dawno mi opowiada?a, ?e pozna?a dziewczyn?, kt?ra mieszka naprzeciwko, ta dziewczyna ma dziecko, ojciecdziecka jest ?onaty i odwiedza j? w tajemnicy. To jest troch? nietypowahistoria, bo chodzi? z ni? jeszcze przed ?lubem... Alicja zatrzyma?a si? i zamy?li?a. — Chodzi?... Czy to rzeczywi?cie mo?na nazwa? chodzeniem? — Na lito?? bosk?,nazwij, jak chcesz, tylko m?w, co dalej! — Dalej z ni? zerwa?, o?eni? si?, tymczasem ona urodzi?a to dziecko, o czym muwcze?niej nie m?wi?a ze wzgl?d?w honorowych i teraz on przez to dzieckoutrzymuje z ni? kontakty. To w?a?nie Wiesio. — Sk?d wiesz? Hania go zna? — Nie, ja go znam. Widzia?am go tam przypadkiem, Hania mi go pokaza?a palcem ipowiedzia?a, ?e to w?a?nie ten. — Co ty powiesz! Wstrz?saj?ce!... D?ug? chwil? siedzia?am, my?l?c bardzo intensywnie i w nieprzeci?tnym tempie. Notak, to nic dziwnego, ?e Wiesiowi brakuje pieni?dzy. Ale to przecie? nie jestpow?d do morderstwa, posiadania dziecka ?adne przepisy nie zabraniaj?. WprawdzieWiesio ma ?on?, ale chyba raczej wola?by przyzna? si? do tego ?onie... Alicjam?wi?a dalej. Hania, zainteresowana dziewczyn? z przeciwka, uzyska?a od niejwszelkie mo?liwe wiadomo?ci. Ojciec dziecka w?eni? si? w bardzo bogat? rodzin?,jego ?ona studiuje, dzi?ki pomocy te?ci?w on mo?e robi? magisterski, nietroszcz?c si? o premi? w biurze, potem mu obiecuj? zaproszenie do Francji albodo Stan?w Zjednoczonych... Bardzo surowa, moralna rodzina z zasadami...Wiadomo?? o posiadaniu przez m?odego zi?cia dziecka zmieni?aby sytuacj? diametralnie... Nie, to niemo?liwe, ?eby Wiesio dla parszywych pieni?dzy mia? si? tak wyg?upi?! ?ona by mu na pewno przebaczy?a... Ale wychodzi? na balkon, aklucz by? w wazonie — Ja mam tego do?? — o?wiadczy?am stanowczo — Uszami mi ta ca?a zbrodnia wychodzi i przestaj? si? ni? tresowa?. Niech si? dzieje, co chce, Alicja,zmie?my — A w?a?nie — powiedzia?a z zainteresowaniem Alicja — A co z tymProkuratorem? Ty go podrywasz czy on ciebie? ?adny ch?opak, podoba mi si?, tylkodla mnie za sztywny. — Dla mnie nie — mrukn??am troch? niech?tnie bo nie by?am pewna, czy ten tematnie jest przypadkiem jeszcze gorszy ni? poprzedni. — Nie wiem, kto tu kogopodrywa, my?l?, ?e najwi?cej do powiedzenia ma diabe? Je?eli zadzwoni i dzisiajpod s?u?bowym pretekstem, to b?dzie znaczy?o, ?e jednak jestem podrywana...Nast?pnego dnia od rana panowa? w pracowni dziwny spok?j. Prokuratorpoprzedniego wieczoru zadzwoni? sp?dzi?am upojne chwile tym razem w Bristoluby?am mocno ?pi?ca i dlatego nie zwraca?am uwagi na atmosfer?. Gdybym by?a przytomniejsza, wiedzia?abym od razu ?e ten spok?j nie wr??y nic dobrego.Matylda wezwa?a mnie do gabinetu Witka, kt?ry za??da? przyniesienia programuus?ug w mieszkalnym wie?owcu. R?wnocze?nie do gabinetu zajrza? kapitan wi?c odpowiadaj?c na jego powitanie, przesz?am przez sal? konferencyjn?, po czymwr?ci?am z programem zn?w obok Matyldy. Zdziwi?o mnie nieco, ?e m?j widok zrobi?na niej jakie? niezwyk?e wra?enie. Wyra?nie si? przestraszy?a i patrzy?a na mnie, mrugaj?c oczami, jakby czym? gwa?townie zaskoczona. Nie chcia?o mi si?pyta?, dlaczego j? tak zdumiewam, odda?am Witkowi program i wr?ci?am do pokoju.Rozkoszny spok?j trwa? do po?udnia. Wydarzenia, kt?re potem zasz?y, zlikwidowa?ygo radykalnie. Zacz??o si? od tego, ?e do naszego pokoju wpadli nagle kapitan,prokurator i porucznik i wszyscy trzej rzucili si? na obraz Leszka, ci?glestoj?cy pod ?cian?. Nie mogli?my poj??, dlaczego ogl?dane przez nich od kilkuju? dni arcydzie?o wzbudzi?o teraz nagle takie zainteresowanie. Przygl?dali?mysi? im, a oni z szalon? uwag? ogl?dali oblicze owej megiery, niemal je?d??c ponim nosami. Wreszcie wyprostowali si? i spojrzeli na siebie. — Rzeczywi?cie — powiedzia? z podziwem kapitan do prokuratora.-Moje uznanie... Patrzyli?my nanich z coraz wi?kszym zaciekawieniem, wietrz?c sensacj?. — Czy mo?na wiedzie?,czym pan to malowa?? — zwr?ci? si? uprzejmie prokurator do Leszka. — Plakat?wk? — odpar? Leszek zgodnie z prawd?. — To wzbronione? — doda? po?piesznie zniepokojem. — Wszystko pan malowa? plakat?wk?? To te??... Leszek spojrza? na obraz, nast?pnie wsta? z krzes?a i przyjrza? si? z bliska miejscu, w kt?restuka? palcem przedstawiciel w?adzy. Oderwa? si? od obrazu i popatrzy? z nieopisanym zdumieniem najpierw na nich, a potem na nas.-~ Co to? — spyta? nieinteligentnie. .— To my w?a?nie pana o to pytamy. .— To nie jest plakat?wka — stwierdzi? Leszek ci?gle tonem g??bokiego zdumienia. — Tylko co?! Pytanie pad?o bardzo ostro i Leszek wyra?nie si? przestraszy?. — Jak Boga kocham, nie wiem! Ja malowa?em plakat?wk?! — Mo?e pa?stwo zechc? stwierdzi?, co to jest i kto to malowa?? Tego tylko by?o potrzeba, ?eby?my wyprysn?li z miejsc i dopadli obrazu, bo ju? i tak siedzieli?my jak na szpilkach., Od pierwszego spojrzenia wiedzia?am, o cochodzi, i przypomnia?am sobie tworzywo, kt?re uzupe?ni?o dzie?o Leszka. Usta maszkary poci?gni?te by?y grubo jaskraw?, cynobrow? szmink?. Wiesio odsun?? si?od obrazu i zacz?? chichota?. — To przecie? szminka — powiedzia? Witold,zdumiony nie mniej ni? Leszek. — W?a?nie. Kto to malowa?? — Ja — wyzna? Wiesio, usi?uj?c odzyska? powag?. Natychmiast sta? si? centralnympunktem zainteresowania. Leszek patrzy? na niego z g??bokim niesmakiem. Istotnie, zaraz po wyj?ciu op?tanego chandr? autora Wiesio wyko?czy? jego tw?r,uzupe?niaj?c maquillage damy, wyobra?onej na p?ycie pil?niowej, przy pe?nejaprobacie Janusza i mojej. Dziwi?o nas, ?e Leszek dotychczas tego niespostrzeg?, bo jaskrawy cynober gryz? si? okropnie z reszt? barw. Nie pojmuj?c niezwyk?ego zainteresowania w?adz ?ledczych problemami kolorystyki, czekali?my zzaciekawieniem, co b?dzie dalej. — Czym pan to malowa?? — spyta? kapitan Wiesiadziwnie ?agodnie. — W?a?nie szmink?. — Ale pan chyba nie u?ywa szminki — powiedzia? uprzejmie prokurator. — Sk?d panj? mia?? — Od Joanny...Gdyby Wiesio wystrzeli? nagle z armaty, nie wywo?a?by wi?kszego efektu. Trzejpanowie, jak piorunem ra?eni, odwr?cili si? do mnie i zastygli w milczeniu,przygl?daj?c mi si? z nieopisanym zaskoczeniem. Nie mog?am tego w ?aden spos?b zrozumie?, bo ostatecznie, fakt posiadania przez kobiet? szminki, cho?by nawetcynobrowej nie jest na og?? niczym szczeg?lnym. — Czy to prawda? — spyta? cicho prokurator. Przez kr?tk? chwil? mign??o w jego oczach co?, jakby wyrzut. — Oczywi?cie — odpar?am, zdziwiona. — Po?yczy?am j? Wiesiowi specjalnie w tymcelu. To jest wprawdzie bardzo dobra, francuska szminka, ale ma g?upi kolor,wi?c nie by?o mi jej ?al. Bardzo rzadko jej u?ywam. — Czy mo?e nam pani j? pokaza?? — Ale? prosz?Zabrali szminkuprzejmie...? i wyszli, pozostawiaj?c nas w stanie os?upienia. Popatrzyli?myna siebie nic nie rozumiej?c. — O co chodzi? — spyta? Janusz. — Przyznajcie si?, co wy?cie namotali z t? szmink?? — G?upie pomys?y zawsze si? mszcz? — powiedzia? Leszek z satysfakcj?. Witold pokr?ci? g?ow? w zamy?leniu, wracaj?c na swojemiejsce. — Oj, co? mi si? to nie podoba — mrukn??. — Zdaje si?, ?e oni na co? wpadli... Wchwil? potem zosta?am wezwana do sali konferencyjnej. Trzej panowie siedzielidooko?a sto?u, a atmosfera by?a pe?na pot?pienia. — Mo?e nam pani powie, co tojest? — spytali wskazuj?c przedmiot, le??cy na stole. Przedmiot by? najwyra?niejw ?wiecie du??, m?sk?, chustk? do nosa w bia?o-niebiesk? kratk?. Chustk? przest?pcy!... — O ile mnie wzrok nie myli, to jest chustka do nosa — powiedzia?am ostro?nie. — — Czyja? — Nie wiem. Pierwszy raz to widz? na oczy.Ale przypuszczam, ?e to jest w?a?nie ta chustka, kt?rej panowie szukali. Pomojej ?yczliwej uwadze na kr?tki moment zapanowa?o nie?yczliwe milczenie. Pochwili pad?o nast?pne pytanie: — Kiedy pani ostatni raz u?ywa?a tej swojejszminki? — Nie pami?tam, ale chyba bardzo dawno temu. Prawdopodobnie wczesn? wiosn?, jakmia?am na sobie tak? rud? bluzk?, bo to jest jedyny str?j, do kt?rego ta szminkapasuje. — A przypadkiem nie trzy dni temu? — Wykluczone! T? bluzk? nosz? tylko, jak jest zimno. A nie oszala?am jeszcze dotego stopnia, ?eby si? tak g?upio malowa?. — Pani tu zostanie. Prosz? usi??? tam... Coraz bardziej zaintrygowana i nieco zaniepokojona pos?usznie usiad?am na wskazanym miejscu. Prokurator wyra?nie unika? mojego spojrzenia. Do salikonferencyjnej wezwano Alicj?, co mnie szalenie ucieszy?o, bo nareszcie mog?am by??wiadkiem cudzych wypowiedzi przy przes?uchaniu. Alicja wesz?a, spojrza?a na mnie bez zdziwienia i usiad?a, czekaj?c na pytanie. Chustk? przed ni? schowano. Prokurator poprowadzi? konwersacj? na tematy kosmetyczne. Pokaza? Alicji szmink? i spyta?, do kogo nale?y. Alicja obejrza?a szmink?, pomaza?a si? ni? po r?ce i zamy?li?a si?. — Bo ja wiem? Idiotyczny kolor... Anka si? tak maluje, ale ona machyba troch? ja?niejsz?. Monika wykluczona. Mo?e Joanny? — spojrza?a na mnie niepewnie. — Kiedy pani Joanna by?a tym umalowana ostatni raz? — Przedostatni — poprawi?a Alicja. — Ostatni jest przed sam??mierci?. Nie pami?tam, nie zwracam uwagi na g?upstwa. — Mo?e tydzie? temu? — Mo?e... — zgodzi?a si? Alicja, a mnie zimny dreszcz przelecia? po krzy?u. — A mo?e miesi?c temu? — Mo?liwe — odpar?a Alicja r?wnie zgodnie, — A mo?e rok — w g?osie prokuratora zabrzmia? jaki? podejrzanie uprzejmy ton. — Te? mo?liwe. Nie wiem, nie rozr??niam. Ja nie mam poczucia czasu. — Alicja skupsi?, na mi?osierdzie pa?skie! — j?kn??am ze swojego k?ta, ogarniana corazwi?kszym niepokojem. — Prosz? si? nie odzywa?! — krzykn?? ostro kapitan. Alicjaspojrza?a na mnie. — Ach, zale?y ci na tym?... — Niech pani spr?buje sobie koniecznie przypomnie?. To bardzo wa?ne — powiedzia? r?wnocze?nie prokurator, ca?kowicie ignoruj?c moje istnienie. Alicja utkwi?a wzrok w ?cianie i zacz??a wyt??a? pami??. — Ju? wiem! — zawo?a?a nagle. — To misi? kojarzy... Ona tego chyba u?ywa?a w wi?kszej masie. Kapitan popatrzy? na ni? okropnym wzrokiem, ale prokurator nie straci? cierpliwo?ci. — Co to znaczy wwi?kszej masie? Ca?a by?a tym wymalowana? — Nie, ca?a by?a ubrana w taki kolor. Tak, z pewno?ci?. Z ka?d? inn? odzie?? to by si? fatalnie gryz?o, a nie zauwa?y?am, ?eby si? na niej kiedykolwiek kolory gryz?y. Przenikn??a mnie g??boka wdzi?czno?? dla Alicji zar?wno za potwierdzenie prawdziwo?ci moich s??w,jak i za ten komplement. — No to niech pani sobie jeszcze przypomni, kiedy to mog?o by?. — My?l?, ?e-jako? dawno temu. Chyba to by?o co? zimowego. — DziNast?kujemy pani...?pna by?a Anka, kt?ra si? kategorycznie wypar?a jakichkolwiek zwi?zk?w z moj? szmink? na dow?d pokazuj?c swoj?, istotnie ja?niejsz?. Monika sprawdzi?a efekt na d?oni z najwy?szym wstr?tem. Wszystkie kobiety pracowni, kolejnopytane, wykaza?y ca?kowity brak pami?ci w sprawie mojego maquillageu.Wypu?ciwszy ostatni?, panowie przes?uchuj?cy odpoczywali jaki? czas w milczeniu. Potem prokurator nag?ym ruchem wyj?? z szuflady chustk? i rozwin?? j? w ca?ejokaza?o?ci. — Wobec tego mo?e nam pani powie, sk?d si? na tej chustce wzi??o to! W ci?guu?amka sekundy przesta?o mi si? chcie? spa? i przesta?am by? g?upio i niewinniezaciekawiona. Na bia?o-niebieskiej kratce wyra?nie odcina?y si??lady mojejw?asnej, cynobrowej szminki! Siedzia?am jak s?up soli, wpatrzona w przekl?t? chustk?, i czu?am, jak mi si? robi r?wnocze?nie zimno i gor?co, bo nagleodzyska?am pami??. Wiedzia?am, sk?d si? tam wzi??y te ?lady i, co najgorsze,wiedzia?am tak?e, kto jest morderc?!... Mog?am to oczywi?cie powiedzie?. Mog?am si? te? wyprze? i nadal twierdzi?, ?e nic nie pami?tam, mog?am zrobi? m?stwo rzeczy! Ale zg?upia?am do tego stopnia, ?e nie przysz?o mi do g?owy nic innego,jak tylko to, ?e raczej si? ud?awi?, ni? powiem prawd?! Milcza?am tak d?ugo, a? sta?o si? wyra?nie widoczne, ?e pozostawiona samej sobie b?d? milcze? do sko?czenia ?wiata. Prokurator zimnym, oficjalnym tonem powt?rzy? pytanie: — Sk?d si? na tej chustce wzi??y ?lady pani szminki? — Nie powiem — odpar?am nieoczekiwanie dla samej siebie. — Co takiego?! — Nie powiem — powt?rzy?am z uporem. — Jak to pani nie powie? Ju? pani sobie przypomina?!... — Przypominam sobie. I o?wiadczam panom, ?e wi?cej nie powiem. — Dlaczego?! — Bo nie! Odmawiam zezna?! Na twarzach przedstawicieli prawa odmalowa?a si? konsternacja i wyra?ne zaskoczenie. Spojrzeli na mnie i na siebie. — Czy pani zdaje sobie spraw? z tego, ?e stawia si? pani w dziwnym ?wietle? To jest pani szminka, pani jest podejrzana! — Niech sobie b?d?! Wszystko mi jedno,nie powiem! — Pani zostanie zatrzymana. — Mo?ecie mnie nawet zaku? w kajdany. Nie powiem wcze?niej ni? stoj?c przeds?dem, oskar?ona o morderstwo! Kapitan i prokurator wygl?dali tak, jakby mia? ich za chwil? szlag trafi?. Porucznik patrzy? na mnie wytrzeszczonymi oczami.Prawd? m?wi?c nie by?am tym zbytnio zdziwiona. Chyba ostatni? rzecz?, jakiej si? mogli spodziewa?, by?o to, ?e ja, nieskalanie niewinna, posiadaj?ca ?elazne alibi, deklaruj?ca im swoj? pomoc, oka?? si? nagle tak dok?adnie wmieszana w to zab?jstwo. I to jeszcze po tych dw?ch wieczorach z prokuratorem!... Siedzia?am zaci?ta, zrozpaczona, w?ciek?a, usi?uj?c wymy?li? jakie? wyj?cie. Gdyby? mnie chocia? na chwil? wypu?cili z tej cholernej sali! Wiedzia?am, kto jest morderc?,i okropnie mi si? to nie podoba?o, poniewa? to by?a w?a?nie ta sama osoba, kt?r? sobie na pocz?tku idiotycznie wyobrazi?am! To niemo?liwe, ?eby si? do tegostopnia wszystko zgodzi?o, to z?o?liwo??, to ?wi?stwo!... Co oni teraz zrobi?? W?adze ?ledcze odzyska?y panowanie nad sob?. Powoli, ostro?nie, dyplomatyczniezacz?li mnie namawia? do zwierze?. T?umaczyli, prosili, ostrzegali, prokuratorpatrzy? na mnie z wyrzutem i rozgoryczeniem — wszystko na nic! Zapar?am si?. Mia?am swoje powody... Wreszcie machn?li na mnie r?k? i zacz?li znowu wzywa? personel p?ci ?e?skiej. Personel p?ci m?skiej by? tu po pierwsze niekompetentny,a po drugie zdekompletowany, bowiem Witek, Zbyszek, Ryszard, Stefan, Kacper iW?odek ju? wcze?niej pojechali na KOPI. Zn?w na pierwszy ogie? posz?a Alicja.Alicja wiedzia?a. Siedzia?am w swoim k?cie w okropnym napi?ciu i wpatrywa?am si? w ni? dzikim wzrokiem, nie odzywaj?c si? ani jednym s?owem. Alicja obejrza?a chustk? ze szmink?. Ogl?da?a j? d?ugo, wytrwale i w milczeniu, co by?o dla mnie dobitnym znakiem, ?e sobie doskonale przypomnia?a pochodzenie ?lad?w. Potem podnios?a g?ow? i popatrzy?a na mnie. Nie wiem, co ujrza?a w moim obliczu, ale my?l?, ?e wymiana spojrze? wystarczy?a nam obu. Nic mnie nie obchodzi?o, cosobie pomy?l? o tym w?adze ?ledcze. — Nie wiem — powiedzia?a stanowczo pod?ugiej chwili milczenia. — Nie mam poj?cia. Oczywi?cie, wcale jej nie uwierzyli, ale niew?tpliwie utwierdzi?o ich to w przekonaniu o mojej winie. — Aczy nie s?dzi pani — powiedzia? uprzejmie kapitan — ?e to w?a?cicielka szminki wyciera?a si? t? chustk?? — Nie wiem. R?wnie dobrze mog? przypuszcza?, ?e pisa?a szmink? wiersze na szybach, a potem je ?ciera?a. Nie wiem. Tu jest podobno?ledztwo i wa?ne s? fakty, a nie przypuszczenia. Anka i Monika by?y niegro?ne. Nie wiedzia?y, nie by?o ich wtedy. Potem do sali konferencyjnej wesz?a Wiesia. S?abo mi si? zrobi?o na jej widok, bo nie mia?am ?adnych w?tpliwo?ci, ?e Wiesia powie, powie z najwi?ksz? rado?ci? i satysfakcj?, je?eli tylko sobie przypomni.Nie daj Bo?e, ?eby sobie przypomnia?a!... — No jak to — powiedzia?a Wiesia godnie i jadowicie. — Przecie? to Jadwiga...Panowie przes?uchuj?cy rzucili si? na ni? jak s?py na padlin?. Wiesia obra?onymtonem udziela?a wyczerpuj?cych wyja?nie?, a ja nie mog?am udusi? jej wzrokiem.To by?o w przeddzie??mierci Tadeusza. Jadwiga przysz?a do mnie i za??da?a po?yczenia jej wszystkich szminek, jakie mia?am, bo chcia?a sprawdzi?, w jakimkolorze najbardziej jej do twarzy. Poza jedn?, kt?rej efekt by? jej ju? znany,mia?am tylko to cynobrowe, francuskie ?wi?stwo. Jadwiga wymalowa?a si? na gruboi ogl?da?a si? w lustrze. By?y przy tym jeszcze Alicja i Wiesia. Wiesia przyjrza?a si? Jadwidze z nienawi?ci? w oczach. — Zetrzyj?e to, bo wygl?dasz jak maszkara — powiedzia?a, pe?na obrzydzenia.Istotnie, kolorek Jadwidze urody nie dodawa?. Wyci?gn??a z torebki wielk?,bia?o-niebiesk? chustk? i starannie wytar?a grube pok?ady kosmetyku.A teraz ta chustka le?a?a tu, na stole, i s?u?y?a jako dow?d pope?nienia przest?pstwa. Wiesia okazywa?a ol?niewaj?c? pami??. Chyba nic ju? nie mog?o uratowa? Jadwigi, kt?ra mia?a pot??ny motyw, pe?ni? mo?liwo?ci, twardy charakteri kt?ra na wszystkie ?wi?to?ci b?aga?a mnie o pomoc, przysi?gaj?c, ?e jestniewinna!... A dla ukoronowania wszystkiego od samego pocz?tku wymy?li?am, ?e to w?a?nie ona jest zab?jc? Tadeusza! Wymy?li?am to dlatego, ?e w jej przypadkuzachodzi?y najwi?ksze okoliczno?ci ?agodz?ce... Siedzia?am w k?cie, przeklinaj?c w duchu okropnymi s?owy siebie, Wiesi?, Jadwig?, nieboszczyka, kapitana,prokuratora i w og?le ca?y ?wiat. Ca?? dusz? chcia?am, ?eby si? co? sta?o, ?ebysi? okaza?o, ?e to jednak nieprawda, ?e wbrew wszystkiemu, to nie Jadwiga!Usadziwszy Wiesi? w drugim k?cie, wezwali Jadwig?. Chustka ze ?ladami, szeroko roz?o?ona, le?a?a na stole. Jadwiga wesz?a, spojrza?a na dow?d rzeczowy, potemna mnie, a potem na Wiesi?. Potem zn?w na chustk? i zn?w na mnie. — ?le zrobi?am — powiedzia?a spokojnie. — Powinnam by?a powiedzie? pani wszystko. Teraz paniwierzy, ?e to ja, a ja wierz?, ?e tylko pani mo?e mnie uratowa?. — Cholera ci??ka — powiedzia?am, daj?c upust uczuciom, bo mia?am obawy, ?e si? w ko?cu z tego wszystkiego udusz?. Kapitan okaza? mi dezaprobat? i zwr?ci? si? do Jadwigi. — Prosz? si? powstrzyma? od tych konwersacji z postronnymi osobami i odpowiada? na nasze pytania. Czy przyznaje pani, ?e ta chustka nale?y do pani? — Pewnie, ?e przyznaj?, a co mam robi?. G?ow? daj?, ?e to ta jaszczurka wszystko wyklepa?a — odpar?a Jadwiga, czyni?c pogardliwy gest brod? w kierunku Wiesi. Wiesia wyda?a jaki? nieartyku?owany okrzyk, ale nie zd??y?a zareagowa??ywiej, bo kapitannatychmiast odwr?ci? si? do niej. — Dzi?kujemy pani — powiedzia? tak stanowczo,?e ?miertelnie ura?ona Wiesia podnios?a si? i wysz?a. Jadwiga siedzia?a,beznadziejnie patrz?c na chustk?. — T? chustk? zosta? wytarty dziurkacz, kt?rymuderzono denata w g?ow? — powiedzia? kapitan. — Stwierdzili?my to ponad wszelk? w?tpliwo??. Czy przyznaje si? pani... — Nic z tego — przerwa?a mu Jadwigastanowczo. — Ta chustka zgin??a mi tego dnia, kiedy by?a zbrodnia. Ja go nieudusi?am, ale zaraz wszystko wyja?ni?. Pani Joanno, daj?.pani s?owo honoru, ?e powiem prawd?! By?am ca?kowicie zdecydowana uwierzy? jej, cokolwiek mia?a powiedzie?. Kapitan chcia? mnie wyrzuci? z sali, ale Jadwiga stanowczozaprotestowa?a, domagaj?c si? mojej obecno?ci i kategorycznie zapowiadaj?c, ?e beze mnie nie powie ani s?owa. Tamci byli widocznie ju? tak zm?czeni i sko?owani, ?e pogodzili si? z jej ??daniem. Jadwiga zacz??a opowiada?. Uczciwie opisa?a swoje machlojki, dotycz?ce by?ego m??a, udzia? w tej sprawie Tadeusza,nast?pnie stre?ci?a kombinacje ze szmink? i przesz?a do dnia przest?pstwa. — Ju? nie mia?am do niego si?y — m?wi?a. — Chcia?am go nam?wi?, ?eby si? przesta? wyg?upia?, ?eby poczeka?, a? wyci?gn? z tamtego drania pieni?dze, to mu wtedy zap?ac?. Nawet bym mu da?a te pi?? tysi?cy dla ?wi?tego spokoju. Cholernie si? ba?am, ?e on z tym papierem gdzie? poleci i wszystko mi zepsuje. Chcia?am si? z nim rozm?wi? i to ja w?a?nie zadzwoni?am do niego, ?eby przyszed? do sali konferencyjnej... — Dlaczego pani tego od razu nie powiedzia?a? — A co pan my?li, ?e mam ?le w g?owie? Przecie? by od razu na mnie pad?ywszystkie podejrzenia. Mia?am nadziej?, ?e znajdziecie tego morderc?, zanim si? to wykryje, i nikt si? mnie nie b?dzie czepia?. — Prosz? dalej. Zadzwoni?a panii co? — I przyszed? oczywi?cie, bo my?la?, ?e mu dam pieni?dze. Wie?ki nie by?o w przedpokoju, nikt mnie nie widzia?. Co ja si? tego bydlaka naprosi?am,nab?aga?am!... A on si??mia?. Sp?aka?am si? jak g?upia i wyciera?am si? t? chustk?. A? mi w ko?cu zabrak?o cierpliwo?ci, powiedzia?am, ?e go Pan B?gskarze, zabra?am si? i posz?am. A on tu zosta? i wida? ta chustka te? zosta?a,bo potem jej ju? nie mia?am. Posz?am od razu do umywalni, bo wygl?da?am jakmaszkara, umy?am si? i wytar?am r?cznikiem, a o chustce przypomnia?am sobie dopiero, jak zacz?li?cie szuka?... — Sk?d pani wzi??a dziurkacz? — Co?... Znik?d nie wzi??am, nie mia?am dziurkacza. Dziurkacz sta? na moim stole w przedpokoju. Jak wr?ci?am, to ju? go pewnie nie by?o, ale nie zwraca?am uwagi,bo by?am okropnie zdenerwowana. — W co pani by?a ubrana? — W fartuch, jak zawsze. Ale bez paska, paska ju? dawno nie mia?am, gdzie? mi zgin??... By?am absolutnie przekonana, ?e Jadwiga m?wi prawd?. To jej g?os s?ysza? Zbyszek z gabinetu. Konferowa?a tu z tym Stolarkiem prawie pi?tna?cie minut, to niemo?liwe, ?eby go potem zabi?a! Musia?aby mie? przy sobie tendziurkacz i pasek, a gdyby zamierza?a go zabi?, to by to uczyni?a od razu! I sk?d wzi??a klucz od drzwi?! Nie, Jadwiga m?wi prawd?!... — Zamkn??a pani drzwiod gabinetu? — Czym? I po co? Jakby nawet kto? wszed?, to przecie? rozmawia? mi wolno! — Ale wiedzia?a pani przecie?, ?e te drzwi bywa?y zamykane? — powiedzia? zimno prokurator. — Domy?la?a si? pani, ?e musi by? jaki? klucz? Przekl??am si? za t? histori? z kaszk?. Oczywi?cie, ?e to rzuca na Jadwig? negatywne ?wiat?o! Do diab?a, czy wszystko, co zrobi?, musi mie? jak najgorsze skutki?! Maglowali j? tak tam i z powrotem, ale Jadwiga si? twardo trzyma?a. Wida? by?o, ?e zdenerwowa?a si? do nieprzytomno?ci, rzuca?a na mnie rozpaczliwe spojrzenia,wy?amywa?a sobie wszystkie palce, ale trwa?a przy pierwszej wersji jak granit.Niewinna i koniec! — Np c?? — powiedzia? wreszcie wyczerpany kapitan. — Panipozwoli z nami... Jadwig? poderwa?o z krzes?a. — Dziecko!!! — krzykn??a przera?liwie, trac?c r?wnowag?. — Na mi?osierdzie pa?skie, pozw?lcie mi co? zrobi? z dzieckiem!!! Pani Joanno, niech mnie pani ratuje!!! W?r?d okropnegozamieszania, kt?re zapanowa?o w ci?gu nast?pnych chwil, w?r?d szloch?w Jadwigi iDanki, wezwanej na pomoc, bo zna?a rodzin? Jadwigi i mog?a za?atwi? opiek? nad dzieckiem, w?r?d okrzyk?w zdumienia niedowierzania i zgrozy, wydawanych przezca?y personel, siedzia?am jak wmurowana w krzes?o i w szale?czym tempiemy?la?am. Co zrobi??! Niezale?nie od tego, czy ona to zrobi?a, czy nie, musz? tej idiotce pom?c! By?a doprowadzona do granic rozpaczy, przez ca?e ?ycie mia?a same zmartwienia i k?opoty, potem ta n?dza i to uwielbiane dziecko!... Za wszelk? cen?!... Szkoda Jadwigi, szkoda porz?dnego cz?owieka, szkoda tejc?reczki... Co zrobi?? Rzuci? podejrzenie na kogokolwiek innego, jedyne wyj?cie! Dw?ch odr?bnych podejrzanych i nie ma si?y, nie skar?? ?adnego! Na kogo?!Jak?!... Jadwig? zabrali, a Sodoma i Gomora panowa?a nadal w ca?ej pracowni.Tamci wszyscy, kolejno wracaj?cy z KOPI, wpadali w istne piek?o. Wsz?dzie wrza?ydzikie k??tnie i awantury, bo po?owa by?a za Jadwig?, a po?owa przeciw. Witekbezskutecznie pr?bowa? wprowadzi? spok?j i nak?oni? personel do przerwanejpracy. Danka i Matylda wytrz?sa?y si? nad Wiesi?. Na to wszystko przyszed? Marek, kt?ry ostatnio mia? dziwne szcz??cie trafiania wprost we wstrz?saj?ce wydarzenia. Poprzednia uwaga Alicji, ?e Marek jest po pierwsze inteligentny, apo drugie niewinny, utkwi?a wida? we mnie bardzo g??boko, bo natychmiast sobiej? przypomnia?am. Zaci?gn??am ich obydwoje w najdalszy k?t za sto?em Alicji ikategorycznie za??da?am skupienia si? i obmy?lenia sposobu ratowaniaprzest?pczyni. Obydwoje bardzo lubili Jadwig?, mieli o niej jak najlepszezdanie, wi?c bez opor?w przyst?pili do dzie?a. Marek uwa?nie wys?ucha? naszegosprawozdania. By? bardziej przej?ty, ni? si? spodziewa?am. Wyra?nie co? mu si? nie podoba?o. — To by znaczy?o — powiedzia? powoli — ?e w umys?ach w?adz ?ledczych zal?g? si? nast?puj?cy obraz: Jadwiga rozmawia z Tadeuszem. Tadeuszodmawia jej b?aganiom. Jadwiga bierze dziurkacz... pomi?my szczeg??y... wali gow czaszk?, dusi paskiem... za???my, ?e to wszystko ma przy sobie... Wychodzi doWC-tu, zmywa ?lady zdenerwowania z twarzy, topi chustk? w urz?dzeniach kanalizacyjnych... — Nie wiem, czy tak od razu, bo zapcha?o si? dopieronast?pnego dnia — przerwa?a mu Alicja. W tym momencie skoczy?am nagle na r?wnenogi! — Czekajcie! — wrzasn??am. — Czekajcie!... Czekajcie! — Na co? — spyta? Marek. Obydwoje przygl?dali mi si? ze zdumieniem. Mamrota?am co? pod nosem, a po g?owie miota? mi si? obraz tego dziwol?ga, kt?rego by?am ?wiadkiem tu? przed rewizj? osobist?. Nie wyja?niaj?c im niczego, zawr?ci?am i pop?dzi?am do sali konferencyjnej, gdzie wci?? jeszcze przebywali kapitan zprokuratorem. Wpad?am tam bez pukania, przerywaj?c im jakie? tajemniczeczynno?ci. — Wiem! — krzykn??am. — Wszystko wiem! Nie, nie wszystko, cz???!... Du?o... — Jak pani mog?a! — krzykn?? w odpowiedzi prokurator. — Zawiod?em si? na pani! — Guzik! Nieprawda! Ja wiem, ?e to nie Jadwiga! Ona jest niewinna!... — Mam do?? tych pani niewinnych! — Spok?j!!! — wrzasn?? kapitan i ?upn?? pi??ci? w st??. — Bardzo przepraszam,panie prokuratorze — doda? normalnym g?osem. — Nie, to ja bardzo przepraszam — odpar? prokurator r?wnie? normalnym g?osem i odwr?ci? si? zn?w do mnie: — Rozumiem, ?e ma nam pani co? do powiedzenia? Jaki? niewa?ny drobiazg zapewne, bojak przychodzi co do czego, to przy wa?nych drobiazgach odmawia paniodpowiedzi?... Co?, jakby ?al, drgn??o mi w sercu, ale mia?am teraz wa?niejszesprawy na g?owie. Na prywatne uczucie na razie nie by?o miejsca. Zimnym tonemzrelacjonowa?am im ?w dziwny wybryk urz?dze? kanalizacyjnych. S?uchali w milczeniu i z uwag?. Potem spojrzeli na siebie. — Nie widzia?a pani, kto to by?? — Nie. Jak wysz?am, to ju? nikogo nie by?o. Ale kto? musia? przyj?? ostatni do sali konferencyjnej i to tu? przede mn?. Jak sz?am do gabinetu, to ju? ca?e biuro by?o wyczyszczone. Kapitan skrzywi? si? niech?tnie. — Teraz stwierdzi?, kto przyszed? ostatni! Rych?o w czas... — Ale mo?e wam si? uda! Na lito?? bosk?, przynajmniej spr?bujcie! Przecie? musicie mie? rozwik?ane wszystkie w?tpliwo?ci, je?eli zamierzacie oskar?a? Jadwig?! Ja to powiem przeds?dem, b?d??wiadkiem obrony! — Chwileczk? — powiedzia? prokurator. — Jak panisobie w?a?ciwie wyobra?a, ?e to by?o zrobione? — Bardzo prosto. Tam jest niska?cianka, dwa i p?? metra, w p?? ceg?y i na niej s? zawieszone oba rezerwuary.Wszed? na sedes, wrzuci? j? pionowo w d??, by? mo?e czym? obci??on? i poruszy? p?ywakiem. I woda polecia?a... To prawda, ?e m?wi?am nieco chaotycznie, aleby?am szalenie przej?ta. Przesta?am czu? sympati? do mordercy, skoro pozwoli? na zabranie niewinnej Jadwigi. Przedstawiciele w?adzy zainteresowali si? moimi przypuszczeniami i poszli sprawdzi?. Posz?am z-nimi, nie zajmuj?c si? tym, cosobie pomy?l? wsp??pracownicy. Prokurator osobi?cie wszed? na sedes i dokona? proponowanych przeze mnie czynno?ci, po?wi?caj?c na ten cel jeden z ga?gan?w dotuszu. Wyskoczy?am z m?skiego WC-tu i pop?dzi?am do damskiego sprawdzi? rezultat, a kapitan pop?dzi? ze mn?. Wszystko si? doskonale zgadza?o. Prokurator szarpa? p?ywakiem, a my gromkim g?osem donosili?my zza ?cianki, co widzimy. Wrezultacie damski WC zapcha? si? po raz drugi. — o tak — powiedzia? prokurator,wr?ciwszy do sali konferencyjnej. — Ale ja dosi?gn??em tego z najwi?kszymtrudem, a s?dz?c z tego, co pani m?wi, on to zrobi? swobodnie. Ja mam metr siedemdziesi?t dziewi?? wzrostu, to musia? by? bardzo wysoki facet... — A czywidzia? pan w tej pracowni niskiego faceta? — spyta?am uprzejmie. Tamci obydwajzn?w spojrzeli na siebie. Dopiero teraz dotar?a do mnie my?l, ?e oni musz? co? wiedzie?. Co? wi?cej... Po zabraniu Jadwigi zostali w pracowni, niew?tpliwiemieli w tym jaki? cel. Nie informuj? mnie przecie? o wszystkim... Nie by?o mowyo kluczu i o ekspertyzie ani o zaginionym dokumencie Jadwigi... Co? w tym jest!Zaintrygowana przygl?da?am si? im, ale obaj mieli kamienne twarze. Niedowiedzia?am si? niczego. Wr?ci?am do Alicji i do Marka, cierpliwie oczekuj?cychwyja?nienia moich dziwnych poczyna?. W ca?ej pracowni nadal wrza?o i okaza?o si?, ?e wszyscy bardzo du?o wiedz?. W?a?ciwie nic w tym takiego niezwyk?ego nieby?o, ostatecznie inteligentni ludzie, pytani o okre?lone rzeczy, mogli sobieco? nieco? skojarzy?. Rozpatrywana by?a g??wnie sprawa klucza, kt?ry zupe?nie nie pasowa? do Jadwigi. Nie mieszaj?c si? do tych og?lnych rozwa?a?, przyst?pi?am do kontynuowania konwersacji we troje. Wsp?lnie doszli?my downiosku, ?e jednak rzecz nie jest wy?wietlona w pe?ni. Chyba jednak Jadwiga m?wiprawd? i Tadeusza zabi? kto?, kto wszed? do sali konferencyjnej po jej wyj?ciu. — Nie chcia?bym wprowadza? zamieszania i rzuca? niepotrzebnych podejrze? — powiedzia? Marek z wahaniem. — Ale nie jestem pewien, czy nie powinienempodzieli? si? z nasz? ukochan? w?adz? moimi podejrzeniami... — Co masz na my?li? — spyta?a Alicja, patrz?c na niego bystro. Marek zn?w si? zawaha?. — Nie wiem,nie wiem... No nic, poczekam, Jadwigi na razie jeszcze nie wieszaj?. Mam nadziej?, ?e to si? samo wyklaruje, okropnie nie lubi? bra? udzia?u w takich rzeczach... Alicja milcza?a. Ja te?. Nie by?am pewna, czy przypadkiem wszyscytroje nie my?limy tego samego... Na razie by?am bardzo zadowolona, ?e uda?o mi si? wprowadzi? w?tpliwo?ci natury sanitarnej. Marek odm?wi? szczeg??owychwyja?nie?, wi?c wr?ci?am do pokoju, gdzie panowa?a atmosfera pe?na przygn?bienia. Nikt nic nie robi?, a za to wszyscy rzucali ponureprzypuszczenia, dotycz?ce przysz?o?ci pracowni. — Nie wyjdziemy z tego interesu-westchn?? Janusz ci??ko. — I tak by?oby trudno, a jeszcze teraz, bez zlece?? Le?ymy, prosz? pa?stwa, martwym bykiem... Tym razem to ja zadzwoni?am do prokuratora. — Ma mi pan to za z?e? — spyta?am z rozgoryczeniem. — Pan by oskar?y? bliskiego wsp??pracownika, kt?ry, na dobitek, pa?skim zdaniem,jest niewinny? — Czy w og?le ktokolwiek, pani zdaniem, jest winien? — powiedzia? zniecierpliwiony. — Obawiam si?, ?e pani przypisuje win? jakim? si?om nadprzyrodzonym. — Nie, teraz ju? nie. Teraz ju? nie b?d? protestowa?. Ale podwarunkiem, ?e wina tego kogo? b?dzie rzeczywi?cie udowodniona. A na razie to s? ci?gle tylko podejrzenia. A przy tym mam wra?enie, ?e mn?stwa rzeczy pan mi niepowiedzia?... — Ma mi pani to za z?e? — odpar? drwi?co. — Mo?e pani zapewni? z r?k? na sercu, ?e pani powiedzia?a absolutnie wszystko, co pani wie?Nie, nie mog?am zapewni? z r?k? na sercu. Obrazi? si? na mnie prawdopodobnie, botym razem wcze?nie posz?am spa?... Nazajutrz zacz??o si? ju? od rana. Wbrew zabraniu Jadwigi kapitan i prokurator urz?dowali w pracowni, zn?w maltretuj?c wszystkich po kolei. Nie mieli?my zielonego poj?cia, o co im mo?e chodzi?, apytania nie pozwala?y si? niczego konkretnego domy?li?. Zn?w badali nasze alibi,ale nie na dzie? zbrodni, tylko na dzie? wczorajszy. — Do diab?a, kto? kogo? zadusi? na mie?cie czy co? — powiedzia? z gniewem Janusz, wracaj?c z przes?uchania. — Widocznie co? si? gdzie? sta?o — odpar? Leszek w zadumie. — Poszed?em sobie wczoraj na piwo i musia?em postawi??wiadk?w. Ca?e szcz??cie, ?e ten facet w kiosku mnie zna. — S?uchajcie, oni maj? do mnie pretensj?, ?e wraca?em z KOPI tramwajem — powiedzia? okropnie zdenerwowany W?odek, kt?ryprzyszed? pocieszy? si? do naszego pokoju. — Czym mia?em wraca?, balonem? — Niewr?ci?e? z Witkiem samochodem? — zdziwi? si? Janusz. — Zdawa?o mi si?, ?e przyjechali?cie razem. — I ty te? zaczynasz? Odczep si?! Nie wr?ci?em z Witkiem,nie ma takiego przepisu, ?e mam wraca? z Witkiem! Witek pojecha? do warsztatu! — Strasznie byli zdziwieni, ?e siedzia?em ca?y czas w biurze — powiedzia? Wiesio, wyra?nie zadowolony, ?e uda?o mu si? tak zadziwi? w?adze ?ledcze. — Zdaje si?,?e wszystkich o mnie pytali. Ciekawe, dlaczego... Teraz dopiero zacz??am wreszcie my?le?. Wypowied? Wiesia natchn??a mnie, Wiesio by? podejrzany...Pytanie o alibi wszystkich jest tylko pretekstem... Chodzi im o tych, kt?rzybyli na mie?cie, na KOPI! Zaraz, kto to by?? Zbyszek, Witek, Kacper i Ryszard...Czy?by kt?ry? z nich co? zrobi?? W p?? godziny potem wiedzia?am, ?e Kacperodpada, a zostaje trzech. Kacper bezpo?rednio po KOPI wr?ci?-do biura taks?wk? razem z jednym facetem, technologiem z s?siedniego biura. Witek pojecha? samochodem do jakiego? warsztatu, Zbyszek zawieruszy? si? gdzie? na mie?cie i wr?ci? znacznie p??niej, a Ryszard nie wr?ci? wcale. O c??, na mi?y B?g, mo?e tu chodzi?? Po negatywnym wyst?pieniu w sprawie Jadwigi nie mia?am ?adnej nadzieina uzyskanie wiadomo?ci od prokuratora. Chyba ?e sama wymy?l? co? interesuj?cego, co naprawi nasze wzajemne kontakty. Co by tu wymy?li?? My?la?am i my?la?am, a-atmosfera w pracowni robi?a si? coraz gorsza, a? wreszcie przygn?bienie dosz?o do szczytu, bo trzeba by?o p?j?? na pogrzeb Tadeusza.Wszyscy jak jeden m?? w ponurym milczeniu szli?my w kondukcie pogrzebowym i doprawdy nie by?o ?adnej nadziei na to, ?e si? cokolwiek kiedykolwiekrozja?ni... Nast?pnego dnia by?o ca?y czas niemrawo. Witek z rozpaczliwym uporemnak?ania? do pracy, kt?ra nikomu nie sz?a, personel by? zgaszony, Jadwigasiedzia?a w mamrze, a prokurator z kapitanem w sali konferencyjnej. Tym razemprowadzili badania, zaproponowane przeze mnie, co mnie nieco pociesza?o, bo pozerwaniu tak mile rysuj?cych si? kontakt?w czu?am si? niezbyt rado?nie. Prowadz?c te same badania na w?asn? r?k? zorientowa?am si?, ?e sprawaprzedstawia si? do?? beznadziejnie. Ka?dy m?wi? co innego. W?odek twierdzi?, ?e ostatni do sali konferencyjnej przyszed? Ryszard. Andrzej upiera? si?, ?e Witek. Janusz stawia? na Zbyszka, a Kazio na Wiesia. Stefan z kolei wrabia? Andrzeja.Kompletny m?tlik, w kt?rym zgadza?o si? tylko jedno, a mianowicie, ?e pierwszyna rewizj? osobist? po?pieszy? Kacper. To jedno wszyscy stwierdzili zgodnie, wzwi?zku z czym Kacpra musia?am, definitywnie wykluczy?. Witold, jedyny, kt?ryusi?owa? normalnie pracowa?, pojecha? odebra? projekt od architektadzielnicowego. Jego puste miejsce natychmiast wykorzysta? diabe?, do kt?rego tymrazem by?am nastawiona bardzo nieprzychylnie. — Odczep si? — powiedzia?am, kiedytylko si? pokaza?. — Mam ci? dosy?. Nic dobrego nie wynika z moich kontakt?w ztob?. — Bo jeste? idiotk? i to konkursow? — odpar? diabe? niezra?ony, ustawiaj?c sobie wygodnie krzes?o Witolda. — Dlaczego nie powiesz im o skrytce Tadeusza? — Poniewa? wiem r?wnie dobrze, jak i ty, ?e ta ca?a skrytka... zreszt? ty te?... jeste?cie produktem mojej zwyrodnia?ej wyobra?ni. Nie zamierzam robi? z siebie idiotki na tym tle bez przerwy. — B?d??e konsekwentna! Od pocz?tku do ko ca twoja wyobra?nia jest zgodna zrzeczywisto?ci?. Nie przychodzi ci do g?owy, ?e w tym co? jest? Zamy?li?am si? przygl?daj?c mu si? niech?tnie. Kto wie, czy i tym razem nie ma racji?... — S?dzisz, ?e by?y jakie? przes?anki? — spyta?am z wahaniem. — ?e co? si? k?u?o w pracowni i ja to dostrzeg?am pod?wiadomie? — Oczywi?cie! A przy tym we? poduwag?, ?e rozg?osi?a? to. Mo?e by go wcale nie dusi? paskiem, gdyby? mu nie podda?a tej my?li, tylko wepchn?? pod poci?g? Zwr?ci?a? jego uwag? na motywy,kt?re w?a?ciwie mieli wszyscy. Morduj?c faceta na terenie pracowni zyskiwa? prawie stuprocentow? bezkarno??, zwa?ywszy nadmiar podejrzanych! — Czyli dajeszmi do zrozumienia, ?e ja tu jestem najbardziej winna! Dzi?kuj? ci bardzo za t? pociech?. — Ju? si? rozp?dzi?em, ?eby ci? pociesza?. Denerwujesz mnie, zrazi?a? sobie prokuratora. — O nie, m?j drogi! — powiedzia?am stanowczo. — Nic z tego.Nawet dla stu prokurator?w nie zmienisz mi charakteru. Nie by?am ?wini?, niejestem i nie b?d?! Gdybym w tej chwili wiedzia?a, kto jest prawdziwym zab?jc?, posz?abym do niego i namawia?a, ?eby si? sam przyzna?. Nie lecia?abym z j?zorem do w?adz ?ledczych! — Ale pomaga? chcesz? — Chc?, bo jest bydl?ciem w stosunku do Jadwigi. S?usznie zabi? Tadeusza, alenies?usznie pozwoli? na jej przymkni?cie! — No to jak chcesz pomaga?, to id? i powiedz o skrytce. Ja ci radz?, id?, powiedz... Siedzia? i kusi? jak prawdziwydiabe?, a? wreszcie uleg?am. Posz?am do sali konferencyjnej, gdzie akurat nieby?o ?adnego podejrzanego, tylko sama w?adza, i godnie spyta?am, czy zechc? mnie wys?ucha?. Widocznie nie wszystko im sz?o jak po ma?le, bo wyrazili zgod? z du?ym zapa?em. Pomy?la?am sobie ?e je?li mam z siebie robi? idiotk?, toprzynajmniej niech b?d? w dobranym towarzystwie. — Mam nadziej?, ?e panowiepami?taj?, od czego si? to wszystko zacz??o? — powiedzia?am bardzo sztywno. — Pami?tamy — odpar? prokurator nies?ychanie uprzejmie. — Od pani jasnowidzenia.Przyjrza?am mu si? uwa?nie i przeci?gle i by? mo?e nawet troch? zaczepnie, bo wjego oczach co? mign??o, po czym ci?gn??am dalej: — Pragn? pan?w poinformowa?,?e moje jasnowidzenia trwaj? nadal. Dosz?am do wniosku, ?e notes Tadeusza nie by? ca?ym jego maj?tkiem, ?e musia? mie? jeszcze jakie? materia?y i musia? jegdzie? trzyma?. — Bardzo interesuj?ce — powiedzia? prokurator jadowicie, kiedyzatrzyma?am si? w celu zaczerpni?cia oddechu. Zignorowa?am jego uwag?. — I zastanawia?am si?, gdzie. W trakcie tego zastanawiania znalaz?am si? w mieszkaniu nieboszczyka, kt?re znam, bo tam kiedy? by?am... Nie wdaj?c si? w rozgraniczanie fantazji i rzeczywisto?ci zrelacjonowa?am im moj? ca?? dramatyczn? wizj?, z okrzykiem Alicji na zako?czenie w??cznie. Po czymzamilk?am. Przedstawiciele w?adzy siedzieli nieruchomo z bardzo dziwnym wyrazemtwarzy. Pomy?la?am sobie, ?e pewnie uwa?aj? mnie za niespe?na rozumu, ale by?o mi to ju? oboj?tne. — Tak... — powiedzia? powoli kapitan. — Czy mo?na wiedzie?,sk?d pani to wszystko wie? — Zdawa?o mi si?, ?e na wst?pie powiedzia?am to do?? wyra?nie — odpar?am zimno i nagle zawarto?? wn?trza przewr?ci?a mi si? kilkakrotnie do g?ry nogami! Poj??am sens jego pytania; — Na lito?? bosk?! — krzykn??am, zrywaj?c si? z miejsca. — Nie powie pan chyba, ?e to wszystkoprawda?!... — Ale? sk?d! — odpar? natychmiast prokurator, czyni?c jaki? gwa?towny gest. — To s?, oczywi?cie, pani wyobra?enia? Dobrze to zrozumia?em? — Tak — powiedzia?am s?abo, siadaj?c na powr?t. — Wielki Bo?e, mam nadziej?, ?e istotnie to s? tylko moje wyobra?enia?.. i — Tak naturalnie, bardzo panidzi?kujemy — powiedzia? kapitan po?piesznie. — Czy jeszcze ma pani dla nasjakie? informacje? Nie by?am w stanie m?wi?, wi?c tylko pokr?ci?am g?ow?. Potem domy?li?am si?, ?e czekaj?, ?ebym sobie posz?a. Posz?am zatem, w ?ywe kamienieprzeklinaj?c idiotycznego diab?a. Niemrawa atmosfera panowa?a a? do wyj?cia Witka. Przedstawiciele prawa opu?cili pracowni? ju? wcze?niej, prawie zaraz pomoich rewelacjach. Kto pierwszy wyci?gn?? pierwsze p?? litra, nie mam poj?cia. Nie wiem te?, kto postanowi?, ?e stypa ma si? odby? w?a?nie tego dnia. Mo?liwe,?e sprawi? to ponury nastr?j. Do??, ?e do naszego pokoju zajrza? nagle Stefan. — Na co czekacie? — warkn??. — Tam ju? lec? toasty. Jazda, za zdrowienieboszczyka!... Przyj?cie sk?ada?o si? z bu?ki paryskiej, kilograma salcesonu ipotwornej ilo?ci w?dki. Kawa by?a w pracowni zawsze. Kilka os?b musia?o wyj??,ale wi?kszo?? zosta?a. Przy pierwszym litrze by?o nam jeszcze bardzo smutno iwszyscy trze?wi, przytomni rozs?dnie rozpatrywali sytuacj?, mieszaj?c tylkoprzewidywany upadek pracowni z podejrzeniami na temat Jadwigi. Przy drugimZaczeli?my dochodzi? do wniosku, ?e w?a?ciwie ?y? mo?na wsz?dzie, pracowa? te? i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko intensywnie si? pociesza?. A przytrzecim nastr?j uleg? ju? radykalnej zmianie. Kto? nastawi? radio, kt?renadawa?o akurat muzyk? taneczn?. R?wnocze?nie W?odek zacz?? gra? na organkach zpocz?tku rzewnie, a potem coraz bardziej skocznie. Litry p?yn??y dalej, mieszanez kaw?, Leszek ruszy? do ta?ca z okrzykiem: — Raz si??yje! Panowie bracia,ta?czymy na wulkanie! W tym momencie musia?am opu?ci? pok?j na chwil?, poniewa? us?ysza?am, ?e dzwoni telefon. By?am chyba najtrze?wiejsza ze wszystkich, bo zuwagi na dolegliwo?ci sercowe nie bardzo mog?am pi?, co mnie nape?nia?o g??bokim ?alem. Bez trudu jednak dostosowa?am si? do panuj?cego nastroju. Po drugiejstronie telefonu wisia? Witek, maj?cy mi?y zwyczaj sprawdza?, co si? dzieje wpracowni w godzinach nadliczbowych. Z wielkim trudem przekona?am go, ?e zosta?o kilka os?b, kt?re ci??ko pracuj?. Kiedy wr?ci?am do ?rodkowego pokoju, stypaby?a ju? w pe?ni rozkwitu. Leszek szala? w dzikich skokach po ca?ympomieszczeniu, odbijaj?c si? o sto?y i szafy, co mia?o oznacza?, ?e ta?czycharlestona. — Zabierzcie to! — charcza?. — Zabierzcie te meble! Nie ma dla mnie przeszk?d! Jestem orze?! Dlaczego d?wi?ki charlestona przemieni?y go akurat wor?a, nie wiadomo, zw?aszcza ?e tej metamorfozy nie dawa?o si? dostrzec na zewn?trz. Monika z Wiesiem ta?czyli twista, Wiesio umia?, a Monika nie. Leszeknagle zmieni? zdanie i o?wiadczy?, ?e jest umieraj?cym ?ab?dziem, przy czymdziwne wygibasy r?wnie? zmieni?y nieco charakter. We wdzi?cznych przegi?ciach wypad? na korytarz a? do pomieszczenia Matyldy, gdzie skona?, przewieszony przezkrzes?o, wydaj?c z siebie co jaki? czas niesamowite skrzeczenie, „kt?re mia?o obrazowa??ab?dzi ?piew. W?odek siedzia? na szafie z rysunkami i nie zwa?aj?c na konkurencj? Polskiego Radia gra? przera?liwie na organkach oberka. Alicja,doskonale zaprawiona, ??da?a, ?eby zagra? polk?, bo ona musi zata?czy?. Popar?am j? solidarnie, ale W?odek zaprotestowa?, mi?dzy jednym d?wi?kiem a drugimwyja?niaj?c nam, ?e w organkach brakuje mu A-moll, kt?re do polki jest muniezb?dne. To wyja?nienie nie trafi?o nam do przekonania. — Graj polk?, bo ci torozbij? na g?owie — zagrozi?am, bior?c do r?ki szklank? z fusami do kawy. W?odek nadal gra? oberka, udaj?c, ?e nie s?yszy, wi?c poczu?am si? zmuszona spe?ni? gro?b? i chlusn??am na niego resztk? kawy z fusami. Nast?pnie poprawi?am wod? z wazonika do kwiat?w. — Magiera — powiedzia? W?odek z uraz?, zgarn?? nieco z siebie fusy i nadal gra? oberka. Alicja przyjrza?a mu si? z du?ymzainteresowaniem. — Ona leje, to i ja! — o?wiadczy?a stanowczo! Wzi??a ze sto?u wielki wazon z kwiatami i chlusn??a na W?odka ca?? zawarto?ci?. Muzyk obrazi? si?, zlaz? z szafy i wyrzuci? organki za okno. Stefan sta? przy drugiej szafie zrysunkami i mamrocz?c jakie? przekle?stwa wyd?ubywa? z salcesonu ozorki, reszt? ze wstr?tem wyrzucaj?c za siebie. Anka z Andrzejem i Monika z Wiesiem twardota?czyli twistem wszystko, cokolwiek rozbrzmiewa?o przez radio. Alicjazrezygnowa?a z polki, wyci?gn??a Kacpra na korytarz i oboje run?li w kierunku drzwi wyj?ciowych, rycz?c strasznym g?osem mazura. Ryszard, siedz?cy dot?d melancholijnie przy stoliku, ockn?? si? nagle jak na d?wi?k pobudki, wypchn?? mnie z pokoju i poszli?my za ich przyk?adem. Wpadli?my do pokoiku Matyldy wmomencie, kiedy pierwsza para zawraca?a ju? od drzwi. R?wnocze?nie umieraj?cy?ab?d?, to znaczy Leszek, zerwa? si? z krzes?a, na kt?rym oddawa? ducha, itrafi? w sam ?rodek szale?czego mazura. Oszo?omiony chcia? si? cofn??, dosta? dubla od Ryszarda, wpad? na Alicj? i Kacpra i ca?e towarzystwo wyl?dowa?o na biurku Matyldy. Ma?e, lekkie biureczko, maj?ce cienkie, wdzi?czne n??ki i szuflady tylko po jednej stronie, nie wytrzyma?o tego ciosu, trzasn??o, zgrzytn??o i run??o. Ha?as by? najzupe?niej dostateczny, ?eby zwabi? do pokojuMatyldy wi?kszo?? rozbawionego personelu. Malownicza grupa, j?cz?c rado?nie,pozbiera?a si? z pod?ogi, na kt?rej zosta? tylko Leszek i biurko z rozbitymszk?em i jedn? nog? wy?aman?. By?o wida?, mimo pozor?w krucho?ci, solidnewykonanie, bo nic wi?cej si? nie rozpad?o, nie pu?ci? te??aden zamek, szufladyzosta?y na swoim miejscu i sk?d?, ze ?rodka, wylecia? na pod?og? tylko jedenklucz. Nie dalej jak dwa dni temu nabra?a rozg?osu sprawa tajemniczegozamkni?cia sali konferencyjnej. Nie dalej jak dwa dni temu roztrz?sano powi?zania Jadwigi z kluczem od drzwi gabinetu. Od dw?ch dni klucz sta? si? dla nas nie tylko pot??n? sensacj?, ale tak?e symbolem przest?pstwa. Nic dziwnego,?e teraz wszyscy zamarli, ucichli i znieruchomieli, wpatrzeni w znany nam dobrzeklucz, kt?ry wylecia? z zamkni?tego biurka Matyldy. Nie wiadomo, jak d?ugotrwaliby?my tak w charakterze ?ywego obrazu, gdyby nie to, ?e nagle otworzy?ysi? drzwi wej?ciowe i stan?? w nich kapitan. Stan?? i r?wnie? zastyg?, ra?onyzapewne dziwnym widokiem, jaki przedstawi? si? jego oczom. Otworzy? usta, ale s?owa mu na nich zamar?y, spojrza? kolejno na nas wszystkich, na Leszka, a potemna le??cy po?rodku pod?ogi klucz. — Sokole!... — powiedzia? nagle Leszek,kt?remu wida? pomiesza?a si? ca?a ornitologia. Wyrwany tym okrzykiem zos?upienia kapitan podszed? szybko do klucza, wyj?? z kieszeni chustk? i przezt? chustk? bardzo ostro?nie podni?s? go z pod?ogi. — Sk?d to si? wzi??o? — spyta? ostro. — Opatrzno?? zes?a?a — odpar? uroczy?cie — Leszek i stan?? wreszcie nieco chwiejnie na nogach. — Wylecia? z biurka? — spyta? z ?ywym zainteresowaniemWiesio, spogl?daj?c na mnie. — A mo?e komu? z kieszeni? — powiedzia?a niepewnieMonika. — No wi?c? — powt?rzy? kapitan r?wnie ostro jak poprzednio: — Co toby?o? Co tu si? w og?le dzieje? — Stypa — wyja?ni?a uprzejmie Alicja. — Wyprawiamy styp?... Kapitan patrzy? na nas wzrokiem pe?nym pot?pienia. Waha? si? przez chwil? i prawdopodobnie zastanawia? si?, co mo?na zrobi? w obliczu takiejgromady pijanych ?wiadk?w. Istnia?a du?a szansa, ?e po wytrze?wieniu nikt nic nie b?dzie pami?ta?. — Prosz? si? nie rusza? — rozkaza?. Przeszed? do gabinetu,zostawiaj?c za sob? szeroko otwarte drzwi i nie spuszczaj?c z nas wzroku podni?s? s?uchawk?. Aparat Matyldy le?a? na pod?odze w charakterze drobnychszcz?tk?w. — Wezwa? stosowne posi?ki i wr?ci?. Przyjrza? si? uwa?nie trwaj?cympos?usznie w bezruchu uczestnikom stypy i zwr?ci? si? do mnie. — Pani jest te? pijana? — Nie — odpar?am z ?alem. — Ja po alkoholu dostaj? zapa?ci. Obawiam si?, ?e jestem prawie zupe?nie trze?wa. — Chwa?a Bogu — mrukn??. Westchn?? ci??ko i doda?: — Prosz? opisa?, co tu si? dzia?o. — Ta?czyli?my mazura w dwie pary. Leszek kona? na krze?le i od?y? w niestosownymmomencie, w zwi?zku z czym wszystko wpad?o na siebie oraz na biurko. Skutki panwidzi. — Co to za klucz i sk?d si? tu wzi??? — Z ca?? pewno?ci? to jest klucz od kt?ry? drzwi wewn?trznych, zna pan ju? przecie? nasze zamki... Urz?dzana niegdy? pieczo?owicie przez pierwszegodyrektora pracownia wszystko mia?a oryginalne. Lampy, robione na zam?wienieweWroc?awiu, specjalnie dla nas projektowane meble, specjalnie kombinowaneinstalacje elektryczne i oczywi?cie nietypowe zamki. Klucze od tych zamk?w mia?ycz??? z z?bkami nie p?ask?, a tr?jk?tn? i cz???, za kt?r? si? trzyma, nieokr?g?? z dziurk?, tylko w?a?nie p?ask? i o?mioboczn?. Wszystko na odwr?t. Nie by?o w?tpliwo?ci, od czego jest ten klucz. — Natomiast sk?d si? wzi??, niejestem pewna... — ci?gn??am dalej. — S? tylko dwie mo?liwo?ci: albo wylecia? z tego biurka, albo komu? z kieszeni. W?tpi?, czy m?g? si? znajdowa? w aparacietelefonicznym. — Je?eli z kieszeni, to komu? Rozejrza?am si? powsp? — Pi???pracownikach. sztuk tu si? poniewiera?o, reszta wpad?a p??niej. Alicja, Ryszard,Kacper, Leszek i ja. Spojrzenie kapitana pow?drowa?o po naszych twarzach izatrzyma?o si? na Ryszardzie. No tak, wyniki ich dochodze? musia?y by? przecie? takie same jak moich. Kacper odpad?, z potencjalnych posiadaczy klucza pozosta? tylko Ryszard... Ryszard stoj?cy dot?d bezmy?lnie, zacz?? nagle grzeba? pokieszeniach i wyci?gn?? z nich p?k kluczy. Obejrza? wszystkie i schowa? z powrotem. — ?adnego klucza nie mia?em — powiedzia? stanowczo i bez sensu, wobecuczynionej przez chwil? demonstracji. — Dobrze, dobrze — odpar? kapitan, niecozniecierpliwiony. — Prosz? wr?ci? do pokoju. Tu nie wolno niczego dotyka?. — O co chodzi? — zawo?a?a z gniewem Monika. — Zabrali?cie Jadwig? i jeszcze wamma?o? Chcecie dowie??, ?e udusi?o go pi?? os?b r?wnocze?nie? — Nie, wystarczynam jedna. Prosz? wr?ci? do pokoju! W pi?tna?cie minut potem na miejscu by?a ju? ca?a ekipa techniczna i prokurator, a zamkni?ty w ?rodkowym pokoju personelwyka?cza? resztki alkoholu. Po jakim? czasie wezwano mnie do przedpokoju. Wok?? rozbitego biurka Matyldy sta?o kilka zak?opotanych os?b. Biurko by?o ju? dok?adnie wybebeszone, szuflady, wyj?te, spoczywa?y na kupie pod ?cian?, a stosdokument?w na drugiej kupie. Spojrza?am na to wszystko i powiedzia?am ze zgroz?: — Panowie, co robicie! Matylda jutro padnie trupem na miejscu. — Co pani mo?e powiedzie? o tym meblu? — spyta? stanowczo kapitan. — S?ucham pana? Nie rozumiem... — Prosz??eby pani powiedzia?a wszystko, cokolwiek pani wie o tym meblu. Sk?d pochodzi, za ile, co si? z nin dzia?o... No, nie wiem, co jeszcze. Zdziwi?am si? nieco, ale pos?usznie wyjawi?am, co By?o robione na zam?wienie. Nie wiem, zaile, pewnie s? gdzie? jakie? kwity. By?o zaprojektowane tak jak wszystkie naszemeble przez by?ego dyrektora i Witka. Unikat drugiego takiego samego nie ma.Chodzi?o o to, by mog?oby? ??czone ze stolikiem pod maszyn?, kt?ry w sumie matylko dwie nogi, a nie cztery. Gdy jest z?o?ony i odczepiony, to le?y na tejszafie, bo tu jest ciasno. Z ty?u ma zawiaski do tego przyczepiania, o tu, widzipan, a na wierzchu le?a?a szklana p?yta. Matylda zamyka je na cztery spusty,?eby?my jej czego? nie ukradli. Nie wiem, kto to robi?, pewnie jaka? wytw?rniamebli, Witek b?dzie wiedzia?... — To wszystko? — Nic wi?cej sobie nie przypominam. — Sk?d m?g? wylecie? ten klucz? Jak pani my?li? — Je?li szuflady by?y zamkni?te to wykluczone. Mia?y tak? listw? chyba pan tote? zauwa?y?, ?e po zamkni?ciu szczelnie si? domyka?y. — Wobec tego, sk?d?... chyba rozebra? na drobne kawa?ki — powiedzia? ponuroprokurator. Pomy?la?am sobie, ?e mo?e to i lepiej, bo brak biurka b?dzie mo?na zwali? na w?adze ?ledcze i uda nam si? uj?? z ?yciem z r?k Matyldy. Zzaciekawieniem przygl?da?am si? niszczycielskiej pracy, dokonywanej bardzoostro?nie i pieczo?owicie. Nie trwa?a zbyt d?ugo. Zaraz po zdj?ciu blatu wykry?o si? co? dziwnego, na co przeci?tny laik zapewne nie zwr?ci?by nawet uwagi. Aleja zwr?ci?am z tego prostego powodu, ?e niejednokrotnie w?asnor?cznie zak?ada?am ow? cz??? s?u??c? jako stolik pod maszyn?. Pod blatem biurka by? rowek, nakt?rym opiera? si? blat stolika i musia? tam by? stosowny luz, ?eby tymwszystkim da?o si? manewrowa?. Luz by? nieco za du?y. Przy stoj?cej pozycjibiurka w normalnym stanie, z blatem na wierzchu to by?o zupe?nie niedostrzegalne. Ale teraz da?o si? zauwa?y?, ?e mi?dzy blatem a desk? z rowkiem znajdowa?o si? miejsce, w kt?re na upartego mo?na by?o wcisn?? p?aski kluczyk.Oczywi?cie z chwil?, kiedy — ca?o?? run??a, klucz mia? prawo wylecie?. Tak,je?eli nikt z nas nie mia? go w kieszeni, to to by?o jedyne miejsce, w kt?rymm?g? si? znajdowa?! Pomy?la?am sobie, ?e za chwil? chyba oszalej?, bo przecie? osob?, kt?ra najlepiej zna?a to biurko i mog?a je w ten spos?b zu?ytkowa?, by?a Matylda. Sk?d tu nagle Matylda, Matylda od pocz?tku ma niewzruszone alibi! — Daktyloskop — mrukn?? cicho kapitan do prokuratora. — Chocia? raz mamy klucz, zkt?rego mo?e da si? co? zdj??. — Je?eli trzyma? za ten p?aski ?ebek — odmrukn?? prokurator z pow?tpiewaniem. — Bo je?eli odwrotnie?... — Musia? tak trzyma?, niech pan popatrzy... Tylko takm?g? wcisn??... No, w zasadzie mamy to za?atwione, trzeba poczeka? na wyniki.Nagle przypomnieli sobie o mnie. — My do pani w?a?ciwie mamy zupe?nie inn? spraw?. Przejd?my mo?e do sali konferencyjnej... — A sk?d pan si? tu wzi?? o tej porze? — spyta?am z zaciekawieniem kapitana. — Przecie? ju? was tu nie by?o? — Ze wzgl?du na pani?. Dzwonili?my do pani, najpierw do domu, a potem tu i kto? powiedzia?, ?e pani jest, ale nie chcia? pani poprosi? do telefonu. — No, na trze?wego panowie nie trafili, to pewne. W sali konferencyjnej patrzyli na mnieprzez chwil? osobliwym wzrokiem. Zn?w poczu?am si? z lekka zaniepokojona. — Mo?e jednak niech nam pani powie prawd?. Sk?d przysz?a pani do g?owy ta kryj?wka wmieszkaniu denata? Poczu?am si? zaniepokojona znacznie wi?cej. — Przysi?gam, ?e powiedzia?am prawd?. Wyobrazi?am to sobie. My?l?, ?e w tychwizjach, do kt?rych, przyznam si? panom, zaczynam czu? serdeczn? niech??, bra?am pod?wiadomie pod uwag? zaw?d Tadeusza. Znam mniej wi?cej urz?dzenia sanitarne. To by?a jedyna mo?liwo??, pod warunkiem, ?e nic tam nie by?o pod??czone, co si? niekiedy zdarza. Ale bardzo rzadko. B?agam was na wszystkie ?wi?to?ci,powiedzcie, czy to si? mo?e zgadza?! — Zgadza si? — odpar? zimno kapitan. — Co? takiego jeszcze mi si? w ?yciu nie zdarzy?o, przecie? to kompletny absurd! Alezgadza si? z jedn? r??nic?: nie by?o tam pude?ka po kawie czy tam po czym?,tylko torebka z plastyku. .— I co?... — spyta?am zamieraj?cym g?osem. .— I w?a?ciwie nie mamy ju??adnych w?tpliwo?ci ale chcieliby?my si? upewni? co do kilku drobiazg?w. Kto zdoby? pierwsz? nagrod? w waszym wewn?trznym konkursiepi?kno?ci dla p?ci m?skiej? R??nych pyta? mog?am oczekiwa?, ale takiego na pewnonie! Patrzy?am na nich w os?upieniu, usi?uj?c zebra? my?li. — Zaraz — powiedzia?am z rozpacz?. — Panowie, miejcie lito??! Ja rozumiem, ?e bywam dlawas niekiedy troch? szokuj?ca, ale wasza zemsta jest nieproporcjonalna! Co toznaczy?! — Pytam, kto zdoby? pierwsz? nagrod? w konkursie pi?kno?ci? To chybabrzmi zrozumiale? — Marek — odpar?am, wci?? oszo?omiona. — Ale co to ma do rzeczy? — Nic, drobiazg. Czy zna pani ten podpis? Wyj?li sk?d? i pokazali mifragment papieru, na kt?rym widnia? nieczytelny gryzmo?. Zamar?am, wpatrzona wgryzmo? i zabrak?o mi g?osu. — Tak — odpar?am cicho po chwili. — — Czy wie pani mo?e, do kogo nale?y? — Niewa?ne — odpar?am r?wnie cicho. — Tego kogo? nie ma w Polsce ju? przesz?o p?? roku... — A mo?e wobec tego wa?ne jest, z kim ten kto? korespondowa?? — Ze mn?... — Tak przypuszczali?my. Oczywi?cie na zasadzie jasnowidzenia. W tym samymstopniu, w jakim jasnowidzeniem s? pani wizje, dotycz?ce tajemniczych kryj?wek wmieszkaniach nie?yj?cych wsp??pracownik?w... Bomba p?k?a i bez trudu zrozumia?am, co si? dzieje. W?adze ?ledcze dokona?y ekstra odkrycia. By?am wsp?lniczk? Tadeusza i da?am mu ten list, ?eby m?g? szanta?owa? niewinn? ofiar?. Dlatego przewidzia?am jego ?mier?, dlatego zna?am skrytk?... Ciekawe, co jeszczezrobi?am? Nie zabi?am go jednak chyba?... Prokurator dla mnie przepad?. Nawet ca?e piek?o, pe?ne utalentowanych diab??w, nic ju? nie pomo?e. Jak, na mi?y B?g,mam im cokolwiek udowodni??!... — Beznadziejne — powiedzia?am, do ostateczno?ci zgn?biona. — Mam tylko jednego jedynego ?wiadka. Mo?e Matylda b?dzie jeszczepami?ta?a, ?e ko?o Nowego roku zagin?? list do mnie? — Zna pani afer?, opisan? w tym li?cie? — Nie znam. Znam. Nie, nie tak. Mniej wi?cej, co? wiem, ale ma?o. Nie wiem, cojest opisane w tym li?cie, bo go nigdy nie czyta?am. — Czy pani wie, ?e ukrywanie osoby mordercy jest przest?pstwem? — No to mnie postawcie przed s?dem. Tylko przedtem powiedzcie, kto, do wszystkich diab??w, jest tym morderc??! Ze ?rodkowego pokoju dobieg?y nagle przera?liwe ryki. Jaki? gruchot. Kapitan,w?ciek?y, zerwa? si? z miejsca i wypad? z sali konferencyjnej. Prokurator,patrz?cy przedtem w okno, gwa?townym ruchem odwr?ci? si? do mnie. — Na wszystkopani? prosz?, niech pani powie prawd?!... — Powiedzia?am prawd?. Daj? panu s?owo honoru. — Spytajcie Matyld?, o Bo?e, niewiem, co zr?bcie! To nonsens z ukrywaniem mordercy, ale nie chc?, ?eby pan co? podobnego przypuszcza?! Uwa?acie mnie za jego wsp?lniczk?? Bzdura!... — Czy paninie rozumie, ?e wszystko na to wskazuje? ?e pani stwarza pozory? — Brednie! — krzykn??am z rozpacz?. — Gdyby tak by?o, nie m?wi?abym tego wszystkiego!Siedzia?abym cicho!... Kapitan wr?ci?, jeszcze bardziej w?ciek?y. Ignoruj?c mnie ca?kowicie, zabrali si? i wyszli w po?piechu. Siedzia?am jeszcze przez chwil?,usi?uj?c znale?? jakie? odpowiednio okropne s?owa, kt?rymi zdo?a?abym przekl?? na wieki znienawidzon? wyobra?ni?... P??nym wieczorem zadzwoni? prokurator. — Przepraszam... — powiedzia? tylko. — Niech mi pani wybaczy... Pierwsi przyszli do pracy W?odek i Stefan i wsp?lnie z pomstuj?c? pani? Glebow? posprz?tali ?lady stypy. Reszta ?ci?ga?a stopniowo, gn?biona potwornym kacem postraszliwym pija?stwie. Kacper nie przyszed? w og?le, nie by?o te? Witka, coprzyj?li?my z g??bok? ulg?. W zupe?no?ci wystarczy?a nam okropna awantura, jak? urz?dzi? Zbyszek, kt?ry zd??y? jeszcze obejrze? resztki pobojowiska. Matylda niem?wi?a ani s?owa na temat biurka, za to robi?a wra?enie przygn?bionej izdenerwowanej. W?adze ?ledcze wkroczy?y oko?o po?udnia i za??da?y zebraniapersonelu w jednym pomieszczeniu. — Co b?dzie, o rany! — j?kn?? Leszek,trzymaj?c si? ca?y czas za g?ow?. — Niech oni ode mnie dzisiaj za du?o nie wymagaj?!... — Prosz? pa?stwa — powiedzia? kapitan, kiedy ju? ulokowali?my si? w ?rodkowympokoju — Czuj? si? zmuszony udzieli? pa?stwu pewnej informacji To nie jest mo?e zupe?nie zgodne z normalnym trybem post?powania, ale rozumiem, ?e sprawa rzutujena zagadnienia natury s?u?bowej, niew?tpliwie dla wszystkich wa?ne — Nie rozumiem, co on m?wi — mrukn??a z niesmakiem Monika — Zupe?nie jak Witek Niechm?wi wyra?niej — Zaraz powiem wyra?niej — odpar? kapitan, do kt?rego dotar?o jejmamrotanie — pani Jadwiga zosta?a zwolniona Zatrzymany jest kierownik pracowni,kt?ry po wyczekuj?cym ?ledztwie okaza? si? sprawc? zab?jstwa. To wszystko,dzi?kuj?. Najpierw przez d?ug? chwil? panowa?o milczenie. Ot?pia?y personelpatrzy? wyba?uszonymi oczami na drzwi za kt?rymi znikn?? przedstawiciel w?adzy Apotem wybuch? dziki rejwach — On zwariowa? Zwariowa?!! — rycza? Stefan — Po?o?y? pracowni?. — Ale to niemo?liwe, dlaczego? Powiedzcie mi, dlaczego? — pyta?a z irytacj? Monika, szarpi?c wszystkich po kolei za r?kawy i bezskutecznie domagaj?c si? odpowiedzi. Alicja wydawa?a z siebie radosne kwiki, skacz?c po pokoju W?odek,?miertelnie blady, usi?owa? j? zatrzyma? wykrzykuj?c jakie? wyrzuty pod jejadresem Leszek kiwa? si? na krze?le. — Zbrodniarzem — mamrota? — Kierownik pracowni zbrodniarzem. — Niemo?liwe — powiedzia? Janusz w os?upieniu — Jak to, naprawd? Niemo?liwe! — Ale sk?d wiedz?? — dopytywa? si? Wiesio zaciekawiony — Sk?d wiedz?, jak dotego doszli? Dopad?am Matyldy, siedz?cej przy ma?ym stoliku. — Pani Matyldo,byli wczoraj u pani? — Byli — odpar?a Matylda twardo — Ja m?wi? prawd? — i nagle zacz??a p?aka? rzewnymi ?zami — Taki wstyd, pani Joanno, taki wstyd Kierownik pracowni DyrektorWiesio pierwszy, a za nim reszta, przypomnieli sobie, ?e przecie? ja tu jeszczejestem Autorka przedstawienia! Ciasnym kr?giem otoczyli nas obie, mnie ip?acz?c? Matyld?, domagaj?c si? kategorycznie wyja?nie? — Odczepcie si? — wrzasn??am z furi? — Tyle wiem co i wy Nie, wi?cej, wiem, ?e by?am wsp?lniczk? Tadeusza, mordercy i jeszcze kilku innych zwyrodnialc?w Id?cie do diab?a — Dlaczego pani p?acze, pani Matyldo? Pani wiedzia?a Joanna, m?w co?, nie b?d? ?winia — Ty powiedz prawd?, o co chodzi?o — dopytywa? si? z przej?ciem Janusz — Perski konkurs Kiwn??am g?ow? Marek im powiedzia? Marek wiedzia? Tadeusz te? W tym momencie przypomnia?am sobie, ?e przecie? ?w zaginiony list do mnie jesttajemnic?, ?e nikt o tym nie powinien si? dowiedzie?, ?e ju? sama nie wiem wobec tego, co tu wyja?nia?, a czego nie, i przyczepi?am si? zn?w do Matyldy — PaniMatyldo, oni si? ju? wcze?niej domy?lili, a pani im potwierdzi?a O co pani? pytali”! Matylda szlochaj?c zacz??a streszcza? wczorajsze wieczorneprzes?uchanie, na szcz??cie dostatecznie chaotycznie, ?eby nie wszystko mo?na by?o zrozumie? — Najpierw o pani?, wie pani, a taka by?am wtedy zmartwiona!... Jak ten listzgin??... Przyszli wieczorem, bardzo p??no... Potem mi powiedzieli, ?e ju? wiedz? i wtedy musia?am im powiedzie?, co mi si? przypomnia?o, jak pani przesz?a ko?o mnie dwa razy w t? sam? stron?... On te? przeszed? — i zupe?nie o tymzapomnia?am... — Wtedy, kiedy go zabi?? Musia? s?ysze? te g?osy... — Musia? s?ysze?! — powiedzia? z gniewem Zbyszek. — Teraz ju? nie ma co ukrywa?. Siedzia? przecie? razem ze mn?! Z najwi?kszym trudem, przy pomocy szlochaj?cejMatyldy odtworzyli?my czynno?ci Witka w owych decyduj?cych chwilach. Przynios?am z pokoju nasz harmonogram nieobecno?ci. Witek i Zbyszek siedzieli w gabinecie, az sali konferencyjnej dobiega?y g?osy Tadeusza i b?agaj?cej go o lito?? Jadwigi.Witek wyszed? pierwszy, Zbyszek zaraz za nim i po chwili Witek wr?ci?. Prawdopodobnie wtedy przyni?s? ze sob? dziurkacz. Matylda, zajrzawszy dogabinetu, ujrza?a go przy biurku. A potem Witek zn?w przeszed? obok niej, id?c do gabinetu, chocia? przed kilkoma minutami tam by? i nie wychodzi?. Wstrz??ni?tej morderstwem Matyldzie pomiesza?o si? wszystko i zapomnia?a o tymjego podw?jnym powrocie. Dopiero kiedy przesz?am obok niej w identyczny spos?b,wyszed?szy z gabinetu przez sal? konferencyjn?, przypomnia?a sobie ten fakt. — Dlaczego nie powiedzia?a im pani tego od razu, pani Matyldo? Jak zabraliJadwig?!? — Bi?am si? z my?lami — wyszlocha?a Matylda. — Nie wiedzia?am, czy niemam halucynacji! Nie wiedzia?am, czy to wa?ne! I jak?e mia?am rzuca? podejrzeniana kierownika pracowni?! No tak, dla nieskazitelnie praworz?dnej Matyldy tomusia? by? okropny cios. Zwierzchnik by? dla niej zawsze czym? w rodzaju ZeusaOlimpijskiego... — A dlaczego nie otworzy? drzwi i nie wr?ci? Wprost? — spyta? Kazio. Zajrza?am do harmonogramu. .— A bo wtedy pan ju? wr?ci?, panie Zbyszku. On to us?ysza?. Z tego, co ja tu widz?, wr?ci? pan do gabinetu w momencie, kiedy on ju? wyciera? dziurkacz. Nie m?g? zrobi? nic, tylko mo?liwie szybko wyj?? przez przedpok?j. Zrobi? pan mo?e co? ha?a?liwego? — A owszem. K?ad?em na biurku stos teczek i zrzuci?em pude?ko z o??wkami... — Rany boskie, ale? on ma nerwy, popatrzcie — powiedzia? z podziwemJanusz. — Ja bym si? za?ama?... — Ja ci?gle nie wiem, dlaczego on to zrobi? — powiedzia?a z niesmakiem Monika. — Sam si? chcia? wyko?czy? czy co? — Trzebaprzyzna?, ?e mu si? to uda?o... .— A m?wi?em, ?e wszed? ostatni na t? ca?? rewizj? — powiedzia? niech?tnie Andrzej. — By?em tego pewny i od razu wiedzia?em, ?e co? w tym musi by?. I oni mnie o to maglowali, i pani. — Ja te? wiedzia?em, ?e przyszed? ostatni — mrukn?? Zbyszek. — Dlaczego pan tego nie powiedzia?? — spyta?am z wyrzutem. — Ju? nie m?wi? milicji, ale mnie?... — Bo mi si? to nie podoba?o. Od pocz?tku mi si? bardzo du?o nie podoba?o. Powiedzia?bym, gdyby si? definitywnie przyczepili doJadwigi. — Co teraz b?dzie? — spyta? pochmurnie Witold. Zbyszek popatrzy? na niego, apotem na nas wszystkich. — Ano, c??... Nie ma co ukrywa?. Likwidacjaprzedsi?biorstwa. O jedno tylko was prosz?: wyczy??my wszystko, co si? da! Nie zostawiajmy takiego ?mietnika... W?adze ?ledcze za?atwia?y jeszcze w naszymbiurze jakie? swoje sprawy. Skorzysta?am z tego i z?apa?am kapitana. Prokuratoranie mia?am odwagi. — Wszystko dobrze, ale czy ja bym chocia? nie mog?a tegolistu przeczyta?? — spyta?am nie?mia?o. — Rozumiem, ?e on b?dzie s?u?y? jakodow?d rzeczowy, ale niech?e, do licha, poznam jego tre??! Przecie? to list do mnie! — Polec? zrobi? odpis i dam pani, skoro tak pani na tym zale?y. W?a?ciwie tak du?o to tam nie by?o. — Domy?lam si?. Wszystko, co trzeba, powiedzia? wam Marek? Kapitan odnosi? si? do mnie przyja?nie, ale nie kwapi? si? z udzielaniem wyja?nie?. Prokurator jakby mnie nie widzia?. Pomimo to zatrzyma?am si? jeszcze. — Panowie, b?d?cie lud?mi — powiedzia?am prosz?co — Powiedzcie co nieco... Kapitan spojrza? na mnie i zawaha? si?. — No c??, uczciwie trzeba przyzna?, ?e nam pani bardzo pomog?a. Troch? pani? podejrzewam o wsp??prac? z jak?? si?? nieczyst?.. Co pani chce wiedzie?? Tak du?o chcia?am wiedzie?, ?e zrobi? mi si? natychmiast m?tlik w g?owie. Resztkami przytomno?ci wybra?am to co tylko oni mogli powiedzie?. — Klucz! — zawo?a?am po?piesznie. — Co z kluczem? — Ekspertyza, przeprowadzona zgodnie z pani ?yczeniem, wykaza?a, ?e ten z wazonu nie by? u?ywany. Le?a? sobie i porasta? ple?ni?. — A ten z biurka? — A na tym z biurka jest odcisk palca. Dzi? rano uda?o nam si? dosta? wyniki. — No, a co by?o z t? moj? wizj? o skrytce? Kapitan westchn?? ci??ko. — Tym naspani najlepiej ustrzeli?a. Do mieszkania denata by?o w?amanie w?a?nie wtedy, kiedy w biurze brakowa?o kilku os?b. Oczywi?cie morderca nic nie znalaz?, bo niejemu uczyni?a pani swoje rewelacyjne zwierzenie, tylko nam. Brak mu alibi. Niema co ukrywa?, ?e proces b?dzie poszlakowy, decyduj?cego dowodu nie mamy, aleposzlaki s? bardzo silne. Chyba ?e on si? przyzna... Pokr?ci?am g?ow?. — Mog? panu r?czy?, ?e si? nie przyzna w ?adnym wypadku do sko?czenia ?wiata. Bardzo dobrze, ?e b?dzie poszlakowy... Prokurator ci?gle grzeba? w papierach itylko kiedy wychodzi?am, spojrza? i u?miechn?? si? troch? przepraszaj?co, atroch? z?o?liwie. Ten z?o?liwy u?miech zn?w mi si? wyda? dziwnie znajomy...Wr?ci?am do pokoju, gdzie, wbrew oczekiwaniom, wrza?a wyt??ona praca. Zbyszekby? powszechnie lubiany i wysoko ceniony i jego pro?by odnios?y skutek.Rzeczywi?cie, skoro ju? bankrutujemy, to przynajmniej zbankrutujmy z honorem!Zosta?am nawet nieco w godzinach nadliczbowych, przygotowa?am moje warsztaty doprzekazania inwestorowi, u?o?y?am dokumentacj? w stosy i zapali?am papierosa.Witold, jak zwykle, wyszed? punktualnie i jego miejsce zn?w by?o puste. Diabe? pojawi? si? w chwili, kiedy pomy?la?am, ?e chyba mam ju? z nim spok?j na wieki.To mi si? zupe?nie nie podoba?o. — S?uchaj no — powiedzia?am z gniewem. — Czy tymnie ju? b?dziesz do ko?ca ?ycia prze?ladowa?? Diabe? zachichota? jadowicie. — Do ko?ca ?ycia nie. Tylko do chwili, kiedy zacznie ci? prze?ladowa? m?jnast?pca, dobry kolega, przyjaciel i najlepszy ucze?. Ju? on mnie zast?pi, nieb?j si?... W nieco innej postaci... — W jakiej? — j?kn??am. — Co? ty zn?wwymy?li??! — W ludzkiej, w ludzkiej. Masz go pod nosem. I b?dziesz go mia?a przy boku doko?ca ?ycia, ty idiotko, ?miertelnie g?upia, jak wszystkie kobiety... U?miecha? si? ze z?o?liw? satysfakcj? i nagle poj??am, co mi przypomina? z?o?liwy u?miech pi?knego prokuratora. Wielki Bo?e, ale? to on! Odj?? kud?y i rogi, z?agodzi? rysy, zmieni? kolor oczu z czarnego na jasnoniebieski!... Wypisz, wymaluj,prokurator! Patrzy?am ze zgroz? na przedstawiciela piekie?, a on kiwa? si? na krze?le nies?ychanie zadowolony. — No co? — spyta?. — Ju? si? domy?lasz? — Czego ty chcesz ode mnie? Co ja ci z?ego zrobi?am? — O to, to! Zapami?taj sobie to pytanko, b?dziesz je zadawa?a nie raz, nie dwa,nie trzy... Zbuntowa?am si? nagle. — A guzik! To ci si? tylko wydaje, nie ze mn? te numery! Jeszcze zobaczymy, kto kogo przetrzyma? — G?uptas! — chichota? diabe?. — G?uptas beznadziejnie! Chcesz pracowa?, co? Chowa? dzieci, zarabia? pieni?dze... Masz obowi?zk?w do diab?a i troch?! A on nic nie b?dzie mia?, tylkozatruwa? ci ?ycie. — Ale po co, opami?taj si?! Po jak? choler??! — Trudno, moja droga, my od tego jeste?my. Ludzko?? sk?ada si? z m??czyzn ikobiet, on zosta? wypuszczony specjalnie na kobiety. Gdyby? wiedzia?a, ile ju? za?atwi?, toby ci oko zbiela?o. Ju? niejedna oddawa?a nam dusz?, ?eby tylko doniej wr?ci?... — Na mnie nie licz. Ja nie oddam. Ostatnia rzecz, jaka mi jeszczezosta?a, to dusza, nie dostaniecie jej! — Nie oddasz nam, to oddasz jemu. Wywszystkie, kretynki oddajecie im dusz? — pochyli? si? ku mnie i patrzy? roziskrzonymi z?o?liw? rado?ci? oczami. — Musisz mu odda?. Musi dosta? dusz? od ciebie, bo nie ma w?asnej! — Co?!...-~ — Wyra?nie ci chyba m?wi?? On nie ma duszy, dostanie j? od ciebie... — Nie dostanie! — wrzasn??am z uporem. — Powiem ci jeszcze co? — ci?gn?? dalej tajemniczo. — W gruncie rzeczy mam dla ciebie sympati?, dam ci dobr? rad?. Mo?esz mu odda? tylko po?ow? duszy, ale musisz w nim wzbudzi? ludzkie cechy. Musisz go chocia? raz zdenerwowa?. — Jak to? — spyta?am, zaskoczona. — Tylko tyle? — To ci si? wydaje ma?o? Spr?buj, przekonasz si?. Od razu ci powiem, ?e uda ci si? doprowadzi? go do w?ciek?o?ci, mo?e ci? nawet wtedy udusi?... Alezdenerwowa? — wykluczone! Jeszcze si? to nie zdarzy?o. — Co za brednie opowiadasz, nie ma na ?wiecie cz?owieka, kt?ry nigdy w ?yciu nieby? zdenerwowany. — A kto ci powiedzia?, ?e on jest cz?owiekiem? On jest naszym przedstawicielem.Twoja dusza jest dla nas du?o warta, bo ty jeste? rzeczywi?cie unikat nie z tejziemi. Masz takie g?upie pomys?y, jak nikt na ?wiecie. Przy tobie on zostanie doko?ca ?ycia, bo ciebie op?aca si? maltretowa?... — Zgi?, przepadnij, przekl?te widziad?o! Paszo? won! Niech ci? wi?cej na oczy nie widz?!!! — Dobrze, dobrze,nie b?dzie potrzeby. Wci?? chichocz?c jadowicie, wsta? z krzes?a i z?o?y? mi wersalski uk?on. I tak,zgi?ty w uk?onie, robi? si? coraz bledszy i bledszy, a? znik? mi z oczu w ?cianie za sto?em Witolda... Nast?pnego dnia dosta?am od kapitana odpis swegozaginionego listu. Przeczytawszy go, poj??am zadziwiaj?ce pytanie w?adz ?ledczych o naszego mister uniwersum, znajdowa?a si? tam bowiem mi?dzy innymipe?na rozgoryczenia uwaga: „A je?li chcesz wiedzie? wszystko dok?adnie, tospytaj o to tego, kt?remu przyzna?y?cie pierwsz? nagrod? na waszym czaruj?cymkonkursie pi?kno?ci...” Siedzieli?my sobie na kawie we troje: Alicja, Marek i ja, przeprowadzaj?c podsumowuj?c? konferencj?, Alicja by?a pe?na jadowitej satysfakcji. — A ju? si? powa?nie martwi?am — powiedzia?a, zapalaj?c papierosa. — Nic na niego niewskazywa?o. — Sytuacja pracowni by?a myl?ca — powiedzia? Marek w zamy?leniu. — Nikomu nie przysz?o do g?owy, ?e m?g? pope?ni? to szale?stwo. Przecie? by?o jasne, ?e straci pracowni?. — Do ko?ca mia? nadziej?, ?e nie — odpar?am. — Wykazywa? dziwny optymizm, mo?e oszukiwa? sam siebie? A zreszt?... Czym by?a dla niego strata pracowni wpor?wnaniu ze strat?... czego? W?a?ciwie wszystkiego. Marek kiwn?? g?ow? melancholijnie. — Gdyby to si? rozesz?o, by?by sko?czony. W gruncie rzeczy nic nie ryzykowa?. Wyobra?am sobie, jakim wstrz?sem by?a dla niego wiadomo??, ?e Tadeusz jest owszystkim poinformowany, by? pewien, ?e nikt o tym nie wie. — Jak on toza?atwi?? — zaciekawi?a si? Alicja. — Teraz ju? chyba mo?esz m?wi?? — To nieprzyjemna sprawa. Przekupi? jednego z naszych koleg?w... Wybacz, moja droga,?e nie precyzuj?... Nomina sunt odiosa, zg?d?my si? z tym... ?eby nie robi? perskiego konkursu, ba? si? konkurencji, zabra? od niego materia?y w celurzekomo uzyskania pewno?ci... — Szkice — powiedzia?am w zamy?leniu. — Zabra? szkice, by?am tego ?wiadkiem... Stan?? mi w oczach obraz, kt?ry uporczywie odsiebie odsuwa?am. Zobaczy?am za?miecone wn?trze pracowni, p??no w noc, zaro?ni?tego, w?ciek?ego Janusza i Witka, wisz?cego przy telefonie, z zaci?t? twarz? tocz?cego rozmow?, kt?ra by?aby zupe?nie niezrozumia?a, gdyby nie to, ?e przypadkiem wiedzia?am, kto jest po drugiej stronie drutu... Potem ich obu nadkup? rysunk?w, przywiezionych przez Witka o drugiej w nocy. Przypomnia?am sobie przysi?gi i zapewnienia, ?e autor si? zgodzi?... Witkowi nawet do g?owy nieprzysz?o, ?e mog? by? zorientowana w temacie, nikomu to do g?owy nie przysz?o... Nigdy w ?yciu nie b?d? mog?a si? przyzna? do ?wczesnych kontakt?w z cz?owiekiem,kt?ry p??niej napisa? do mnie ten list. To on w?a?nie by? autorem owychzu?ytkowanych przez Witka szkic?w. Wyjecha? i nie zd??y? mi o tym dok?adnie opowiedzie?. Na rozprawie na szcz??cie nie list b?dzie ?wiadkiem, tylko Marek, aw?adze ?ledcze by?y na tyle taktowne, ?e nie zdradzi?y tajemnicy, kto by? adresatem listu. — A potem je zu?ytkowa? jako w?asne — kontynuowa? Marek z niesmakiem. — We?cie pod uwag?, ?e dosta? drug? nagrod? i do tej pory nie jestrozstrzygni?te, kt?ry projekt b?dzie realizowany, mo?liwe, ?e w?a?nie jego. — Ach, to dlatego m?g? sobie pozwoli? raczej na utrat? pracowni ni? opinii!Realizacja obiektu w Persji by?a dla niego warta dwudziestu nieboszczyk?w. — Onigo jednak chyba znacznie bardziej podejrzewali ni? my — powiedzia?am w zamy?leniu. — Mam wra?enie, ?e Jadwig? wsadzili bez przekonania. — Oni sobie niezdawali sprawy, czym jest dla Witka stanowisko dyrektora przedsi?biorstwa — mrukn??a Alicja. — A my?my z kolei nie wiedzieli, ?e Tadeusz wiedzia? o konkursie. — M?wi?c mi?dzy nami, obawiam si?, ?e to ja si? tu znacznie przyczyni?em — powiedzia? Marek z westchnieniem. — Od chwili kiedy wyzna?em, ?e du?o mniejsze zdziwienie wzbudzi?by we mnie kierownik pracowni w charakterzeofiary, rzeczywi?cie zacz?li szuka? jego wrog?w. No i znale?li. Okaza?o si?, ?e w?r?d naszych przyjaci?? by?o par? os?b, kt?re zauwa?y?y g??bok? awersj? przekupionego autora tamtych szkic?w do Witka, by?o te? par? os?b, kt?re mia?y onaszym kierowniku nie najlepsze zdanie... Perski konkurs by? tylko gwo?dziem do trumny. — Dlaczego nic nie m?wi?e?? — spyta?a Alicja z niezadowoleniem. — Pozwoli?by? im na skazanie Jadwigi? Marek przyjrza? si? jej z wyra?n? dezaprobat?. — Nie mia?em ?adnego powodu m?wi? na ten temat, poniewa? by?em zdania, ?e to nie ma nic do rzeczy. O — tym, ?e Tadeusz go szanta?owa?, dowiedzia?em si? od pan?w?ledczych przedwczoraj wieczorem. — S?usznie, masz racj?... — Swoj? drog? jestem dla niego pe?en podziwu. To si? nazywa cz?owiek, kt?ry umied??y? do wytkni?tego celu! Ja bym si? na to nie zdoby?... — Poza tym, s?dz?c z tego, co wiemy o Tadeuszu, morderstwo by?o w?a?ciwie czynem chwalebnym — zauwa?y?a Alicja — Mam obawy, czy go aby nie uniewinni?. — W?tpi? — odpar?am ponuro. — Pope?ni? za du?o b??d?w. Przechytrzy? z t? chustk?. — Chyba nie m?g? przewidzie?, ?e akurat b?dziesz tego ?wiadkiem? To by?a bardzo dobra my?l, gdybynie to, Jadwiga wpad?aby znacznie bardziej. — Tak, ale w m?skim by si? nie zapcha?o... — Kto ci to powiedzia?? W m?skim zapycha si? tak samo! Moim zdaniem, idiotyzmemby?o raczej nie wytrze? klucza. Po choler? on go w og?le tam chowa?? — Przypuszczam, ?e obawia? si? straci? jedyny klucz od tych drzwi. Nie wiedzia?,?e drugi jest w wazonie. Wetkn?? go tam pewnie w po?piechu przed rewizj? osobist? na wszelki wypadek, a potem ju? nie m?g? wyj??. Codziennie do wieczora kto? tam siedzia?, a potem zostawili na noc dy?urnego milicjanta w holu. A pozatym zabrali mu klucze od pracowni. — A meble zna? na pami??, bo je sam projektowa? i pilnowa? wykonania — uzupe?ni?a Alicja. — No i trzeba trafu, ?e jego b??dy zaznaczy?y si? akurat w umys?ach os?b, kt?rym nie spos?b nie uwierzy?. Matylda zapami?ta?a, ?e przechodzi? ko?o niej dwa razy, tylko ona jest zdolna do czego? podobnego,wiecie, ja j? podejrzewam, ?e ma w m?zgu fotokom?rk?... A jego przybycie narewizj? osobist? zauwa?yli Andrzej i Zbyszek, najbardziej przytomni inajbardziej prawdom?wni ze wszystkich... — Pewnie, gdyby to W?odek tak twierdzi?, to r?wnie dobrze mog?oby si? okaza?, ?e Witek by? pierwszy, a ostatniprzyszed?e? ty i to na czworakach. — Dziurkacz zabra? ze sto?u Jadwigi,przechodz?c... Popatrzcie, pierwszy raz si? wykry?o, kto ostatni u?ywa? dziurkacza! — Ja bym tylko chcia? wykry? jeszcze jedno — powiedzia? Marek w zamy?leniu. — Oni si? dowiedzieli na skutek znalezienia czego? przy Tadeuszu.Ale jakim sposobem dowiedzia? si? o tej ca?ej historii Tadeusz? Du?o bym da? za t? skromn? informacj?... Pomy?la?am sobie, ?e niezale?nie od tego, ile by da?,mam nadziej?, ?e nigdy si? o tym nie dowie. Prawdopodobnie w tego rodzajunadziei nie by?am odosobniona, prawie ka?dy z personelu liczy? na takt i dyskrecj? w?adz ?ledczych na rozprawie. Tracili?my pracowni?, to by?o dostateczne nieszcz??cie. Jeszcze by tylko tego brakowa?o, ?eby si? rozesz?y po?wiecie wszystkie wiadomo?ci, kt?re wsp??pracownicy nieboszczyka tak starannie iz takim wysi?kiem ukrywali. — Szkoda pracowni — westchn??a Alicja, podnosz?c si? od stolika. — Dobrze si? tam pracowa?o. — I pomy?le?, ?e gdyby go udusi? o ten g?upi miesi?c p??niej, to da?oby si? j? uratowa?. Takie pi?kne zlecenia — doda?am z ?alem. — Trudno, moje drogie panie, fatum — powiedzia? Marek. — Dawno wam m?wi?em, ?e nie ma sensu walczy? z przeznaczeniem. Epilog — No wiesz! — powiedzia? Wiesio, kt?ry sko?czy? pierwszy. Po?o?y?am palec naustach, wskazuj?c mu reszt? czytaj?cych i Wiesio zamilk?, kr?c?c tylko g?ow?. W baraku na stokach Cytadeli siedzia?y niedobitki dawnego zespo?u, czytaj?ce maszynopis kryminalnej powie?ci, kt?r? wreszcie uda?o mi si? napisa?, dzi?ki charakterowi nieboszczyka Tadeusza Stolarka i zdeterminowaniu Witka. Tuznajdowa?o si? biuro, w kt?rym znalaz?a przytu?ek cz??? personelu, cz??? przyby?a w charakterze zaproszonych go?ci, kilku os?b w og?le brakowa?o. Dawna pracownia posz?a w rozsypk?. Pieczo?owicie wyka?czane niegdy? pomieszczeniaprzesz?y we w?adanie innego biura, meble rozw??czono po ca?ym mie?cie, a mywszyscy poprzenosili?my si? s?u?bowo i prywatnie do rozmaitych innych miejscpracy. Witold, Wiesio, Janusz, Monika i Kacper pracowali na stokach Cytadeli.Stefan, W?odek, Andrzej i Zbyszek przeszli do innego biura, pokrewnego tamtemu.Marek, Kazio i Anka wyjechali za granic?, ka?de w inn? stron?. Matylda posz?a na emerytur?, a Olgierd kontrolowa? biuro, w kt?rym ja sama pracowa?am. Leszek robi? ol?niewaj?c? karier? jako malarz, impresjonista. Ryszard, ci?gle nie mog?c jako? zrealizowa? swojego wyjazdu, bra? udzia? w imponuj?cych konkursach, Alicjazdegustowana dyscyplin? pracy, przerzuci?a si? na graficzne zlecenia, Dankasiedzia?a w jakim? wojskowym biurze, Jadwiga le?a?a , w szpitalu, Stolarek nacmentarzu, a Witek siedzia? w mamrze. Od zbrodni min??o prawie p?? roku i lada dzie? oczekiwali?my wynik?w wniesionej przez Witka rewizji. Zebra?am mo?liwie du?? ilo?? by?ych wsp??pracownik?w i przynios?am im maszynopis, traktuj?cy o ichw?asnych poczynaniach, spodziewaj?c si? du?ego zainteresowania. — Nie zawiod?am si?, siedzieli i czytali, wydzieraj?c sobie nawzajem poszczeg?lne kartki. PoWiesiu sko?czy?a Alicja, po niej Monika, W?odek, I Stefan... Nic ju? nie zdo?a?o ich powstrzyma? od zg?oszenia krytycznych uwag. Na szcz??cie byli niecooszo?omieni i otumanieni t? intensywn? lektur? i nie reagowali przesadnie?ywio?owo. — S?uchaj no — powiedzia?a Monika. — Je?eli wydrukujesz to wszystko i nieumie?cisz na pocz?tku o?wiadczenia, ?e to jest wyssane z palca, to o?wiadczam ci, ?e twoi spadkobiercy b?d? mogli napisa? nast?pn? powie??. Ja ci? zabij? osobi?cie. — Ja to nic — o?wiadczy? Stefan z?owieszczo. — Ja jestem przyzwyczajony, alemoja ?ona to tu chyba wkroczy. — Twoja ?ona?! — zawo?a?a Alicja. — A Zbyszka?! A tego Kacpra. — A Witek?!. — Witek siedzi!.. Pr?dko nie wyjdzie! — Do?ywocia nie dosta?! — Kiedy on tam wyjdzie... — Zobaczycie, — Z?o?y? apelacj? i jeszcze go uniewinni?! — G?upi?! Jakim sposobem?!...Zacz?li si? wszyscy k??ci? jak za dawnych, dobrych czas?w, a? mi si? przyjemniena sercu zrobi?o. Jako ostatni czytaj?cy zosta? jeszcze Janusz, kt?ry przyszed? nieco p??niej i teraz dogania? zesp??. — B?d? uprzejma uczyni? tu jakie? sprostowanie — powiedzia? do mnie g??boko ura?ony W?odek. — Zrobi?a? ze mnie ostatniego idiot?! — Szczerze m?wi?c, nie potrzebowa?a robi?! Nie ze?ga?a tam ani s?owa! — Ze?ga?a! Manuela by?a rzeczywi?cie!... — M?w to, m?w, niech si? twoja ?ona dowie!... — Cicho!!! — wrzasn??am. — Uczyni? sprostowanie, jak mi po?yczysz p??tora tysi?ca z?otych — powiedzia?am z?o?liwie do W?odka. Spowodowa?am tym dzikiwybuch rado?ci. — Hej, s?uchajcie, kto napisze powie?? o zamordowaniu Joanny?!... Januszsko?czy? wreszcie czyta?, podni?s? g?ow? i otar? pot z czo?a, patrz?c na nas b??dnym wzrokiem. Nasze krzyki poprzednio widocznie do niego nie dociera?y. — No, no — powiedzia? nieco wstrz??ni?ty. — ?e ci? Witek zadusi, jak wyjdzie, topewne. Za nasze wszystkie ?ony i m???w te? nie r?cz?, ale to twoja sprawa. Jabym na twoim miejscu mia? jednak dobrego pietra!... — i po chwili doda?: — No dobrze, Tadeusz le?y na poziomie wody zask?rnej, kwiatki na nim rosn?, msza?a?obna za?atwiona, ale gdzie drugi w?tek? — Jaki drugi w?tek? — zaciekawi?am si?. Wszyscy inni zamilkli i spojrzeli na Janusza z du?ym zainteresowaniem. — No, tego diab?a! Chcia?em powiedzie?, prokuratora! Co z nim? P?? roku mija, co? si? ju? chyba wyklarowa?o? W?tek diab?a... C??, diabe? mia? racj?. Wszystko si? zgadza. Dlaczego, swoj? drog?, to piek?o tak si? na mnie uwzi??o? Gdybym ci??ko grzeszy?a, skara?aby mnie Opatrzno??, ale piek?o? Czy?bym by?a a? tak ?wi?tobliwa?... Ockn??am si? z zamy?lenia. — Diabe? mia? racj? — powiedzia?am niech?tnie. — W?tek trwa, rozwija si? i kwitnie. Wszystko dok?adnie wed?ug jego przepowiedni. Mam nadziej?, ?e cholerne piek?o b?dzie mia?o troch? mi?osierdzia w sercu i nie doprowadzi mnie do Urz?du Stanu Cywilnego ze swoim przedstawicielem. — Co ty powiesz? I rzeczywi?cie nie ma duszy? — Duszy! — prychne?am gniewnie. — Nic nie ma! ?adnych ludzkich cech! Nie maduszy, serca, nerw?w, sumienia, jest pod tym wzgl?dem absolutnie doskona?y!Wiedzieli, kogo wys?a?! — I trwa przy tobie? — Nawet twierdzi, ?e mnie kocha. I tak, kochaj?c, wyka?cza. Ale zapar?am si?;skoro piek?o ze mn? zacz??o, no — to dobrze. Wchodz? do rozgrywki. Pami?tacie, codiabe? m?wi?? — ?e powinna? go zdenerwowa??... -W?a?nie! Niech p?kn?, ale doprowadz? do tego! Wygram walk? z piek?em albo mnie szlag trafi. — Albo piek?o szlag trafi — powiedzia? Wiesio z wyra?nym zachwytem. — Mnie by si? nie chcia?o — mrukn??a Monika. — Jak j? znam, to i piek?o za?atwi — o?wiadczy? Janusz z przekonaniem. — Wszyscydiabli razem nie dadz? jej rady.