?michowska N. POGANKA

Wst?pny obrazek

Jaki to by? prze?liczny ?w kominek, co?my go kilka lat temu gronem dobrych znajomych w domu Emilki obsiadali, co dzie? prawie, przez ca?e, d?ugie, jesienne i zimowe wieczory. Niziutki, czarnym marmurem wy?o?ony, mia? doko?a br?zow? galeryjk? od staczania si? g?owien zabezpieczaj?c?, dwie ?elazne podstawki, na kt?rych si? drewka uk?ada?o - a drewka olszowe, takie suche, tak ma?o zostawiaj?ce po sobie w?gla i popio?u, tak czyste, jasne, p?omienne, ?e cho?by? mia? smutek na sercu, cho? zgryzot? na sumieniu, to przy ich blasku i my?li ci si? rozja?ni?, i droga zbawienia uka?e. Teraz jeszcze trzeba sobie wyobrazi?, ?e ten kominek bezcenny znajdowa? si? w dosy? du?ym i wysokim pokoju, ?e ten ogie? niepokalany roz?wieca? po?yskami swoimi bielutkie ?ciany, dwa gotyckie okna z przymkni?tymi od ogrodu okiennicami, ?nie?yste zwoje mu?linowych firanek, z?ote ramy kilku miejscowych krajobraz?w, karmazynowym adamaszkiem wybite meble, fortepian w g??bi stoj?cy - a pocz?wszy od ?smej godziny, troch? na uboczu, stolik niewielki z ca?ym herbacianym rynsztunkiem, z szklankami, fili?ankami i z ?wiec?cym samowarem, kt?ry w miar? dosypywanych w?gli sycza? lub warcza? gotuj?c? si? w nim wod?. - Im niepogodniej by?o na dworze, tym rozkoszniej lubowali?my si? ogniem kominka i cicho?ci? pokoju, i muzyk? samowaru - ach! bo nam wtedy tak dobrze by?o jednym z drugimi - ach! bo my wtedy kochali?my si? tak szczerze, szanowali tak ufnie, spodziewali si? tak niemylnie!... Dzisiaj? los nas rozwia? po szerokiej ziemi, oboj?tno??, zapomnienie, gorzka uraza lub ?al gorzki ?ladem za tymi lub owymi biegn?. Gdyby nam zn?w go?cinne kto roznieci? ognisko, gdyby?my si? tak wszyscy doko?a niego zgromadzili - czyby si? te? zapomnia?o uraz? czyby ju? wszelk? z serca zrzuci?o t?sknot?? czy przyja?? zn?w by zbli?y?a d?onie, a pogod? czo?a b?ysn??y? Nie, ja radz?, nie pr?bujcie nigdy powt?rzenia przesz?o?ci waszej. Kto kocha? wtedy, niech ju? teraz ukochanych swoich nie spotyka, kto w trumnie z?o?y? najdro?szych, niech dzi? wskrzeszonych nie ogl?da. Kto straci?, niech nie odzyskuje, bo to okropno?? spostrzec, po latach dw?ch, trzech, dziesi?ciu spostrzec, jak oni r??ni od tego, czym byli, lub jak my sami r??nymi; zawie?? si? na nich lub na sobie, z wspomnienia mie? rozczarowanie lub w obecno?ci zegar bij?cy smutn? niedo??stwa godzin?!... Bodajby to nam oszcz?dzonym zosta?o, nam wszystkim, co?my w?wczas siedzieli przy kominkowym ogniu i gwarzyli tak weso?o, tak swobodnie, tak poczciwie - a by?a nas do?? liczna gromadka, a nieraz jeszcze kto z dalszych znajomych zawita?. Pami?? moja wiernie mi przechowa?a ka?dego i przechowa?a takim, jakim go mia?a w chwilach owych; nie takim, jakim jest teraz, lub jakim ja go by? s?dz?. - Najpierw Emilka, pani domu, wdowa po m??u, kt?ry jej zatru? dni pierwszej m?odo?ci; by?a to - waham si? w doborze wyraz?w: anio? czy ?wi?ta? - bo? jeszcze mi?dzy jednym a drugim wielka zachodzi r??nica, w niej za? do jednego i drugiego wielkie by?o podobie?stwo. Anio?, pos?annik, to duch czysty i spokojny, kt?ry prosto jak rozkaz Bo?y ku dobremu idzie. ?wi?ta, to c?rka tej ziemi, kt?ra w trudach i bole?ci, walk? i zwyci?stwem dokupuje si? nieba.

Ot?? my?l Emilki by?a anio?em, jej serce ?wi?tej sercem - jak anio? nie w?tpi?a ona nigdy, cicha i spokojna, ?adnym instynktem, ?adn? potrzeb? cia?a ani umys?u nie stan??a na poprzecz prawdom religii chrze?cija?skiej. Ale ta walka unikniona w rozumie przenios?a si? do serca i serce cierpia?o okropnie.

Wyst?pki bli?nich, niedoskona?o?ci ukochanych, kl?ski braterskie, stawa?y si? dla niej ?ywym jak rana cierpieniem - oburzenia, skargi, pot?piaj?cych wyrok?w nie zna?y usta Emilii - zna?a jej dusza za to okropno?? daremnych wysile? i ci??kie pr?by strudzenia - wszystko jednak przetrwa?a, zawsze ?agodna jak s?o?ce, kt?re z?ym i dobrym ?wieci, zawsze cierpliwa jak rzemie?lnik, kt?ry dzie? po dniu t?? sam? robot? zaczyna, zawsze ?atwa do oszukania jak dziecko, kt?re samo nikomu nie sk?ama?o jeszcze; bo ona anio? i ?wi?ta - dwie istoty w po??czeniu swoim tworz?ce tak? kobiet?, jaka za trzysta lat, najpr?dzej i najpochlebniej dla rodzaju ludzkiego licz?c, b?dzie dopiero mog?a ?y? bezpiecznie, b?ogo i szcz??liwie.

Teraz miejcie si? z ni? na ostro?no?ci, m?ode g?owy i ufne serca. Emilka wam ?wiat ca?y w swoje w?asne ubierze sukienki, p?jdzie z wami szuka? ?licznych a dalszych jak niepodobie?stwo obrazk?w, rozpie?ci was za lada poczciwsz? obietnic?, nie wy?aje nigdy, nie odepchnie nigdy! cho?by?cie na to sto razy zas?u?yli, cho?by to wam do zdrowia najpotrzebniejszym by?o - chyba? - lecz zn?w ?ycie anio?a p?ynie sobie tak jasnym strumieniem, ?e zupe?nie "czarne diab?y" nic z nim nie maj? wsp?lnego. St?d te? zapewne Emilka w swoim w?asnym przekonaniu jest bardzo surowa, bo ?adnemu z nich nie przebaczy?a jeszcze, a inne odcienia popielate, sine, brudne, jej bia?o?ci nie ujmuj? przecie?, same ni? wzbogaci? si? mog?. - Emilka nie w?tpi o nikim. ?mia?em si? z niej czasem, ?e gdyby od niej zale?a?o, to by nawet Judasz by? kiedy? zbawionym, i trzeba wyzna?, ?e nigdy szczerze na ten ?art nie odpowiedzia?a.

Obok Emilki jako zupe?n? inno?? Felicj? sadza? lubi?am. Felicja by?a dla mnie idea?em obecnej chwili, mia?a si?? potrzebn? do moralnych tego wieku zapas?w, nami?tne wszelkiego dobra pragnienie, gwa?town? z?ego nienawi??, s?d rozumu bez lito?ci, mi?o?? dla my?li swej wi?ksz? ni? dla ludzi, a jednak ludziom bratniej my?li r?k? z pomoc? wyci?gni?t? i ?ycie ca?e wydane. Jak Emilia nie zna?a, tak Felicja nie rozumia?a b??d?w i u?omno?ci ludzkich. Emilii grzech bli?niego t?umaczy? si? nieszcz??ciem lub cnot? omylon?, Felicji upadkiem zupe?nym, przed Felicj? nie by?o Sakramentu Pokuty i ?ez oczyszczenia; je?li wzgard? nie zaczepi?a, to przesz?a oboj?tna, tul?c doko?a szaty swoje, aby gdzie mimowolnie ich skrajem ka?u brudnego nie dotkn??. Kiedy jej raz wymawia?am tak? niemi?osiern? sprawiedliwo??, brakiem czasu mi si? t?umaczy?a. Wed?ug zdania Felicji ?atwiej nawet wznosi?, ni? zniszczone pod?wiga?; zniszczenie uwa?a?a ona za najlogiczniejsze dla wszelkiej niedok?adno?ci nast?pstwo i oddawa?a mu bez ?alu zrywane stosunki, zapominane imiona ustaj?cych na wp?? drogi towarzysz?w swoich. Felicja, cho?by i za najartystyczniejszych wra?e? podarunek, nigdy si? sp??ni? nie chcia?a. Czynno?? jej by?a zadziwiaj?c? - od najprostszej ja?mu?ny do najwznio?lejszej oko?o o?wiecenia bli?nich pracy, od gospodarstwa domowego do filozofii, od ig?y do poezji, od gaw?dki do nauczania - dni jej starczy?y na wszystko i wszystko by?o dobrze lub pi?knie, szlachetnie lub odwa?nie. Prawda, ?e te? Pan B?g do wszystkiego jej drog? u?atwi? - od dzieci?stwa otoczy? j? k??kiem poczciwej rodziny, da? jej kochaj?c? matk?, wykszta?conych braci, po?o?enie w ?wiecie niezawis?e, wy?sze zdolno?ci umys?owe i praw? natur?.

Pieszczona, rozumna, ?liczna, bia?a jak lilijka, jasna jak gwiazdeczka, tak snadnie wzbi?a si? na wysoko?ci cz?owiecze?stwa, tak wygodnie zawarowa?a osobisto?? swoj? w zatraceniu egoizmu, rado?? swoj? w obowi?zkach, ?e nie umia?a sobie dobra? skali na mierzenie postronnych uchybie?. Jej ?ycie ca?e by?o czyste i tylko ci?gle z ni?szej do wy?szej przechodz?c pi?kno?ci rozwija?o si? niby dzie?o muzyczne wed?ug praw rytmu i harmonii w coraz ?mielsze, bogatsze i wdzi?czniejsze akordy. Nigdy Felicja nie mia?a powodu, ?eby cho? na chwil? o samej sobie zw?tpi?. Z okiem badawczym, nieustannie w g??b w?asnej duszy zwr?conym, widzia?a tyle ?wi?to?ci, tyle prawdy w jej najtajniejszych zak?tkach, ?e prawda i osobiste uczucia w jedno?? si? dla niej zla?y zupe?nie i ?e na koniec, jak ka?da wy?szych przeznacze? istota, wierzy? sama w siebie zacz??a. Wsp??wyznawc?w jej nie brak?o, ja tak?e nale?a?am do ich liczby. Felicja, pe?na wdzi?ku i uroku, odwa?na, dowcipna, otoczona przyja?ni? serc po?wi?conych, zazdro?ci? nikczemnych, a szacunkiem og??u, wyobra?a?a mi kobiet? najzdolniejsz? do przeprowadzenia w rzeczywisto?? wszystkich kobiecych o niepodleg?o?ci marze?. Ona jedna mog?a stan?? tak silnie, ?e jej bole?? nie zachwia?a, tak wysoko, ?e jej ?mieszno?? nie dosi?g?a, a tak pi?knie i bezpiecznie, ?e a? innym z ni? razem stan?? by si? chcia?o. Wszystkie cnoty, kt?re jedynie w normalnych warunkach bytu ludzkiego rozwin?? si? mog?, by?y w?a?nie cnotami Felicji; brak?o jej wprawdzie cn?t anormalnych, drobnych cn?t cierpienia - lecz co tam dzisiaj po nich - cnoty cierpienia: pokora, skrucha i lito?? bez granic, rezygnacja niewyczerpni?ta to dobre dla ascet?w, dla pustelnik?w Tebaidy lub m?czennik?w w Kolizeum. Nam trzeba cn?t si?y, cn?t tryumfu, nam trzeba koniecznie cn?t szcz??cia, ?eby inni w nas uwierzyli i tak jak my cnotliwymi si? stali. O! bo g??wnie o innych chodzi. Pojedynczej duszyczki B?g chyba teraz nie wpu?ci do Kr?lestwa swego; to samolubne zbawienie post?w i umartwie?, d?ugich pacierzy i ciasnego ?ycia, nie jest zbawieniem godziny dzisiejszej. Cierp, ale ?eby braciom twoim weselej by?o na ?wiecie; m?dl si?, ?eby nieprzyjacio?om twoim ja?niej by?o w duchu - to B?g kiedy? policzy cierpienia i przyjmie modlitwy twoje. Jak nie, to nie. Przekonanie moje w tym wzgl?dzie by?o tak silne, ?e nad tysi?ce owych biernych zalet, kt?re indywidualno?? bogac?, nigdy na zewn?trz nie rozpromieniaj?c si?, wola?am wszystkie wady Seweryny d?ugim ci?giem nieszcz??cia zakorzenione w jej duszy. Te wady przynajmniej obok najszlachetniejszego charakteru, obok najpi?kniejszych sk?onno?ci, g?o?no zdawa?y si? upomina? o prawo do szcz??cia, o prawo do tego, co dobrym dobro? u?atwia, co ch?tnym czynnymi by? daje.

M?odo?? Seweryny ubieg?a w?r?d ludzi z?ych i oboj?tnych; brudom szlacheckiego ?ycia, nikczemno?ciom salon?w przypatrzy?a si? na w?asne swoje oczy. Karmiono j? szyderstwem i nienawi?ci?, ona szyderstwo i nienawi?? przetrawi?a na oburzenie, na dra?liwo??, na nieufno?? i wzgard?. Oblicze jej by?o surowe, spos?b wyra?ania si? cierpki i ostry - ale serce? - Szczerzej, silniej kochaj?cego nie by?o w?r?d wszystkich serc od Boga wybranych. Ka?dochwilowe zapomnienie siebie samej, ka?dochwilowa praca dla drugich, bez ?adnej nadziei zwrotnego odwdzi?czenia, bo nawet gdy j? kto kocha?, Seweryna nie dowierza?a, bo nawet gdy przyjazn? r?k? kto do niej wyci?gn??, Seweryna nie uj??a jej wcale, odosobniona w bole?ci podejrzliwo?ci? swoj?. Dla Felicji dope?nienie ka?dego obowi?zku by?o zawsze rado?ci? najwy?sz?, dla Seweryny, nieufnej wzgl?dem siebie i wzgl?dem drugich, bardzo cz?sto stawa?o si? prawdziw? m?czarni?, jednak nie uchyli?a si? przed ?adnym wymaganiem swojego sumienia; gdy uzna?a, ?e co? jest potrzebne lub sprawiedliwe, z wytrwa?o?ci? sz?a ku spe?nieniu tego, a sz?a przez w?asn? bole??, przez obce potwarze. Felicja wi?cej mo?e dobrego zrobi?a, Seweryna, ?le nawet robi?c, mia?a niezawodnie wi?cej osobistej zas?ugi. Gdyby mi wolno by?o dla tych dw?ch kobiet przypu?ci? jakie? w ludzko?ci stosowne do ich pracy tera?niejszej odrodzenie, to bym powiedzia?a, ?e na przysz?o?? Felicja b?dzie artystk?, Seweryna kap?ank?. Felicja objawi ludziom pi?kno?? w moralnej doskona?o?ci, Seweryna

da im pociech?. Obr?b doczesnego ?ycia dla nieszcz??? Seweryny nie ma jeszcze przystosowania. S? to bezp?odne nieszcz??cia, kt?re j? sam? zrobi?y mniej dobr?, a z?ych obok niej troch? gorszymi. Spostrzegam si? jednak?e, ?e zbyt nieuwa?nie szafuj? tymi s?owami: szcz??cie - nieszcz??cie - rado?? i cierpienie, a m?g?by kto pomy?le?, ?e ja szcz??ciem i rado?ci? nazywam wielkie przyjemno?ci, nieszcz??ciem i cierpieniem przykro?? jak? wielk?. A zatem maj?tek, wygody, zbytki, wielki los na loterii, szcz??liwe poci?gnienie talii faraona, ko?, pa?acyk, suknia modna, wst??eczka lub krzy?yk z?oty: wszystko razem by?oby szcz??ciem. Ub?stwo, zarobek ci??ki, przesz?oroczny kapelusz, odzie? troch? wytarta, zgubione r?kawiczki, ciasna stancyjka - wszystko nawzajem nieszcz??ciem by? by musia?o. Oh! m?j Bo?e! zg?d?my si? na znaczenie wyraz?w, lub kiedy si? zgodzi? nie mo?emy, to na ci?g czytania tej ksi??ki przyjmijcie pa?stwo moj? w?asn? definicj?. Szcz??cie i nieszcz??cie od ?adnych zewn?trznych nie zale?y okoliczno?ci. Szcz??ciem nawet nie jest ukochanie nas przez najukocha?sz? istot?, nieszcz??ciem nie jest nawet ?mier? najdro?szych naszych - po prostu ja przez szcz??cie rozumiem to, co zbawiennym wp?ywem wznosi, kszta?ci i uszlachetnia ducha naszego, a nieszcz??ciem to, co go poni?a, nikczemni i gn?bi.

Dlatego te? r??ne s? szcz??cia i nieszcz??cia r??ne, dlatego te? widzia?am cz??ciej nieszcz??cie w?r?d wielu przyjemno?ci, jak nieszcz??cie w?r?d przykro?ci wielu. Jednak co korzystniejsze, trudno by da? wyrok, ca?a tajemnica osobowo?ci cz?owieka w tym le?y. - Felicj? nazwa?am szcz??liw?, bo ros?a w?r?d dobrego, dobr? Seweryn? nieszcz??liw?, bo w?r?d z?ego ca?ej dobroci swojej rozwin?? nie mog?a i nieraz nawet z?y poz?r przybra?a; nieszcz??liw? jednak nie nazwa?am Tekli, chocia? powie?? jej ?ycia by?a daleko smutniejsz?.

Tekla ci??kie przeby?a straty, ale bole?? nie zatru?a jej stosunk?w z lud?mi, prawda, ?e te? jedynie od losu, nie od ludzi cierpia?a. Zawsze spokojna i powa?na, zdawa?o si?, jakoby do?wiadczone koleje u?atwi?y jej tylko og?ln? dla wszystkich dobro?. O c?? si? mia?a gniewa?, o co niepokoi?, kiedy ci, kt?rzy byli wyrazem jej egoizmu na ziemi, a kt?rych by?aby mo?e ukocha?a z ca?? s?abo?ci? drobiazgowych k?opot?w i kobiecej dra?liwo?ci, pod ziemi? dawno spocz?li. Sierota i wdowa bezdzietna, sama w sobie zwin??a si? jak listek czu?ki mimozy, zbyt religijna, zbyt szlachetna jednak - w sobie, nie dla siebie zwin??a. Owszem, jej pon?tna, pe?na cichej godno?ci uprzejmo?? wszystkie serca ujmowa?a i co dziwniejszym zdawa? si? mo?e, ze wszystkich serc te szczeg?lniej, kt?re nami?tniej i gwa?towniej w m?odych uderza?y piersiach. Bo te? trzeba powiedzie?, ?e Tekla w?r?d tylu kobiet, kt?re zna?am, jedna Tekla prawdziwie pob?a?aj?c? by? umia?a. Emilki ?agodno?? by?a raczej wiecznym usprawiedliwieniem; ja sama nieraz, kiedy co z?ego zrobi?a, a chcia?a koniecznie, ?eby moje z?e nie tak mi czarno z sumienia wygl?da?o, to tylko posz?am do Emilki i uskar?y?am si? przed ni?, ona zaraz dowiod?a mi, jak ja to pragn??am dobrze uczyni?, jak ja to b?d? mog?a jeszcze przeinaczy?, jak ja to zawsze poczciwa jestem, a? s?owo za s?owem uwierzy?am jej nieraz i zdarza?o si? nawet, ?e potem silniejsz? by?am w odtworzeniu i poprawie, ni?bym ni? po spowiedzi w kornej pokucie bywa?a. - Ale z Tekl? to rzecz inna. Tekla mia?a o z?em i dobrem s?d niezachwiany, wyra?ny, stanowczy, a zawsze z zimnym rozs?dkiem zgodny. Tekla ka?de zdarzenie ocenia?a wed?ug urz?dowej spo?ecze?stwa taksy, ka?d? pobudk? wed?ug moralnych przepis?w, chocia? d?u?nicy najwi?ksi przyst?p do niej mieli, chocia? si? nigdy przed b??dz?cymi nie usun??a. Dla mnie wyobra?a?a ona jak?? zasad? przykrej rzeczywisto?ci, objawian? mi?osierdziem chrze?cija?skiego serca i wspart? przyk?adem chrze?cija?skich uczynk?w. Bardzo cz?sto sprzecza?y?my si? okropnie. Jej poj?cia zamkn??y si? w niekt?rych formu?ach tak przeciwnych usposobieniu mojemu, ?e si? z ni? w ci?gu rozmowy na dwa s?owa zgodzi? nie mog?am, ale kiedy czu?am jakie symptomata bezcelnego rozmarzenia i rozbieg?e na cztery fantazje my?li, kiedy mi trzeba by?o hartu, karno?ci, zgody ze ?wiatem i zimnej wody na g?ow?, to stawa?am przed ni? i m?wi?am: "?aj mnie, Teklo", a gdy Tekla ?aja?a, ja k??tni ?adnej nie wszczyna?am ju?.

Obok tych czterech kobiet, ze stale okre?lonymi charakterami, wyobra?cie sobie trzy inne jeszcze, kt?re nie by?y tym, czym ich Pan B?g stworzy?. Jadwiga nie by?a poetk?. Augusta nie by?a artystk?. Anna nie by?a matk?. Jednak pewn? jestem, ?e nim przysz?y na ?wiat, ich przedchrzestne imiona w niebie by?y: poetka, artystka, matka. Do urzeczywistnienia owych imion na ziemi Jadwidze brak?o pisarskiego talentu, Augu?cie pracowito?ci, a Annie dzieci?cia.

Jadwiga rzuci?a si? nawet we wprost przeciwny poezji zaw?d; spi?arni? i krosienkami centralne k??ko ?ycia swego obwiod?a, sama siebie nazywa?a bardzo praktyczn? kobiet? i prawie by?a ni? nawet. Wewn?trzna za to jej duszy historia rozwija?a si? oderwanymi rzutami szalonych pragnie?, zachwyt?w, zniech?ce? i uwielbie?. Sprzeczno?? t?a takiego z rysami g??wnych niby figurek osobliwsz? te? tworzy?a mieszanin?. Co? na kszta?t gor?cych w?oskiego nieba ob?ok?w, pod kt?rymi by malarz wyobrazi? ?niegi P??nocy i kwitn?c? pomara?cz?, ?mudzina w ko?uchu i kl?cz?ce przy kapliczce neapolitanki. Na poz?r ?ycie Jadwigi p?yn??o cicho, jednostajnie, gospodarsko; kto mu si? z bliska przypatrzy?, ten widzia? dopiero ca?? dramatyczno?? jego, chocia? w kszta?ty wypadk?w obj?t? nie by?a, ten czu? musia? ca?? liryk?, cho? mu jej s?owa nigdy nie wypowiedzia?y. Jadwiga dla ka?dej pi?kno?ci, dla ka?dego wra?enia mia?a struny od serca do m?zgu przyci?gni?te i te struny pod ka?dym dotkni?ciem d?wi?cza?y najcudowniejszymi tonami uczucia i wyobra?ni, ale dla niej samej w zamkni?ciu g??bokim d?wi?cza?y. Czasem uroda kobiety zaj??a j? tak ?ywo jak oczarowanego kochanka, po ca?ych godzinach s?ucha?a mile brzmi?cego g?osu, patrzy?a w czarne lub b??kitne oczy, uk?ada?a sploty jasnych lub ciemnych warkoczy. Przez jedn? zim? szalenie lubi?a ta?ce, potem kwiaty, potem muzyk?, upodobania jej wyr?wnywa?y w sile i zmienno?ci nami?tno?ciom innych kobiet, tylko ?e Jawidze z upodoba? jej przybywa?o ci?gle w?adz i poj?? nowych, a innym kobietom z nami?tno?ci ?ycia i prawdy ubywa. Jadwiga w kochanych swoich kocha?a zawsze pierwsz? chwil? w?asnego poci?gu, sympati? swoj?, lecz jednocze?nie dla sprawiedliwo?ci swych poj?? musia?a w nich stworzy? jak?? doskona?o??. Wiele by?o takich ludzi, od kt?rych wstr?t nieprzezwyci??ony j? dzieli?, na mierno?? nie mia?a ?adnego uczucia, w tera?niejszo?ci cz?sto bardzo okropne spotyka?y j? zawody, lecz przesz?o?? odgadywa?a tak bystrym i trafnym wnioskowaniem, jak gdyby historia najodleglejszych wiek?w jej w?asne zawiera?a wspomnienia, a z przysz?o?ci? tak ?cis?y po?wi?cenia i zapa?u stosunek j? ??czy?, ?e nieraz jej nadzieje mog?y si? darem proroctwa wydawa?. Niespokojna, natchniona, z entuzjazmem w utrudzenie si? przerzucaj?ca, z utrudzenia w w?tpliwo??, a potem znowu jedn? chwil? zachwytu, jednym promieniem pi?kna orze?wiona, a zawsze przez po?piech i przez zm?czenie swoje ku najwy?szo?ci dobrego biegn?ca, a zawsze w chwilach rozpaczy i szcz??cia z niewidzialnym tajemnym Bogiem idea?u w piersiach swoich, czy? Jadwiga nie by?a prawdziw? poetk?? Oh! ja wam r?cz?, ?e by?a, tylko nie wszyscy j? odgadli, bo to ma?o m?wi?ca, kamiennego na zewn?trz u?o?enia kobieta, ledwie ?e czasem, czasem p?omiennym jakim spojrzeniem dusza jej szczerze przez oczy mign??a.

Augusta by?a jawnie tym wszystkim razem, czym Jadwiga w skryto?ci tylko, w tre?ci swego ?ycia by? umia?a. Nadto B?g j? jeszcze obdarzy? znaczn? porcj? talentu i dziwactwa, a przyodzia? wdzi?kiem tak uroczym, ?e?my j? wszystkie psu?y po trochu. Jadwiga szczeg?lniej, czcicielka wszelkiego pi?kna, oprawi?a j? w serce swoje niby diament najprzeczystszej wody. Trudno bo te? wyobrazi? sobie wi?cej pon?tne stworzenie; ka?dy jej ruch z osobna m?g? by? ?ywcem na model przez snycerzy wzi?ty, ka?de przegi?cie jej drobnej i szczup?ej kibici mog?o by? przez bajadery wschodnie studiowane - a jak ?piewa?a! to istny s?owik sponad brzeg?w Pilicy s?uchany, tylko ?e s?owik rzadko si? odzywa?, a m?ode orl? cz?sto za to niejedn? z nas i skrzyd?em potr?ci?o, i szponami drasn??o czasem. Sarkazm by? u niej na ka?de zawo?anie gotowy, po sarkazmie pieszczota, st?d przykro?? mo?e, ale gniewu nigdy. Zmienny, a w ka?dej zmianie zar?wno gwa?towny charakter Augusty mimowolnie przywodzi? mi na my?l jakie? cudzoziemskie pochodzenie; wed?ug rodzic?w jednak by?a to prawdziwa, nawet zdaje mi si? wielkopolska szlachcianka, wed?ug ducha zapewne we francuskiej lub w?oskiej my?li pocz?ta by? musia?a. Kto jej nie spotka?, ten sobie wyobrazi? nie mo?e tak r??norodnych ?ywio??w w jeden utw?r kobiety zmieszanych. Jaka? nadzwyk?a delikatno?? zmys??w na pochwycenie wszelkiej gry s?onecznych promieni na oceanie d?wi?k?w, na u?ycie ka?dego zjawiska natury i sztuki. Jakie? rozkapryszenie dziecinne a m?ska w urzeczywistnieniu swoich pragnie? wytrwa?o??. Jaka? niepoj?ta, ?e si? tak wyra??, elastyczno?? umys?u i zdania, a bezprzestanne to? samo d??enie ku spotrzebowaniu wszelkich przedmiot?w na wra?enia swoje. Jaka? bezmy?lno?? cyga?ska a wymagania kr?lewskie, jaka? tkliwo?? wybuja?a a ciekawo?? nielitosna, jaka? osobliwo?? z najpospolitszymi spadkami a chwile niespodzianego entuzjazmu z najczystszym ducha wzniesieniem i obok tego jeszcze dar malarstwa, podw?jny, s?owem i p?dzlem, pie?ni? i farbami - to by?a Augusta. Malowa?a te? ona ?ycie swoje, malowa?a w zachwycaj?ce obrazki, w mi?o??, w przyja??, w po?wi?cenie, a ja pos?dza?am j?, ?e dlatego maluje tylko, by im si? przypatrzy? z rozkosz?. Ludzie powa?ni, ludzie surowi jak artyku? kodeksowy, ci??kie mieli przeciw niej zarzuty. M?wili, ?e to lekka i p?ocha kobieta, m?wili, ?e to zawodne i k?amliwe serce, lecz co tam oni wiedz? tacy ludzie, oni nawet si? nie domy?laj?, ile prawdy by? mo?e w jednej chwili zachwycenia, ile cnoty w jednym, b??dzie. Ja tam nie usprawiedliwiam i nie t?umacz?, ale widz? tak, jako jest, i wiem, ?e serdecznie kocha?am August?, i wiem, ?e ona nigdy nie sk?ama?a nikomu, bo nigdy nie sk?ama?a samej sobie, a k?amstwo zupe?ne, k?amstwo solenne najpierw od samej siebie si? zaczyna. Wprawdzie niebezpieczn? rzecz? by?o uwierzy? jej ka?demu s?owu; kto uwierzy?, sobie m?g? tylko win? przypisa?, bo czemu? lepiej nie zastanowi? si? nad warunkami, w kt?rych te s?owa wym?wione by?y; ze zmian? warunk?w i warto?? s??w si? zmienia?a. Pomimo takiej niepewno?ci jutra, pomimo takich dziwactw dnia dzisiejszego, co szczeg?lniej ku Augu?cie n?ci?o silne i szlachetne serca, to przeczucie jej s?abo?ci, jej, ?e tak powiem, kobiecego niedo??stwa. W ca?ej hardo?ci, we wszystkich uchybieniach, w ka?dym rozkazie tej dumnej pani ?atwo mo?na by?o odgadn?? pokorn? na kiedy? i wypart? z indywidualno?ci swojej niewolnic?.

Przypu?ciwszy, ?e ta kobieta pokocha?a si? na koniec i wzajemnie pokochan? zosta?a, r?cz?, ?e cz?owiek jej wyboru jest cz?owiekiem niepospolitych zdolno?ci, przed kt?rym ona pad?a na kolana, kt?remu wi?cej zawierzy?a ni? sobie samej, ni? prawdom religijnym. Ten cz?owiek m?g?by j? bi?, m?g?by j? sponiewiera?, m?g?by j? w wiecznym przed sob? utrzyma? podda?stwie, ale biada mu, je?eli si? do szale?stwa wdzi?kiem syreny upoi, biada mu, je?li na wy??czno?? jedyn?, na cel ?ycia jedyny artystk? umi?uje. Artystka mu serce pogryzie - w jej cudzoziemskim po?udniowo-wschodnim uczuciu nigdy nie ma spokoju i r?wnowagi, z ni? zawsze walka nieustanna o koron? lub kajdany; jak nie ma walki, tak ju? i uczucia nie ma.

Anna pi?kniejsz? by?a od Augusty, troch? starsz? zaledwie, a przecie? obok niej m??czyzna, m?ody i nami?tny nawet, daleko pr?dzej m?g? zapomnie?, ?e si? znajduje obok kobiety, kt?r? marzeniem i po??daniem, ?wi?to?ci? i grzechem ukocha? mu jest wolno.

Nie idzie za tym, by temu lub owemu w g?owie si? nie zawr?ci?o, by ten lub ?w nie wymodli? do niej najgor?tszej m?odocianego serca modlitwy, ale przynajmniej, o ile nie wys?uchany, o tyle z wolna inne przyjmowa? stosunki, o ile tego godny, o tyle szczerym zostawa? przyjacielem i bratem ?yczliwym. W istocie ja sama nieraz zastanawia?am si? daremnie, kogo by te? Anna pokocha? mog?a tak? zwyczajn?, uleg??, kobiec? mi?o?ci?? Jej dusza by?a pe?na i zawsze samej sobie wystarczaj?ca, jej charakter sta?y i mocny bez ?adnego wysilenia, bez ?adnej z lud?mi lub ze sob? walki, jej dni by?y zaj?te i czynne u?yteczn? prac?, jej osobisto?? tak pi?knie i doskonale rozwini?t?, ?e w moim przekonaniu mi?o?? nic a nic ju? do niej przyrzuci? nie mog?a, mi?o?? za? (i to tak?e w moim przekonaniu) na uzupe?nienie tylko, na wy?sz? doskona?o?? w?adz i sk?onno?ci dan? jest cz?owiekowi. Je?li dow?d jaki m?g? stanowczo poprze? zdanie moje o Annie, to w?a?nie by?o to uczucie macierzy?skie, bez dzieci?cia - jak ju? wspomnia?am - zbudzone w jej piersi. ?adna osobista nami?tno?? nie wtajemniczy?a jej w objawy tego instynktu, a przecie? objaw ?aden ukrytym nie by? przed domy?lno?ci? i cudown? wszechwiedz? jej serca. Wszystkie dzieci zajmowa?y j? tak szczerze, jak zajmuj? owe dobre matki, co w nich widz? swojej w?asnej osobisto?ci podobie?stwo lub r??nic?, swojej przysz?o?ci nadziej? lub trwog?. I nie my?lcie, ?e jej macierzy?stwo wzgl?dem tych drobnych istotek przemawia?o jedynie. Anna w ka?dym uczuciu swoim, w przyja?ni, w dobrej znajomo?ci, nawet w uczuciu wzgl?dem rodzic?w, zawsze troch? matk? by?a. Kto zaszed? w k??ko jej ?ycia, ten musia? dozna? jej troskliwo?ci i opieki; krewni, domownicy, s?siedzi, w?o?cianie wioski, w kt?rej mieszka?a, czy to w zmartwieniu, czy to w k?opocie, czy to w chorobie, pewno j? zaraz przy sobie widzieli i pewno widz?c byli zaraz cierpliwsi, spokojniejsi i zdrowsi, bo Anna umia?a wszystkiemu zaradzi?, na wszystko znale?? pomoc i lekarstwo. A jednak ta Anna, co tak ci?gle drugimi si? zajmowa?a, mog?a s?uszniej ni? sto innych kobiet o samej sobie pomy?le? tylko i nikt by si? temu nie dziwi?, wielu bardzo przebaczy?oby zupe?nie. Przedmiot zdolnym, by? nawet samolubstwo usprawiedliwi?. Wzrost wysmuk?y i powiewny jak topolki m?odej, rysy czysto oznaczone jak w najpi?kniejszym szkicu Retza , kt?rych o??wkiem poezje Schillera i Goethego dla wzroku t?umaczy?, oczy promienne jak dwa czarnoksi?skie karbunku?y , nogi do perskich kobierc?w, r?ce do z?otych pier?cieni, kszta?ty cia?a do at?as?w mi?kkich... i to wszystko trudzi?o si? ko?o ciebie nieraz, a tak sk?adnie i zr?cznie, tak jako? z przywyknienia i bez my?li niby, ?e na s??wko sporne stosownej chwili brakowa?o ci zawsze. Prawda, ?e te? Anna umia?a przybra? nakazuj?c? powag?, rzadko kto m?g? si? jej z karb?w pos?usze?stwa wy?ama?, ja tego nie pr?bowa?am, nawet j? w r?k? ca?owa?am nieraz, oh! ca?owa?am z wielk? przyjemno?ci?... bo co za r?ka!...

Niezgrabnie tutaj okre?lane sylwetki musz? czytelnikom wystarczy? na zapoznanie si? z ?e?sk? po?ow? naszego zgromadzenia. Dla dok?adno?ci regestrowej moj? w?asn? jeszcze umie?ci? by si? godzi?o, ale ta pr??no?? nieszcz??liwa!... przy poprzedzaj?cych nieco za trudny obowi?zek.

Lepiej wam powiem, przebiegnijcie t? ksi??k?, b?dziecie mieli niekt?re zarysy, jestem po trochu tym wszystkim, co w niej napisa?am, chocia? jestem daleko wi?cej tym, czego w niej nie napisa?am wcale.

Z m??czyzn, kt?rzy co wiecz?r prawie uzupe?niali nasze towarzystwo kominkowe, najlepiej pami?tam:

Alberta-Filozofa, Henryka-Zapale?ca, Leona-Metodyst?, Edmunda-Mistyka, Teofila-Dzieciaka i Beniamina z dwoma przydomkami, bo w dni uroczyste zwa? si? Humboldtem, w dni powszednie ?ysym.

Albert "Filozof" stosownie do swego tytu?u kocha? m?dro??, kocha? j? szczerze, poczciwie, ale w ksi??kach dopiero. ?ywego ?ycia nie nauczy? si? jeszcze, chocia? gwa?tem ku temu zd??a?. Dziwnie odbija?a jego zdolno?? rozumowa, nadzwyczaj trafna w kombinacjach wniosk?w i wyobra?e?, obok naiwnej niedomy?lno?ci rzeczywistego ?wiata, a przy tym obok ci?g?ej pracy nad zastosowywaniem wszystkich czyn?w do wszystkich poj?? swoich.

Wiedza i praktyczno?? tkwi?y w duszy Alberta, lecz, jak dwie linie r?wnoleg?e, nigdy si? z??czy? w punkcie uznania nie mog?y. Kiedy rzecz sz?a o histori?, Albert jak najbieglejszy historyk umia? oceni? stronnictwa, czyny i zasady, mnie si? jednak zdaje, ?e gdyby sam do usuni?cia i przeprowadzenia jakiego planu przyst?pi?, tyle by mu nada? wszechstronno?ci, tyle ozd?b i r??norodnych warunk?w, ?e na koniec z ca?? niesko?czono?ci? swoich widok?w do ko?ca trafi? by nie m?g?, albo przynajmniej tok zdarzenia zupe?nie od pierwotnego by si? r??ni? deseniu. W rozmowie o uczuciach Albert prze?liczne nieraz prawi? nam aforyzmy, pewne dane s?owa tak logicznie rozwija? i delikatnie cieniowa?, ?e a? s?ucha? by?o przyjemnie, lecz m?g? si? kocha? do p??nej staro?ci i nie wiedzie? z pewno?ci?, czy to mi?o?? jest taka? Lub nawzajem m?g? si? nie kocha? wcale i dla tej lub owej okoliczno?ci, kt?rej mia? "a priori" poj?cia, dla tego lub owego stosunku, kt?ry wed?ug zasad rozumowania powinien si? by? z wynikiem mi?o?ci jednoczy?, m?g? najsumienniej by? przekonanym, ?e si? kocha prawdziwie, nami?tnie, poetycznie. Rzadkim u nas nieszcz??ciem Albert czyta? i pisa? zbyt wiele. Ta pracowito?? niemiecka rozdwoi?a kierunek si? jego, zaczyna?a nawet grozi? ich wyczerpni?ciem, jak uschni?cie grozi m?odej drzewinie, gdy bujnymi sokami zbyteczne u st?p swoich przekarmia ga??zie. Nasz klimat wida? nie sprzyja erudycji - to monarchini wy??cznej s?u?by i zupe?nego ??daj?ca podda?stwa, u nas g?owy a? lekkie czasem od zbytku poezji, serca a? ci??kie czasem od zbytku uczucia.

Niejeden chcia?by erudycj? zrobi? powolnym narz?dziem swoich wymys??w i pragnie? - oszukuje si? tak samo, jak Albert oszuka?. Mi?dzy erudycj? a rodzimymi sk?onno?ciami pozostaje cicha, niepostrze?ona walka, kt?rej ofiar? pa?? musi albo rozum, albo szlachetno?? m?odzie?cza, albo cz?owiek m?ody. Wszystko to jest wszelako moim przypuszczeniem tylko; pewnikiem w ?yciu Alberta by?y jego obyczaje nieska?one, jego charakter prawy i tak pe?en godno?ci, ?e mu zjedna? og?lny w r?wie?nik?w gronie szacunek. On m?ody, on ubogi i cichy sta? si? prawie jak?? moraln? dla nich w?adz? i pot?g?.

Oh! bo m?odzie? nasza, chocia? zepsuta, pr??niacka, niewykszta?cona, ma ten instynkt przynajmniej, ?e uszanuje zawsze ludzi prawdziwie moralnych, szczeg?lniej gdy ci ludzie pisz? i czytaj? ksi??ki. Literatura nie straci?a w?r?d nas jeszcze swojego uroku, gdy? zosta?a po cz??ci owym b?stwem wymagaj?cym ofiar z ?ycia, szcz??cia i my?li, a nie zni?y?a si? do stopnia pos?ugaczki-karmicielki, przynosz?cej ofiary dla zbytku, pr??no?ci i z?ota.

Henryk "Zapaleniec" st?d otrzyma? swoje przezwisko, ?e tak ?y? pr?dko, chciwie i gwa?townie, jak gdyby najm?odszemu z nas wszystkich najwcze?niej mia?a wybi? ostatnia godzina. Alchemik, co by wzi?? trzech ludzi z burzliwymi i sprzecznymi sk?onno?ciami, czterech innych z cnot? najwznio?lejsz?, pomiesza? razem, ut?uk? w mo?dzierzu, nala? wod? wi?lan?, zagotowa? przy wulkanie, odcedzi? przy ksi??ycu, troch? podsyci? siark? i saletr?, mia?by dopiero dla osobliwo?ci lub dla przestraszenia spokojnych amator?w wista i ojc?w rodziny esencj? podobniutk? do takiego jak Henryk cz?owieka. Ile ten ch?opiec przed dniem pe?noletno?ci swojej nauk, uczu? i zdarze? spotrzebowa?, to by jakiemu staremu Francuzowi na dwunastotomowe pami?tniki wystarczy?o, ka?dy tom in 8-vo i bez interlinii drukowany. Przy nadzwyczaj w?t?ej postaci, przy do?? mi?kkim wychowaniu, ?elazna jego organizacja nie upada?a pod ?adnym nadu?yciem zbytk?w i trudu, egoizmu i po?wi?cenia. Ach! ?al mi teraz, ?e napisa?am to s?owo: egoizm. On i egoizm? On, co tak szafowa? zdrowiem, maj?tkiem, szcz??ciem, co dla przyja?ni lub szlachetnego celu by?by swe dobre imi? odda? bez wahania, nazwa? go egoist?! Kiedy dzisiaj pierwszy lepszy czytelnik zrozumie przez egoist? cz?owieka, kt?ry wszystko, a szczeg?lniej pieni?dze garnie ku sobie, kt?ry niczego, szczeg?lniej pieni?dzy nie da od siebie, fe! to szkaradne wyrazu nadu?ycie. Henryk nie by? egoist?. Henryka osobisto?? tylko by?a tak wydatn? w tym, co czyni?, tak zainteresowan? w tym, czego pragn??, tak po??czon? z tym, czemu si? po?wi?ca?, ?e by?by si? da? zabi? dla tego, a jeszcze wielu bardzo ludziom i mnie samej zdawa? si? mog?o, ?e da? si? zabi?, bo mu to wielk? przyjemno?? robi?o. Inne jego z egoistami podobie?stwo le?a?o w upornej zaci?to?ci, z kt?r? wszystkie swoje przeprowadza? zamiary. Czasem by?y to sprawy zupe?nie dla niego oboj?tne, a zawsze takie, z kt?rych mu ?adna wy??czna korzy?? sp?yn?? nie mog?a. Czy sz?o o to, ?eby jakie ma??e?stwo znajomych przywie?? do skutku, czy ?eby miejsce stosowne dla kogo wyrobi?, czy ?eby ksi??k? z jednej do drugiej przenie?? biblioteki, skoro sobie powiedzia?, ?e to b?dzie dobrym i po?ytecznym, zaraz bra? si? do uskutecznienia projektu i wtedy nic go ju? nie obchodzi?y postronne przedmioty; z najoboj?tniejszym okrucie?stwem st?pa? po spotkanych w drodze zawadach, z najdoskonalsz? pogard? umys?u i twarzy weso?o?ci? zbli?a? si? ku zamierzonej mecie, cho?by tam kogo w drodze potr?ci? i zdusi?. Strach czasem by?o tego dziecka z b??kitnymi oczyma, z ?lepym niedo?wiadczeniem, z ??dz? p?omienn?. Przeczuwa?o si?, ?e dusza jego, silnym pchni?ciem bo?ym w ?wiat przestrzeni rzucona, musi bez spoczynku i zboczenia jakie? fatalne, planetarne zakre?li? ko?o. Nigdy si? Henryk nie cofn?? przed ?adnym ?rodkiem, kt?ry mu osi?gnienie celu u?atwia?. Z upodobania nawet wybiera? makiawelsko-zr?czne podst?py, chocia? ca?a natura zdawa?a si? raczej do gwa?townych ci?gn?? go czyn?w. By?o to w?a?nie najosobliwszym dziwactwem jego osobliwej i dziwacznej indywidualno?ci, a mo?e te? by?o reszt? jeszcze pewnego studenckiego humoru, kt?ry w przebieg?o?ci dowcip jedynie, w podej?ciach figle widzia? z?o?liwe. B?d? co b?d?, Henryk daleko wi?cej si? ucieszy?, kiedy z?ego oszuka?, ni? kiedy dobrego przekona?. Dni mistyfikacji, wykr?t?w i zwodze? by?y jego niedzielnymi, jego rekreacyjnymi dniami, wtenczas jak dziecko prawdziwe skaka?, przy?piewywa? sobie, r?k zaciera? i w?os?w poprawia?. R??norodno?? ?ywio??w sk?adaj?cych moraln? jego istot? wielce mu si? stawa?a w razach takich pomocn?.

Nowo?ytny Alcybiades m?g? ka?d? rol? z zadziwiaj?c? dok?adno?ci? przedstawia?, gdy? rola ka?da t? lub ow? stron? o prawdziwo?? jego charakteru zaczepia?a. Tak niebezpieczny talent rozwin?? w nim szkaradn? jego wad?. Czy mu by?o potrzeba, czy nie by?o potrzeba, Henryk k?ama? bez lito?ci; jak tylko sz?o o jaki fakt, szczeg??, zewn?trzn? okoliczno??, czy to b?ah? drobnostk?, czy przedmiot najwi?kszej wagi, on pewno nigdy prawdy nie powiedzia?, a przecie? ze wszystkich k?amc?w on jeden szczerego wstr?tu nie obudzi? w nikim - pr?dzej nienawi?? lub ch?? zemsty wywo?a?. Wstr?t i pogarda ?ladem k?amstwa id?, bo k?amstwo ka?e si? zawsze domniemywa? tch?rzostwa i pod?o?ci. Od wysokich do niskich, kto k?amie, ten si? boi; kto k?amie, ten zdradza i chce ze zdrady korzysta?, lecz Henryk?...

Henryk by? odwa?nym jak lew - by? w gruncie serca szlachetnym jak epopeja; je?li k?ama?, to ze zbytku gor?czkowych my?li, z maligny lub fantazji tylko, a przy tym w ?yciu swoim mia? jedno uczucie, jedn? ?wi?to??, kt?ra mog?a i stokro? ci??sze winy ?ask? sakramentaln? w oczach bardzo surowych s?dzi?w okupi?. Za g?os kobiet r?cz? przynajmniej - Henryk kocha? swoj? matk?! Mi?o?? synowska jak polarna gwiazda zbawienia przy?wieca?a nad burzliwo?ci? jego szale?stw, nami?tno?ci i b??d?w - strzeg?a go od zatraty, ku cnocie natchnieniem wiod?a. Trzeba go by?o widzie? z t? matk?, ?eby mie? dok?adne poj?cie o tle zbytecznych naddatk?w, o tle rzeczywistym tylu popl?tanych arabesk?w. Kiedy sz?o o jej przyjemno??, ca?e dni ci??kiego znoju wydawa?y si? chwilami najrozkoszniejszej uczty. Kiedy zas?ab?a, ca?e noce bezsenne nie mog?y zw?tli? jego troskliwej opieki. Dla matki by?by si? wyrzek? wszystkiego, przez matk?, gdyby nawet religia w sercu jego wygas?a, przez matk? by?by Boga zrozumia?. Oh! jak to dobrze, Henryku, ?e my si? ju? nie spotkamy z sob?! - zosta?e? w my?li mojej takim pi?knym, takim u?wi?conym, takim okupionym ze wszystkich grzech?w i niedok?adno?ci twoich. O! jak to dobrze, Henryku. Mo?e p??niej by?by? si? zmieni? - mo?e troch? wi?cej siebie lub inn? ukocha? kobiet?, mo?e by? straci? to m?ode zuchwalstwo twoje, mo?e zw?tpi? o ludziach, mo?e w?asnej sile zacz?? ju? nie ufa?, a mo?e by? z uporu szed? t? drog?, kt?r? szed?e? z przekonania, mo?e przez pr??no?? czyni?, co przez zapa? czyni? tylko nawyk?e?! Mo?e by? mi si? zepsu? pierwsz? pomy?lno?ci?, zatru? pierwsz? gorycz?, niezr?cznie z pierwszych poprawia? chcia? pomy?ek - a ja ci? tak lubi?am w prostocie twojej z?ej i dobrej natury, w bogactwie twego ?wiat?a i w czarno?ci twoich cieni?w! Oh! jak to dobrze, Henryku, ?e my si? ju? nie spotkamy z sob?! - Niech b?dzie znak krzy?a Chrystusowego, pie?? i blask s?o?ca nad wspomnieniem twoim!...

Leon "Metodysta" mia? bardzo tkliwe i kochaj?ce serce, wyobra?ni? nadzwyczaj ?atw? do zaj?cia, umys? dziwnie przedsi?biorczy i odwa?ny, wi?c dla tego wszystkiego "metodyst?" zosta?. W istocie owe najpoczciwsze sk?onno?ci takiego mu strachu nap?dzi?y do g?owy, ?e sobie jak liszka usnu? na zewn?trz g?st?, z zimnego rozs?dku, wyrachowania i oboj?tno?ci poczwark?. Ma?o m?wi?, o sobie nigdy nie wspomnia?, ?ywsze wra?enia tai? z grobow? skryto?ci?, drobnych formu?ek powszedniego ?ycia dope?nia? ?ci?le i niezmiennie, a entuzjazmu wystrzega? si? jak zbrodni. - Ka?dy czyn jego za to by? doskona?ym zaprzeczeniem tych wszystkich pozor?w. On, wyrachowany, ca?? nadziej? swej przysz?o?ci opar? na w?asnym sercu i na w?asnej r?ce; on, oboj?tny, z uczucia tylko bra? si?? wytrwania po?r?d wszelkich trudno?ci, po?r?d niedostatku i po?r?d samolubstwa otaczaj?cej go kasty. Gdy mu kt?ra z nas kiedy stawi?a na oczy tak? sprzeczno?? tre?ci z maksymami, dowodzi? jej bardzo powa?nie, ?e tej sprzeczno?ci nie ma w nim bynajmniej, ?e s?owa, kt?re mu narzucamy, s? jedynie s?owami poezji, a matematyka rzeczywisto?ci na innych rozwija si? prawach, jak gdyby matematyka nie by?a najidealniejsz? nauk?, jak gdyby poezja w rytmie i harmonii swojej nie mia?a matematycznych zasad. C?? robi?? Ju? to wida? jest taki los wielu bardzo poczciwych naszych. Stokro? lepsi od ?wiata, ale r??ni, ale inni zupe?nie, l?kaj? si? pot?pieniem, temu ?wiatu ubli?y? i wol? samych siebie zastosowa? do jego wymaga?. ?wiat chce liczb? pisz? liczby - ?wiat si? l?ka jaskrawych kolor?w? zrzucaj? swoje pi?kne, m?odzie?cze sukienki - ?wiat ma odwieczny jaki? dykcjonarz? ucz? si? wszystkich jego wyraz?w i my?l? potem, ?e im wolno b?dzie w?asne wyobra?enia tymi p??s??wkami t?umaczy?, ?e im dadz? wygodne szaty skroi? sobie z tej zmursza?ej materii, kt?rej ka?demu ju? po trochu brakn?? zaczyna; my?l?, ?e w obrachunku ta sama co i innym suma im wypadnie. Biedni marzyciele! Oh! nie trw??cie si? w?asnymi sk?onno?ciami, nie wierzcie, cho?by?cie zewsz?d s?yszeli, ?e mi?o?? urojeniem, ?e zapa? gor?czk?, ?e szlachetno?? pomy?k? arytmetyczn?, ?e pi?kno?? idea?em. Wy lepiej znacie si? na tym, bo wy kochacie i wierzycie. Rodzimy wasz entuzjazm jest jedynym "religiamentem" waszym, nie zapierajcie si? tej cechy i tego chryzmatu. Gdyby nie entuzjazm, przy dzisiejszym rozbiciu g??w wszystkich na pojedyncze fantazje lub filozoficzne systemata, cz?owiek by chyba zw?tpi? o s?owach ewangelii, o szcz??ciu, o wszystkim. Nad potopem naszych cn?t i wyobra?e? to jedyna t?cza Bo?a, kt?ra rozpry?ni?te uczucia spromieni? mo?e w jeden objaw ?wiat?a i pi?kna. Gdziekolwiek teraz jeste?, Leonie - wyzuj si? z ciasnej niew?a?ciwego rozs?dku pow?oki, kochaj, ciesz si?, p?acz i uno? zachwytem wed?ug natchnienia chwili obecnej - bo ja ci powiadam, ?e masz czyste i prawe instynkta; co ukochasz, dobrym b?dzie, co ci? rozraduje, to ci si?? i wspomnieniem w ?yciu pozostanie; nad czym zap?aczesz, to pr?dzej sprzed siebie usuniesz. Nad czym si? uniesiesz i zachwycisz, to ?atwiej spe?nisz i wcze?niej osi?gniesz. Koteryjne opinie, towarzyskie przes?dy nie mog? by? dla ciebie prawem, m?ody atleto; twoj? powinno?ci? jest w?a?nie, aby? walczy? z nimi. Nie ci?nij si? mi?dzy starc?w zgrzybia?ych, nie przyswajaj sobie j?zyka ludzi do?wiadczonych, nie siej tak sk?p? r?k? na glebie twojej przysz?o?ci, aby lada ust?pienie wyprosi?, lada pochwa?? uzyska?, lada ziameczko drobne wypiel?gnowa?. To si? na nic nie przyda, Leonie. Uszanuj starc?w, bo oni kiedy? m?odymi byli, lecz ?yj godzin? wiosny ?ycia twojego, by ciebie kiedy? uszanowano za to. Rad? si? ludzi do?wiadczonych, lecz pami?taj, ?e do?wiadczenie jest zbiorow? m?dro?ci? ca?ej przesz?o?ci, z wy??czeniem tera?niejszego momentu; pami?taj, ?e do?wiadczenie ma s?d i poj?cie na wszystko, co si? sta?o, tylko nie ma poj?cia na to, co si? w tobie dzieje; a gdy sia? b?dziesz, rozsiewco ostro?ny - nie l?kaj si? pe?n? gar?ci? ?mia?ych ?ycze? przed siebie rzuci?; i tak zaledwie setne ziarno si? przyjmie, je?eli ma?o do r?ki ich we?miesz - po d?ugich s?otach i po wichrach mro?nych, c?? si? na gruncie zostanie? B?g z tob?, Metodysto! z tob? u?miech twej kochanki i z?oto twego zarobku, i szcz??cie twego marzenia - a od ciebie precz szatany, precz ob?uda i nie?mia?o??, precz ascetyzm i rachunki!

O Edmundzie "Mistyku" nasza Emilka tak m?wi?a zawsze:

- M?j Bo?e! jacy to ludzie s? niesprawiedliwi! Czego oni chc? od tego ch?opca? Wyrysowa? im tyle ?licznych obrazk?w, wypowiedzia? tyle ?licznych my?li, a oni koniecznie zap?dzaj? go jeszcze do innej roboty - ?aja o niepraktyczno?? i pr??niactwo. Przecie? trzeba poprzesta? na tym, co kto przyniesie, szczeg?lniej gdy jest daleko wi?cej takich, co nic nie przynosz?, a nawet i takich, co wynosz? ze wsp?lnej towarzystwa skarbony. Lecz, jak widz?, towarzystwo rozkaprysi?o si? teraz. Przyjdzie cz?owiek z sercem, to go pyta: a masz ty talent? - przyjdzie cz?owiek z talentem, to na? wo?a: a masz ty serce? - i tak ci?g?e wymagania tylko.

- Ale? moja Emilciu - rzek?am raz do niej - c?? robi?, je?eli towarzystwu koniecznie ludzi z sercem i talentem trzeba?

- Je?li trzeba koniecznie - odpowiedzia?a mi na to - nie w?tpij, Gabriello, ?e ich Pan B?g ze?le; je?eli za? nie trzeba koniecznie, tylko towarzystwo uznaje, ?e takimi by? powinni, to ono samo powinno tak?e stara? si?, aby im drog? ku temu u?atwi?: talent otoczy? mi?o?ci? - to si? serce zbudzi, serce wesprze? og?lnym rozumem - to b?dzie mia?o prawdziwego rozumu natchnienia; lecz zawsze wymaga? - ??da? - cenzurowa? - to nikogo nie uczy i nikogo nie poprawia.

Tak s?usznym uwagom nie przeczy?am wcale, jednak?e nie dziwi?o mi? te? bynajmniej, ?e na Edmunda o czyny wo?ano. W istocie ten cz?owiek mia? wielk? zdolno?? do rysunk?w i cz?sto nam przynosi? charakterystyczne, przecudnie odkre?lone szkice, mia? wielki dar do wymowy i cz?sto nam prawi? zachwycaj?ce rzeczy, lecz poza talentem sta? pr??ny i czczy elegancik, chwia?a si? gi?tka i powiewna trzcina. Przezwali?my go mistykiem, bo w tym roku w?a?nie uwierzy? w duchy, cuda i magnetyzm. Poprzedniej zimy by? zapalonym heglist?; na przysz?? wiosn? m?g? bardzo rozs?dnym cz?owiekiem si? zrobi?. Jego mi?kka i wra?liwa natura z otaczaj?cymi j? ?ywio?ami zawsze si? do r?wnowagi uk?ada?a. Ta w?asno?? asymilacji, ta w?asno?? przyswajania sobie z na zewn?trz wewn?trznych usposobie? i przekona? by?a w nim nawet zupe?nie odr?bn? oryginalno?ci?. Wymawiano mu j? nieraz, lecz ja si? ujmowa?am, bo w tym korzy?? nasza by?a - zupe?nie jak gdyby co kilka miesi?cy przychodzi? nam kto czyta? now?, a zawsze pi?knym stylem napisan? ksi??k?.

Teofil zwa? si? w gronie naszym "Dzieciakiem", nie dla wieku, bo starszym by? od innych, ale dla niekarnej prostoty swego u?o?enia. Rozpiera? si? na wszystkich sto?ach, rozk?ada? na wszystkich kanapach, g?o?no krzycza?, kiedy m?wi?, lubi? ciastka i cukierki, bawi? si? puszczonym balonem i z?apan? pod szklank? much? - a przy tym wszystkim, lub raczej jakby na odpokutowanie tego wszystkiego, rozmi?owa? si? w najstarszej, najcudniejszej, najci??szej nauce - w numizmatyce. Za jeden ugrynszpaniony pieni??ek by?by ca?e godziny spokojnie i prosto jak panienka na krze?le siedzia? - po jeden rzadszy medalik by?by z nara?eniem wolno?ci i ?ycia najniebezpieczniejsze odbywa? drogi - a tak szanowa? dok?adno?? zbior?w, tak artystycznie kocha? sw?j przedmiot, ?e raz dla uzupe?nienia bogatszej jakiej? kolekcji sam si? z bardzo ciekawego ogo?oci? egzemplarza. Tytu? Teofila w uczonym, powierzchowno?? za? jego w towarzyskim ?wiecie by?y to dwie najucieszniejsze sprzeczno?ci, mog?abym nawet powiedzie?, ?e to by?a jedna ?ywa szarada, kt?rej prawdziwego s?owa wiele os?b odgadn?? nie umia?o. Jedni pos?dzali o udawanie, drudzy o rubaszno??, a tymczasem to by? dzieciak i numizmatyk; w przydatku, to by?o tak?e najlepsze, najpoczciwsze serce. Mog?e? mu zabra? p?aszcz i zegarek, czas i weso?o?? - mog?e? od niego ??da? dobrej rady, przys?ugi, kurs maj?cej monety, byleby? staro?ytnej nie rozrzuci? - to wszystko ci odda?, wszystko zrobi?, cho? czasem wed?ug humoru mniej wi?cej pogrymasi? sobie. Mimo tak niezaczepnej z pozoru natury, mia? jednak Teofil bardzo licznych nieprzyjaci?? - zwyczajnie jak dziecko, i do tego troch? zepsute a bardzo gadatliwe dziecko, zawsze ka?demu wypowiedzia? wszystko, co mu do my?li przychodzi?o - ?e za? by? dowcipny, psotny i pe?no r??nych ludzi spotyka?, wi?c mu do my?li przychodzi?y r??ne koncepta o g?upstwie, pr??no?ci, nieszczerym ugrzecznieniu, zabawnej intrydze - ot tak sobie dla ?miechu - a s?uchaj?cy obra?ali si? cz?sto. Jednak Teofil nikomu nie szkodzi? - jemu okropnie szkodzono.

Beniamin ze wszystkich znajomych najp??niej do naszego grona si? przy??czy? - jego te? przezwiska nie mia?y umys?owego znaczenia, tylko si? do zewn?trznych stosowa?y okoliczno?ci. Wo?ali?my na?:

"Humboldcie" - dlatego, ?e dalekie odprawi? podr??e; "?ysy" dlatego, ?e ju? wy?ysia? okropnie. Teofil pierwszy nam go przyprowadzi?, zapoznali si? z sob? u jakiego? antykwariusza, przy jakiej? numizmatycznej ciekawo?ci, p??niej r??ne zdarzenia coraz ich wi?cej zbli?a?y, a na koniec jednego wieczoru Teofil stawi? go w naszym k??ku z tym poleceniem, ?e to jest cz?owiek, kt?ry najbieglej czyta przytarte greckich medal?w napisy i najodwa?niej broni szarpanej swoich przyjaci?? s?awy. Jedno i drugie prawd? by?o - jednego i drugiego sam Teofil do?wiadczy?, znalaz?o si? te? zaraz dla Beniamina miejsce przy ulubionym naszym kominku. Gaw?dki wieczorne wzbogaci?y si? r??nymi szczeg??ami o Hiszpanii, W?oszech, Turcji, Persji, Egipcie. Beniamin ?licznie opowiada?, a nade wszystko z niezwyk?? dla podr??nik?w skromno?ci?. Prawie nigdy siebie na scen? nie wprowadza?. Rzadko kiedy wspomnia?: "Ja tam by?em, ja to widzia?em". - Gdy mu przysz?o opisywa? miejsce lub zwyczaje, zdawa? si? mog?o niejednemu, ?e tylko dzie? cudzych najpierwsze przytacza wyj?tki - wszelka indywidualno?? spostrzegacza nikn??a, rozwija?y si? obrazy po obrazach z dagerotypow? dok?adno?ci? przedstawione. Wida? w nich by?o cie? ka?dego listeczka, ?d?b?o trawy najmniejsze, gr? promieni s?onecznych, ob?oczne fantasmagorie, wi?cej nawet, w nich by?o s?ycha? zmieszane g?osy natury i ryk zwierz?t drapie?nych, tajemne brz?czenie muszek nad s?awnymi wodami, i ?wiergotanie ptaszka w s?awnych rozwalinach, i pie?? m?odej dziewczyny przy zapomnianym grobie, i wszystko - wszystko - pr?cz echa doznanych wra?e?. Beniamin nigdy swojej powie?ci liryk? nie dope?ni?. Felicja najpierw zrobi?a t? uwag? - jej s?d o ?ysym Humboldcie by? dosy? surowym nawet. Nie mog?a mu przebaczy?, ?e jak w opowiadaniu ze szczeg???w przedmiotowych osobisto?? jego cho?by na ich uzupe?nienie wybi? si? nie umia?a, tak w ?yciu rzeczywistym on nie umia? z pe?nienia cn?t obowi?zkowych wznie?? si?y swego ducha do tw?rczych natchnie? i dzia?a?. Ten brak inicjatywy, rzutko?ci, pierworz?dztwa wypadk?w i zdarze? obok niezaprzeczenie wy?szych zdolno?ci t?umaczy? si? Felicji pewn? doz? lenistwa jedynie, a lenistwo by?o w przekonaniu Felicji najci??szym tera?niejszo?ci grzechem. Co do mnie, szczerze wyznaj?, ?e daleko pochlebniejsze tworzy?am sobie o nowym naszym przyjacielu wnioski. Z jego pi?knych, lubo nieco przywi?d?ych ju? rys?w czyta?am histori? g??bokich my?li, st?umionych gwa?townie uczu?, trudnych a wytrwale dokonanych przedsi?wzi??. By?abym r?czy?a nawet, ?e jego martwa spokojno?? jest si?? m?skiego charakteru - jego mierno?? ukryt? wy?szo?ci? - jego lenistwo, jak m?wi?a Felicja, ?rodkiem tylko pewniejszego spe?niania nie docieczonych jeszcze przez nas widok?w i zamiar?w. - Czym za? by?o to wszystko? Zobaczycie. - Beniamin w?asn? biografi? rozpocz?? zbi?r swych powie?ci, kt?re nam si? przez ca?? zim? snu?y potem w?r?d rozm?w i ust?p?w ufnej przyja?ni po?ycia.

Raz pami?tam, by?o to w grudniu - czas na dworze szkaradny, wszystkie wichry od?piewa?y jakie? przera?liwe requiem uwini?tej w ?niegow? p?acht? ziemi, a m?wi? p?acht? nie opon?, bo ?nieg gruntu nie przykry? zupe?nie, bo le?a? w szmatach brudnych, podartych, tu i ?wdzie rozrzuconych, tak ?e biedna owa ziemia strupia?ych cz?onk?w swoich jak cyganka-?ebraczka nie mia?a w co otuli?. Nam przecie musia?o by? dobrze i mi?o jednym z drugimi, kiedy?my si? pomimo zimna i b?ota wszyscy z r??nych stron miasta przy kominku u Emilii zgromadzili. Gaw?dka sz?a powa?nie, bieg?a szalenie, skaka?a weso?o, a? na koniec zahaczy?a si? o przedmiot niewyczerpany, odwieczny, o mi?o??. Prze?ladowano Edmunda jak?? bardzo pi?kn? pani?, on si? wypiera? - ja bez my?li rzuci?am uwag?, ?e dziwnym obyczajem, wszyscy zakochani kryj? si? z mi?o?ci? swoj? jak z grzechem.

- Jak z grzechem? co za przyr?wnanie - podchwyci?a Augusta - jak ze skarbem, jak ze stukaratowym diamentem znalezionym w kopalniach, gdzie inni ledwie po trudach najwi?kszych male?kie ziarnka ?wiec?ce znajduj?. Gdyby dojrzeli twego bogactwa, ich zazdro?? by si? zbudzi?a, gdyby dojrzeli twego brylantu, ich niedowiarstwo by si? odezwa?o i mo?e dla pr?by roznieciliby wielki ogie? i tak d?ugo w ogniu ciekawy kamie? trzymali, a? kamie? by si? na nico?? przepali?.

- Ja bym ci jednak, Augusto, nie ?yczy?a takiego znale?nego - odezwa?a si? Tekla.

- A to czemu?

- Bo niebezpiecznie.

- Ej! co tam niebezpiecze?stwo! A szcz??cie, moja droga? Dajcie mi, dajcie chwil? mi?o?ci! ?wiat taki nudny, zamierzch?y, zb?ocony. Ka?da godzina w ?yciu prac? ci??k?, obowi?zkiem, na?ogiem - jutro podobne do dnia wczorajszego, a dzie? wczorajszy taki sam, jak niezno?ne dzisiaj. Musz? my?le?: dwa a dwa cztery. Suknia we?niana czy jedwabna? Obiad sp??niony czy wczesny? Ubogi g?odny czy pijany? Go?? nowo przyby?y z?y czy g?upi? - Musz? my?le? w te wszystkie szkaradne, obrzydliwe s?owa. Mi?o?ci! ach mi?o?ci!

- Haczczysu! ach! haczczysu! - przedrze?nia?a j? Felicja.

- Zbyt wyszukany ?rodek - po prostu kieliszka t?giej w?dki! i to mo?e wystarczy? - przyda?a Seweryna.

- Nie blu?nijcie, kobiety! - uj?? si? Edmund. - Augusta ma s?uszno??, bez mi?o?ci ?wiat nudny i brudny. Mi?o?? m?wi: ja jestem przedwieczno?ci? w pocz?tku, trwaniem w niesko?czono?ci, jasno?ci? w ?wietle, tchnieniem w powietrzu, wonno?ci? w kwiecie, szczytem w niesko?czono?ci, d?wi?kiem w g?osie, widzeniem we wzroku, rado?ci? w szcz??ciu, m?dro?ci? w rozumie, wdzi?kiem w pi?kno?ci, a pot?g? w sile. Ja jestem, kt?ra jestem!

- Ja jestem b?stwo indyjskie i wyznanie Brahmy - doko?czy? ?artobliwie Albert, kt?ry z nas wszystkich najlepiej zna? ten ust?p, rzeczywi?cie z ksi?g indyjskich przerobiony troch?.

- Zaraz wida? niechrze?cija?skie zastosowanie - odezwa?a si? Anna - bo ju?ci? mi?o?? jest tym wszystkim, czym si? by? przez usta Edmunda mieni?a, tylko uczucie zjednostkowione, kt?rego sobie Augusta dla rozrywki ?yczy, nie jest ca?? mi?o?ci?; jest w mi?o?ci jednym promieniem, w m?dro?ci jedn? prawd?.

- Bogdajby chocia? i tym by?o! - w?tpi?cym g?osem znowu pomrukn?? Leon.

- Czy w?tpisz? - zagadn??a Jadwiga.

- Nie widzia?em - kr?tko jej odpowiedzia?.

- Jak to nie widzia?e?? - spyta?a ?ywiej nieco. - Przypomnij sobie tylko, czy nigdy nie widzia?e? ludzi m?odych, szcz??liwych podzielanym uczuciem, a przez to samo ?mielszych w dobrym, szlachetniejszych w pomys?ach, pracowitszych w obranym zawodzie.

- Widzia?em tylko ludzi, kt?rym podzielane uczucie nie stawa?o na przeszkodzie do tego wszystkiego.

- Dajcie teraz pok?j Leonowi - rzek?a weso?o Augusta - ju? on czuje, ?e wielk? niedorzeczno?? powiedzia?, to najuparciej broni? jej b?dzie.

- Przepraszam, moje panie, ani oporu, ani niedorzeczno?ci w tym nie ma. Bardzo ?atwo arytmetycznie tego paniom dowiod?. Prosz? tylko sumiennie obliczy?, ile znacie ludzi zakochanych, kt?rzy si? na nic nie zdadz?, ilu takich, kt?rzy si? przez mi?o?? z po?wi?cenia w samolubstwo ze?lizn?li, ilu takich, kt?rzy z mi?o?ci? w dobrem wytrwali? Por?wnajcie sumy og?lne i wyrzeczcie dopiero, czy ja zb??dzi?em bardzo, gdym m?wi?, ?e tylko kilku wybranym przeszkod? w ?yciu nie stan??a.

- Ale im za to stan??a pomoc? tak wielk?! - odezwa?a si? Jadwiga.

- Przypuszczenia to nie moja rzecz, ja tylko fakta zapisuj? - lecz je?eli i mnie wolno p?j?? drog? wnioskowa?, czemu? nie mam sobie powiedzie?, ?e gdyby nie ta s?abostka jedyna, ludzie wybrani byliby zupe?nie ?wi?tymi lud?mi - aposto?owie przecie? ?on i kochanek nie mieli.

- Bo to ?atwiej zosta? ?wi?tym bez ?ony jak z ?on? - zakrzycza? wyci?gni?ty na kobiercu Teofil.

- Ale co ?atwiejsze, to mniej pi?kne - rzek? znowu Edmund.

- S?usznie m?wisz - odezwa? si? Henryk - co ?atwiejsze, to mniej pi?kne, a co mniej pi?kne, to mniej prawdziwe tak?e. Wielka mi cnota wyrzeczenie si? wszystkiego - jeszcze za ?ycia uciekn? z ziemi, to po ?mierci wprost trafi? do nieba. Ja bym niebo zamkn?? przed takimi tch?rzami. Id?, ?yj na ?wiecie, garnij wszystko do piersi swojej, wszystko my?l? u?wi?caj, to ci otworz?, b?dziesz mia? zbawienie - ale tak odartego, nagiego nie wpuszcz?. Z wasz? teori? o ?wi?to?ci wy z niej jak?? klasztorn? regu?? dla kawaler?w mieczowych zrobicie. Ja chc?, ?eby ?wi?to?? by?a ca?ej ludzko?ci zakonem - ?eby ?wi?to?ci? ?y? cz?owiek najzwyczajniejszy, a nie ten tylko, kt?ry w nienaturalnych, wymuszonych rozwija si? warunkach - ja chc?...

- Bardzo to jest ?askawie z twojej strony, ?e powiadasz "ja chc?!" a nie "tak jest ju?" - przerwa? mu Leon.

- Mylisz si? - co ja chc?, to ju? tak jest - albo w potrzebie czasu, albo w mojej duszy. Ja si? kocham szalenie, a nic mi to w naukach nie przeszkadza. Ja b?d? mia? ?on? i dzieci, a nigdy bli?niemu pomocy nie odm?wi?, z kolegami m?odo?ci mojej te? same wzajemnej uczynno?ci i przyja?ni zachowam stosunki - ja kupi? dobra i za?o?? fabryki, a dlatego po s?aw? i wiedz? z kapitanem Ross lub Parry cho?by do samego bieguna w?r?d lod?w si? przedr? - ja sobie sprawi? uczt? szalon? i na aksamitach, z?otach i atlasach, jak Teofil na tym dywanie, przeci?ga? si? b?d?, a gdy przyjdzie potrzeba, to wszystko rozdam ubogim, to dla ka?dego z was b?d? biega? po gorszym ni? dzisiejsze b?ocie, b?d? marzn?? na zimniejszym, ni? ten, co s?yszycie, wichrze. Jeszcze by te?, moi trapi?ci, tego tylko brakowa?o, ?eby szlachetno??, dobroczynno??. bezinteresowno?? zrobi? wy??cznym celibatu przywilejem. No, to niech ?pi? w egoizmie swoim wszyscy ojcowie rodzin i ?onaci obywatele - niech was nawet oszukuj?, niech was krzywdz?. Sakrament ma??e?stwa wed?ug naszego zdania zupe?nie im daje do tego prawo.

- Hej! Galop! galop! galop! - z g?o?nym ?miechem zawo?a? Teofil.

- Istotnie przegalopowa?e? troch? - powt?rzy?a za Teofilem Emilia. - Rodzinne stosunki nikogo od poczciwo?ci nie uwalniaj?; Leon tyko chcia? powiedzie?, ?e do cn?t nadzwyczajnych, do po?wi?cenia i wspania?o?ci mniej zdatnymi nas czyni?.

- Co wy gadacie o cnotach nadzwyczajnych? - z oburzeniem odrzek? Henryk. - Co to s? cnoty nadzwyczajne? Je?li te, kt?re si? rzadko widuj?, to wszystko od razu - bo ja ani rzetelno?ci w codziennych sprawach, ani wzajemnego przywi?zania w rodzinach, ani przyk?adnego po?ycia w ma??e?stwach, ani ?adu i pilno?ci w gospodarstwach nie spotkam dzi? "zwyczajnie" - wszelkie dobro jest nadzwyczajnym - lecz je?li przez nadzwyczajne cnoty chcesz jakie? "nadnaturalne" cnoty rozumie?, to si? ?le wyrazi?a?, Emilio, takich cn?t nie ma wcale, ka?da cnota jest naturaln? ka?demu cz?owiekowi, ka?da cnota jest powinno?ci? ka?dego cz?owieka.

- G?r? Henryk! - przyklasn??a Augusta.

- Za sto lat - doko?czy? Leon.

- Ja widz?, nie zrozumiecie si? nigdy - rzek? Albert powa?nie - pomieszali?cie wszystko razem, ten o tym, a ta o tym prawi. Najpierw podzi?kujcie Annie, ?e stanowi?c rozr??nienie mi?dzy mi?o?ci? og?ln? a zjednostkowion?, oszcz?dzi?a wam wiele niedorzeczno?ci - p??niej podzi?kujcie mnie, ?e wam dalszych oszcz?dz?, dalsze r??nice przypominaj?c. Nazywacie mi?o?ci? wszelk? wy??czn? sk?onno?? osoby ku osobie - pami?tajcie?, ?e i ta mi?o?? jeszcze potrzebuje w?a?ciwego okre?lenia. Jest mi?o?? kochanie - jest mi?o?? nami?tno?? - jest mi?o?? fantazja. Pierwsza t?umaczy si? w ?yciu ?wi?to?ci?, druga nieszcz??ciem, trzecia grzechem - o kt?rej?e z nich mowa?

- Jak filozof ze swoim "distinguo" si? odezwie, to ja ju? nic po nim m?wi? nie chc? - odpowiedzia?a Augusta.

- Dlaczego? - zagadn??a Seweryna. - Czy doprawdy ?adnego "distinguo" nie przyjmujesz? wszystko we?miesz od razu? ?wi?to??, nieszcz??cie i grzech?

- Co to jest nieszcz??cie i grzech? To wasze rozumowane przes?dy i z?o?? wasza tylko. Prawda, ?e cz?sto s? nieszcz??liwi ci, co kochaj?, i cz?sto grzeszni s? nawet, ale dlaczego? bo gdy ich zewn?trz tysi?c oplata niech?ci, tysi?ce rozdra?ni pocisk?w, to musz? w ko?cu cierpie? i grzeszy?. Ich grzech b?dzie jednak przypad?o?ci? obc? zupe?nie naturze uczucia, b?dzie mo?e wynikiem innych wad i zbocze?, uczucie samo w sobie b?dzie zawsze cnot?. W?och, kt?ry w chwili zazdro?ci morduje swego wsp??zawodnika, c?rka, kt?ra dla kochanka potajemnie dom rodzicielski opuszcza, ?ona, kt?ra zdradza m??a - pope?niaj? okropne wyst?pki, pe?nym sercem naczerpuj? w ?ycie nieszcz??cia i grzechu, ale naczerpuj? z postronnych okoliczno?ci - b??dz? postronn? ujemno?ci? swego charakteru; jedyn? chwil? prawdy, jedyn? mo?e odkupienia chwil? jest dla nich w?a?nie szczerej mi?o?ci chwila.

- Zdaje mi si?, Augusto, ?e twoje ostatnie "dinstinguo" jeszcze subtelniejsze jak r??nicowy podzia? Alberta - rzek?a Seweryna.

- Moi pa?stwo, na czym?e stanie? - odezwa?am si? wtedy. - Uchwalcie? co stanowczego, abym z pewno?ci? wiedzie? mog?a, czy od dzisiejszego dnia b?dzie wolno kocha? si?, czy nie?

- No, dalej - zawo?a? Teofil - zbierajcie g?osy; idzie tu o emancypacj? mi?o?ci - kto za i kto przeciw - ty sama, Gabriello, g?os pierwszy.

- Przecie? wam trzeba kogo?, co by przyj?? ustaw? - ja b?d? gminem waszym, ty za?, Teofilu, jako dzieciak rozpocz?? musisz. Wszak?e w senatorskich naradach najm?odsi najpierw si? odzywaj?. Mi?dzy nami nie ma nikogo, co by by? od "Dzieciaka" m?odszy. Spiesz si? wi?c, rzucaj ga?k?.

- Rzucam jak ?nieg bielute?k?. Na cze?? mi?o?ci tyle prze?licznych wybito medali, ?e to musi by? godne wiekopomnej chwa?y uczucie.

- A teraz w ko?o, s?siadko Emilio!

- Emilia przyj??a wniosek, lecz z poprawk? Alberta. Inni mniej wi?cej swoje w?asne dorzucali zastrze?enia - na dw?ch skrajnych zostali: Seweryna z Leonem i Augusta z Henrykiem.

- Co to znaczy, Humboldcie? - rzek?am, zwracaj?c si? ku siedz?cemu w k?cie pokoju Beniaminowi. - Co to znaczy? Przy tak wa?nej naradzie jeszcze nie wyst?pi?e? ze swego milczenia. Wi?kszo?? stanowcza si? zebra?a wprawdzie, ale tw?j g?os m?g?by nam zapewne wiele nowych rzeczy dopowiedzie?, m?g?by stanowisko rzuconej w?tpliwo?ci rozja?ni?. Spr?buj, mo?e odci?gniesz st?d lub zow?d stronnik?w?

- Dajcie mi pok?j, mnie si? nie chce m?wi? - kr?tkim, przerywanym g?osem odpowiedzia? zagadniony.

- By?am pewna tego - rzek?a wtenczas Felicja - gdyby?cie si? go poradzili o cudze wzgl?dem mi?o?ci zdanie, przytoczy?by wam wszyskie prawa i aforyzmy wszystkich znakomitych m?drc?w i poet?w, od Konfucjusza a? do najnowszego kodeksu, od Salomona a? do Jerzego Sand, powiedzia?by wam, jakie w tej mierze maj? wyobra?enia Turcy, jakie Indianie, jakie Hotentoci, jakie Grecy, ale mu si? nie chce powiedzie?, jakie on ma sam.

- Czemu?by mi si? nie chcia?o powiedzie?? Rzecz ?atwa przecie?, ja sam nie mam ?adnego, ale mnie te? nie chodzi?o o powiedzenie tego zdania, mnie po prostu m?wi? si? nie chcia?o.

- Cz?sto jako? zapadasz na ow? przekl?t? chorob? milczenia.

- Po co ty mu si? zawsze sprzeciwiasz, Felicjo? on mo?e naprawd? jest chory - uj??a si? Emilka.

- Albo leniwy - pierwsza zn?w odpar?a.

- Nie chory i nie leniwy - rzek? Beniamin. - M?wi? mi si? nie chce, bo wiatr wieje, a ogie? na kominku si? pali.

- Dziwny jednego z drugim stosunek - podchwyci?a Felicja.

- Ja nic w nim dziwnego nie znajduj? - odezwa?a si? Anna - powietrzna za oknem muzyka i te p?omienne ognia poskoki mog? dusz? w stan jakiego? b?ogiego rozmarzenia wprowadzi?, dr?twiejemy wtedy na zewn?trz i my?l nasza ?ni sobie snem ci?g?ym a pami?tanym.

- Na nieszcz??cie nie mog? w ca?o?ci przyj?? tego usprawiedliwienia - rzek? Beniamin. - Mam odr?twienie, ale snu pami?tanego nie mam... Ot! powiem pa?stwu prawd? - chorobliwe dziwactwo, nic wi?cej, napad?o mnie, ju? trzeci rok temu b?dzie - wskutek osobliwego wypadku.

- Co za szkoda, ?e dzisiaj przyst?pi? paroksyzm, by?by? nam ten wypadek opowiedzia? - rzek?a Augusta.

- Teraz ju? bym m?g? opowiedzie?, ju? si? rozgada?em, to mi i przesz?o, ale historia za d?uga.

- Ja tak lubi? historie za d?ugie - prosi?am bardzo pokornym g?osem.

- Historie! historie! - zacz?? si? napiera? Teofil.

- Jeszcze was musz? przestrzec, ?e to ca?a moja biografia.

- Biografia! Biografia! - wo?ali?my za przyk?adem Teofila.

- No, to zaczekajcie, musz? sobie wszystko od pocz?tku przypomnie?.

I na chwil? Beniamin twarz ukry? w obie r?ce ?okciami na kolanach wsparte i zdawa? si? duma? g??boko - a my wszyscy rozsun?li?my si? tak szerokim ko?em, ?e z dala dotychczas siedz?cy, sta? si? niby najg??wniejszym jego ogniwem. Emilia kilka suchych drewek dorzuci?a, p?omie? buchn?? ?ywszym blaskiem i gdy na koniec wzniesion? g?ow? Beniamina o?wieci?, zdawa?o si? przez dziwne optyki z?udzenie, ?e g?owa ta rozja?nia?a m?odo?ci?, rozb?ysn??a szcz??ciem.

W pierwszej chwili nawet tak ni? potrz?sn?? wdzi?cznie i ?wawo, jak gdyby z przywyknienia chcia? utraconych w?os?w odrzuci? pier?cienie, ale pr?dko spostrzeg? pomy?k?, roze?mia? si?, pog?adzi? ?ysin? i tak m?wi? zacz??.

1.
Wyobra?cie sobie pa?stwo zielon? oazis w pustyni Sahary, wyobra?cie w ?wiecie dzisiejszym, w ?wiecie z?ota, srebra, miedzi i ga?gan?w na bankowe papiery przerobionych, rodzin? liczn?, ubog? a szcz??liw?. W tej rodzinie, lat temu dwadzie?cia sze??, o godzinie pierwszej po p??nocy, przy najpi?kniejszym ?wietle ksi??yca pe?ni? swoj? roz?wiecaj?cego najpi?kniejsz? noc sierpniow?, urodzi?o si? dzieci? p?ci m?skiej, dziewi?te z kolei - a rzecz dziwna, rzecz nadzwyczajna, przyj?te z tak? rado?ci?, takim b?ogos?awie?stwem, jak upragniony pierwszy potomek gasn?cego ju? imienia, oczekiwany dziedzic wielkiego maj?tku - lecz nie, blu?nierstwem jest to por?wnanie, dzieci? przyj?te tak? mi?o?ci?, jak wszystkie dzieci w mi?o?ci zrodzone; - tym dzieci?ciem ja by?em. Nad przygotowan? dla mnie kolebk? nie zaci??y?a ?adna skarga, ni to starszej siostry, ?e w domu nowy k?opot b?dzie i nowych trud?w si? przysporzy, ani dobiegaj?cego swej m?odzie?czo?ci brata, ?e mu jedna r?ka wi?cej do rozszarpania spodziewanej pu?cizny przyb?dzie, ani drobniejszego rodze?stwa, ?e si? zaczn? dla niego chwile przymusowej cicho?ci, narzuconego rozs?dku, usk?pionych pieszczot, ani matki, ?e z danym ?yciem jej ?ycia si? ujmie, ?e j? noce bezsenne, karmienie, prace hodowania czekaj?, ani ojca nawet, ?e ci??kie czasy, ?e wychowa? b?dzie trudno, ?e na obmy?lenie zawodu si? i spokoju ju? nie wystarczy - dziwna rzecz, stokro? dziwna, tego wszystkiego nie by?o.

Matka z siostrami ze starej bielizny poszy?y pieluszki moje. Jeden z braci na niespodziank? upl?t? zupe?nie now? ko?ysk?, a ojciec, kiedy mnie poczciwa babka na pokazanie w poduszce przynios?a, prze?egna? mnie krzy?em ?wi?tym. - "Oto cz?owiek ?wiatu si? narodzi?", rzek? tylko i ze ?zami w oczach i z u?miechem na ustach poszed? co pr?dzej do ?ony swojej, poca?owa? j? w czo?o, poca?owa? j? w r?k? i nie odszed?, a? p?ki os?abiona, lecz ci?gle niewymownej s?odyczy ja?niej?ca rado?ci?, z nowo narodzonym przy boku nie zasn??a spokojnie.

I takie by?y moje narodziny. Przez d?ugi czas nie mia?em imienia: zwano mi? tylko male?kim - synkiem - pieszczotk?, a narady odbywa?y si? d?ugie, jak zwa? miano na p??niej. Teresia, moja ma?a poprzedniczka w rodze?stwie, za?atwi?a wszelk? w?tpliwo??; kiedy jej na starych obrazkach opowiada? jeden z braci histori? syn?w Jakubowych, tak si? rozmi?owa?a w ma?ym Beniaminku, ?e gdy wieczorem wznowiono o wkr?tce nast?pi? maj?cym chrzcie moim rozmow?, dziewczynka, siedz?ca w tej chwili nad ko?ysk?, uroczy?cie, wznios?a sw?j paluszek do g?ry i powiedzia?a stanowczym g?osem:

- Ty, male?ki, b?dziesz Beniaminkiem.

Od tej chwili nadano mi imi? Beniamina. Poczciwa Teresia! Zapomniano jej powiedzie?, ?e Beniamin pierwsz? wol? matki swojej zwa? si? Benoni, a Benoni to znaczy "syn bole?ci", a matka moja, rodze?stwo moje pochwyci?o wyraz dzieci?cia, bo im do serca przypada?, a ojciec go zatwierdzi?, bo takie by?o miano jego wielkiego bohatera, jego idea?u w?r?d s?awnych m???w - Franklina. Z tej czci dla Franklina mo?ecie pa?stwo odgadn?? ca?y charakter mego ojca, je?li tylko troch? cho? bieg?ymi jeste?cie w zauwa?eniu tych stosunk?w tajemnych, a zawsze logicznych, kt?re upodobania i r??ne sympatie cz?owieka z tre?ci? jego w?asnej natury ??cz?. Co do mnie, taki mam - w tym wzgl?dzie przynajmniej - niechybny instynkt, ?e raz, gdym w galerii Luwru widzia? pi?knego m?odego cz?owieka, jak si? d?ugo i z najspokojniejszym obliczem zatrzyma? przed Katonem Velasquez'a, co sobie piersi tak krwawo, tak okropnie rozdziera - powiedzia?em zaraz: to z?y cz?owiek i - i sprawdzi?y si? s?owa moje - ten cz?owiek by? anatomem ludzkiego serca; spotka?em go p??niej na salach s?dowych ciekawym bardzo widzem, a w ostatniej chwili ?wiadkiem przeciw obwinionemu - na moje sumienie mier??c - obwinionemu niewinnie. Lecz wracaj?c do osobistej biografii, ju? wiecie pod jakim wp?ywem, w jak? atmosfer? niejako dosta?em si? na t? ziemi? - zst?piwszy wed?ug dawnych, wst?piwszy wed?ug nowszych, a odrodziwszy si? wed?ug najpodobniejszych do prawdy mniema?. Jak mnie tak d?ugo usypiano, pieszczono, ko?ysano bez mojej wiedzy, jak ja rozwija?em si? w tym cieple uczu?, w tej pogodzie szcz??cia, jak mi ca?a tre?? mojej istoty nasi?ka?a niejako t? pie?ni? mi?o?ci r??no i wszechstronnej - oh! gdybym m?g? pami?ta?! - ale ja nic, nic nie pami?tam - a jednak to by?o ju? ?ycie moje, to by?a ju? przyczyna jaka? p??niejszych nast?pstw, chwila rodzicielka wszystkich chwil, wszystkich lat moich. Kiedy si? pierwszy raz poczu?em i obejrza?em na ?wiecie, znalaz?em ju? jej owoc w g??bi ducha mego i sta? mi si? tym, co nazywaj? sk?onno?ciami, charakterem, natur?. Ka?dy mnie kocha?, ja si? ockn??em kochaj?c ka?dego, ale to kochaj?c tak niezb?dn? konieczno?ci? organizmu, jak si? oddycha, je, pije - przed kochaniem nie by?o dla mnie przesz?o?ci, jak przed Bogiem nie by?o pocz?tku; lecz nie dosy? na tym - ci wszyscy moi poza mn? kochali jeszcze wszystko?? w r??nych objawach, w r??nych jej kszta?tach - a by?o co? pi?knego, ?wi?tego w wyborze tych kszta?t?w i tych objaw?w - ka?dy co? kocha? na swoj? w?asno?? szczeg?ln? - tylko? bierzcie to w dos?ownym znaczeniu: kocha?, nie lubi?.

Moja najstarsza siostra Julcia kocha?a dumki ukrai?skie, a m?j brat Adam kocha? niebieskie oczy c?rki bliskiego s?siada, a m?j brat J?zef kocha? ziemi?, kt?rej upraw? si? trudni?, a moja siostra Ludwinia kocha?a wod? bie??c? i kwiaty nie zerwane, a m?j brat Karol kocha? psy, konia i strzelb? swoj? dwururk?, a moja siostra Bronisia kocha?a gwiazdy i niebo, a m?j brat Cyprian kocha? obrazy, a moja siostra Terenia kocha?a powie?ci, a m?j ojciec kocha? ksi??ki, a moja matka kocha?a ludzi - i tak dla mnie pierwsze wra?enia z ich wszystkich ulubionych wra?e? si? z?o?y?y.

Najdawniejszy obrazek, w kt?rym Julci? pami?tam, to jaka? ?aweczka drewniana pod otwartym oknem. Dzie? by? bardzo jaki? ciep?y niby, ale taki pochmurny, jak gdyby kto o?owiu po niebie rozla?. Julcia nad szyciem schylona ?piewa?a tak? rzewn?, takich przeci?g?ych a coraz sm?tniejszych ton?w piosnk?, ?e wida? nie mog?y si? w ci??kim rozp?yn?? powietrzu, tylko mi wszystkie, siedz?cemu przy jej nogach, o piersi si? odbija?y i zacz??em p?aka?. Julcia spojrza?a na mnie - przez chwil? umilk?a, lecz w tym milczeniu m?j p?acz, cichy zrazu, wybuchn?? prawdziwej bole?ci ?kaniem, wtedy siostra przytuli?a mi g?ow? do kolan swoich, upie?ci?a g?adz?c? w?osy r?k? i znowu ?piewa? zacz??a, a ja znowu zacz??em cichuteczko p?aka? i by?o mi z tymi ?zami tak dobrze, tak mi?o, jak nigdy z podarowanym przez star? piastunk? ptaszkiem - weso?? makol?gw? - co do mnie w klateczce na ka?dy widok skrzyde?kami trzepota?a.

Adama pami?tam najpierw, wchodz?cego do pokoju z jak?? bia??, bia?o ubran? dziewczynk?.

- Kto to jest? - spyta?em go.

- To siostrzyczka wasza - odpowiedzia? z u?miechem.

- Nasza siostrzyczka, Adasiu? - powt?rzy?em zdziwiony. - A czemu ja jej nie znam, gdzie ona by?a?

- O?mna?cie lat temu by?a w niebie jeszcze! Gdy za? z niedowierzaniem patrzy?em to na niego, to na ni?: - W niebie - rzek? znowu - spojrzyj tylko w oczy tej siostrzyczce, widzisz, jaki to szafir jasny i czysty, czy? w dzie? najpogodniejszy niebo inne bywa?

Spojrza?em, dziewczynka zarumieni?a si? i g?o?no roz?mia?a, ja wykrzykn??em z rado?ci?.

- Ach prawda, takie same, Adasiu, jak oczy naszej siostrzyczki.

- Nigdy nie m?w naszej do mnie, Beniaminku, bo to twoja i wasza siostrzyczka, ale nie moja - pami?taj, ?e nie moja.

- To ty biedny, Adasiu, ?e masz mniej od nas jedn? siostrzyczk?.

- Czy ja biedny? - spyta? brat, odwracaj?c si? do bia?ej dziewczynki z u?miechem, cho? mu s?owa na ustach dr?a?y. Dziewczynka owin??a si? prawie jak kwiatek ?lazowy ko?o r?ki mego brata - g?ow? mia?a spuszczon?, a jednak bez namys?u, pewniejszym daleko ni? g?os pytaj?cego g?osem, odpowiedzia?a mu pr?dko:

- Nie, ty nie biedny, ty bardzo bogaty, Adamie.

- Ja szcz??liwy - przyda?, jak gdzie? na dnie serca wym?wionym s?owem, i nie wiem czemu, wzi?? mi? na r?ce, a u?cisn?? tak tkliwym, tak dr??cym, gdy dzi? o nim my?l?, to mi wolno powiedzie? - tak nami?tnym u?ciskiem, ?e go nawet spyta? zapomnia?em o wyt?umaczenie dla mnie zupe?nie niezrozumia?ych wyraz?w. P??niej - nawet nied?ugo - poj??em ca?? ?wi?to?? ich znaczenia. W naszej rodzinie mi?o?? nie by?a ani tajemnic? towarzystw salonowych przyzwoito?ci, ani zgorszeniem przed okiem dzieci bacznie ukrywanym. U nas mi?o?? to szcz??cie ?ycia. Ta najpi?kniejsza prawda bo?a sz?a z podniesionym dumnie czo?em w?r?d sp??czucia, w?r?d skromnego uszanowania i uznania serc ?yczliwie przyjaznych. Raz, kiedy po przeczytaniu przez Waleri? poezji Bohdana Ada? zbli?y? si? do niej i wzi?wszy w obie r?ce ow? z?otow?os? g??wk? w same nieco otwarte usta poca?owa?, kiedy Waleria od czo?a po ramiona tym ca?unkiem zakra?nia?a, kiedy mimowolnym rzutem przechyli?a si? ku siedz?cej obok niej matce mojej i skry?a si? jak ptaszek w jej obj?ciu - to? ja dobrze dzi? pami?tam jeszcze, nikt z nas si? nie u?miechn?? nawet, nikt ?artem chwili szcz??cia kochank?w nie rozstroi?; matka tylko Adasiowi znak da?a, ?eby si? schyli? ku niej, i trzymaj?c ci?gle Walerk? do ?ona przyci?ni?t?, na g?owie schylonego tkliwy, jakby powierzony tylko, a ?wi?ty jak b?ogos?awie?stwo, z g??bi w?asnej piersi wyci?gni?ty z?o?y?a poca?unek.

J?zefa najstalszym przypomnieniem widz? w?r?d ?niwiarzy na polu. ?mieje si?, snopki wi??e, na wy?adowanych zbo?em wozach z fornalami si? ?ciga, a na jeden ?adowany mnie winduje i ja siedz? przy nim jakoby na tronie, a on mi pokazuje ziemi?, kr?lestwo wszechludzi, przysz?e pa?stwo moje, kt?re ja prawem natury odziedzicz?, a w kt?rym prac? rz?dzi? b?d?, i nazywa mi wszystko ?licznymi s?owy - ?yto srebrem, pszenic? z?otem, czerwieniej?c? tatark? purpur?; a ja mu wierz?, ?e to jest w?a?ciwie srebro, z?oto, purpura, ?e innych nie ma w ?wiecie. J?zio po drodze zrywa dla mnie ukoralone ju? ga??zie jarz?biny, kt?r? na kilka stai rodzice wysadzili go?ciniec - ja sam trzymam p?ki uzbieranych modrak?w, k?koli, bratk?w, k?os?w dojrza?ych ?yta, niedojrza?ych owsa i mieszam te bia?e i te zielone kity w r??nych zastosowaniach - to mi?dzy grona jarz?biny, to mi?dzy modrak?w r?wnianki - i czuj?, ?e mam wszystko, ?e natura w korzy?ciach, w pi?kno?ci swojej, natura ca?a, natura zawsze moj?. Tylko sobie s?owami tego nie m?wi?, ale uczuciem, czynem, chwil? w ?yciu mam.

Ludwini? moj?, najmniej ?adn?, najcichsz?, najt?skniejsz? z ca?ego rodze?stwa siostr?, pami?tam najdok?adniej w obrazku nad kt?rym mo?e najd?u?ej, mo?e najpierwej g??wka moja rozmy?la? zacz??a. Przy ko?cu naszego sadu, za rz?dem wierzb bujnie rozros?ych, p?yn??a rzeczka male?ka, bezimienna, w?ska, tak ?e si? zda?o przeskoczy? j? mo?na, a czysta, a ?wirem drobniute?kim na dnie wysypana, ?e tylko liczy?, tylko zbiera? jego ziarna r??nokolorowe - nad t? rzeczk? usiad?a sobie Ludwinia tu? przy brzegu, przygi??a si? nieco i w wodzie do po?owy odbi?a si? jej posta?, a woda odbit? ko?ysa?a r?wnie, ci?gle, spokojnie jak do snu. Zm?czony bieganiem, przykl?kiem obok Ludwinki i zacz??em ga??zk? pluska? w srebrne krople.

- Nie bud? mnie, Beniaminku - szepn??a tylko siostra i to tak cichutkim g?osem, ?e ledwo dos?ysze? mog?em.

- Czy ty ?pisz, Ludwinko? - spyta?em.

- ?pi?, ?pi?, braciszku - odpowiedzia?a jeszcze ciszej, ale ja patrzy?em w jej oczy i widzia?em, ?e oczy, cho? ku wodzie spuszczone, nie zamkni?te, niezaspane by?y.

- Oh! ?artujesz - zawo?a?em z pustot? i uderzy?em jeszcze mocniej, a? si? ca?a nadbrze?na woda zm?ci?a.

Ludwinka drgn??a, jak gdybym to j? by? moj? ga??zk? uderzy?.

- Obudzi?e? mi? - rzek?a bardzo, bardzo smutnie i ja zaraz poczu?em, ?e co? z?ego, co? najgorszego zrobi?em: przykro?? temu, co ju? cierpia?.

- Ale kiedy? ty nie spa?a - rzek?em na ostateczne usprawiedliwienie. - Ty? nie spa?a, Ludwinko - doda?em z pro?b?. Siostra nic mi nie odrzek?a na to, tylko mi? nieledwie wzi??a na r?ce i pochyliwszy si? wraz ze mn?, na uspokojon? wod? lekko palcem wskaza?a. Zobaczy?em siebie i Ludwink?. Jak zwierciade?ko zabawi? mnie ten obrazek, lecz z wolna, im d?u?ej w niego patrzy?em, tym zupe?niej ogarnia?a mi? jaka? senno??, a nie oczu, nie cia?a, bo oczy mia?em roztwarte, bo cia?o silnie w jednym?e utrzymane wygi?ciu - by?a to raczej senno?? mojego odbicia, jakiej? cz?stki ze mnie, co na drobno ?aman? fal? rzeczki pad?a i w jej kryszta?ach chwia?a si? jednostajnie bez przerwy, bez zmiany. Ale na b??kitnym tle nieba, kt?rego barw? rzeczka jakby w?asnym swoim kolorem p?yn??a, tu? nad naszymi g?owami w?a?nie osun?? si? od?amek srebrnego ob?oczka i przerwa? jedno?? widzenia - zaraz pobieg?y za nim oczy moje dziecinne, lecz ob?oczek i na niebie i w rzeczce gdzie? zgin??.

- A gdzie on, gdzie on, Ludwiko? Ludwika nie patrzy?a za ob?oczkiem, jednak widzia?a jego przej?cie i zrozumia?a pytanie.

- Daleko - odpowiedzia?a mi tak jak pierwej, szepni?ciem jedynie.

- Gdzie to jest "daleko", moja Ludwiko? - ja nie wiem, gdzie to jest "daleko".

Ludwinka zamy?li?a si?, czy nad sposobem wyt?umaczenia, czy nad tre?ci? wyrazu, nie wiem - po chwili wstrz?sn??a g??wk?, jakby reszt? u?pienia lub reszt? wra?e? z czo?a odpa?? jej przez to mia?o i rzek?a nieco wyra?niejszym, ale zawsze tak st?umionym jak przy zwierzeniu tajemnicy g?osem:

- Pytasz? Pytasz mi?, gdzie jest "daleko", Beniaminku? Oto patrz - chciej goni? za t? wod?, co tak wolno p?ynie, nie dogonisz, nie dogonisz - woda ucieka do Sanu, San ucieka do szerokiej Wis?y, a Wis?a ucieka do g??bokiego morza - a morze? ja ci nie powiem, gdzie to jest. Morze daleko. A teraz, tam na ko?cu tej ??czki, widzisz, jak niebo tu? do ziemi przytyka, id? po szafirowy kawa?ek tego nieba, id? przez ??czk? - niebo b?dzie za polem, id? przez pole - niebo b?dzie za lasem, id? przez las - niebo b?dzie zn?w za ??czk?, zn?w za polem, lasem, rzeczk?, a gdzie jest niebo? Ja ci tego nie powiem. Niebo jest daleko - daleko. A teraz przynie? tu klatk? z twoj? makol?gw?, wy?ywion?, wypieszczon? przez ca?? zim? - teraz jest wiosna, Beniaminku, kwiatki kwitn?, drzewa si? zieleni?, ptaszk?w mn?stwo ?piewa wsz?dzie. Otw?rz klatk?, braciszku, otw?rz - zobaczysz, jak makol?gwa, co ci? kocha?a, co ci z d?oni ziarnka jad?a, z ustek wod? ocukrzon? pi?a, zobaczysz, jak makol?gwa ku wio?nie, ku nowym kwiatom wyleci, a tobie b?dzie smutno za ni? i spytasz mo?e - Ludwinko, gdzie ptaszyna? - a ja ci tego nie powiem, Beniaminku, bo ptaszyna daleko - oh, daleko! Dalej ni? woda rzeki, kt?r? gonisz, dalej ni? niebo, kt?rego chcesz dosta?, dalej ni? ?yczenie, dalej ni? nadzieja, dalej ni? podobie?stwo - "dalej" jest to, braciszku, co nas w ?yciu opuszcza, co nas kocha? przestaje. - I Ludwinka zn?w pochyli?a si? nad wod? rzeki, tylko jej obrazek zadr?a? troch? wi?cej ni? przedtem i rozst?pi? si? pod dwiema kroplami, kt?re na? spad?y po chwili. Obejrza?em si?: twarz Ludwiki by?a bardzo spokojna, ale d?ugie, jasne rz?sy jej siwych oczu ?wieci?y jeszcze czyst? ?ezk? ostatni?. Na patrz?cego niespokojnie Ludwinka wnios?a d?ugie, smutne spojrzenie.

- Beniaminku - rzek?a jednak do?? weso?ym g?osem - po co ci pyta?, gdzie to jest "daleko" - oto lepiej biegnij si? bawi? kwiatkami - kwiatki zawsze blisko, a najcz??ciej nisko rosn? braciszku - i lekko zsun??a mi? z kolan, lecz ja nie pobieg?em wed?ug jej rady, tylko sobie poszed?em brze?kiem rzeczki i pr?bowa?em, czy te? ja si? dostan? daleko - do morza albo do nieba. Szed?em, szed?em ci?gle, za og?r, za pole i domek nasz z oczu straci?em i gdy mi? n??ki bole? zacz??y, gdym przed sob? zobaczy? las ciemny, nieznany, a ko?ca rzeki nie zobaczy?em, gdym r?k? wyci?gni?t? iglastych krzak?w ja?owcu si? dotkn??, a nie dotkn?? ?ciany nieba - wtedy dopiero zrozumia?em, co to jest "daleko", i zrozumia?em, co to jest "kiedy? w przysz?o?ci".

Ja tam "kiedy?" dojd?, rzek?em sobie, kiedy?, jak starszym b?d? - i wraca?em uspokojony tym zamiarem i po drodze zbiera?em kwiatki dla mojej siostry Ludwinki. Uzbieranymi znienacka zasypa?em w tym?e samym miejscu, tak samo nieruchomie nad wod? siedz?c?.

Ludwinka zgromadzi?a je wszystkie, popatrzy?a chwilk? i zwracaj?c si? ku mnie:

- Szkoda - rzek?a. - Szkoda tylu kwiatk?w, Beniaminku. Potem wzi??a, wybra?a co ?wie?sze, co trwalsze, co w cieple r?k moich nie zwi?d?y, i ka?dy kwiatek kolejno i starannie w wilgotnym piasku nadbrze?a sadzi? zacz??a, jak czasem dzieci w swoich sztucznych jednogodzinnych zasadzaj? ogr?dkach. - Pomaga?em jej w tej pracy, odgad?em ja, dzieci?, j?, marzycielk?, kobiet? - lub raczej nie odgad?em, uczu?em tylko, co ona czu?a, i gdy wszystkie zasadzili?my, kwiateczki ?wie?o?ci? zaja?nia?y.

- Im tu b?dzie lepiej - odezwa?em si? swobodnie - lepiej ni? tam, na polu pod skwarem s?o?ca, nawet d?u?ej b?d? ?y?y.

- Ale gdy wi?dn?? przyjdzie, to smutniej zwi?dn? - odpowiedzia?a siostra, a ja nie pyta?em o s??w tych znaczenie: to by?y tak?e s?owa mojego instynktu.

Brata Karola nie przypominam sobie wy??cznym wspomnieniem w pierwszych chwilach mojego dzieci?stwa, bo Karol z nas wszystkich najmniej w domu przesiadywa?. Przy rozdziale og?lnej gospodarskiej pracy, jemu si? cz??? le?na, bardziej domy?ln? nale?no?ci?, ni? wyra?n? ugod? dosta?a. Mo?e ju? dziewi?? lat mia?em, kiedy si? pierwszy raz stanowczo osobn? w moim ?yciu wyry? pami?tk?. Zdaje mi si?, ?e go dzi? widz? jeszcze: rze?ki dwudziestoletni ch?opak, opalony jak g?ral, ciemnow?osy, czarnooki, w zielonej, bajowej burce. ?wisn?? i na ?wi?ni?cie poskoczy? ku niemu wielki czarny brytan. Karol go dla tej barwy przezwa? Molochem, lecz nieraz ?al mu by?o, ?e tak najszlachetniejsze, najulubie?sze mu zwierz? czartowskim mianem zbezcze?ci?; chcia? mu je zmieni? nawet, ale mu w tym Ludwinka przeszkodzi?a.

- Niech?e i Moloch zacznie by? dobrym, cho?by jako zwierz? tylko - rzek?a do niego.

A Karol, jakkolwiek wszystkim do?? cz?sty i do?? ?wawy stawia? op?r, to nigdy Ludwince. Ludwinka by?a jego wybrank?, jego najukocha?sz? z ukochanych, wi?c te? Moloch zosta? Molochem. A by? to pies rzadkiej cnoty, rzadkiej si?y i odwagi, zadziwiaj?cego instynktu; nigdy nie uk?si? nikogo, lecz kiedy mu si? kto nie podoba?, to go na ziemi? wywr?ci? i trzyma? go spokojnie, ale mocno, dop?ty kto z domowych obroni? nie wyszed?. Karol nigdy nie by?by zaufa? tak przyj?temu od Molocha go?ciowi i kiedy chcia? o kim powiedzie?, ?e z?ym jest cz?owiekiem, to mawia? zwykle:

- Potera?by go Moloch, oj potera?, jak si? nale?y. - Wspanialszego ani ?adniejszego w ca?ym psim rodzie nie widzia?em stworzenia; cho?by czasem jaki pokojowiec i szczekn??, i rzuci? si? na niego, to Moloch dumnie tylko machn?? ogonem, otrz?sn?? si? jakby z wody lub kurzawy i szed? dalej w niezachwianej powadze swego majestatu. No, nie ?miejcie si? pa?stwo, ?e wam tyle o tym Molochu prawi? - w ca?ym ?yciu nie spotka?em podobnemu jemu... cz?owieka.

- Ha, tak, cz?owieka nawet - co najsilniejszy, swej si?y by nie nadu?y?. S? silni ?wi?tymi, ale najsilniejszy - jeden w?r?d nich najsilniejszy... mo?e zreszt? przypomnicie sobie - ja przypomnie? nie umiem - okropnie w tych latach ostatnich mego ?ycia na pami?ci podupad?em. Jednak dziwna rzecz, jak wszystko, co dawniej by?o, wszystkie te najpierwsze obrazy i znam dobrze, i patrz? na nie czystym okiem, i widz? je dok?adnie. Oh, ten ogromny, ten poczciwy Moloch, jak on wybieg? ze swojej budy i swemu panu si? radowa?, gdy? nie u?yj? na Molocha tego s?owa: "?asi?". Moloch si? nigdy nie ?asi? nikomu, Moloch wita?, Moloch si? cieszy?, bawi?, albo wywraca? na ziemi?. Karol przyj?? u?miechem szczery objaw Molochowego przywi?zania, poklepa? go po karku z tak? min?, z jak? to czasem oficer ?o?nierza po ramieniu klepie, kiedy m?wi o nim do drugiego oficera: Patrz, to t?gi wiarus. Potem Karol zawo?a?: Zitta - i ze stajenki naszej wybieg?a w podskokach sk?adna jak sarenka, kara jak noc klaczka, prawdziwie tureckiej rasy, ju? okulbaczona i p?sowym pokryta czaprakiem. T? klaczk? ojciec przypadkowo naby? bardzo tanio, ?rebi?ciem jeszcze, ma?ym i s?abym nawet, od wojskowych, kwatery swoje porzucaj?cych. Darowa? j? Karolowi pod warunkiem, ?eby on sam na jej utrzymanie zarobi?. Ten warunek zbogaci? mi? p??niej przy narodzinach zupe?nie now? ko?ysk?; bo ch?opiec, co by za konia by? pewnie krwi swej nie po?a?owa?, nie po?a?owa? i czasu. Wyuczy? si? koszykarstwa, wi?za? miot?y, splata? s?omiane p?achty do pod??g sieniowych i w pobliskich miasteczkach przedawa?, a co ?adniejsze, to nawet do samego Lwowa posy?a?. Tym sposobem Zitta mia?a zawsze pod dostatkiem najwonniejszego siana, najsmaczniejszego obroku, a jak doros?a, to si? i siod?o znalaz?o. Spotyka?y te? nieraz Karola i sute w tym wzgl?dzie wsparcia - na kol?d? cz?sto po kilka korcy owsa przysypano mu do jego sk?adu, a przed rokiem, w dzie? urodzin, przy ???ku ?pi?cego jeszcze siostry rozwiesi?y ?w p?sowy czapraczek, w kt?rym Zitcie tak prze?licznie by?o. Napoleon, co w paczce czekolady ksi???cy tytu? Lefebvrowi przes?a?, nie zrobi? mu pewnie milszej niespodzianki. - Karol z rado?ci nie m?g? przyj?? do siebie, bo on po zaporosku swoj? Zitt? kocha?, on j? sam karmi?, poi?, upi?ksza?, a pewno nie by?by jej sprzeda? za wszystkie Galicji i Lodomerii skarby. Zitta by?a jego czarn? orlic?, jego dzik? Murzynk?, jego zakl?tym w konia p?omieniem. A by?o te? widzie?, jak Zitta patrzy?a na niego swoim zmy?lnym, dziwnie po?yskliw? bia?o?ci? ode ?ba odci?tym okiem. Jak mu czasem ?w ?eb na ramieniu z jak?? lubo?ci? wschodni?, mi?kk?, wdzi?czn? a nami?tn? opar?a, jak na g?os jego przy biega?a z daleka, a posuwisto, a lekko, a chy?o, a doprawdy nie dopatrzy?by cz?owiek, czy tam ona kopytami ziemi dotkn??a si? nawet. Oj, Zitta! Zitta! Niedawno ?ni?o mi si? o niej i m?wcie tam sobie, co chcecie, moi pa?stwo, ja po tym ?nie przez ca?y dzie? nazajutrz weselszy i m?odszy by?em. Ot?? wi?c we wzmiankowanej chwili moich wspomnie? widz? Karola w?r?d wszystkich jemu najmilszych przedmiot?w, bo zapomnia?em powiedzie?, ?e mia? na plecach swoj? dwururk? August?wk? - fuzja jak cacko - ?wiec?ca, leciuchna niby klejnocik kobiety, a pewna, niechybna, jakby sama do celu trafia?a; zdawa?o si?, ?e strzelaj?cemu do?? j? by?o wzi?? do r?ki i spu?ci? kurek, cho?by z zamkni?tymi oczyma. Karol, kt?ry lubi? wszystko imieniem znaczy?, nazwa? j? sobie "Kochalk?". Raz, jak zacz?? m?wi? o jej doskona?o?ciach, o jej piosence dla ucha najmilszej, to a? si? kto? z mniej go znaj?cych zapyta?: Czy daleko st?d mieszka ta m?oda osoba? M?od? osob? Karol przedstawi? z najwi?ksz? powag?, ku najwi?kszemu zdziwieniu pytaj?cego.

- No, ch?opcze - zawo?a? wtedy - czy chcesz si? przejecha? ze mn?? - Ja na odpowied? wyci?gn??em r?ce do g?ry, ?eby co pr?dzej siod?a si? uchwyci?, ale bez strzemienia trudno mi by?o na? wskoczy?. Brat si? u?miechn?? widz?c moje usi?owania i gwizdn?? w?a?ciwym sobie sposobem. Na gwizdni?cie Zitta przykl?k?a, cienk? swoj? ?ylast? szyjk? tak wyci?gn??a ku mnie, ?e j? mog?em r?kami obj??, a gdy obj??em, gdy si? na grzbiet jej przerzuci?em, Zitta zerwa?a si? r?wnymi nogami i tylko jakby na umocnienie mnie siedz?cego, karkiem silnie wstrz?sn??a.

- Obwi??e go dobrze burk?, ?eby nie zmarz?! - odezwa?a si? przez okno patrz?ca matka.

- Obwin?, obwin?, b?d?cie spokojni - odkrzykn?? Karol i wzi?? mi? przed siebie, do piersi jedn? r?k? przycisn??, a drug? lekko uzdeczki potrz?sn??. Na ten znak Zitta sun??a, sun?? Moloch i w kilka minut ju? dom i wiosk? stracili?my z oczu.

Dzie? by? prze?liczny, mro?ny wprawdzie, ?e a? ?nieg skrzypia?, ale taki jasny, taki ubrylantowany s?o?cem, ?e a? w oczy ?mi?o. P?dzili?my z bratem - p?dzili, a? na koniec i w b?r si? wjecha?o; ja si? nie mog?em nacieszy? iskierkom r??nol?ni?cym po drzew ga??ziach, po drodze naszej rozsianym, i tej czarnej Zitcie, i temu czarnemu Molochowi w?r?d owej doko?a ra??cej bia?o?ci. Nagle Zitta strzygn??a uszami - Moloch stan?? i sier?? naje?y?. Bratu rozd??y si? nozdrza, cmokn?? ustami, jakby chcia? powietrze uca?owa? i konia zatrzyma?.

- A to co b?dzie, Karolku? - spyta?em.

- Cicho, cicho, to wilk.

O wilkach s?ysza?em tylko z powiastek Teresi; powiastki by?y okropne, lecz i moja ciekawo?? wielka. Brat si? przechyli?, popatrzy? mi w oczy i t? r?k?, kt?r? mi? obejmowa?, bardziej na lewy bok przesun??. Spojrzeniu jego do?? spokojnym odpowiedzia?em spojrzeniem, jednak r?czy? nie ?miem, czy pod r?k? brata co? tam w piersiach moich silniej nie zastuka?o.

- Dobrze, dobrze! Wcale nie?le - poszepn?? Karol sam do siebie, a potem g?o?niej doda?:

- Zabijemy wilka, Beniaminku!

- Jak to, czy i ja go zabij??

- I ty, ch?opcze, tylko uwa?aj, baczno??! przytul si? do mnie plecami, tak, dobrze, teraz - wzi?? fuzj?, wymierzy? - teraz daj tu obie r?ce, trzymaj, gdzie ja trzymam - i u?o?y? mi palce na kurku i na moich dopiero sw?j w?asny po?o?y?. W czasie tych przygotowa? ma?y punkcik na drodze z dala czerni?cy, przybli?y? si? wolno, powa?nie jak monarcha w granicach pa?stwa swojego; - by?o to ogromne wilczysko. Moloch warkn??, Zitta parskn??a, Karol zawo?a? "psyt" i zn?w wszystko ucich?o, a wilk szed? naprz?d nieustraszony, zuchwa?y. Ten wilk, dowiedzieli?my si? p??niej, by? s?awny w okolicy. Dopiero na kilkana?cie krok?w od nas da? ogromnego susa. Moloch tak?e nie m?g? wytrzyma? - rzuci? si? naprz?d, ale Karol g?o?no zawo?a? znowu - le?e?! - i Moloch przyleg?, skowycz?c w?ciekle i tarzaj?c si? po ?niegu jakby z rozpaczy upokorzenia. Wilk stan?? - w tej chwili brat mi palec nacisn?? - strza? wypad? i ?nieg si? zarumieni? czerwon? farb?. Ale pr?dzej, ni? to wszystko mogli?my spojrzeniem obj??, zwierz skaleczony rzuci? si? prosto do piersi Zitty - klacz przera?liwie zar?a?a i tak gwa?townie cisn??a na bok, ?e ja, kt?ry si? ani siod?a, ani brata nie trzyma?em w tej chwili, spad?em jak kulka na ziemi?. Kiedym si? zerwa? r?wnymi nogami, pami?tam w najdrobniejszych szczeg??ach obraz, kt?ry mi si? przedstawi?. Takich obraz?w mam kilka w mej duszy - mimo wiedzy prawie odbi?y si? na niej tak dok?adnie, tak silnie, ?e czasem a? si? sam wydziwi? nie mog?, sk?d mi do pami?ci wracaj? wycieniowane zupe?nie jak obecno??. - Z tego obrazu, na przyk?ad, widz? doskonale nie tylko mego brata, co z siod?a zeskoczy?, przede mn? stan?? i obie r?ce rozgarn??, by mi? w?asnymi piersiami lepiej od wszelkiego niebezpiecze?stwa zas?oni?, nie tylko Zitt?, kt?ra si? wspi??a pod przemo?nymi ?apami wilka, co cho? targany przez Molocha, jej napier?nika trzyma? si? jeszcze, nie tylko Molocha, co w kud?y przeciwnika ?eb zanurzy?, w rozszarpane mi?so tak pysk utopi?, ?e mu go nawet ju? wida? nie by?o, nie tylko wilka owego, jak na tylnych ?apach wzniesiony odwr?ci? si? do nieprzyjaciela gwa?townym karku przegi?ciem, ale widz? krwawo-migotliwe jego spojrzenie, buro-???ty po?ysk sier?ci, widz? wszystkie z?by w rozwartej paszcz?ce i m?g?bym je anatomowi wyrysowa? bez uchybienia ?adnego.

Karol po tej pierwszej chwili niespokojno?ci usun?? si? z przede mnie, wzi?? fuzj? i z najzimniejsz? krwi? do r?k mi j? poda? znowu - jednym rzutem oka wymierzy?, za palec m?j poci?gn?? i wilczysko ani zipn??o ju? nawet. Brat prosto poszed? do Zitty, piersi jej troch? okaleczone chustk? przy?o?y?, rzemieniem tr?zli obwi?za?, Molocha pog?aska?, za uszy wytarga?, w ?eb szeroki poca?owa?, potem skoczy? lekko na siod?o i zn?w gwizdn??, ?eby Zitta przede mn? ukl?k?a. Przez ca?? drog? rozmawiali?my, jakie to ?liczne z tego wilka b?dzie futro pod nogi dla matki, rozmawiali?my o wielu innych rzeczach - tylko jeden wyraz ?adnemu z nas do ust si? nie przypl?ta? - wyraz "boja??". Karol nie wspomnia? go i w zapytaniu nawet;

da? mi uczu? szcz??cie pierwszego zwyci?stwa jako najnaturalniejsz? w?asno??, jako przynale?ne mojej ludzkiej istocie zdarzenie. P??niej coraz cz??ciej bra? mi? z sob? na polowanie i kiedym zabi? pierwszego dzika, a? mi? u?ciska? z rado?ci, lecz u?ciska? dlatego, ?e dzik by? pysznym ody?cem, a nie dlatego wcale, ?e mu da?em na pi?? krok?w do siebie przyp?dzi? i tak celnie trafi?em, jak gdyby kul? ?yczenie ponios?o.

Siostra Bronis?awa jedno s?owo tylko rzuci?a w ?ycie moje. Nie pami?tam, kt?ra to ju? by?a rocznica mych urodzin, ale przypada?a, jak wida?, w tej chwili rozwijania si?, kiedy cz?owiek zaczyna g?ow? podnosi? i w niebo spogl?da?. P??nym wieczorem siedzia?em na kamieniu pod szerok?, cienist? lip? na samym ?rodku dziedzi?ca rosn?c?. Bronis?awa siedzia?a przy mnie, milczeli?my oboje, ale powietrze, ziemia, niebo ca?e odzywa?o si? do nas jakimsi? wyra?nym, cho? nie wyra?onym g?osem roj?cych si? nad trawami owad?w, hukaj?cych ?ab po stawach, dr??cych w ch?odzie listk?w drzewa. Ksi??yc znowu by? w pe?ni, gwiazdy wszystkie tak przed nim zblad?y, ?e gdzie? z dala od niego ze dwie ich ledwie ?wieci?o, a bia?e chmurki goni?y si? po ciemnob??kitnej przestrzeni, jak rozigrane trzody bia?orunych owiec niewidzialnego pasterza, albo jak stada ?nie?nych go??bk?w, albo te? rozk?ada?y si? w srebrne pi?ra ?egluj?cych po wodzie ?ab?dzi, unosz?cych si? or??w. Czasem nawet przep?yn??a jaka? ??dka z tajemniczymi postaciami; czasem niby anio? w d?ugiej pow??czystej szacie; bo i czeg?? ja tam nie widzia?em! - a? siostra wzi??a mi? za r?k?.

- Beniaminie - rzek?a, gdy? ona jedna nigdy pieszczot? nie zmienia?a imienia mojego. - Beniaminie, czy s?yszysz?

- Oh! s?ucham ci?gle, siostrzyczko, wszak?e to ??ki i drzewa tak graj?.

- Beniaminie, czy widzisz? - spyta?a znowu i wskaza?a do g?ry.

- Oh! patrz? ci?gle, siostrzyczko, bo to pi?kniejsze ni? wszystkie Cypriana obrazki.

- Beniaminie, a czy czujesz co w twojej w?asnej piersi? - i przy?o?y?a mi r?k? do serca.

- Ja czuj? - odpowiedzia?em po chwili - ?e tak mi dobrze, jak kiedy Julcia ?piewa, jak kiedy mi? mama na kolana we?mie, jak kiedy mi? Karolek na swoj? Zitt? wsadzi - i lepiej jeszcze, bo mi jest tak dobrze, jak wtedy, kiedy nie ze zmartwienia p?acz?, i kiedy w rado?ci ?mia? si? nie mog?, jak kiedy chcia?bym was wszystkich jednym obj?ciem u?ciska? i wszystkiemu jednym rzutem oka zapanowa?. A to wszystko razem jest... ja ci nie umiem powiedzie?, czym to jest, siostrzyczko.

- A ja ci powiem, Beniaminie, tylko pami?taj na ca?e ?ycie swoje - to, co us?yszysz w tej chwili, co widzisz przed sob?, co czujesz w sobie - to wszystko - ?piewne, pi?kne, jasne, szcz??liwe - to wszystko jest B?g...

I zachowa?em s?owa Bronis?awy, jako sama kaza?a, na ca?e ?ycie moje, i przerzuci?em wiele ksi?g m?drych i niem?drych, k?amstw i prawd nas?ucha?em si? wiele, namarzy?em wi?cej jeszcze, lecz w ka?dej chwili i po ka?dym przej?ciu wraca?y mi te w dzieci?stwie od siostry us?yszane wyrazy. Na nich rozwin?? si? ci?g ducha mojego, zaprzeczy?em sobie samemu, nie zaprzeczy?em im. By?em zmartwiony a bolej?cy, lecz cho? nie czu?em, widzia?em przynajmniej zawsze, ?e wszystko ?piewne, pi?kne, jasne i szcz??liwe, to B?g - ?e m?dro??, to B?g - ?e si?a, to B?g - ?e szcz??cie, to B?g - ?e mi?o??, to B?g... Ca?y ?w wiecz?r, na kamieniu pod lip? z Bronis?aw? przesiedziany, by? wst?pn? ?ycia mojego modlitw?.

Je?li Karol i Bronis?awa tak wyra?nym, lecz jedynym w mej przesz?o?ci odbili si? wspomnieniem, daremnie bym za to Cypriana i Tereni? chcia? w tych pierwszych latach dzieci?stwa jak?? wy??czno?ci? odznaczy? sobie; widz? ich w ka?dej godzinie, mam w pami?tce ka?dej. Cyprian malowa? mi lub przez innych namalowane pokazywa? obrazki. Terenia o ka?dym z nich i jemu, i mnie cudowne opowiada?a historie - lecz gdybym chcia? powt?rzy? te, co na mnie wi?cej zrobi?y wra?enia, to by ko?ca temu i przez dzi?, i przez jutro nie by?o; ja przecie? w czternastym roku dopiero ich s?ucha? przesta?em, a kiedym zacz??? - doprawdy, sam nie wiem. Z nazwiskami otaczaj?cych mnie rzeczy jednocze?nie us?ysza?em tysi?ce dziwnych wyraz?w, jak np. zaczarowana ksi??niczka, pi?kny rycerz, cudowny sygnet, czarodziejski zamek, diamentowe podziemne pa?ace, ogniste duchy na chmurach lec?ce - i to wszystko u?o?y?o si? jako? w natur? moj?, nie na zabobon, nie na s?abo?? charakteru, ale pr?dzej bym powiedzia? na jak?? dziwn? si?? fantazji; kiedy?, gdy wam si? uiszcz? z wywo?anej ?yczeniem waszym powie?ci mego ?ycia i gdy znowu, tak jak dzisiaj, zbierzemy si? na dobr? chwil? przed ten ciep?y kominek, byle wiatr tylko nie ?wiszcza?, to pa?stwu opowiem kt?r? z tych bajek Tereni. Was to przecie? nie znudzi, Henryku, Teklo, Edmundzie - ci, co ?ycia nie znaj?, co je poznali a? do stracenia ostatniej nadziei, a? do odzyskania najpierwszej spokojno?ci, ci lubi? bajki cudowne - wszak?e prawda, moi drodzy? - Ach, te bajki i te obrazki Cypriana! Lecz Cyprian ju? wchodzi w szalon? biografi? moj?, a mnie jeszcze my?li i s?owa w dawniejszy czas uciekaj? ku ?wi?tym pami?tkom.

O moim ojcu ju?e?cie s?yszeli, m?j ojciec taki powa?ny, taki uczony, taki dobry i ?agodny. W szczup?ym domku nie by?o osobnego pokoiku na jego ksi?gi i papiery, lecz kiedy zasiad? do czytania, to bez nakazu, bez przymusu, prostym rzeczy i zwyczaj?w uk?adem tak wszystko cich?o doko?a, ?e m?g?by? brz?czenie muchy us?ysze?. Ja w tym wzros?em i nie pami?tam nawet, ?eby mi kto w podobnych razach spokojno?? zaleca?. Kiedy ojciec ksi??k? roztworzy?, matka sz?a po cichu na palcach przez pok?j, siostry i bracia wychodzili najcz??ciej, lub kt?re sobie nieruchomie z rob?tk? w k?ciku zasiada?o. Jednego dnia i ja tak zosta?em, przerzucaj?c ostro?nie, ?eby mi nic a nic nie szele?ci?y karty starego jakiego? dzie?a in 4-to, w kt?rym by?y wszystkie wizerunki kr?l?w. Oh! m?j Bo?e, jak to ja pami?tam! Cyprian gniewa? si? na nie, a szczeg?lniej, ?e Wandzie dano rogat? czapk?, a Jadwidze ogromn? kryz?, w kt?rej niby garbata i jakby dusz?ca si? wygl?da?a. Lecz ja nie by?em tak surowym krytykiem, mnie co dzie?, jak co? nowego, bawi?y i myszy gryz?ce Popiela, i ogromna peruka Wi?niowieckiego, i ?a?cuchy Zygmunt?w; bo te? przyzna? trzeba, ?e na wszystko zupe?nie osobnym patrzy?em pryzmatem.

Tego dnia jednak na po?owie sko?czy?em m?j przegl?d i zacz??em nie w ksi??k?, lecz w twarz naprzeciw siedz?cego ojca bardzo uwa?nie si? wpatrywa?, bo za okno wywieszona makol?gwa prze?licznie ?piewa? zacz??a i mia?em ogromn? ch?tk? wybiegn?? do niej, a ba?em si? ojcu przeszkodzi?, tym bardziej ?e drzwi si? jako? trudno zamyka?y i otwiera?y - kto wie nawet, czy klamka nie za zbyt wysoko dla mej r?ki by?a osadzon?. Patrz?c ci?gle uwa?nie spostrzeg?em, jak naraz ojciec brwi zmarszczy? i taki gro?ny twarz jego przybra?a wyraz, jak gdyby si? na kogo rozgniewa?. Potem wspar? g?ow? na r?ce i przez chwil? nie patrzy? w ksi??k?, lecz te? przez t? chwil? wyraz gniewu zmieni? si? w wyraz jakiej? wielkiej, g??bokiej bole?ci, a ci??kie i g?o?ne westchnienie z piersi mu si? wydar?o.

- Ojcze, ojcze, co ci jest? Czy ci? co boli? - spyta?em pr?dko, biegn?c ku niemu.

Ojciec smutnie si? u?miechn??, a dzi? jeszcze daremnie bym chcia? wypowiedzie? gorycz tego u?miechu na owym m?skim, pe?nym si?y i dobroci obliczu. - Bo m?j ojciec by? dziwnie pi?knym m??czyzn?. R?wnego jemu wiekiem - a r?wnego m?odzie?cz? prawie rze?ko?ci? i gr? fizjonomii nigdy mi si? spotka? nie zdarzy?o. By?a to twarz poci?g?a troch? ???tawoblada, nos rzymski, brwi czarne mocno odznaczone, w?osy od czo?a rzadsze i gdzieniegdzie ju? srebrz?ce w?r?d kruczej innych po?yskliwo?ci. Oczy, na kt?re do po?owy wypuk?a zachodzi?a powieka, wyra?a?y zwykle powa?ne zamy?lenie i surowo?? jak??, lecz za to w ca?ym rysunku ust do?? wydatnych by?o tyle tkliwej s?odyczy, tyle pieszczoty prawie, ?e my, dzieci, nie ba?y?my si? ani troszeczk? nawet ca?ej surowo?ci spojrzenia. Prawda, ?e te? nas nikt nigdy ojcem nie straszy?. Wyobra?cie sobie teraz, jakie wra?enie zrobi? m?g? na mnie gorzki u?miech na tych zazwyczaj tak dobrych, tak ?agodnych ustach.

- Ojcie, ojcze! Co ci? boli? powt?rzy?em z p?aczem nieledwie.

- Mnie to boli - rzek? ojciec, wskazuj?c na ksi??k?.

Szkaradna, niegodziwa ksi??ka - zawo?a?em z oburzenien i rzuci?em j? na ziemi?.

?le robisz, synku - odpowiedzia?, podnosz?c j? spokojnie.

- A c?? to jest, ojcze?

- Historia.

- A c?? jest w tej historii?

- O m?j synku! Wszystko, czego ju? nie ma, wszystko, co jest, wszystko, co b?dzie, to si? znajdzie w ksi??kach do tej ksi??ki podobnych.

A kiedym ja si? dziwi? bardzo, ojciec pokaza? mi kartk?, na kt?rej r??ne znaczki by?y i powiedzia? mi, ?e za pomoc? tych znaczk?w mog? kiedy? wiedzie?, co robili umarli, s?ysze?, o czym m?wiono najdalej lub najdawniej, widzie? a? po kra?ce ziemi i nieba, a? po g??bi? duszy ludzkiej. Ja te? co pr?dzej wszystkich nauczy?em si? znaczk?w, ich u?ycie sam ojciec mi wskaza? dziwnym sposobem. Pami?tam, kiedy pierwszy raz da? mi do z?o?enia te s?owa: "Mama ci? kocha", to mi potem odebra? elementarz, kaza? oczy zamkn?? i wyobrazi? sobie mam? w tej chwili, gdy nad moim ???eczkiem schylona, budzi mnie poca?owaniem na dnia dobrego ?yczenie. P??niej obieca? mi, ?e w kilku literach zobacz? du?o kwiat?w, drzew, owoc?w i da? mi przeczyta? - "ogr?d". P??niej na wyraz "gwiazda" przypomnia? mi, jak to ona male?ka dr??cym ?wiate?kiem gdzie? wysoko na niebie migoce, a powiedzia? mi jednak, ?e gwiazda to ?wiat. I ja tak nauczy?em si? czyta? od niego wyraz ka?dy obrazem, uczuciem i my?l?.

Ale wy, moi drodzy, dziwicie si? zapewne, czemu dotychczas o matce mojej nic nie nadmieni?em jeszcze. Ach! bo dla mnie w ka?dym wspomnieniu ona tak by?a obecna, tak j? czu?em przy sobie, ?e mi si? zda?o, jakbym ci?gle o niej tylko albo do niej m?wi?.

Matka... Czy wy wiecie, dlaczego ja z takim uszanowaniem z drogi ust?puj? i g?owy uchylam, gdy ko?o

mnie przejdzie w podesz?ym wieku kobieta? Czy wiecie wy, dlaczego nieraz w ko?ciele, a nade wszystko w jakim ubogim, ma?ym, wiejskim ko?ci??ku, mnie si? ?zy w oczach zakr?c?, gdy spostrzeg? z dala przed stopniami o?tarza kl?cz?c? posta? kobiety? Czy wy wiecie, dlaczego nigdy nie przejd? ko?o ?ebraka, bym do niego z ja?mu?n? r?ki nie wyci?gn??, ko?o smutnego, bym z ch?ci? pociechy my?li ku niemu nie zwr?ci?, ko?o p?acz?cego na drodze dziecka, bym go wyrazem pieszczoty nie utuli?, na r?ce nie wzi??, w zimie przy w?asnej piersi nie rozgrza? lub w lecie od przeje?d?aj?cych woz?w z niebezpiecznego miejsca nie usun??? Czy wiecie wy, dlaczego? Oto dlatego, bo mia?em matk?!... bo w ka?dej chwili podobnej zawsze j? widz? przed sob? - tkliw?, anielsk?, b?ogos?awi?c?... tak wszystko czyni?c?, jak ja przy niej czyni? nawyk?em. Oh! doprawdy, kiedy mi si? b?ogie dni pierwszej m?odo?ci w pami?ci rozwin?, kiedy p??niej w przeciwie?stwo stawi?... - ale przecie? wy nie lirycznej elegii chcieli?cie ode mnie, ja mam tylko co do wypadk?w mego ?ycia wasz? ciekawo?? zaspokoi?, jednak pozw?lcie na chwilk? rozdziwaczenia. Czy si?, z was komu ?ni?o kiedy, ?e go z wysokiej bardzo i bardzo stromej g?ry, np. z takiej g?ry, z jakiej Chrystus widzia? wszystkie kr?lestwa ziemi i wszystkie skarby kr?lestw, ?e go, m?wi?, z takiej g?ry w przepa?? jak?? str?ci?a - ot, dajmy na to, r?ka szatana, kt?remu on, co nie jest Chrystusem, jak Bogowi zaufa?. Przypominacie? wy sobie owo spadanie, coraz wolniejsze, coraz ci??sze - ziemia ca?a ju? sprzed oczu znikn??a, niebo tylko wida? przez ma?? szczelin?, ale i niebo znika - a coraz ciemniej, coraz okropniej, a spadaj?cy wie, ?e tam gdzie? na dnie rozbi? si? musi, tylko dna nie dojrzy, nie dojrzy! Oh! wtedy po pierwszej chwili odurzenia nast?puj? d?ugie chwile w?ciek?ej rozpaczy - jest czas na wspomnienie ka?dej rado?ci straconej, wszystkich nadziei swoich, wszystkich czyn?w swoich, wszystkich wznios?ych zamiar?w, wszystkich mo?e wielkich, mo?e dla ?wiata u?ytecznych zdolno?ci, co tak bez ?ladu

zniszczej?, kt?rych ju? nie ma nawet, cho? my jeste?my jeszcze. A tu, jakby dla zaostrzenia tortury, piekieln? fantasmagori? rozwija si? przed nami ?w obraz na owej g?rze podziwiany; i cho? poznali?my szatana, my czujemy, ?e by?my znowu na jedn? chwil? podobn? drugi raz wieczno?? oddali. I tylko nam s?p ?alu kawa?ami serce szarpie, ?e gdy si? mia?o umiera?, czemu si? z tej g?ry g?owy nie rozbi?o? A potem inna bole??, potem widzimy najdok?adniej ka?de zi??ko, kt?rego jeszcze w upadku uchwyci? si? mo?na by?o, rozwa?amy ka?dy spos?b, ka?de podobie?stwo ratunku, przekonywamy si?, ?e byliby?my nie upadli, ?e byliby?my si? pod?wign?li, gdy jeden krok tylko, jedno poruszenie, jedna my?l - a teraz daremnie, teraz praw natury nie cofniemy, zaci??yli?my nad g??bi?, trzeba spada? - spada? - spada?! Jedna przysz?o?? nam zosta?a, jedna nadzieja tylko - zdruzgotania si? tam na dnie - i gdyby raz ju? sko?czy?, gdyby spa??, gdyby nie ?y? - ca?a rozpacz przesila si? w t? szalon? niecierpliwo??, ale przepa?? g??boka, przepa?? miltonowska, do kt?rej to si? leci dziewi?? dni i dziewi?? nocy. Wi?c niecierpliwo?? sama siebie zu?y?a nareszcie - cz?owiek jest kamieniem - wie i pami?ta, lecz nie boleje, nie rozpacza ju?. Cz?owiek-kamie?, gdy upadnie, czy? cho? tam w g??bi ostatni? iskr? w rozbiciu ostatnim za?wieci?... Ach! darujcie mi, darujcie pa?stwo, mia?em zupe?nie o czym innym m?wi?; ten sen, ta przepa??, to do niczego niepodobne - chyba do tego, com ja czu? na jawie - ale wam niech los szcz??ci, ciesz? si? niesko?czenie, ?e mnie tu nikt nie zrozumia?.

Ale za to zrozumieli?cie m?j wiek dziecinny i ?wczesn? natur? moj? - wiecie, ?e zrodzi?em si? kochanym, wzros?em kochaj?cym - kochanie, zawsze kochanie, to ca?y moich kurs?w pedagogicznych sumariusz; w przydatku do niego nauczy?em si? g?rnictwa i maj?c rok siedemnasty zosta?em g?rnikiem.

Od tego to siedemnastego roku zaczyna si? dziwna powie?? bardzo zabawnych zdarze? - u?miejecie si? serdecznie.

2.
W domu rodzic?w obchodzono Wigili? Bo?ego Narodzenia. Dzieci si? pozje?d?a?y, bo ju? nie wszystkie pod rodzinnym ?y?y dachem. Dw?ch braci o?enionych, Adam i J?zef, w dalszych mieszka?o okolicach. Trzy siostry posz?y za m??: Julcia, Bronisia i Terenia. Karol wojskowo s?u?y? w Kr?lestwie i z Lubelskiego na czas kr?tki tylko za urlopem przyjecha?, Cyprian gdzie? a? z Rzymu ostatni list pisa?, ja sam z W?gier wraca?em, a przy rodzicach anio?em pociechy tylko Ludwinka zosta?a - moja Ludwinka zawsze blada, zawsze smutna, zawsze, nawet w chwilach rado?ci swojej, jakby za szcz??ciem nieuj?tym t?skni?ca. Ja dzi? my?l?, ?e Ludwinka musia?a ?y? z jakim? utajonym w g??bi duszy cierpieniem, jak nieraz kwiatki te kochane jej rosn? d?ugo ze zjadliwym w cieniu swych listk?w owadem. Na pewno jednak r?czy? za to nie mog?, Ludwinka nigdy przed nikim si? nie skar?y?a.

Wtedy na wigili? st?? d?ugi bia?ym obrusem przykryto, ?wie?ym sianem podes?ano, i gdy pierwsza gwiazdeczka b?ysn??a, na odg?os dzwonka zgromadzili?my si? wszyscy ko?o niego - rodzice, dzieci, wnuki, domownicy.

Matka wzi??a op?atek i podaj?c go ojcu:

- Do wsiego roku ! - rzek?a uroczystym, cho? lekko dr??cym od wzruszenia g?osem. - Do wsiego roku, m??u m?j, dzieci wszystkie moje. Do wsiego roku! Niech ka?de z was tak kiedy? ?amie si? chlebem Bo?ym z r?koma dzielnych syn?w, szcz??liwych c?rek, pi?knych wnucz?t, przyjaznych s?ug domu swojego; niech kiedy? d?o?, co na jego d?oni z niezawiedzion? ufno?ci? przez d?ugie lata si? wspar?a, tak mu poda ?wi?cony op?atek, jak ja w tej chwili ojcu waszemu podaj?.

- Amen - odpowiedzieli?my wszyscy i rodzice roz?amali si? op?atkiem, a potem matka sz?a kolej?

od najstarszych do najm?odszych, ka?demu daj?c cz??? jego i tej cz??ci cz?stk? oddan? przyjmuj?c; lecz gdy Terenia w nast?pstwie r?k? wyci?gn??a, matka cofn??a si? nieco i ?zy jej w oczach stan??y.

- Nie, to kolej oddalonego - rzek?a. - Na imi? Cypriana z b?ogos?awie?stwem moim niech b?dzie a? do chwili jego powrotu ten kawa?ek op?atka zachowany - i wed?ug s??w swoich sz?a go na bok od?o?y?...

W tej chwili drzwi si? rozwar?y, kto? na progu stan??...

- Matko, syn wraca o dzia? sw?j w szcz??ciu rodzinnym si? upomnie? - przem?wi? g?os tak dobrze znany, ?e ka?da pier? go okrzykiem rado?ci odbi?a.

- Cyprian! Nasz Cyprian...

W istocie brat m?j Cyprian, malarz, w?drowiec, artysta powr?ci?...

- Albercie, filozofie! powiedz mi, czy jest przeczucie?...

Ha! szcz??cie twoje, ?e tak powa?nie skinieniem g?owy potakuj?c? da?e? mi odpowied?, bo ci? mia?em zaraz drugim uderzy? zapytaniem: dlaczego mnie na wej?cie Cypriana serce si? bole?ci? ?cisn??o?

Tak jest, moi pa?stwo, wyra?nie m?wi?, bole?ci?, chocia? w pierwszej chwili nie umia?em jej od wielkiej rado?ci rozr??ni?.

Po kilku latach rozstania wita? brata, wsp?lnika my?li i zabaw dziecinnych, wita? ze ?z? w oku, dr??c? r?k? i bladym czo?em, mnie si? to zdawa?o tylko nowym jakim? na uczucie szcz??cia sposobem. Spos?b dziwny jednak... p??niej dok?adniej zda?em sobie z niego spraw? i dzi? r?czy? mog?, ?e on by? tylko bole?ci? przera?enia.

Cyprian matk? najpierw u?ciska?, ojca r?k? najpierw uca?owa?, a potem siostry jedna przez drug? cisn??y si? ku niemu, a kt?re z nich dzieci mia?y, to mu je wyci?ga?y na r?ku do wcze?niejszej pieszczoty, na lepsze powitanie. Ja ostatni si? zbli?y?em.

Cyprian obj?? mi? za szyj?, lecz nim do piersi przycisn??, zatrzyma? si?, jakby zdziwiony - oczy jego utkwi?y w mej twarzy, d?onie zesztywnia?y niby na moich barkach i tak mi? trzyma? przez chwil? oddalonego ich wyci?gni?ciem - i tak patrzy? ci?gle na mnie - i tak dziwny u?miech zachwycenia z ust jego roz?wieci?, ?e sam go nie pojmuj?c, od?miechn??em si? tak?e i niby przemoc? uwalniaj?c si? z narzuconego rozdzia?u:

- C?? to? - rzek?em. - Czy Beniamina tylko nie pozna?e??

- Oh! Matko, jaki on cudnie pi?kny! - zawo?a? Cyprian do stoj?cej za nim, odwracaj?c si? nieco.

- Wi?c dlaczego ju? mi? i przywita? nie chcesz?... Cyprian przywita? mnie rado?niej ni? nasze ca?e rodze?stwo, ale czy serdeczniej?... ja nie wiem, jednak z pewnym wyrzutem mu rzek?em:

- Zdaje mi si?, ?e? w tej chwili wi?cej malarzem ni? bratem.

- Prawda - odpowiedzia? przycich?ym, uci?tym g?osem i znowu patrzy? na mnie.

Bo ja podobno pi?kny, ale to bardzo pi?kny wtedy by?em - dzisiaj nie wierzy?aby? temu, Anno, i wy wszystkie zaprzeczy?yby?cie - dzisiaj oczy mi wpad?y, wyblak?y, zagas?y, w?osy zrzednia?y, bodaj czy ju? i siwie? nie zaczynaj?, sk?ra na chudych policzkach urysowa?a si? szkaradnymi zmarszczkami, cera nie sczernia?a i nie zblad?a, tylko zasch?a niby jaki? papier zbrudzony, a usta wykrzywi?y si? w taki na?ogowy u?miech niesmaku, ?e weso?ym a? nudno patrzy? na mnie. Co to jest, tak si? zestarze? w dwudziestym sz?stym roku swego ?ycia!... Wszak prawda, moje panie, ?e to si? nie godzi? Ha! przynajmniej na pociech? mog? powiedzie? sobie, ?e kiedy? pi?kny by?em... pi?kny... pi?kny...

Cyprian ile razy spojrza? na mnie, to mu niby ja?niejsza my?l widomie po twarzy przeci?ga?a - czasem zamyka? oczy, jak gdyby tej my?li chcia? si? lepiej w swojej w?asnej g?owie przypatrzy?, a czasem te? co? go niby gniewa?o na mnie i brwi marszczy?, warg przygryza?. Ta ostatnia zmiana coraz cz??ciej zacz??a mu z ko?cem wieczerzy na rysy wybija?, bo ja tak?e baczniejsz? na niego zwr?ci?em uwag?.

Gdy pierwsze uniesienie wzajemnych powita? uspokoi?o si? nieco, gdy twarz Cypriana u?ciskami o?ywiona, przej?ciem nag?ym pod ?wiat?o i ciep?o rozgrzana, zacz??a powoli do zwyczajnego wraca? uk?adu - a? mi? zimno wskro? przej??o, tak okropnego wyniszczenia ?lad?w na niej dostrzeg?em.

Cyprian mia? wszystkie rysy ojca, lecz jasne w?osy i p?e? bia?? matki. Teraz rysy owe wyci?gn??y si? bez ?adnej proporcji, p?e? niegdy? tak ?wie?a nabra?a kredowej martwo?ci, otwory oczu zwi?kszy?y si? wprawdzie, ale oczy gdzie? pod czo?o g??boko uciek?y, wy?ysia?, ot wi?cej prawie ni? ja dzisiaj, nos mu okropnie zgarbacia?, broda naprz?d wyszczerzy?a, szcz?ki ko?ciste ledwo sk?ry nie przebija?y.

Matka trwo?liwie spogl?da?a na niego - zapewne uwa?a? to musia?, bo przez chwil? milcz?cy i niby znu?ony, o?ywi? si? znowu, zacz?? g?o?no rozmawia?, ?mia? si?, opowiada? tysi?czne swej podr??y szczeg??y. Nawa?em s??w, jak wida?, i pr?dko?ci? porusze? chcia? Cyprian oszuka? ten wzrok matki badawczy, smutny a niemylny, chorobliwe usposobienie zwyci??y?o go jednak na chwil? - zaci?? si? nagle i d?ugo t?umionym kaszlem wybuchn??.

Mi?dzy kobietami ruch niespokojny powsta?. Cyprian skin?? na nie, ?eby jemu i sobie da?y pok?j, usta chustk? zas?oni?, a potem ostatek napadu w pusty ?miech przeprowadzi?.

- To nic, to nic, zakrztusi?em si? tylko - rzek? pr?dko, chustk? do kieszeni chowaj?c.

Ja siedzia?em tu? przy nim i sam jeden spostrzeg?em, ?e krew by?a na chustce.

- Ten kielich waszej spokojno?ci ?wi?c? - m?wi? dalej weso?o.

- Napij si? lepiej wody - szepn??em mu z cicha i po karafk? si?gn?wszy, niby nienaumy?lnie tr?ci?em

go tak mocno, ?e wszystko wino z kieliszka na obrus si? rozla?o.

Cyprian zwr?ci? si? ku mnie niecierpliwym ruchem.

- Braciszku, troch? jeste? niezgrabny, to szkoda - i z wyra?nym niezadowoleniem patrzy? mi w oczy. Przetrzyma?em wzrok jego.

- Napij si? wody - powt?rzy?em w p?? z pro?b?, w p?? z rozkazem.

- Napij?, czego chcesz, Beniaminku - odpowiedzia? troch? rozja?niony u?miechem - napij?, cho?by i octu z ???ci?, bo zn?w jeste? prze?liczny, ale jednej rady mojej us?ucha? musisz...

- Trzech rad twoich, Cyprianie, tylko ty dwa s?owa przyjmij ode mnie - jeste? chory - rzuci?em mu do ucha.

- O tym potem - rzek? jak najoboj?tniej i wypr??nion? szklank? mocno w st?? uderzy?, by zg?uszy? zamienione ze mn? wyrazy.

- Moja rada, Beniaminie, jest ta, ?e przede wszystkim powiniene? by? szcz??liwym, ale to powiadam ci, koniecznie szcz??liwym, bo jak nie, to zbrzydniesz, zbrzydniesz tak okropnie, ?e nawet Ludwinka, kt?ra wszystko smutne lubi, nie pozna ci? wtedy i minie ze wstr?tem.

Poczciwa siostra zaprzeczy?a temu co pr?dzej, lecz Cyprian nie chcia? ust?pi?.

- Z zupe?n? pewno?ci? wyrokuj? w tym wzgl?dzie - m?wi? on. - Studiowa?em jako malarz r??ne przemiany r??nych wra?e? i na r??nych rysach; przysi?c wam mog?, ?e Beniamin okropnie zbrzydnie w nieszcz??ciu, bo jego twarz do odbijania samej tylko rado?ci stworzona...

Oh! ju? co wtedy, to si? sam za sob? uj??em.

- Radosn? j? widzisz w tej chwili - rzek?em - mo?e nawet dziecinn? jeszcze, ale sk?d tobie by? prorokiem moich uczu? w chwilach odmiennych, mojej twarzy w niepewnej przysz?o?ci? Wi?c ja tak s?aby i w?t?y jestem? A niedawno chwali?e? pi?kno?? moj? - jak? pi?kno??? Czy ro?linn? - wed?ug gatunku

i koloru - zdrowia i czerstwo?ci? Ja my?la?em, ?e mi z czo?a za pierwszym spojrzeniem wyczyta?e? wszystkie ducha tajemnice i dojrzawszy w nich w?asnej istoty odbicie, tym artystycznym s?owem "pi?kny" powita?e? - a ty, jak teraz poznaj?, tylko lini? i farby mia?e? na pami?ci.

- Gniewaj si?, gniewaj, dziecko moje - z u?miechem na te wszystkie wyrzuty odpowiedzia?.

Ja si? nie gniewa?em, ale mi si? okropnie smutno zrobi?o.

- Cyprianie - rzek?em po chwili - cho?by si? nawet mia?a zi?ci? twoja przepowiednia, mniejsza o to, ja ?mia?o nieszcz??cie do walki wyzywam, b?d? brzydszym, ale b?d? lepszym.

- W nieszcz??ciu?

- Tak jest! W nieszcz??ciu, kiedy spr?buj? wszystkich si? moich, u?yj? wszystkich praw cz?owiecze?stwa - bo walka z nieszcz??ciem jest najwy?szym prawem, bo walka z nieszcz??ciem jest si?? najwy?sz?!

Co? ja podobno i wi?cej o tym m?wi?em, lecz teraz s??wka sobie nie przypominam nawet, a cho?bym chcia? z natchnienia brak wspomnie? wynagrodzi?, to doprawdy trudniej jeszcze; nie mog? ani w uczuciu, ani w rozumie znale?? co? podobnego do tych b?ogos?awionych marze? ?wie?ej wyobra?ni. Wznios?em nieszcz??cie od pot?gi idea?u, na cze?? jego z?o?y?em hymn i ostatni? my?l? ostatniej zwrotki jego cisn??em z?ym. losom najdumniejsze wyzwanie. Szalony!...

Cyprian s?ucha?, patrzy? si?, u?miecha?; gdym sko?czy?, jego bia?e, d?ugie palce od niechcenia zamiesza?y si? w moje po g?ralsku na ramiona spadaj?ce w?osy i rzek? niby sam do siebie:

- Jakie to dziecko! Jakie to pi?kne dziecko jeszcze! On nie wie, ?e w najwy?szo?ci swojej istota ludzka ma tylko w?adze u?ywania, zdolno?? do szcz??cia, si?y do stwarzania rozkoszy - a jednak cho? od matki, to s?ysza? przecie? o dziewi?tym niebie, gdzie twarz w twarz z Panem Bogiem przez ca?? wieczno?? wybrani si? raduj?... Walka z cierpieniem... Jemu si? zdaje, ?e to b?dzie chwila takiej improwizacji, jak? teraz u?o?y?, takiej gry nerw?w, takiego przy?pieszonego krwi obiegu, jak go obecnie do?wiadczy? - moje najdro?sze, naj?liczniejsze dziecko - to b?dzie jednak zupe?nie co? innego - a palce jego przez ca?? d?ugo?? w?os?w moich musn??y.

- To b?d? te w?osy - m?wi? dalej - te cudnie, s?oneczne promieniej?ce w?osy - zrzednia?e i zsiwia?e od nocy bezsennych; to b?d? te my?li, dzi? graj?ce po m?zgu tysi?cem obraz?w t?czowych - zawik?ane w jakie? obliczania wypadk?w, czyn?w, prawdopodobie?stw i fa?sz?w; to b?d? te piersi tchn?ce dzi? pe?ni? ?ycia - zachryp?e kaszlem, zerwane astm?; to b?dzie to oko szklisto-czarne - powleczone siatk? krwawych ?y?ek i ???ci? nabieg?e; to b?dzie choroba, odr?twia?o??, wielki k?opot o maj?tek, o kobiet?, o jaki? plan ?ycia mo?e, ale nie b?dzie walka z nieszcz??ciem, jak ty j? sobie wyobra?asz, Beniaminku. Tobie si? zdaje, ?e nieszcz??cie wygl?da jak bia?y anio? w czarne krepy uwini?ty, z gorej?cym mieczem w d?oni, i dlatego chcia?by? z nim p?j?? ju? w zapasy - oh! wierz? bardzo, ?e nie zbrzyd?by? wtedy. Lecz ja ci powiadam, ?e nieszcz??cie wcale nie anio? ?aden - nieszcz??cie wygl?da jak pies, co milczkiem k?sa, jak stara dewotka, co pobo?nie obgaduje, jak ?yd lichwiarz obszarpany, co dukaty obrzyna i co ci wszystk? z?ot? monet? ?ycia twojego fa?szuje; nieszcz??cie wygl?da jak pijanica nad rankiem, jak nietoperz, jak b?oto, jak palce z zanokcic?, jak brudna chustka od nosa - fe! fe! s?uchaj mojej rady, b?d? lepiej szcz??liwym, Beniaminku - i g?o?nym ?miechem a cichym kaszlem zako?czy?.

Nikt z nas si? nie za?mia? wzajemnie - ka?demu ci??ko by?o pod s?owami owej dziwnej ironii - Bronis?awa tylko rzek?a:

- Zabawnie wypowiedzia?e? wielk? prawd?, Cyprianie, ale? na drugi raz nie ubieraj jej w takie ?achmany, bo si? dzieci strasz? - i schyliwszy si? do wspartego o jej kolana synka, prze?licznego ch?opczyny z szerokim, bladym czo?em, z wielkimi ciemnymi oczyma:

- Nieszcz??cie, m?j Bohdanie, brzydkie jest bardzo - przyda?a - gdy? nieszcz??cie to jest z?e, kt?re si? zrobi?o, i dobre, kt?rego si? zrobi? nie mog?o - grzech tw?j lub grzech ludzi, braci twoich - unikaj?e nieszcz??cia.

Ch?opczyk zamy?li? si? i po chwili odpowiedzia?:

- B?d? unika?, matko.

Nic nie m?wi?c, wskaza?em go Cyprianowi - Cyprian zrozumia? t? przym?wk?, lecz wstrz?sn?? g?ow?, popatrzy? troch? i rzek? niedbale:

- To wcale co innego - Bohdan starszy od ciebie - on dzi?, a ty jutro.

W ?aden spos?b nie mogli?my si? porozumie?.

Na koniec te? i wiecz?r si? sko?czy?, wszyscy spa? poszli wed?ug tego, jak gdzie komu starania Ludwinki nocleg przyrz?dzi?y.

Karol, Cyprian i ja dostali?my male?k? na poddaszu izdebk?.

Cyprian pierwszy si? po?o?y? i o zgaszenie ?wiecy upomnia?. Zm?czonemu podr???, choremu nawet, jak to z twarzy jego by?o wida?, nie chcieli?my chwil do spoczynku potrzebnych zabiera?. Poszli?my oba za jego przyk?adem, skoczyli pr?dko w ???ka nasze i pr?dzej jeszcze zasn?li owym smacznym, b?ogos?awionym pierwszym snem wszystkich nocy spokojnej jeszcze m?odo?ci - przynajmniej ja tak usn??em.

Nagle, w par? godzin mo?e, blask mi? jaki? przebudzi?. Patrz? - a? tu Cyprian stoi nad moim ???kiem.

W jednej r?ce trzyma? on zapalon? ?wiec?, a drug? tak jej p?omie? obejmowa?, ?eby cie? w stron? Karola pada?, za? ?wiat?o na mnie - przez rozche?stan? koszul? wida? by?o jego piersi zapad?e i wszystkie ko?ci, z anatomiczn? dok?adno?ci? spod sk?ry si? rysuj?ce - rzek?by?, ?e to szkielet jaki z lekka tylko cielist? b?on? poci?gni?ty, lecz za to ca?e ?ycie trupich piersi do twarzy jego uciek?o - by?a to twarz na ow? chwil? gr? nerw?w i musku??w do pierwszej m?odzie?czo?ci wr?cona, by?y to oczy ciep?ym promieniem bij?ce, usta purpur? ?wie?ej krwi wype?nione, czo?o, jakby od niewidzialnej gwiazdy ja?niej?ce - by?a to, jednym s?owem, g?owa wskrzesiciela na ramionach umar?ego. Sprzeczno?? uderzaj?ca, nies?ychana a cudna.

Pod jej urokiem, w chwili niespodzianego przebudzenia, nawet sobie wyraz?w na zapytanie dobra? nie mog?em, przetar?em tylko oczy, zerwa?em si? i usiad?em. Brat lekko mi? zn?w r?k? na pos?anie przechyli? i da? znak milczenia.

- C?? to jest? - spyta?em go si? wreszcie. Cyprian troch? brwi zmarszczy?, siad? na brzegu ???ka, ?wiec? jeszcze zupe?nie ku twarzy mojej obr?ci?, ale nic nie odpowiedzia?.

- C?? to jest? - powt?rzy?em raz drugi. Znowu milcza? - lecz po chwili:

- O czym ci si? ?ni?o? - zagadn?? mi? wzajemnie.

- Nic a nic nie pami?tam - odrzek?em, gdy? tak by?o w istocie.

- To bardzo ?le, Beniaminie. Spr?buj, mo?e przypomnisz sobie.

- Doprawdy, nie mog? ani s??wka.

- A ja bym da? sobie lew? r?k? po sam ?okie? uci??, ?eby? m?g?.

- Nie czekaj na to, Cyprianie, bo si? przezi?bisz jeszcze. Jak mo?na z takim kaszlem w noc Bo?ego Narodzenia wstawa? boso i nawet p?aszcza nie zarzuci?.

Brat sykn?? i ust przygryz?.

- Ja pytam, co ci si? ?ni?o? - powt?rzy? z przyciskiem.

- Pom?wimy o tym, tylko we? co cieplejszego na siebie lub po??? si? przy mnie.

- S?uchaj, Beniaminie - rzek? brat z pow?ci?gni?t?, ale widoczn? niecierpliwo?ci? - mnie dalib?g ?adne alpejskie zimno nie szkodzi?o; spa?em kilka razy pod ?niegiem, by?em na g?rach, gdzie mi oddech w ustach marzn??, i wr?ci?em stamt?d zawsze zdrowy, rze?wiejszy; lecz jednego dnia, gdym si? rozgniewa?,

zaraz mi krew nosem i ustami buchn??a - przestrzegam ci? o tej u?omno?ci mojej, braciszku, nie gniewaj mnie. Bo to widzisz, m?j drogi - ci?gn?? dalej, jakby zgaduj?c niespokojne zadziwienie moje - s? chwile ?ycia, kt?rych nie trzeba na drobniuteczkie wra?enia roztrwania?: - "A to si? zazi?bisz - a to we? co ciep?ego - a to jedz - a to pij - a to tak - a to owak". Cierpie? nie mog? ca?ej tej trzygroszowej troskliwo?ci - je?li na ni? b?dziesz uczuciem szafowa?, to kiedy? w wielkim przesileniu i serca ci zabraknie. Mnie, jak o ?ycie, chodzi o przywo?anie twego sennego widziad?a, mnie w g?owie przysz?o??, s?awa... a ty kaszel przypominasz i gdybym pozwoli? tylko, by?by? bzowymi zi??kami zacz?? mi? cz?stowa?. Czy? ty Niemka rozkochana, czy siostra szpitalna? To? to wytrzyma? trudno!

- No ju? nic, ju? nic nie powiem - lepiej ty m?w, czego chcesz?

- Chc? wiedzie?, o czym ci si? ?ni?o?...

- A to dziwny cz?owiek! Chyba z natchnienia napr?dce sen jaki u?o??.

- I owszem, prosz?, uk?adaj...

- Ot??, s?uchaj - ?ni?o mi si?, ?e z dr??c? lampk? w r?ku spuszcza?em si? do g??bokiej pieczary - w pieczarze by?y skarby tak wielkie...

- K?amiesz, Beniaminie, ja ci mog? lepiej tw?j w?asny sen przypomnie? - zastan?w si? tylko, czy? nie roi?, ?e by?e? Grekiem w pi?knych m?odej Grecji latach.

- Oh! nie, za to ci r?czy? mog?, we wszystkich snach przesz?ego i przysz?ego ?ycia jestem zawsze tatrza?skim g?rnikiem, synem ojc?w moich.

- Albo? ty wiesz, Beniaminie? mo?e ci si? te? ?ni?o, ?e by?e? poet?, lecz zrozumiejmy si? dobrze - nie takim poet? z pi?rem w r?ku, z palcami w atramencie uwalanymi, nad drewnianym stolikiem, a do tego jeszcze w szlafroku i pantoflach - oh! nie, mo?e ci si? ?ni?o, ?e by?e? poet? w dawnych wiekach i na m?odszej ziemi, ?e mia?e? siedmiostrun? lutni? w d?oni, a nad sob? tylko niebo, a doko?a siebie, zamiast czterech ?cian wilgotnego muru, przestrze? bez ko?ca i mur ?yciem bij?cych piersi. I wtedy ?piewa?e? sobie pie?? wielk?, g?o?n?, ?mia??, a lud s?ucha? - czu? - wierzy? - i ?mia? si?, i p?aka?, i w ?elazne miecze dzwoni? wed?ug tego, jak pie?? brzmia?a. A pie?? twoja, Beniaminie, i wieniec olimpijski tw?j, bo dla t?umu wielu ?piewa?o, lecz ty sam zwyci??y?e?, tobie t?um ludu pad? pod nogi i bracia-mistrze si? ukorzyli. No, c?? my?lisz? snem takim czy?by ?ni? nie warto - chocia?by potem zaniemie? na wieki...

- Prawd? rzek?e?, bracie, ty lepiej ode mnie moje w?asne sny pami?tasz - snem poety ja nieraz marzy?em, ale bez wie?ca olimpijskiego, bez ukorzonych wsp??zawodnik?w, bez t?um?w u n?g moich - marzy?em tylko, ?e wszystkie serca t?tnem krwi mojej bi?y, a w moim uczuciu spromieni?o si? ka?de w ?wiat Bo?y rzucone uczucie, ?e by?em ze wszystkimi i wszyscy byli ze mn? - nie ni?ej, nie dalej, tylko tu? pod bratniej r?ki dotkni?ciem, tu? w samym d?wi?ku mej pie?ni.

- Dobrze, dobrze, Beniaminie, ale d?wi?k pie?ni to jeszcze nie wszystko?? ?ycia twojego. M?ody jeste?, m?odo?? sama przez siebie w?adz? i zdolno?ci? - u?y? jej musisz koniecznie, nadmiar si?y trzeba ci przela? cho?by w pustot?; potrzebie gwa?townych ruch?w trzeba stworzy? odpowiednie cho?by i szale?stwo, bo przecie? wszystkie arterie wzbieraj? czerwie?szym sokiem, niby law? gor?tsz?; je?li zbytku twojego nie ci?niesz na ?wiata uciechy, to si? natura wstecz cofnie i g??bi? ducha zatruje. Trzeba szale?, Beniaminie - czy snu takiego nie mia?e?? Mo?e te? kiedy widzia?e? sam siebie w wozie z?ocistym, jak dzielnym rumakom cugli popu?ciwszy, bieg?e? do mety z najs?awniejszymi gonitw bohaterami - ty, taki m?ody, taki niewprawny - daj pok?j lepiej, bo tysi?ce patrz? na ciebie: tam rz?dem kobiety, tu starce, kt?re ci? powa?nie za nieroztropno?? zgromi?, tam m?odzi towarzysze, kt?rzy pr??no?? niewczesn? wy?miej? - daj pok?j - tobie w gyneceum jeszcze piosnkami si? na?czy? albo wed?ug koloru na krosnach nitki rozsnuwa? - daj pok?j - ty dziecko, ty s?aby, ty ?mieszny, w g?owie ci si? zakr?ci, r?ce ci zemdlej? - daj pok?j - ha, mo?e ci tak m?wiono? Ale s?ucha? nie chcia?e? - od zam?tu, od ha?asu m?zg ci w g?owie zakipia?, r?ce dr?? od cugli, oczy widz?w magnetyzuj? ci? prawie - im ich wi?cej, tym lepiej. Siad?e? na w?z i p?dzisz - konie pian? parskaj?, ob?ok kurzu ci? okry?, nieba nie widzisz, z sam? przestrzeni? si? gonisz - czy jej uciekniesz - czy j? wy?cigniesz - a s?yszysz, jak to si? ?miej? - oh! szyderstwo posp?lstwa to harpia, co serce wygryza; obelga ?miechu to rozpalone pod czaszk? ?elazo! ?piesz si?, ?piesz si?, bo ci? uprzedzi tamten w?z purpur? ozdobny, kt?rego bia?e konie wyci?gni?te strza?? lec? w powietrzu - a czy s?yszysz oklaski, czy s?yszysz triumfu okrzyki? Spiesz si?, ?piesz - tam naprzeciwko s?dziowie z bacznym okiem i meta ju? bliska - tobie p?d powietrza glos w piersiach tamuje, chcia?by? krzykn?? - jak krzykniesz, twoje rumaki nowych si? wydostan?... ha! krzykn??e? i przy mecie jeste? - ty pierwszy! Spojrzyj teraz po widzach, ?miej si? z tych, co o tobie w?tpili - bierz nagrod? i wychod? ze szranek z dumnym czo?em, z hardym wzrokiem i s?uchaj, jak po drodze twojej jedni drugim z ust do ust podaj? - "oto on, to on, zwyci?zca hipodromu..."

Brat zamilk? i patrzy? na mnie. - Ju?ci?, przyznam si? pa?stwu, ?e by?o wtedy m?wi? do mnie o koniach, o wy?cigach, o tych przemianach zw?tpie? i nadziei, to jak gdyby kto w oczach szulera najpi?kniejsze tasowa? karty i pobrz?kiwa? z?otymi stawkami - jako? mi si? cieplej zrobi?o, ?mia? si? zacz??em, a Cyprian rozgarn?? mi w?osy i zn?w dalej m?wi?, lecz g?os jego by? uroczysty, g??bszy, czasem troch? dr??cy nawet.

- Mo?e te? ci si? ?ni?o, Beniaminie, ?e mia?e? g?ow? arabskimi wonno?ciami skropion?, tunik? z najcie?szej we?ny sydo?skiej utkan?, wieniec r??any na skroni, a te skronie wsparte o ?ono kobiety - lecz nie matki, nie siostry, nawet jeszcze nie kochanki twojej... Beniaminie, czy ty rozumiesz t? chwil?, w kt?rej kobieta jeszcze kochank? ci nie jest, a ju? kocha i kochana? - czy ty rozumiesz t? chwil?? A kobiet? tak? czy widzia?e?? - kobiet? pi?kn?, siln? w nami?tno?ci, ?wi?t? w duchu swoim. Na jej czole taka my?li pot?ga, ?e by mog?a losami Aten kierowa? - a na jej ustach taka rozkosz - a w jej spojrzeniu taka wabno?? gor?ca i przenikliwa... Czy ty ?ni?e? o niej? Ej! daj mi pok?j z ca?? powszednich ma??e?stw uroczysto?ci? - co mi po tej dziewicy, kt?ra skromnie oczy spu?ci, jakby drzema? chcia?a, ustek niewinnie przysznuruje i nic nie da w ?yciu pr?cz praw kodeksem zawarowanych. Oh! jak innym piorun od ?wiecy, tak inn? moja pi?kna od tej ze zwyczajowych przepis?w uklejonej duszyczki. Tobie tak?e, Beniaminie, inna zupe?nie si? ?ni?a. Jej oczy, je?li spuszczone, to promie? tylko nadziei lub wspomnie? zbyt jaskrawy, wi?c przes?oni?ty; jej rumienie to krew, to ?ycie, co z przepe?nionej organizacji gwa?townie na zewn?trz bije... a jej mi?o??!... ty nie zna?e? w?asnej pot?gi, nie rozumia?e? ?wiata, nie czu?e? Boga, p?ki ci? ona nie ukocha?a; - pi?kno?? - szcz??cie - cud - to mi?o?? jest jej... Wierz mi, bracie! takie kobiety s? - i mo?esz spotka? kt?r?, i mo?esz kiedy? zapragn?? umrze? w jej obj?ciach, ?eby ju? potem nie by?, cho?by nawet szcz??liwym inaczej. A nie nazywaj szcz??cia podobnego zmys?owo?ci?, rozkoszy twojej rozpust? - zmys?owo?? b?dzie ledwie form? najorganiczniejszego wzniesienia si? ludzkiej natury w pe?no?? b?stwa z duchem i cia?em - rozkosz sama w ?wiadectwo przeciw rozpu?cie stanie. Zmys?owiec tak nie czuje, rozpustnik tak nie u?ywa, jak ty czu? b?dziesz wszystkimi w?adzami duszy twojej, jak ty u?yjesz ca?? m?sko?ci? twej si?y m?odzie?czej. Gdyby? nie mia? ka?dochwilowego uznania swej godno?ci, gdyby ona nie by?a ow? Mede?, co ?ywio?om rozkazuje, ale Mede?, kt?ra nigdy zbrodni nie pope?ni, bo wiecznie kochan? b?dzie; gdyby? ty po jej mi?kkich wezg?owiach hartowniej w?r?d sparta?skich niewyg?d zasn?? potem nie umia?, gdyby ona z swych ust rozpieszczonych krwawym na torturach nie splun??a w potrzebie j?zykiem, gdyby?cie oboje nie mieli tej wyobra?ni, co wam w poezj? ka?dy ca?unek oz?oci, tej ?mia?ej my?li, co z ka?dej chwili rado?niej chwil? si?y wyci?gnie, co zawsze now? prawd? wykryje lub nowy spos?b na szcz??cie utworzy, gdyby?cie nie byli tak w?a?nie duchem pot??ni, inteligencj? wzniesieni, przyznaniem szlachetni, to by?cie i tak szcz??liwi nie byli - bo szcz??cie - s?uchaj, niech ci si? chocia? ?ni o tym, Beniaminie - szcz??cie zupe?ne jest dane tylko temu, kto umie najpokomiej dla dobra bli?nich cierpie? i najnami?tniej kochank? do dr??cej piersi przycisn??.

Ucich? znowu Cyprian - ja go s?ucha?em jeszcze, dziwy mi si? po g?owie roi?y, wszystkimi jego s?owami niby krew w ?y?ach wzbiera?a, jednak czu?em potrzeb? odparcia tych wra?e?.

- Kusicielu! - rzek?em z cicha.

Brat si? nachyli? poca?owa? mi? w czo?o - ale nagle ?wieca, kt?r? trzyma?, zadr?a?a, upad?a z lichtarzem na ziemi? i zgas?a. Schwyci?em Cypriana za r?k?, r?ka by?a zimna jak l?d. Krzykn??em. Karol si? obudzi?, wsta? pr?dko, ?wiec? zn?w zapali? i przy jej ?wietle ujrzeli?my Cypriana bez przytomno?ci, na kraw?dzi ???ka przewieszonego... krew mu si? kawa?ami z ust wali?a... by? przera?aj?cej, ???tej jakiej? blado?ci... my?la?em, ?e ju? umar?. W tej chwili dzwoni? w ko?ci??ku na msz? pastersk? zacz?to...

Przepraszam pa?stwa... musz? odpocz?? troch? - kiedy sobie ten obraz przypomn?, jest mi okropniej, ni? wtedy by?o nawet.

3.
A ca?a ta okropno??, czy te? si? domy?lacie, sk?d przyczyn? wzi??a; gdzie cel obra?a sobie?... Cyprian do wyko?czenia jakiego? obrazu potrzebowa? moich rys?w i uk?ada? je sobie w zamierzonych wra?e? odbicie; artyst?, wielkim artyst? by? m?j brat, Cyprian.

Ja wam powiem tylko - gdybym dzisiaj mia? starych patriarch?w zwyczajem b?ogos?awi? najukocha?sze dziecko moje i gdybym by? wierzy? w nieomylno?? mego b?ogos?awie?stwa, jak w czarosilne zakl?cie talizmanowej formu?ki, to nad g?ow? schylonego u kolan moich wzni?s?szy oczy do nieba, z g??bi duszy bym wo?a?: - "Niech z drogi twego ?ycia B?g artyst?w usunie". Ha! gotowi?cie si? rozgniewa? na mnie, wy wszyscy zakochani w pi?kno?ci i sztuce, a ja przecie? nie o was m?wi? - sztuka i pi?kno?? do ?ycia wzi?te u?yciem, przynale?? si? ka?demu - mnie, tobie, wam i im. Lecz by? artyst? wszak?e to co innego, jak by? u?ywaj?cym. By? artyst? znaczy tylko: by? obdarzonym pewn? ilo?ci? m?zgu, kt?ry w pewnym miejscu czaszki tworzy pewn? wypuk?o?? - nic wi?cej, wierzcie mi. U?ywaj?cy musi mie? serce do ukochania tego, co u?ywa - ukochanie samo w sobie nie zamknie si? nigdy. Ukochanie prze?wieci w niesko?czono?? dobr? podniet? i czynem szlachetnym; ale artysta tworzy, nie kocha - dzie?o po dziele odpada od niego, chwila po chwili zst?puje w przestrze?, ogranicza si? kszta?tami i p?ty jest prochem, p?ty Salomonow? ?wiata pr??no?ci?, p?ki jej obce nie przejmie uczucie, p?ki jej obcy rozbudzony entuzjazm w niesko?czono?? ?ycia nie pchnie. Artysta tworzy tylko, tworzy za?, bo ma zdolno?? i musi tworzy?, bo tego wymaga organizm ca?ej jego istoty, bo pszczo?a tak?e musi mi?d wydawa?, kwiat musi pachnie?, woda rzeki musi p?yn?? - ale jak tworzy? na co tworzy? to jest w nim odr?bno?ci?, to ju? artystycznej nie stanowi natury. - Czasem tworzy okropnymi sposobami. ?eby odmalowa? konaj?c? twarz Chrystusa, przybija da krzy?a ?ywego cz?owieka i bok mu w??czni? ?miertelnie rani. ?eby wy?piewa? piosenk? mi?o?ci, k?adzie spokojne ucho na wzburzonej piersi, nastraja do gry krwawe ?y?y cudzego serca i przebiera po nich marmurowymi palcami dop?ty, dop?ki mu artystycznego nie wydadz? d?wi?ku - a jak wydadz?, to cho?by te? wszystkie struny p?kn?? i spl?ta? si? mia?y, oddziera od nich pa?ce, przenosi je co pr?dzej na ko?ciane klawisze fortepianu, mo?e na smyczka w?osienie, i co pods?ucha?, odgrywa dok?adnie, i czym pami?? naci?gn??, tym echo d?tych instrument?w wype?nia. Czasem te? artysta sam z siebie wymy?li wra?enie jakiego d?wi?ku, sam sobie wyrysuje nigdzie nie widziany obrazek! O! to jeszcze niebezpieczniej - bo wiecie przecie?, ?e on uczuciem i mi?o?ci? znie?miertelni? tego nie mo?e, on musi w kszta?ty uj??, sko?czono?ci? zawarowa?. Wi?c te? szuka kszta?tu, dobiera sobie warunk?w, pr?buje pomys?u swojego, a zawsze na ?ywych przyk?adach, jak doktorzy nowych lekarstw pr?buj?... podobno tylko na zwierz?tach ?ywych... no i c??? czy? za to przekle?stwem rzuci? arty?cie? A je?eli te? w zamian cierpie? i krwi waszej da nam jakie arcydzie?o - prze?liczny obraz - cudn? nut? piosnki - to c??? przeklina? tak?e? - O! nie, tylko niech ci, kt?rych kochacie, z dala artyst?w id? drog? swoj?... Patrzcie, co za ogie? wyborny! ?wieci i grzeje - wyborny ogie? - a jednak z wolna wszyscy usun?li?cie si? od kominka i mi?dzy nim a wami zosta?o puste, szerokie ko?o - geniusz artysty ogniem jest, rzucajcie mu na pastw? wszystko, co chcecie, tylko nie rzucajcie z?otego szcz??cia i serc mi?o?ci? bij?cych - albo? wy to Sabejczykowie lub Gwebry? czciciele tego, co ?wieci? Ja wam powiadam, ?wiat?o?? dla was, jak powietrze dla was, jak pokarmy i napoje dla was. Wy??czono ju? b?stwo z natury, nie bij? dzi? pok?on?w s?o?cu, gwiazdom i ksi??ycowi - wy??czcie? i wy cz??? wasz? z u?ycia pi?kno?ci i sztuki, postr?cajcie artyst?w z o?tarzy waszych, bo to nowe ba?wochwalstwo tylko, sabeizm intelektualny; co jest boskiego w arty?cie, to dane przez was i wam; co jest boskiego w arty?cie, to w?a?nie roz??cza? si? z nim musi ci?gle, ?eby stan??o przed wami; co w nim boskiego, to przez jego dusz? s?czy si? niby olej skalny i na zewn?trz dopiero, w zetkni?ciu ze wzrokiem i z my?l? wasz?, i z uczuciem waszym mo?e si? w blaski rozetli? - ale tam, w g??bi, tam tylko masa jakiej? czarnej ziemskiej gliny, troch? odmiennego gatunku. - Ot tak, dobre mi s?owo na my?l wpad?o; artysta jest tylko odmiennym gatunkiem cz?owieka; co tam s?dzi?, gani?, chwali?, jest odmiennym i koniec; niech?e kto wielbi bia?o??, a b??kit pot?pia. Ja do Cypriana ?adnej nie mam urazy - biedny Cyprian! Jego ?ycie stargane, zak??cone sny mojej m?odo?ci! Czy? ja si? mog?em domy?le?, ?e to wszystko by?o planem jednego obrazu? - Kiedy Karol wzi?? zemdlonego na r?ce i poni?s? do ???ka, czu?em tylko bole?? najwy?sz?, p??niej, kiedy siostrom zna? dano, gdy rodzice nadeszli, w?r?d og?lnej trwogi nie mia?em jednej chwili na uchylenie si? w rozbudzon? osobisto??, jednego drgni?cia serca do zmarnowania na postronne wra?enia. Cucili?my, ratowali Cypriana, by?bym si? chcia? zamieni? w ka?d? kropl? o?ywczej wody, co martwe jego czo?o rze?wi?a, w ka?de s?owo pociechy, co przera?on? i dr??c? matk? uspokoi? mog?o. Cierpia?em za niego, za nich wszystkich, cierpia?em moim w?asnym cierpieniem, a przecie? nieraz p??niej zdarzy?y si? chwile, w kt?rych ja nie do przesz?ych rado?ci, nie do straconej swobody, ale do owego przej?cia pierwszej bole?ci zat?skni?em sobie. Taka bole?? nie wyczerpuje ducha; p?ki jest nadzieja ul?enia drugim, zbogacenia ich cho?by w?asn? najwi?ksz? n?dz?, p?ty jest u?wi?cenie bole?ci; lecz gdy nas to zadra?ni, co nawet innym na jeden u?miech pustoty si? nie zda, gdy nam dokuczy, co innym tak?e zawad? lub zgorszeniem padnie, wtedy jest b?l prawdziwy, okropny - bezrozumny jak zwierz?, bezbo?ny jak piek?o!

Cyprian z wolna przychodzi? do siebie, spojrzeniem i niepewnym u?miechem za troskliwo?? dzi?kowa?, ale m?wi? nie m?g?, bo zanadto by? os?abiony - usn?? wreszcie i mieli?my go pilnowa? kolej? - ja pierwszy miejsce przy nim zaj??em, lecz gdy si? wszyscy rozeszli, nikogo p??niej pu?ci? nie chcia?em. Siedz?c tak, siedz?c godzin? po godzinie, w najg??bszej cicho?ci, sam nie wiem, jakim spadkiem my?li zaduma?em si? nad wszystkim, co mi Cyprian przed swoim zemdleniem m?wi? - i by?o to dziwne dumanie. Robi?o mi si? czasem rozpaczliwie t?skno i duszno, a p??niej znowu by?o mi, jak gdybym si? mia? spieszy? gwa?townie, jak gdyby co? o jedn? chwil? ?ycia uciec mi lub dogoni? mnie mia?o - by?o mi, jak gdybym si? niecierpliwi?, jak gdybym nie m?g? pr?dko rozpiecz?towa? najpo??da?szego listu, zerwa? lub rozsup?a? powrozu, kt?rym by mi nogi skr?powano; nag?ym ruchem zacisn??em palce na palce, ?e a? mi wszystkie stawy chrupn??y i przerzuci?em obie r?ce na za?o?one kolano. Nie wiem, czy ten ruch pr?dki, czy inny jaki pow?d zbudzi? Cypriana, ale gdy spojrza?em ku niemu, ju? mia? oczy otwarte i smutno wlepione we mnie.

- Mo?e ja ?le zrobi?em? - rzek? swoim dawnym; poczciwym braterskim g?osem - wplot?em przedwcze?nie marzenia w twoj? dusz? i ju? cierpisz.

- Oh! c?? ty znowu o cierpieniu m?wisz! - szczerze go uspokaja?em - ?pij, ?pij, braciszku, ja nigdy nie by?bym szcz??liwszy, gdyby nie choroba twoja.

- Je?li tak, to dobrze. Obudzi?em si? z jak?? my?l? ?alu w?a?nie w tej chwili, kiedy r?ce za?amywa?e?, resztk? snu przywidzia?o mi si?, ?e ja pocz?tkiem twojej niespokojno?ci.

- Niespokojno?ci, by? mo?e - a najpierw o ciebie, Cyprianie.

- Na ostatku o mnie, m?j Beniaminku! Najpierw... ju? ja zgaduj?, o co najpierw - i szkoda, bo troch? przecierpisz, teraz lub p??niej, ale inaczej by? nie mog?o, m?j obraz przede wszystkim - i? tym wyra?eniem jak gdyby zrzuci? ca?? odpowiedzialno?? z sumienia swego. - Cho? przecierpisz - m?wi? zn?w bardzo spokojnie - to ja ci nadgrodz?; wezm? ci? z ?yciem, z m?odo?ci?, z marzeniami twoimi, z cudn? pi?kno?ci? twych rys?w, wezm? ci?, Beniaminku, i ponios? w ?wiat szcz??cia - z?o?? g?ow? twoj? na kolana tej, przed kt?r? ukl?kn??em, gdy mi si? po raz pierwszy objawi?a - rozkocham ci?, rozpieszcz?!... Dlatego? mi tak dziwnie w oczy patrzysz? Albo? jeszcze nie zrozumia?e?, ?e o moim obrazie m?wi?? M?j obraz to ca?a nauka moja, wszystkie nami?tno?ci moje, nadzieja moja ostatnia! Od chwili jak go w duchu pocz??em, czuje, ?e wci?ga w siebie wszystkie si?y moje ?ywotne, w dniu, w kt?rym roz??czy si? ze mn?, w kt?rym widomie stanie dzie?em sko?czonym, w dniu tym b?dziesz m?g? powiedzie?, Beniaminie: "Mia?em brata Cypriana".

- C?? to za obraz? C?? to za obraz? - powtarza?em w ma?ych przestankach jego mowy.

- Obraz Aspazji i Alcytriadesa - czemu Aspazji, czemu Alcybiadesa? O to samo Pana Boga pytaj. Raz przed cudnie zrobion? Matk? Bosk? w zachwyceniu sta?em, usta, co si? nie skar??, ?zy, co bez wiedzy p?yn?, dusza z przewagi nerw?w wyzwolona, ?wiat ziemski daleko w przepa?? zapomnienia odepchni?ty - widzia?em, rozumia?em wszystko; wtem nagle postaci mego obrazu wzrok mi przes?oni?y, niech ci m?drzec prawem ostateczno?ci ten objaw t?umaczy, ja wiem tylko, ?e podziwia?em ?wi?to?? w najokropniejszej bole?ci, a mnie si? ukaza?a ?wi?to?? w naj?ywszym szcz??cia uniesieniu; wiem, ?e si? modli?em do chrze?cijan Niepokalanej Dziewicy, a mnie poj?cie ca?ej przesz?o?ci poganizmu do duszy wst?pi?o i kaza?o si? malowa?; wyra?nie kaza?o si? malowa? - i odt?d ca?e ?ycie moje by?o ci?giem jednej nad tym obrazem pracy, a nie przed sztalug? tylko. Ja wsz?dzie i w ka?dej chwili zbiera?em farby, zarysy, pod wszystkie ?wiat?a promienie ustawia?em go sobie i na koniec tre?? jego przej??a mi?, przepe?ni?a i zacz??em ni? ?y?, ?y? - po ate?sku, chwilami rozkoszy, pi?kno?ci i si?y m?odzie?czej... O! jednak to chyba ludzie si? cofn?li, kiedy dzi? ?miej? takiemu ?yciu zaprzeczy?... O! jednak to, m?j Beniaminie, pie?ni, ta?ce, gwar szumnej uczty, powiewne szaty bia?ych kobiet, rubinowe i z?ote p?yny w przejrzystych szumi?ce kszta?tach, wonne kwiaty i wonne kadzielnic kosztownych dymy, ?wiat?o czystej oliwy, ?wiat?o drogich kamieni i naj?wiatlejsze ?wiat?o: spojrze? pi?knych oczu! - O! jednak to, m?j Beniaminie, to dobre, bo to szcz??liwe, tego odpycha? nie mo?na - a kiedy wy?ej od tego jeszcze my?l twoja uleci, kiedy to nawet przed??ysz s?awy pragnieniem i przepi?knisz chwil? natchnienia, kiedy wi?cej ni? tak wiele da ci talent tw?j - o, doprawdy wtedy i ?ycia, i mi?o?ci, i si? swoich nie ma po co ?a?owa?! Ja dzi? rozumiem, dlaczego Ate?czycy tak? mieli przeciw ?mierci odwag?, jakiej w ca?ych dziejach ludzko?ci ju? nie znajdziesz potem! Oto dlatego tylko, bo ?yli! - ?yli wszystkimi sk?onno?ciami swoimi, wszelk? mo?liwo?ci? natury! Kto umiera z siln? wiar?, ?e do nieba idzie, ten nie ma odwagi przeciw ?mierci, ten ma tylko wielk? lepszego ?ycia niecierpliwo?? - ale kto nie wie, co go p??niej spotka, lub te? upewniony jest w?a?nie, ?e go nic spotka? nie mo?e, kto w zgonie widzi tylko rozstrojenie organizmu, b?l choroby, martwo?? trupa i popi?? urny grobowej, a jednak ?mia?o naprz?d post?puje, ten si? dopiero ?mierci nie boi. Ja ci za? powiem, kto mo?e tak si? nie ba? - oto szcz??liwy jedynie - wierz mi, bracie, szcz??cie najlepiej cz?owieka z konieczno?ci? godzi; kto weso?o u?y? wszystkiego, kto naczerpa? pe?nymi r?koma w skarbach ziemskich i pe?nym m?zgiem w rozumie bogactwa, ten si? nie b?dzie z przeznaczeniem k??ci?. Jest w ka?dym cz?owieku pewna miara kupieckiej rzetelno?ci... Bierze si? od natury tyle - oddaje tyle, i kwita. Bierze si? ?ycie - oddaje ?ycie. Bierze si? od u?ycia - oddaje zu?yte, rachunek czysty, sumy r?wniute?kie - komu by si? tam chcia?o o nadmiar targowa?. Ale kiedy nieszcz??cie przy twojej jednostce d?ugi szereg okropnych nico?ci, smutnych zer dopisze - zwi?ksza si? wtedy mimowolnie, na sta i tysi?ce zwi?ksza si? jej warto??. A jak tu odda?, co ja ?zami mymi okupi?em? A jak tu odda?, co mi? tyle cierpie? kosztowa?o? A jak tu odda?, czego nie wzi??em jeszcze? - Na ?zy i cierpienia szachrajsk? taks? zgonu s? konwulsje - na lata przebola?e, omyln? miar? kalendarzowy podzia?. Je?li nieszcz??liwy w paroksyzmie rozpaczy, w napadzie ob??kania sam sobie ?ycia nie odbierze, to nie wierz mu nigdy, ?e chce umiera? - nieszcz??liwy chce ?y? w?a?nie, nieszcz??liwy trzyma si? jutra ca?ymi si?ami dr?twiej?cych r?k swoich, bo z jutrem ??czy go co? silniejszego od nadziei samej, ??czy go ciekawo??: jakie te? to szcz??cie by? mo?e? I nieszcz??liwy boi si? wszystkiego, nieszcz??liwy jest najnikczemniejszym tch?rzem, chocia? sam przed sob? i przed drugimi zapiera si? tego - nieszcz??liwy, gdy mu umiera? przychodzi, umiera z przekle?stwem na ustach, wyrzuca piekielne szyderstwo Bogu i pluje na ?wiat, co mu niezrozumia?y, niepoj?ty, da? potrzeby bez zaspokojenia, da? czas do cierpie?, a nie da? jednej chwili do rado?ci. - Ja tak nie umr?, m?j bracie; by?em szcz??liwy, kocha?em, u?ywa?em, stworzy?em m?j obraz; mia?em wszystko, nie ?a?uj? niczego.

I z ostatnim s?owem Cyprian, kt?ry w ci?gu swej mowy rze?wia? i silnia? widocznie, nagle wsta? z ???ka jak gdyby najzdrowszy w ?wiecie i pr?dko ubiera? si? zacz??.

- Aha! m?j Beniaminku - ze ?miechem wo?a? na mnie - jeszcze mnie ledwo przez po?ow? rozumiesz, jeszcze mnie wcale nie rozumiesz nawet.

- Wcale nie rozumiem, prawd? powiedzia?e? - odrzek?em wolno, z namys?em.

- Bo te? ty niczego nie rozumiesz, ani szcz??cia, ani nieszcz??cia, ty dziecko jeszcze!

- Mylisz si?, ja tylko nie rozumiem siebie w twoim obrazie.

- Ale chcia?by? zrozumie? - ot, ciekawo??, pierwszy gradus do piek?a - i zdaje ci si? niby, i? m?g?by? walczy? z nieszcz??ciem, kt?re jest wieczn?, niespokojn? i nigdy nie zaspokojon? ?ycia ciekawo?ci?. Daj pok?j tym urojeniom, id? swoj? drog?, b?d? szcz??liwy, poznawaj i bierz.

Jako widzicie, moi pa?stwo, Cyprian zaczyna? dziwaczy?, mia? gor?czk?, ale po co ja go s?ucha?em, tak s?ucha?em uchem i duchem. On tymczasem chodz?c, rozmawiaj?c, zbli?y? si? do wielkiego zwoju p??tna, kt?ry sta? w g?owach jego ???ka, niedaleko ode mnie w?a?nie, dotkn?? si? go i, dziwna rzecz, drgn??em, jak gdybym niespodzianie uczu? owo dotkni?cie.

- Poka?! - zawo?a?em tylko. Cyprian wstrzyma? si?.

- Ona tu jest - rzek? z cicha - moj? Aspazj? ju? mam - pier? wznios?a si? westchnieniem, czo?o pot?g? my?li roz?wietli?o, usta otwar?y s?owem mi?o?ci, mo?e poca?unku obietnic? - ju? j? mam, ona tu jest, blisko nas obu - moja Aspazja-p?omie? - moja Aspazja-d?wi?k - moja Aspazja - rozkosz w m?dro?ci i m?dro?? w rozkoszy! Moja Aspazja, ta kochanka moja, co mi zoboj?tni?a na koniec wszystkich kobiet wdzi?ki, co wiecznym z?udzeniem, nieodst?pn? wizj? stan??a w dziecinnych moich dumaniach i w snach nocy niespokojnych - moja Aspazja!... moja!... Lecz ty b?dziesz jej - o tak, Beniaminie - wyczerpn??em wszystkie skarby duszy mojej na utworzenie tego obrazu kobiety; dzi? nie wiem, czy ona tak bogat?, czy ja tak ubogi, ale zabrak?o mi nawet idea?u do stworzenia godnego jej mi?o?ci kochanka; kiedy ju? wyst?pi?a z martwego p??tna, ?ywa i jasna, kiedy usiad?a przede mn? i w ca?ym majestacie podzielanego szcz??cia, cofn??em si? przed w?asn? pot?g? i przed w?asn? nieudolno?ci?. Zrobiwszy tyle, zadr?a?em... bo mi si? zda?o, ?e ju? wi?cej zrobi? nie potrafi?; od roku ?yj? w tej walce okropnej, w tych zapasach z niedoko?czonym dzie?em, mo?e by?, ?e mnie to utrzymuje w?a?nie, bo ju?ci? pewnym zdaje mi si?, ?e gdy sko?cz? m?j obraz, sko?cz? ca?y m?j zaw?d i umr?, ale jak ci m?wi?em przed chwil?, ?mier? mnie nie przera?a, gdy przeciwnie tak d?ugie wysilenie trudzi? zaczyna?o - od wczoraj dwukrotnie szcz??liwy jestem - znalaz?em! - znalaz?em! - B?g mi sam ciebie da?, Beniaminie! Jaki ty szcz??liwy! jaki pi?kny przy jej boku b?dziesz! Ca?y wiecz?r wczoraj uwa?a?em cudny owal twojej twarzy i t? ruch?w rze?ko??, i t? mi?kko?? spojrzenia, i ten hardy rzut m?odego karku, i ten pieszczotliwy ust ca?ych obw?d... Sprzeciwia?e? mi si? czasem jakim? wyrazem niespokojnego smutku, ja ciebie nie mog? poj?? smutnym... nie... m?w co chcesz sobie - smutek ci nie przystoi. Ty powiniene? by? szcz??liwym - dlatego to po?o?ywszy si? daremnie chcia?em usn??, mieni?e? mi si? we wszystkie zmiany twojego oblicza, a dobrej chwili podchwyci? nie mog?em - ha! - wtedy wzi??em ?wiec?, poszed?em do ciebie, i znowu, znowu ty by?e? tym, kt?rego po ?wiecie szuka?em tak d?ugo - pi?kny! O jaki pi?kny! - pod g?ow? lekko w ty? zarzucon? jedn? r?k? pod?o?y?e?, druga sama niedbale wyci?gni?ta wzd?u? cia?a twego opad?a, szyja bia?a, niby utoczona, cudnym spadkiem ??czy?a si? z nieco odkrytymi ramionami, pier? m?oda, marmurowa a gor?ca dr?a?a przy?pieszonym oddechem i rajskie jakie? widziad?a na u?pione rysy wst?powa?y, niby duchy z g??bi spokojnej wody na jej powierzchni? szklisto faluj?c? - obudzi?e? mi?, my?la?em zrazu, ?e wszystko utrac?, lecz nie, ja wszystko odzyska?em, oh! i wi?cej nawet! Jak?ebym chcia? ju? wzi?? palet? i p?dzel do r?ki, ?eby mnie nie odbieg?a ta posta? snem w?asnym i wra?eniem s??w moich o?ywiona, ?eby mi si? mg?? nie rozwia? ten m?odzieniec z jasnym czo?em, z przesilaj?cym si? w m?sko?? dzieci?stwem, z gwa?towno?ci? pierwszej ??dzy, ze s?abo?ci? ostatniej trwo?liwo?ci swojej; ten m?odzieniec taki ju? silny, taki ju? dumny, taki ju? chciwy, ?eby chcia? na jednych ustach "poca?owa? wszystkie kobiety od p??nocy do po?udnia" albo jednym zamachem ?ci?? wszystkie g?owy straszliwej hydry tego ?wiata, albo jednym ramion obj?ciem wszystkich ludzi jak braci do serca przytuli?, albo jedn? z?ot? czar? wszystkich uciech spe?ni? toast i by? s?awnym, pi?knym, szcz??liwym, kochanym - ach! i kocha?! bez miary, bez ko?ca... wszak?e to jest m?j Alcybiades, m?j Beniamin, m?j prze?licznej Aspazji kochanek...

Cyprianowi koniecznie trzeba by?o tak si? rozmarzy?, Cyprian by? artyst? - lecz ja dzieckiem wtedy by?em i naprawd? rozlubowa?em si?... szcz??ciem, nie w sobie jeszcze, ale w s?owach jego, w takim, jak on go wyrazami malowa?, Alcybiadesie.

Czu?em, ?e od serca po ca?ej piersi, a od ty?u g?owy po ca?ym czole rozchodzi?y mi si? niby jakie? gor?ce promienie i ko?a, pochwyci?em trzymane przez Cypriana p??tno i zacz??em wszystkie obwijaj?ce je sznurki rozrywa? z po?piechem. A wtem drzwi si? uchyli?y, na palcach cichuteczko wesz?a matka o syna swego niespokojna. Cyprian wytr?ci? mi z r?k na wp?? odwini?t? pak? i po?pieszy? do wchodz?cej. Je?li z was kto ma jak? sk?onno?? do mistycyzmu, niech sobie wystawi, ?e w tej chwili dwa duchy walczy?y o ca?? przysz?o?? moj?. Duch ciemny, niekszta?tnie jeszcze uwini?ty w owe grube pakunkowe p??tno, potr?cony r?k? brata, z wolna toczy? si? po ziemi jak gad plugawy, co by niech?tnie miejsca ust?powa?; a duch jasny, kobieta, matka, spokojnym u?miechem, tkliwym s?owem ?ciera?a jego pot?g?, zabiera?a mu chwil? po chwili ?ycia mojego i odepchn??a go wreszcie daleko, przynajmniej na czas jaki? odepchn??a jeszcze.

Z pocz?tku ?aja?a matka Cypriana, ?e wsta? zbyt pr?dko, widz?c go jednak prawdziwie zdrowszym i weselszym, sprowadzi?a nas obu do pokoju, w kt?rym wszyscy razem, tak jak tu dzisiaj na przyk?ad, ciep?y obsiedli?my kominek. Julcia troch? ?piewa?a, dzieci du?o krzycza?y, a gdy?my na noc do siebie wr?cili, Cyprian ju? nie chcia? p??tna swego rozwin??. Tak przesz?y wszystkie dni ?wi?teczne i wyjecha?em z domu, obrazu nie widzia?em, a Cyprian by? zdrowszy.

?wi?? si?, ?wi?? si?, wieku m?ody!
?nie na kwiatach, ?nie m?j z?oty!
Idealne wiary, cnoty,
I mi?o?ci, i swobody!

O bodaj to mie? m?ode, czyste jeszcze serce! To jak muszla z dalekiego morza! w niej ka?da rana - per??; w nim ka?dy niepok?j idea?em; rzu? gar?? b?ota do takiego serca, po jednej marze? godzinie b?dziesz mia? b?oto w diament skrysztalone. ?wi?? si?, ?wi?? si? wieku m?ody.

Ah! ?eby?cie wiedzieli, jak ja skrysztali?em s?owa Cypriana! A mieszka?em z nimi ca?e sze?? miesi?cy prawie sam na sam, w?r?d g?r i las?w. Pokocha?em si? w Aspazji - nie by?a to owa marzycielska, bezscelna mi?o??, nie by?y to owe sny i t?sknoty za niepoznanym uczuciem, owe b??kania si? po raz pierwszy zbudzonego nap?ywem gor?tszej krwi serca. Nie, ja kocham wyra?nie s?owa mego brata i t? posta? z obrazu, kt?ra przecie? istnia?a, chocia?em jej nigdy nie widzia?. Mia?em poj?cie na uczucia moje, mia?em i przedmiot poj?cia, tylko jednego rzutu oka brakowa?o. Czasem by?bym dosiad? konia i ku domowi p?dzi? niecierpliwy, ale cz??ciej - co mi po tym spojrzeniu! Ja kocha?em Aspazj?, kap?ank? szcz??cia, pi?kno?ci, rozumu. Szcz??cie, pi?kno?? i rozum to by?a mi?o?? moja. Pierwej ?y?em tym, co mi samo przez si? z ?yciem nadp?yn??o - teraz roztworzy?em chciwe r?ce i si?ga?em na wszystkie strony po marzenia, po objawy, po wiedz?. Pierwej, gdy co nie by?o ukochaniem moim, to mija?em bez uwagi, bez my?li; pierwej ?wiat m?j by? najcudniejszym zaiste ?wiatem, ale ?wiatem male?kim, ?wiatem, od kt?rego odpad?a dla mnie w nieby?o?? ca?a jego resztuj?ca masa - teraz nic oboj?tnym, nic czczym, teraz z wszystkiego ja musz? co? wzi??, musz? wycisn?? chwilk? przyjemno?ci, zaj?cia, nauki, a je?li nie, to dopiero ciskam z oburzeniem i odznaczam sobie uczuciem wstr?tu, gniewu, pogardy; a martwego nic nie ma dla mnie. Dosta? mi si? ?wiat nowy, ?wiat drugi, zupe?ny; wi?c, wszak prawda, ?e kocha?em Aspazj?? Mnie si? zdaje, ?e wtedy kocha?em j? najwi?cej, najprawdziwiej, bo wtedy i tylko wtedy niby ptak, co wszystkie pi?ra do lotu rozwinie, niby okr?t, co wszystkie ?agle na wiatr pomy?lny rozpu?ci, ja rozwin??em wszystkie w?adze mego ducha, rozpu?ci?em wszystkie istoty mojej ?ywio?y i lecia?em, i p?dzi?em w niesko?czono?? - w niesko?czono??!... O, ja wtedy najwi?cej Aspazj? kocha?em!

4.
Jednego dnia, by? to dzie? lipca, ale ju? ku wieczorowi schodz?cy, duszny, bez s?o?ca i bez burzy, ci??ki jak niebo, gdy deszczem zap?aka? nie mo?e, a coraz ni?ej, coraz ciemniejszymi i pe?niejszymi chmurami ziemi? naciska? musi. Gdybym w dniu takim by? spokojnie z za?o?onymi r?kami chcia? siedzie?, to by mi by?o piersi rozsadzi?o - wiedzia? ju? o tym poczciwy Bazyl, m?j najdawniejszy, jeszcze z lat dziecinnych znajomy, a teraz wi?cej towarzysz ni? s?uga. W pogod? nie pyta? si? o mnie, lecz na s?ot? zawsze starannie konia obrz?dzi? i wszystko do okulbaczenia przygotowa?, bo niemylnie po sko?czonej pracy siada?em na niego i dalej w g?ry, w lasy; tego dnia jednak mia?em inny cel podr??y. Na poczcie s?siedniego miasteczka musia? by? dla mnie list z domu, ju? od dw?ch tygodni czeka?em go z najwi?ksz? niecierpliwo?ci?, a zawsze daremnie! M?j kary Sok??, jak gdyby wiedzia? o tym, sadzi? najposuwistsze kroki najr?wniejszego galopu, a ja tak si? uko?ysa?em, ?e mi cugle z r?k wypad?y. Jechali?my lasem, g?sto?? drzew przejmowa?a resztki nieczystego ?wiat?a, naoko?o by?a tylko owa, jak to si? cz?sto zdarza, owa widna ciemno??. Wtem niespodzianie ga??zie jakiego? drzewa z szelestem ?ama? si? zacz??y, co? parskn??o, sykn??o, dwie ?renice dzikiego ?bika jak dwie krwawe iskry za?wieci?y i tu? przed ?bem ko?skim z ?oskotem cia?o jakie? na ziemi? upad?o; nim zd??y?em pomiarkowa?, co to by? mog?o, ju? m?j Sok?? zar?a? przera?liwie, w bok si? rzuci? i poni?s? mi? jak szalony.

Pozwieszane nad go?ci?cem d?u?sze konary bi?y mi? w twarz, bi?y mi? w oczy - ?atwo mog?em o pie? kt?ry g?ow? sobie rozbi?. C?? tu czyni?, moi pa?stwo? Oto, ?eby?cie wiedzieli, z ca?ej si?y na wi?kszy po?piech gwizdn??em Soko?owi, a potem przytuli?em si? do jego mi?kkiej grzywy, jak dzieci? do najwygodniejszej poduszki, i my?la?em - "Ha! niech sobie leci, gdzie chce i p?ki chce m?j Sok??". Wi?c te? Sok?? lecia?, a mnie lecia?y przez g?ow? r??ne obrazki, roid?a, wspomnienia, a? nadlecia?y i s?owa Cypriana w owej pami?tnej nocy s?yszane. Doprawdy zda?o mi si?, ?e nie przez por?wnanie, ale rzeczywi?cie, widomie, osobi?cie, z przestrzeni? si? ?cigam. By?o to jakie? dziwnie mi?e uczucie - przestrze? ucieka?a poza mnie czarnym potokiem usuwaj?cej si? spod ko?skich kopyt ziemi - przestrze? tu? obok mnie bieg?a dwoma rz?dami ciemnych, dziwacz?cych, olbrzymich postaci - przestrze? wy?cig?a mi? w g?rze wielk? z rozpi?tymi skrzyd?ami chmur?, kt?rej dobiec nigdy nie mog?em, kt?r? zawsze jakby ducha ptaka widzia?em przed sob?. Ach! powiadam wam, ?e to by?o prze?licznie. Gwizdn??em raz jeszcze - Sok?? nie bieg?, lecz lecia?. Sok?? chyba swoim mocnym, przy?pieszonym oddechem wci?gn?? w siebie ca?? bajeczn? miejsca odleg?o??, gdy? nagle uciek?y postacie-olbrzymy, uciek? ptak-chmura; zosta? tylko przestw?r bez granic - bez przedmiotu - bez t?a, ale przestw?r g?o?ny ?wiszcz?cym ko?o uszu powietrzem i bij?cymi o kamienisty grunt podkowami, przestw?r rozja?niony od spodu rz?sistym gradem iskier, kt?re w przelocie ??cz?c si? promieniami, tworzy?y czasem niby ?amania si? jakiej? ognistej fali - a? jednej i z drugiej strony tak ciemny, tak ciemny, ?e chyba ?wiata nie by?o. Wtem nagle wyskakuje masa czarna, ogromna - to g?ra, ale daleko, na tej g?rze ?un? bije godna tego krajobrazu pochodnia - mo?e wybuch wulkanu?... ot, ju? blisko... nie, to nie wulkan - to gmach tylko ca?y w p?omieniach, a mury, grube jak czarna siarka, odbijaj? nieprzejrzystymi kratami od tej ze wszystkich okien ra??cej ?wiat?o?ci. Czy gmach si? pali?... Nie - to jaka? uczta zapewne, bo mi? niby d?wi?k muzyki zalecia?, niby gwar ludzkich g?os?w - ale Sok?? tym okropnym r?eniem bole?ci i trwogi, co to je kwikiem ko?skim nazywaj?, zag?uszy? wszystko - poczu?em drgni?cie ca?ej sk?ry jego, mokre p?aty ciep?ej piany pad?y mi na r?ce i czo?o - zna? by?o, ?e si? nowych dobywa. Chcia?em wstrzyma? - ?al mi si? zrobi?o karego - lecz gdzie? tam wstrzyma? podobna? Szarpali?my si? przez chwil?, a ledwie tego dokaza?em, ?e gdym chcia? w ty? zawr?ci?, on na bok skr?ci? i znowu bieg? strza??. A wi?cej moja ni? jego by?a w tym wina. Przyznam si?, ?e lubi?em ow? tabunow? niesforno?? i nigdy go od tysi?cznych nie odzwyczai?em narow?w, bo mi jako? by?o przyjemniej pohula? na takim samowolnym i dzikim stworzeniu, milej popr?bowa? si? lub - jak dnia owego - poszale? z tak? swobod? i nieugi?t? natur?, ni? mie? tylko ci?gle pos?uszne mej woli narz?dzie. Zreszt? trzech rzeczy pewny by?em: - n?g Soko?a, ?e si? nie potkn? - popr?gu siod?a, ?e nie p?knie - siebie samego, ?e nie spadn? i ?e gdy zechc?, bez szwanku cho?by w najwi?kszym p?dzie na ziemi? zeskocz?.

Tymczasem przez ca?y dzie? nabrzmiewaj?ce chmury coraz cz??ciej zbija?y si? po niebie - przeci?g?y huk grzmotu rozlega? si? i kona? d?ugim, ponurym echem, od chwili do chwili b?yskawica zapala?a p?? widnokr?gu i zn?w gas?a, gor?co?? jaka? ci??ka, dusz?ca wype?ni?a powietrze, ale ?aden wichru po?wist, ?adna deszczu kropla nie ul?y?y ob?okom, nie od?wie?y?y ziemi. - Spojrza?em doko?a: g?ra, zamek,

?wiat?a, wszystko jakby si? w ziemi? zapad?o i znikn??o bez ?ladu. Gdzie sz?a droga, ni dopatrze?, ni domy?li? si? nawet. Wtem chrapliwy i nat??ony oddech drugiego konia ucho moje uderzy?. Zwr?ci?em si? na prawo i rozezna?em w?r?d og?lnej czarno?ci jak?? czarno?? mocniejsz?, prawie do cieniu mojego podobn?, gdy? mia?a tak?e kszta?t ludzkiej na koniu siedz?cej postaci.

- Z drogi, z drogi! - ozwa? si? g?os pewny, rozkazuj?cy, lecz mi?kki, jak gdyby si? z piersi niedoros?ego m?odzie?ca wydoby?.

- A z kt?rej i na kt?r?, m?j niewidzialny towarzyszu? - odrzek?em bardzo weso?o. - Wdzi?cznym ci b?d?, je?li mi to powiesz, gdy? w?a?nie zdaje mi si?, ?e zb??dzi?em troch?.

Zamiast odpowiedzi us?ysza?em mocne ?wi?nienie pr?ta i smagnienie, kt?re na ?eb Soko?owi pad?o, a potem ?miech przyci?ty, wyzywaj?cy i szelest niby d?ugiej szaty, kt?ra mi? w przelocie lekko nawet z boku musn??a.

Zerwa?em si? na strzemionach, jak gdybym m?g? by? i sam dowidzi?, i sta? si? widzialnym.

- Ha! kiedy tak! - krzykn??em - wi?c teraz mnie z drogi, mnie z drogi precz!

I w tej?e chwili ow?adn??em Soko?a, co si? z?yma? i wygina?, potoczy?em nim jak dzieckiem, jak w?asn? r?k?, jak my?l? moj? - nie zastanowi?em si?, co chc? uczyni?, co zrobi?? tylko instynktownie czu?em potrzeb? ci?ni?cia si? na poprzek temu szale?cowi, cho?by?my we wzajemnym starciu wszystkie ko?ci mogli strzaska? sobie. M?j kary odgad? zamiar - rozj?trzony w?asn? obelg?, lepiej, zupe?niej zjednoczy? si? z ch?ciami moimi; wszystkich musku??w si?? nat??y? i wspi?? si? niby do przeskoczenia najwy?szej bariery, lecz nagle - d?ugim w??em rozdar?o si? niebo - piorun - trzask - blask - jedno oka mgnienie - czy wy rozumiecie, jak to wszystko by?o pr?dkie - jak niespodziane? - A jak to trwa d?ugo!...

Jam j? wtedy, ujrza? po raz pierwszy.

Tak jest, po raz pierwszy ujrza?em przy jednym b?ysku pioruna. I najpierw zal?ni?a mi tylko jej twarz blada a cudnie pi?kna - reszty postaci dowidzi? nie mog?em. Pami?tam, ?e targn??em koniem, ze p??niej on mn? targn??, ?e niepoj?tym dziwem utrzymali?my si? oba, ale jak si? to sta?o? jakim sposobem wkr?tce zr?wna?em si? z ni? i przy jej boku ko? w konia sadzi?em? - tego dzi? jeszcze sobie wyt?umaczy? nie mog?.

D?ugo jechali?my tak obok siebie w najg??bszym milczeniu, tylko ju? wicher zrywa? si? zaczyna?; kiedy niekiedy szerokie krople deszczu na twarz lub r?ce spada?y i kiedy niekiedy znowu ?wista? w powietrzu ?w pr?t do biegu nagl?cy - ale przynajmniej nie mojego na ten raz wierzchowca. I owszem, zna? by?o, ?e ciemna posta? kobiety chce mnie prawem prostego wy?cigu uprzedzi?. Lecz nie z Soko?em taka sprawa - m?j Sok?? wyci?gn?? si? strun? tu? przy ziemi i na krok przegoni? si? nie da? - i p?dzili?my oboje, a tylko z ruchu i ze s?uchu miarkowa?em, ?e po kamieniach lub po piasku, ?e po zagonach, lub po ??kach pluskaj?cych wilgoci?. Nareszcie droga w g?r? si? podnios?a i galop naszych koni oci??a? troch?. Towarzyszka moja z najwi?ksz? niecierpliwo?ci? kilka razy sykn??a, a mnie si? zda?o, ?e poza nami t?tent jaki? s?ycha? by?o.

- Nie - nie! aby te? oni mi? nie do?cign?! - powt?rzy? kilkakrotnie tem sam glos ?mia?y a d?wi?czny, kt?ry mi si? z pocz?tku g?osem m?odzie?ca wydawa?, i nie wiem, czy za jego pomoc?, czy za pomoc? ostrogi - na d?ugo?? szyi ko?skiej ciemna posta? wysun??a si? przede mnie. Deszcz ju? wtedy la? strumieniami - b?yskanie usta?o - nie widzia?em nic a nic doko?a, tylko mi w?r?d czarnej owej nocy obraz?w ?wieci?a jakby czarodziejsk? sztuk? dok?adniej w pami?mi odbita twarz tej kobiety - a twarz sama bez innych cz?onk?w cia?a, bez zaokr?glenia nawet w pe?no?? wydatnej g?owy, twarz jakby z srebrnej tarczy ksi??yca wykrojona na tle zupe?nie bezbarwnego nieba.

Czy? ja chcia?em j? goni? - to Sok?? m?j goni? przecie? - goni? - i gdy?my u szczytu g?ry stan?li, kopyta jego o bruk zadzwoni?y. Rozezna?em jakie? za?amy mur?w, po odbiciu t?tentu odgad?em, ?e si? jedno i drugie sklepienie przebywa, a? na koniec brz?kn?? gdzie? ?a?cuch, rozpad?a si?, m?g?bym najsprawiedliwiej powiedzie?, rozp?k?a wzniesiona przed nami masa i niespodzianie p?omienna jasno?? wyla?a si? z tego otworu - domy?li?em si? tylko, ?e to by? ?w gorej?cy zamek, do kt?rego z innej przyby?em strony, ale przekona? w pierwszej chwili nie mog?em si? zupe?nie, tak mi? to nag?e ?wiat?a o?lepi?o. Gdy mi ?renica nieco przywyk?a do niego, ujrza?em przez dw?ch ludzi trzyman? i p?sowym okryt? czaprakiem ?liczn? arabsk? klaczk?, troch? do naszej Zitty podobn?, ale daleko pi?kniejszej rasy jeszcze. Ta, kt?ra na niej jecha?a przed chwil?, ju? zsiad?a i znikn??a - przy mnie za? sta? Murzyn w bogatym ???tym ubiorze i niby na odebranie cugli czeka? jedynie.

Gdybym si? by? wtedy kogo b?d? tylko o drog? zapyta?, gdyby konia skr?ci?, gdyby wr?ci? do domu!... ha prawda! nic by to nie pomog?o ju?. Mnie te? my?li podobne nie przysz?y do g?owy. Zeskoczy?em na ziemi?, Murzyn konia odebra?, a przy progu sieni stoj?cy z wielk? srebrn? lask?, ???to i czarno ubrany szwajcar w milczeniu sk?oni? mi si? i drzwi wskaza? na lewo - poszed?em na lewo i tak ci?gle niemymi znakami s?u??cych wiedziony, przeby?em pe?no salon?w azjatyckim zbytkiem ozdobnych, a? na koniec wszed?em do ma?ej przybocznej komnaty, gdzie dw?ch ch?opc?w naraz, jako gotowych do us?ug stan??o.

- Co pan rozka?e?

- Jakiego pan sobie ?yczy przebrania? W istocie czas by?o, ?eby ju? przecie g?os ludzki wywi?d? mi? z tego odurzenia, w kt?rym od chwili mego przybycia zostawa?em. Zapytania ch?opc?w przekona?y mnie, ?e m?j sen rzeczywisto?ci?, ?e ja z ?ywymi lud?mi mam do czynienia.

- Nic nie rozkazuj? i ?adnego nie chc? przebrania - odpowiedzia?em im po chwili - szczeg?lniejszy

przypadek sprowadzi? mi? w te miejsca; nie znam w nich nikogo, ale zna? bym pragn??, ?eby si? z obecno?ci mojej usprawiedliwi? i wyt?umaczy?. Ch?opcy z zadziwieniem po sobie spojrzeli.

- Przed kim pan chce si? t?umaczy?? - zagadn?? jeden z nich wreszcie.

- Przed panem lub pani? wasz?.

- Pana nie mamy - odpar? z niejak? dum? starszy, prze?liczny brunecik w szkockim ubiorze, w czarnej, aksamitnej z orlim pi?rem czapeczce.

- I pani jest pani? tego zamku, lecz nie nasz? pani? - przyda? drugi, m?odszy jego towarzysz, ja?niejszych w?os?w, ja?niejszych oczu, ale tak podobny pierwszemu, jak drobniejsze i nieco bledsze tylko tego samego obrazka odbicie.

- Wi?c chciejcie? mi powiedzie?, czy z pani? tego zamku b?d? m?g? si? widzie??

Rzucili okiem na zegar i prawie jednocze?nie odrzekli:

- Za dwie godziny dopiero ma si? bal zacz??.

- Lecz poniewa? ja na balu nie b?d?, niech kt?ry z was p?jdzie i wcze?niejsze wyrobi mi pos?uchanie.

Ledwo tych s??w dom?wi?em, drzwi si? otworzy?y i wszed? wysoki, chudy m??czyzna, ca?y czarno ubrany, ze z?otym ?a?cuchem, kt?ry mu po zwierzchniej sukni od ramion a? za piersi spada?.

- Moja pani - rzek? tak jednotonnym g?osem, jak gdyby echo w nim tylko jego w?asne powtarza?o s?owa - moja pani pozdrawia pana go?ciem w domu swoim - prosi, ?eby? z ni? dzieli? uczt? nocy dzisiejszej i przyj??, jaki sam zechcesz, ubi?r dla odmienienia sukien deszczem zmoczonych.

- Prosz? w imieniu moim (znowu? uczu?em, ?e mi? sen ogarnia, odpowiedzia?em jednak z najwi?ksz? w ?wiecie powag?) z?o?y? za go?cinno?? dzi?ki, a na rozkazy o?wiadczy? pos?usze?stwo.

- A zatem pan b?dziesz na balu i przebierzesz si?? - zapyta? m?odszy ch?opiec po odej?ciu wysokiego jegomo?ci. - B?d? na balu i przebior? si? - powt?rzy?em jakby z pami?ci jedynie.

- Oh! to dobrze! oh! to dobrze! - zawo?a?y ch?opczyki i potem jeden przez drugiego zacz?li mi r??ne wylicza? stroje.

- Przebierz si? pan za Turka, to str?j taki pyszny, diament?w na nim tyle - m?wi? starszy.

- Przebierz si? pan za minstrela! to nier?wnie pi?kniej - g?osowa? m?odszy.

- Za rycerza! mamy zbroj? lekk?, stalow?, ca?? z?otem nabijan?.

- Za Alba?czyka, oh! ju? lepiej za Alba?czyka!

- A ja powiadam, ?e za kr?la z uczty Baltazara! To najbogatsze.

- Co te? ty wygadujesz - ten pan, taki m?ody, mia?by si? za jakiego? starego kr?la przebiera? - ot, ja wiem, co on wybierze, pewno szat? lewity - wszak wiesz, bracie, ow? szat? dorastaj?cego Samuela - bia?? z najcie?szej kaszmirskiej utkan? we?ny - panu w niej b?dzie prze?licznie.

- Ju? ja si? przyznam, ?ebym wola? jako uczestnik tajemnic Mitry wyst?pi?.

I d?ugo tak jeszcze pr?dko sz?a mi?dzy nimi rozmowa i wyliczali wszystkie przepychy, kosztowno?ci, jakby na rozkaz m?j czekaj?ce, a ja do wyboru my?li i woli zebra? nie mog?em. Wreszcie jakie? ?yczenie b?ysn??o mi w duszy.

- Czy macie str?j dawnych Grek?w? Str?j Ate?czyk?w? - zagadn??em niechc?cy.

- Oh! s?! S? cudne! - wykrzykn?li oba i w r?ce klasn?li.

- S? ubiory Harmodiusa i Arystogitona , ubiory ?wi?teczne, ze sztyletami w?r?d wie?c?w bluszczowych.

- Jest ubi?r m?drca Platona.

- Jest ubi?r poety, zwyci?zcy na olimpijskich igrzyskach.

- Jest ubi?r Alcybiadesa...

Ten ostatni wyraz uderzy? mi?, jak gdyby w?asna my?l moja wyskoczy?a z g?owy i zn?w do niej cudzym chcia?a wr?ci? g?osem - wra?enie by?o silne, lecz te? przywo?a?o wszystkie w rozmarzeniu zawieszone w?adze mojego umys?u.

- Nie, nie - odpar?em do?? pr?dko - nie chc? po?yczonym zbytkiem i k?aman? postaci? wita? miejsc tych pani; dajcie mi skromne, g?ralskie odzienie lub w moich w?asnych sukniach do niej p?jd?.

Skrzywi? si? troch? starszy ch?opiec, m?odszy zastanowi? si? przez chwilk?, ale wkr?tce do?? weso?o u?miechn??.

- No, ja ci m?wi?, ?e i tak b?dzie mu pi?knie - rzek? p??g?osem do brata i oba wybiegli, i oba wr?cili niezad?ugo z najwierniej na?ladowanym, ale jak?e wykwintnym strojem tatrza?skiego g?rala.

Przywdzia?em go - zupe?nie dla mnie prawie zrobiony; i bia?a nieprzebitej g?sto?ci koszula, i p?aszcz ciemny, kolisty, i pas, i kapelusz, i ?apcie nawet, z jedwabiem l?ni?cego ?yka palmy uplecione. Starszy ch?opiec kilka razy przeci?gn?? r?k? po moich w?osach, w?osy nigdy g?adziej w bogatszych i po?yskliwszych pier?cieniach na ramiona moje nie spad?y. M?odszy docisn?? zawi?zek obuwia i noga moja nigdy swobodniejsz? i l?ejsz? si? nie poczu?a. Od czasu do czasu patrzyli mi w oczy, potakiwali g?ow? i u?miechali si?.

Na koniec wybi?a godzina pierwsza nocy, druga mojego pobytu - zn?w drzwi si? otworzy?y, zn?w mi skinieniem r?ki drog? wskazano, zn?w od drzwi do drzwi, od znak?w do znak?w przechodzi?em pokoje, schody, niby sienie wielkie, niby d?ugie kru?ganki, a t?umiona muzyka przedziera?a si? zewsz?d: ze ?cian, sufit?w, posadzek, a mn?stwo postaci snu?o si? i miga?o r??nokolorowymi strojami szat swoich, a ka?dy to u?miechem, to ruchem g?owy, to spojrzeniem si? wita? z innymi, a ja sam szed?em - nieznany - nie znaj?cy - lecz dumny i ?mia?y. Ostatnie podwoje rozwar? przede mn? jaki? herkulesowych kszta?t?w Afryka?czyk z poj?tnym wzrokiem, z ?wiec?c? od czamo?ci sk?r?, jakby umy?lnie postawiony tam dla przeciwie?stwa z tym, co go ods?ania? widokiem. Bo jaki? widok, moi pa?stwo! jakie ra??ce blaski od ?wiec, od lamp kryszta?owych, od stroj?w m??czyzn i kobiet - za lada poruszeniem czo?a, r?ki lub szaty przewiewnej pada?y iskry diament?w, rubinowe po?yski. A co tam g??w, co r?k, co tam szat w ruchu! - a ile d?wi?k?w i tej niewidzialnej muzyki, i tego gwaru poszept?w, i tego szelestu mi?kkich jedwabnych materii - a ile woni najrzadszych kwiat?w, najkosztowniejszych kadzide?, a jak to wszystko obj?te z trzech stron trzema zadziwiaj?cej wielko?ci zwierciadlnymi taflami, a z czwartej przed?u?ane w niesko?czono?? jakiego? ciemnego zagajenia, kt?re bia?ym kwieciem pomara?czy i ?wie?ymi ki?ciami akacji gwa?tem si? mi?dzy biesiadnik?w cisn??o; a jak to wszystko cudnie z wierzchu szklann? przyodziane kopu??, ?e tylko kl?knij i m?dl si?, bo ju? ucich?a burza, najczystsze niebo widzisz nad sob? i B?g sam wszystkimi gwiazdami przygl?da si?, czy te? to prawda, ?e na jego ziemi ludzie tak bardzo szcz??liwi by? mog?.

Rzuci?em si? na pierwsze bli?ej spotkane wezg?owie, zdj??em kapelusz, bo mi dla skroni wszystkimi pulsami bij?cych ju? zbyt ciasnym si? zdawa?, przycisn??em r?ce do piersi i w s?uchu, w oku zawis?em ca?? dusz? moj?.

Kilka os?b przem?wi?o co? do mnie - popatrzy?em, nie odpowiedzia?em i odesz?y z u?miechem na twarzy - one poj?? nie mog?y bez w?tpienia, co znaczy takie bezs?owne uniesienie przybysza; one zrodzi?y si? i wzros?y w?r?d tych przepych?w - ale mnie, z ubogiej rodziny najm?odszemu dziecku, mnie, biednemu g?rnikowi, mnie, kt?remu zasiane przez Cypriana fantazje tak bujno rozkrzewi?y si? w nieograniczone marzenia i ch?ci - c?? dziwnego, ?e przy ich pierwszym nadspodziewanym spe?nieniu troch? si? za?mi?o w oczach, troch? pokr?ci?o w g?owie. Jednak?e wtedy jeszcze, przy niespo?ytych zasobach mej m?odzie?czej si?y, to zawsze mia?em w sobie, ?e pomimo najwi?kszej sk?onno?ci do roztopienia si? w jakiej?, ?e tak powiem, senliwej u?udzie, pomimo naj?ywszej, najdziecinniejszej wra?liwo?ci mojej, z ka?d? chwil? gwa?towniejszego przej?cia odzyskiwa?em zupe?n? r?wnowag? w?adz mego umys?u i to zazwyczaj, co si? zdawa?o by? przeznaczonym do zupe?nego stargania ju? nadw?tlonych w??kien zimnego s?du i stanowczej woli, to mi? zwykle w?a?nie wyzwala?o spod zewn?trznych wp?yw?w - to mi s?d i wol?, kamienn? wol? wraca?o.

Ot?? i tej nocy d?wi?kami, woniami, ?wiat?ami upi?em si? niby wymiarkowan? na ten skutek doz? wschodniego narkotyku - lecz tu? przy mnie ozwa? si? d?wi?k jej g?osu, rozp?yn??a doko?a wo? jej szaty, za?wieci? blask jej cudnego oblicza - jam powinien by? od razu straci? rozum - oszale?... a ja w?a?nie na chwil? przyszed?em do rozs?dku. - No, prosz? was, pi?kne panie i m?odzi panowie, nie krzywcie si? tak bardzo na ten wyraz. Rozs?dek to jest kawa?ek owego powszedniego chleba, o kt?ry w pacierzu matki was prosi? uczy?y, rozs?dek najpo?ledniejszy wyr?b ludzkiego m?zgu, szmatka, na kt?r? wszyscy ubodzy w duchu zdoby? si? mog?, klej, co w sp?jno?ci trzyma m?drc?w i prostaczk?w, gdy im najwy?szego religiamentu, gdy im mi?o?ci zabraknie. Francuzi troch? lepsze od nas maj? na to wyra?enie, oni ten rozs?dek, o kt?rym ja chc? m?wi?, zowi?: le sens commun - i w istocie jest to jaki? zmys? powszechny, za pomoc? kt?rego mo?na przyswoi? sobie, mo?na si? wtajemniczy? niejako w spos?b widzenia tak og?lny, ?e na co spojrz?, to mi si? przedstawi takim, jakim jest dla wzroku innych, a dopiero co ja tam dojrz? w przydatku, w ujemno?ci lub w odmianie zupe?nej, to ju? moja w?asno??, m?j tw?r - ale zawsze, b?d? co b?d?, ja od ?renicy mojej gromadz? wszystkie promienie, pod kt?rymi ludzie bracia na ?wiat Bo?y patrz?, ja mam zmys? powszechny - sens commun - kt?ry, je?li chcecie, ochrzcijcie sobie nawet pospolitym zmys?em, zawsze? on mi? w??czy w mas? og??u, zawsze? on mi nie da odpa?? w dziwactwo i niepoj?to??. Bo prosz? was, powiedzcie mi, na co si? niepoj?to?? przyda? na co ja przyda?em? Ach! prawda, i B?g tak?e jest niepoj?ty - B?g konieczno?? - B?g przeznaczenie - lecz On ma czas, wieczno?? i prawd? niezjawion?, a cz?owiek co ma - a ja co mam? Szale?stwo...

Wtedy mia?em jeszcze rozs?dek - i widzicie, o moi drodzy s?uchacze, bez owej resztki rozs?dku nie by?bym dzi? w stanie powiedzie? wam nawet, jak? to by?a ta kobieta, co mi ?ycie wzi??a - bo jak? ja widzia?em j? potem, oh! to wy pewno nic by?cie nie zrozumieli, gdybym wam gada? zacz?? - czy s? te? wyrazy po temu, ja nie wiem i nie szuka?em ich nigdy - ale jak? ona dla innych wydawa? si? mog?a, to wam powiem - s?uchajcie.

Wysoka by?a, blondyna, mia?a w czarnych rz?sach ciemnozielone oczy, na twarzy jakby ?lad znikaj?cego rumie?ca, na spadzistych ramionach, na wydatnej piersi lekko ???kniej?c? bia?o?? marmuru. No i c??, wszak?e jak gdyby?cie j? widzieli przed sob?? Oh! prawda - w?a?nie te? - ona wysoka, ale przecie? nie, jak inni ludzie, wysoka wzrostem i cia?em - ona wysok? postaci?, chodem, ruchem, ona wysoka spojrzeniem patrz?cych na ni?, bo to spojrzenie musi w proch upa??, musi w ziemi utkwi? pierwej, nim si? ku jej obliczu wzniesie - a od ziemi do jej oblicza, to jak od ziemi do nieba i dlatego mierzy si? j? rozmiarem doznanych wra?e? i m?wi: ona wysoka. - A czy blondyna? Wierzcie mi, pa?stwo, ?e poniewa? nigdy na pami?tk? nie dosta?em od niej "plecionki w?os?w, r??ow? wst??eczk? lub b??kitn? pel? zwi?zanej" - nic a nic nie wiem o w?a?ciwym ich kolorze - w pierwszej chwili nazwa?em blondyn?, gdy? to chyba z?ocistych pier?cieni zwoje mog?y w ko?o jej twarzy roztoczy? tak? jasn?, prze?wiecaj?c? niby wszystkimi odcieniami bursztynu, niby wszystkimi po?yskami topazu aureol?. - Co do jej oczu, to prawd? powiedzia?em: by?y ciemnozielone, ale ciemnozielone jak malachit, nie jak szmaragd - ?wieci?y z wierzchu odbiciem tylko - bez ?adnej promienno?ci, bez tego prze?rocza, kt?rym to czasami a? dno serca wida? - jej oczy by?y jak nie jej oczy, by?y jak gdyby zamar?e od dawna, jak po?yczone u trupa, najpi?kniejsze, ale do patrzenia jedynie, do u?ytku, nie do szcz??cia - co za dziwna sprzeczno?? z czo?em wynios?ym i rysuj?cym si? w ka?dy wyraz my?li ka?dej - co za dziwna sprzeczno?? z licem bladym, ale zda si? gor?cym jeszcze od krwi dopiero co ubieg?ej lub gor?cym ju? od krwi, co ma z pierwszym serca uderzeniem nadp?yn?? - co za sprzeczno??, co za najdziwaczniejsza sprzeczno?? z ustami szczeg?lniej, z tymi jej drobnymi cho? wydatnymi, z tymi jej ?wie?ymi jak niewinno??, nami?tnymi jak pieszczota ustami - takie oczy i takie usta! ?mier? i ?ycie! albo? to kiedy razem si? widuje - oh! ja widzia?em - ja te? ?y?em i umar?em. ?y?em wtedy, umar?em teraz - wy ?yjecie teraz i umrzecie kiedy?, niezad?ugo - oto ca?a mi?dzy nami istniej?ca r??nica. Powinni?cie mi? przynajmniej z ciekawo?ci? s?ucha?, ja wam wszystko opowiem, jak to si? umiera za ?ycia, ale nie teraz jeszcze - teraz ja ?yj?! Ja mam lat siedemna?cie i siedz? na z?ocistym wezg?owiu w pysznym salonie zaczarowanego zamku. Ona stan??a przy mnie, chrz?stn??a t?ga mora jej szafirowej sukni, przewion?? mi ko?o oczu lekki bia?ej gazy ob?ok, na ja?niej?cych w?osach zaskrzy?a w?ska na ?wier? cala tylko, lecz r?wnymi w ca?ej szeroko?ci swojej diamentami nabijana opaska i pozna?em j? - pozna?em twarz ow? z blaskiem pioruna ujrzan? raz pierwszy.

- A kto do?cign??, a kto na r?wni stan??? - m?wi?a ona - pytacie, szukacie daremnie, to on - i tr?ci? mi? po ramieniu jej wachlarz kasztownymi pi?rami chwiej?cy; podnios?em g?ow? i oczy, sam z miejsca nie wsta?em - wszak?e pojmujecie, ?e gdyby przed kt?rym z was objawi?a si? jaka ?wi?ta, gdyby wizj? stan?? anio? na przyk?ad, to by ?aden z was przecie? nie m?g? zerwa? si? z krzes?a lub kanapy i uk?oni? wed?ug towarzyskiej grzeczno?ci przepis?w. Ja te? siedzia?em i patrzy?em - jej kamienne oczy przycisn??y mi? do miejsca, ale jej usta zaczyna?y si? z wolna u?miechem rozci?ga? - z wolna, z wolna, a? per?ami drobnych z?bk?w b?ysn??y.

- Przyznajcie te?, czy si? komu b?d? sprawiedliwiej nale?a?o pierwsze?stwo? - doda?a, ci?gle swoim wachlarzem o rami? moje wsparta.

Ju? na pierwsze jej s?owa do?? znaczne wko?o nas zebra?o si? grono, po tych ostatnich wyrazach jeszcze wi?cej kobiet i m??czyzn przyby?o.

- Oh! prawda. - Oh! ?liczny - Oh! pi?kny! - m?wiono doko?a, a ja nawet nie uczu?em najl?ejszego pomieszania, kt?re tak naturalnym w moim wieku i w moim po?o?eniu mog?o by? uczuciem - ja patrzy?em na ni? i czy m?wi?a, czy milcza?a, s?ucha?em jej g?osu tylko.

- Powiedz?e mi, g?ralskie dzieci?, wiele lat mie? mo?esz? - zapyta?a tym swoim g?osem, tymi swoimi ustami.

Co za szcz??cie, ?e jak ju? wam wspomnia?em, ka?da ostateczno?? wtedy now? si?? wywo?ywa?a ze mnie - mog?em jej odpowiedzie? do?? przytomnie.

- A pani powiedz mi tak?e, ile to lat bywa we wszystkich dniach marze? i w jednej ich urzeczywistnienia godzinie?

- Czy tak? - rzek?a z tym samym lekkiego szyderstwa d?wi?kiem, kt?rego ju? pierwej w?r?d ciemnej nocy dos?ysza?em. - Czy tak, m?j biedny g?ralski ch?opcze? Wszystkie dni marze? i godzina ich zrzeczywistnienia - oho! ja ci powiadam, ?e to jest sto lat z g?r?...

- Wi?c ja mam sto lat z g?r? - odpar?em spokojnie.

- Ha! ha! ha! szanowny starcze! - za?mia?a si? jaka? inna kobieta - powiedz nam teraz wed?ug kalendarza dat? twojego urodzenia.

- Dobrze, je?li wzajemne odbior? zwierzenie.

- No, patrzcie, co to za ma?a gadzina! - ozwa? si? znowu jej g?os weso?? pustot? w udanej surowo?ci wyraz?w zmi?kczony. - Albo? to ci si? zdaje, ?e gdzie na swoim ?wiecie ?yjesz, na tym ?wiecie, w kt?rym to podobno czas z?oczy?ca z wdzi?kami i szcz??ciem w d?ugiej zawsze niezgodzie po kr?tkiej harmonii bywa. Spojrzyj doko?a - czy kt?ra z nas l?ka? si? go lub zapiera? mo?e, czy kt?rej z nas brak nie pi?kno?ci - si? i uciech? Prostaczku! a wiesz ty lata nasze? Ot, patrz, z nas ka?da ?y?a wiek swej szaty. W?a?nie ta, co ci? zagad?a, jest wielk? kap?ank? Izydy i ?mia?a si? z Napoleona, kt?ry przy jej grobie co? o czterdziestu wiekach do swoich mr?wek przeb?kn?? - a ja sama...

- Ty, pani - przerwa?em z ?ywo?ci? - nic mi nie m?w o sobie, ja wiem ju? wszystko...

- Przedziwny! On wie ju? wszystko - no, powiedz zawsze, niech si? przekonam, czy owo wszystko jest podobne do owej cz?stki tego, co ja si? domy?lam, gdy? naprawd? nie ?miem powiedzie? tego, co wiem...

- Pani urodzi?a? si? w kt?rym? roku kt?rej? olimpiady greckiej - przem?wi?em bez u?miechu, bez zaj?knienia, g?osem sta?ym i pewnym jako akt urz?dowy - przepraszam, i? w tej chwili stanowczo jej oznaczy? nie mog?, ale mi erudycji nie starczy na wyszczeg?lnienie daty z tego czasu, kt?ry w ojczy?nie twojej peryklesowym wiekiem nazywano.

Zatrzyma?em si? - u?miech z jej ust znikn??, czo?o jakby nat??eniem szukanego wspomnienia pomarszczy?o si? mi?dzy dwoma ciemnymi brwi ?ukami, wzrok jeszcze zupe?niej zastyg? w ?renicy.

- No, m?w dalej, m?w dalej, wieszczbiarzu.

- Ja nie wieszczbiarzem, ja pani przepowiedzie? bym nie m?g? ani jednej chwili z przysz?o?ci, ani jednego z jej zamiar?w - ja tylko przesz?o?? widz? - jak historyk. W tej przesz?o?ci imi? twoje by?o: Aspazja.

Gdyby jej oczy mog?y by?y spogl?da?, nie patrzy? tylko, to bym zapewne do g??bi mej piersi poczu? ich przenikliwe i d?ugie spojrzenie - ale ona, cho? wzrok sw?j badawczo zatrzyma?a na mnie, uderzy?a jedynie, wskro? przej?? nie mog?a - inne rysy jej twarzy odbi?y lekkie, ulotne zadziwienie i zn?w pierwszy sw?j wyraz odzyska?y, nie mog? powiedzie? wrodzonej, lecz jak gdyby przedsi?wzi?tej pustoty.

- Prawd? rzek?e? - odezwa?a si? po chwili - jam Aspazj? - a ty?

- Mnie rodzice Beniaminem nazwali.

- Wi?c ty, Beniamin! Oho! Beniamin to znaczy dzieci? ukochane, dzieci? wypieszczone, dzieci? szcz??liwe - dzieci? kochaj?ce.

- Tak jest, pani, to znaczy to wszystko.

- S?uchajcie, s?uchajcie! - zawo?a?a Aspazja - on jest kochany i kocha - potem, siad?szy obok mnie tak blisko, ?e czu?em z ka?dym jej ruchem ka?dy ruch dotykaj?cej mnie szaty: - Jak?e ty kochasz, Beniaminie - doda?a z p??u?miechem tak wyzywaj?cym, tak zalotnie czarownym, ?e wszystkie ?y?y gor?tsz? krwi? plusn??y.

- A jak ty kochasz, jak ty kochasz, kobieto, Aspazjo?

- Hej! dziewcz?ta! przynie?cie mi lutni? - ja kocham, jak ?piewam, a wiem, ?e kocham tylko wtedy, kiedy ?piewam.

W stoj?cym z dala gronie m?odych, niby kwiatki wiosenne dziewczynek, pewien ruch si? zrobi? i pr?dzej ni? dopatrzy? zdo?a?em jedna z nich ju? ??dan? podawa?a lutni?.

Czy to prawdziwa tylko lutnia by?a? Kszta?t do?? podobny, ale z kryszta?u i struny z?ote z srebrnymi mieszane.

- Jak ja kocham? - powt?rzy?a niby rozmarzona, niby rozmy?laj?ca - jak ja kocham? - I r?ka jej tr?ci?a o wszystkie struny od razu, a r?ka tak muskularnie silna, pomimo najdoskonalszego zaokr?glenia, pomimo najdelikatniejszej czysto?ci wszystkich rysunkowych obwod?w, ?e od jej uderzenia struny ledwo nie p?k?y, ?e zamiast wydania d?wi?ku one krzykn??y prawie i od ich krzyku wszystko ucich?o w salonie.

W g?uchym milczeniu czekano pie?ni.

- Oh! ja "tak" kocham! - zawo?a?a Aspazj? i niespodzianie w przera?liwym j?ku wszystkie struny zerwa?y si? pod jej palcami i odepchni?ta lutnia z szklist? skarg? o marmur posadzki rozbrz?k?a.

Aspazj? powiod?a wko?o siebie okiem i dumnie ?mia? si? zacz??a.

- Czy rozumiecie, co to znaczy? - to znaczy, ?e ja kocham jak B?g - zniszczeniem i tajemnic?.

- Nie, pani, to szatan tak nienawidzi.

- Co ty wiesz, g?ralski ch?opcze? co ty wiesz, Beniaminie. Szatan i B?g, nienawi?? i mi?o??, czy? to nie dwa oblicza niesko?czono?ci? - a odwr?ciwszy si? ode mnie:

- Ja kocham jak B?g - m?wi?a do drugich. - Mi?o?? Boga czy? to nie jest najwy?sza wy??czno??, najzupe?niejsze zniszczenie, najnieprzyst?pniejsza tajemnica? To co trwa, to co istnieje - to B?g wyrzuci? z siebie i to jest ?wiatowe albo ludzkie. Przesz?o?? tylko, kt?rej nikt nie zapami?ta, jest z Bogiem - przysz?o??, kt?rej nikt nie odgadnie, jest w Bogu. ?ycie gasn?ce wraca do Boga - umieraj?cy z Bogiem si? ??czy - dziewica, kt?ra zakonn? przysi?g? wymawia, Bogu si? oddaje - B?g wiecznie kocha, bo wiecznie posiada - wiecznie posiada, bo wiecznie niszczy. - C?? wam si? zdaje? ?e On ma tylko ziemi? i niebo, gwiazdy i s?o?ce? b?yskawice i pioruny? Szaleni! to wy macie - On ma to, czego wzrok wasz nie zniewa?y, r?ka nie dosi?gnie i my?l nie zbezcze?ci - On ma tajemnic? i zniszczenie. Pocz?tek i koniec - narodziny ?wiata i zgon. Wed?ug s??w Pisma, czy? nie wiecie: ?e gdyby?cie tkn?li w?asno?ci Jego - On by przesta? by? Bogiem, a wy by?cie si? stali Bogami. To? przecie On musi kocha? t? w?asno??, kt?ra go Bogiem stanowi, a nie t? wypo?yczon? ja?mu?n?, z kt?rej wy si? radujecie. Szaleni! Szaleni! Jeszcze raz powiadam wam, ?e ja kocham mi?o?ci? bo?? - kocham to, co moje - a moim jest to, co tak do mnie nale?y, jak przesz?o?? do Boga - jak zakonnica do przysi?gi - jak zapomnienie do tajemnicy - moj? jest ta lutnia st?uczona, moj? pie??, kt?rej nie od?piewa?am, moj? ta per?a jedynie, kt?r? - przyk?adem Kleopatry - rozpuszczon? z napojem wypij?, moim ten, co legnie w grobie. Patrzcie, jak zblad?o biedne dziecko - oh! ty zapewne inaczej kochasz, Beniaminie. Grajcie?, ?piewajcie? temu dzieci?tku wasze k?amliwe piosenki!

Domawiaj?c tych s??w ur?gliwych, Aspazja wsta?a, a na jej miejsce dw?ch ch?opczyk?w zbli?y?o si? do mnie. Byli to ci sami, kt?rzy mi w przebraniu moim pomagali. U?miech dowcipu i weso?o?ci dziecinne ich twarze o?ywi?. Zasiedli sobie jeden po jednej, drugi po drugiej stronie mojej; wychylili si? przede mnie i patrzyli mi w oczy ciekawie a z?o?liwie, jak dwaj studenci przed sp?ataniem niespodziewanego figla albo jak dwa pacholiki, zdmuchuj?ce m?odej dziewczynie wszystkie pobo?ne wyrazy z kartek otworzonej do pacierza ksi??ki.

- Ot?? kiedy pani Aspazja chce tego - rzek? starszy na koniec - za?piewam ci, g?ralu, ale szkoda, ?e nie zrozumiesz mej pie?ni, gdy? ja z natchnienia ?piewam po w?osku jedynie - to j?zyk mojej natury, to ojczysta, najmilsza mowa moja.

- Niech ci? nie wstrzymuje tak ma?a przeszkoda, braciszku - odezwa? si? m?odszy - b?d? t?umaczy? wiernie wed?ug my?li i ducha wszystkie stance twej improwizacji.

- A czy s?uchacz zgodzi si? na to?

- S?uchacz zgodzi si? na wszystko. Czy widzisz, jak m?tnym i zadziwionym okiem spogl?da wko?o? Ludzie do zadziwienia sk?onni nie sprzeciwiaj? si? nigdy i nikomu; ?piewaj wi?c, ?piewaj ?mia?o, a z ogniem i natchnieniem.

- Dobrze, braciszku! Wy?wiadcz? ci t? sam? przys?ug? i t?umaczy? b?d? twoj?, chocia? z mej strony jest to nier?wnie wi?kszym po?wi?ceniem, nier?wnie trudniejsz? prac?. Ciebie tak cz?sto zrozumie? nie mo?na.

- O, niegodziwy ch?opcze!... Bracie Kainie!

- Z wolna, z wolna, ?agodny Ablu, to ma znaczy? tylko, ?e tw?j j?zyk mniej znany, mniej ludziom przyst?pny. Niech sam Beniamin os?dzi - i zwracaj?c si? ku mnie: - m?j brat - rzecze on - w staro?ytnej celtyckiej mowie improwizuje zawsze; chc?c t? mow? bajeczn? i umar?? prze?o?y? na wyrazy zrozumia?e dla dzisiejszych, dla g?ralskich uszu, wszak?e stokro? wi?kszego wysilenia trzeba, ni? kiedy idzie o dowolne prawie obja?nienie ?ywego narzecza.

- Zobaczymy, zobaczymy; ja ci? przestrzegam tylko, synie Jakub?w, miej si? na ostro?no?ci, gdy m?j brat ?piewa? zacznie, bo chocia? to najlepsze, najniewinniejsze, najczystsze dziecko ze wszystkich dzieci, kt?re dotychczas przed sko?czeniem pi?tnastego roku ?ycia swojego pomar?y, ma jednak lekk? sk?onno?? do k?amstwa zbytk?w, rozpusty, pija?stwa i mord?w. Aspazja, kt?ra nam losu wed?ug zdolno?ci dobiera, przyrzek?a mu bardzo ?wietny zaw?d... w najgorszym razie tron Wielkiego Mongo?a przynajmniej. Strze? si? wi?c, strze?, kiedy ?piewa? zacznie.

- A ja ci m?wi?, strze? si? brata mego, gdy ?piewa? nie sko?czy, bo chocia? on dowcipniejszy, m?drszy, powa?niejszy ni? wszystkie szczury, kt?re si? kiedykolwiek dyplomatycznymi papierami japo?skich i chi?skich mandaryn?w utuczy?y, lecz jest przy tym troch? dobroduszny, ?lamazarny, romansowy, nerwy ma zdra?nione, m?zg u?yciem opium wzburzony, niekt?re w?adze umys?u przyt?pione ju?, niekt?re w?adze cia?a nie zbudzone jeszcze - s?owem, powiadam ci, ?e Aspazja, kt?ra nam losu wed?ug zdolno?ci dobiera, dla niego nie znalaz?a nic - radzi mu jednak wszystko stawi? na kart? i pojecha? do Niemiec, tam jedynie mo?e si? brat m?j na przyzwoitego wykierowa? cz?owieka, obj?? katedr? filozofii albo si? zapi? piwem bawarskim.

D?ugo jeszcze s?owa tej sprzeczki, tych ?art?w pustackich krzy?owa?y si? przede mn? niby race kongrewskie dw?ch dziwacznych fajerwerk?w - ch?opcy m?wili tak pr?dko, ?e nie mia?em czasu nawet spyta? ich si?: - Kto wy jeste?cie? czego chcecie ode mnie? - Nareszcie m?odszy wyprostowa? si? i umilk?, a starszy poprawi? aksamitnego ko?paczka, kilka razy r?k? przetar? czo?o, zas?ucha? si? na chwil? w st?umionej, lecz rozkosznie doko?a brzmi?cej muzyce i uderzaj?c si? w piersi:

- Ja jestem ?piewak prawdy! - zawo?a? - a to niewierny t?umacz m?j - przyda? wskazuj?c na brata i zacz?? nareszcie improwizacj? swoj?, lecz mimo danego ostrze?enia zacz?? j? po polsku, czystym i do taktu dzielonym g?osem:

Biedne by?o serce moje,
Gdy bez echa, w pier? samotn?
Uderza?o przepe?nione
Niepoj?tych pragnie? krwi?.

Wtedy wsz?dzie na tym ?wiecie,
Na tym ?wiecie tak szalonym,
Tak diabelsko wyz?oconym,
?e bierz tylko gar?ci? pe?n?
Wody, ognia, krwi czy b?ota,
To si? zawsze dojmiesz z?ota;
Na tym naszym pi?knym ?wiecie,
Tym jedynym, ukochanym,
Szachruj?cym, oszukanym,
Roz?mieszonym, rozp?akanym,
Ca?uj?cym, wojuj?cym,
Hulaj?cym, st?kaj?cym...
No, czy? wiar? da? mo?ecie:
Jam si? nudzi? na tym ?wiecie.

Z moich ksi??ek i kajet?w,
Z wonnych kwiat?w ?wie?ych ??k,
Z ?ysin moich profesor?w,
Z srebrnych chmurek na b??kicie,
Nawet z szklanki i z talerza,
Nawet z grzywy klaczki mej -
Wsz?dzie, wsz?dzie przed mym okiem
Wychyla?a si? straszliwa,
???ta, blada, obrzydliwa,
Ziewaj?ca, g?upia, stara
Ta choroba - ta poczwara,
Co si?... co si? nud? zwie!...

I nie chcia?o mi si? je??,
I nie chcia?o na ko? sie??,
I nie chcia?o z ?miesznych ?mia?,
I nie chcia?o mi si? pi?,
I nie chcia?o mi si? ?y?:
Tylko mi si? chcia?o spa?.

O spa?, spa?, spa? bez ustanku,
Od wieczora do poranku,
Od poranku a? do nocy,
Gdyby w ludzkiej by?o mocy,
Ja na ca?e lata, wieki
By?bym zamkn?? chcia? powieki -
Bo gdym zamkn?? - ach! to cuda,
Czy? wy?piewa? mi si? uda,
Com ja widzia?, roi?, ?ni?,
Kim ja by?em, gdziem ja by??

Ach, to cuda - Lecz na jawie,
Cho? to wszystko trwa?o prawie,
Chocia? czu?em, ?e mi p?on?
Lice, usta, piersi, ?ono
Od ca?unk?w, od pieszczoty -
Cho? jedwabnych w?os?w sploty
I d?o? mi?kk?, ciep??, ma??,
Pod kt?r? mi serce dr?a?o,
Ja tak czu?em jak w dotkni?ciu,
Ja tak mia?em jak w uj?ciu...
Przecie?... przecie?... O przekle?stwo!
O szyderstwo! o m?cze?stwo!
Tak? rozkosz, szcz??cie ?ni? -
A by? g?upim - dzieckiem by?!...

To? ja nawet nie umia?em
Nazwa? tego, a szala?em;
?zy po twarzy nieraz ciek?y,
Nieraz palce gryz?em w?ciek?y,
O mur g?ow? rozbija?em
Albo r?ce wyci?ga?em,
By ta posta? nie dojrzana,
Nie poj?ta, nie nazwana,
Ach! ta posta? by wcielona
Sama zbieg?a w me ramiona -
By pierzchliwych marze? r?j
Pad? na koniec, widny, ?ywy,
Skszta?towany i prawdziwy
W nami?tny u?cisk m?j!

Teraz dosy? ju? prze?y?em
W niepokoju d?ugich nocy
I w t?sknocie d?ugich dni -
Teraz ja wiem, jak si? zowie
Ka?de serca uderzenie,
Ka?da moja gorzka ?za.
Teraz ja wiem, jak si? zowi?
Senne marze? mych widziad?a
I czczo?? m?odych moich lat -
Czym s? d?onie wyci?gni?te,
Czym westchnienia pier? wznosz?ce,
Czym s? usta pa?aj?ce,
Czym s? t?tna krwi? bij?ce
I czym ?ycia cudna pie??...

O ja wiem, ja znam, ja ?piewam,
Ja dzi? wo?am i nazywam -
Kobiet?! kobiet?! kobiet?!
P?jd? kobieto pi?kna, moja.
Wymarzona, wyczekana,
Wypragniona, wywo?ana,
Do mnie! do mnie p?jd?!
O ja kocham ci?, kobieto!
Kocham ciemne twoje oczy,
Kocham po?ysk twych warkoczy,
Kocham wznios?e czo?o twe!
Kocham ?lad twej drobnej stopy,
Kocham g?osu twego d?wi?ki,
Kocham bia?o?? twojej r?ki.
Kocham tchnienie twoich ust.
Kocham jedwab twojej szaty,
Kocham spink?, kt?ra ?wieci
U przepaski twej kibici,
Kocham per?y z szyi twej.
Blask diament?w na twej skroni,
Wachlarz, co nim d?o? twa chwieje,
Gaz?, co? on z piersi zwieje,
Twej postaci kocham cie?.
Pi?kna moja; luba moja!
Do mnie, do mnie p?jd?, kobieto;
Ja kochankiem, ja poeta.
Do mnie! do mnie! do mnie p?jd?!
Daj mi r?k? luba moja!
Przez ?wiat id?my! Niech si? dziwi,
Jak my m?odzi i szcz??liwi,
Jak? pi?kn? ty!
Przez ?wiat id?my! Niech zazdro?ci
Mnie twych pieszczot, twej mi?o?ci,
Tobie pie?ni mej.
Ale strze? si? - oh, przez Boga!
Niech ja ciebie, moja droga,
Nie zazdroszcz? mu!
Bo gdy wspomn?, ?e spojrzenie,
?e tw?j u?miech, ?e westchnienie
Wzi?? by mi kto m?g? -
To mi tak co? w oczach b?yska,
To mi tak co? r?ka ?ciska,
Jak ogie? - jak miecz.
Zaraz czuj?, ?e twarz blada;
Zaraz widz?, ?e trup pada,
A cho? nie wiem czyj,
Mnie tak zimno wko?o serca,
Jakby trup ?w lub morderca
Moje piersi mia?.
Mnie tak straszno, mnie tak ciemno,
Jakby? ty nie by?a ze mn?,
A by? przy mnie gr?b.

O, ja nie chc? takich my?li,
O, ja nie chc? cierpie? takich,
Zawr?t g?owy mam.
Precz, precz z nimi do szatana,
Ty mi? kochasz, ty? kochana;
Z drogi, z drogi nam!
Jeste? moj? - jam szcz??liwy -
Hej, muzyka! ta?ce! ?piewy
Hej, kielichy i puchary!
Szampan, porto, w?grzyn stary
Niech zaszumi?, niech pop?yn?!
Pijmy rozkosz - pijmy wino -
Bo czas biegnie, a ?mier? goni,
A czy b?dzie tam co po niej -
O to starych mnich?w pyta?!
Nam dzi? szale? i ucztowa?;
Nam dzi? pie?ci? i ca?owa? -
A kto chwilk? cho? zmarnuje,
Wszystkich si? nie wyca?uje,
Wszystkich beczek nie wytoczy,
Kto na wieki zamknie oczy,
Kiedy jeszcze mu zostanie
Niedopita kropla w dzbanie,
Albo z jego w?asnej winy
Jeden u?cisk u dziewczyny,
Jedna w sercu jeszcze ch??...
Temu ha?ba! tego w?a?nie,
Niechaj jasny piorun trza?nie,
Niechaj porwie diab??w pi??!!!

G?o?ny wybuch ?miechu zako?czy? niby punktem to piekielne marnotrawstwo dowcipu i talentu. Chcia?em si? znowu odezwa?, lecz mnie uprzedzi? m?odszy ch?opczyk, ci?gle dotychczas bez ruchu jak porcelanowa figurka po prawej stronie mojej siedz?cy.

- A teraz, szanowny s?uchaczu - rzek? do mnie - zechciej to wszystko w prostej mowie przyj?? od pokornego t?umacza.

?piewak, o ile si? zdaje niedorostek jeszcze, ale krwistego temperamentu, powiada, ?e go ju? wszystko nudzi? zaczyna?o - nie ?mia? si? nawet z ?ysin swoich nauczycieli, co znaczy, ?e pierwej musia? z nich cz?sto nieprzywoite stroi? ?arty, a wi?c by? z?ym jak osa, jak ?mija, kt?ra przy piersi rozgrzana itd.

?piewak straci? apetyt i pi? ju? nie lubi? - co uwa?a za najwi?ksze nieszcz??cie swoje, a wi?c dowodzi, i? by? ?akomy, niewstrzemi??liwy i do grzechu g??wnego, ob?arstwa, sk?onny.

?piewak opowiada potem sny swoje i marzenia, kt?re s? najwi?kszym poparciem tego zdania: i? niewiadomo?? a niewinno?? wielce si? r??ni?.

?piewak o?wiadcza wreszcie, i? nawet niewiadomo?? ow? ju? postrada? zupe?nie - dzi? kocha jak?? kobiet?, co ma ciemne oczy, bia?e r?ce i ma?e nogi, a kt?ra musi by? dosy? bogat?, gdy? si? stroi porz?dnie w per?y, jedwabie, gazy, diamenty.

?piewak chce, ?eby mu jej zazdro?cili wszyscy, lecz ?eby on jej nie zazdro?ci? nikomu - bo, o ile mog?em z troch? ciemnej gro?by zrozumie?, ma troch? tureckie w tym wzgl?dzie poj?cie: ogniem i mieczem straszy, z lekka nawet o grobie kochanki nadmienia, z pewno?ci? jednak nie powiada, czy j?, czy siebie, czy kogo innego zabije, lecz mnie si? zdaje, ?e swoj? osob? w?a?ciwie pod najwi?ksz? w?tpliwo?ci? zostawia.

Nast?pnie wszystkie te czarne my?li sp?dza ?piewak jak naprzykrzone muchy z nosa - radzi pi? wino, ca?owa? dziewcz?ta p?ki tylko ?ycia stanie i ko?czy tym bardzo dobitnym wyra?eniem, by ka?dego, co inaczej post?puje, jasny piorun trz?s? i pi?? diab??w porwa?o - nie wiem dlaczego pi??? - azali to jest rym tylko lub te? kabalistyczna liczba, lub te? ilo??, ilo?? zmys??w odpowiednia?

Kr?tkie te zdania ?piewaka ozdobione s? pasa?ami, forszlagami, fioriturami i tysi?cznymi naddatkami, z kt?rych to jedynie wycisn?? mo?na, ?e pie?? - gor?czk?, a jej ?piewak - ?otrem.

Teraz niechaj mnie ?askawe twoje uszy pos?uchaj?. No! uwa?aj, t?umaczu - i w tej?e chwili zmiana r?l nast?pi?a. M?j s?siad z lewego boku, kt?ry przez ca?y ci?g t?umaczenia najniespokojniejszymi ruchami oburzenia swoje objawia?, nagle przycich? i znieruchomia?, a brat jego wdzi?cznym g?osem tak pie?? swoj? zacz??:

- Przepraszam was, moi pa?stwo, musz? si? troch? namy?li? - tej pie?ni zapomnia?em; czekajcie chwil? male?k? - ot, ju? j? mam - tak! to ona w?a?nie...

Raz mi m?wiono, ?e s? tu na ziemi
Bia?e anio?y z skrzyd?ami bia?emi,
Kt?re gdy wezm? w po?wi?cone d?onie
Serce cz?owiecze, to je drog? ?wiata,
Ponad ka?u?e, b?ota i przepa?ci
Nios? bezpiecznie czyste, nieskalane,
Promieniem Bo?ej my?li rozja?nione,
I tchnieniem Bo?ej mi?o?ci ogrzane.

A jam si? pyta?: gdzie anio?y takie?
A przy mnie wtedy matka moja sta?a,
W?os rozgarn??a, czo?o ca?owa?a
I rzek?a tylko: - Tam, synku male?ki,
Gdzie jest kobieta, kt?ra kocha ciebie.

O prawd?, prawd? matka powiedzia?a,
Bo tam jest anio?, tam ciche dni ?ycia,
I spok?j serca, i my?li tam w niebie,
Gdzie jest kobieta, kt?ra kocha ciebie.

Mi?o?? kobiety - to ?wi?to?? i cnota,
Szcz??cie i si?a, m?dro?? i natchnienie;
Mi?o?? kobiety - to pierwsza pieszczota,
Co biedne dziecko na tej ziemi wita!
To pierwsza kropla pokarmu i ?ycia,
Kt?r? niemowl? w g?odne usta chwyta.
To pie?? twej matki, kt?ra ci kl?cz?ca
Przy twej kolebce na u?pienie nuci;
Mi?o?? kobiety - to b?ogos?awie?stwo,
Rada i wsparcie, kt?re B?g ci daje
Na d?ug? podr?? przez nieznane kraje,
Po ?liskich ?cie?kach z?ych i dobrych los?w.
Mi?o?? kobiety - to z tw? siostr? m?od?
Wsp?lne marzenia i d?ugie rozmowy
O twej przysz?o?ci, o zamiarach twoich,
O twej nadziei m?odzie?czego serca,
Co ci spe?nienie pi?knych czyn?w wr??y,
A w kt?r? ona tak ufa, tak wierzy,
?e kiedy? mo?e ty ju? w?tpi? b?dziesz,
A ona jeszcze wierzy? nie przestanie.

Mi?o?? kobiety - to r?ka podana
W chwili z?ych my?li i pokus szatana;
To wzi?te wszystkie z g??bi twojej duszy
Ch?ci szalone, ??dze niespokojne
I nami?tno?ci nasienia zdradliwe,
I pierwej nim si? w trucizn? rozplenia,
Nim ?wi?ty serca skalaj? przybytek,
Niech przejm? czysty ducha twego promie? -
Pierwej, chryzmatem uczucia ?wi?cone,
W szcz??cie wyros?e i w cnoty wszczepione.

Mi?o?? kobiety - to nagroda twoja
Przy trudnej pracy m?skiego zawodu,
To przy rodzinnym ognisku kap?anka
B?ogich dni ?ycia i uciech domowych!
To g?os rado?ci, co na progu wita
Wracaj?cego spo?r?d obcych ludzi;
To bia?e rami?, kt?re szyj? twoj?
Okr??y s?odkiej pieszczoty obj?ciem,
Kiedy? znu?ony i wierzy? przestajesz,
?e jeszcze takie serca s? na ?wiecie,
Kt?re ci ?ywszym biciem odpowiedz?,
Gdy r?ka twoja do nich zako?ata,
Gdy wo?a? b?dziesz przyjaciela, brata -
To s? te usta, co? powiedz? wtedy:
"Przebacz i kochaj, bo jeste? kochany".

To jest ta losu niemylno?? jedyna,
Co gdy ?wiat ca?y b?otem ci? zarzuci,
Gdy ty sam nawet sk??cisz si? z sumieniem,
Ona ci jedna zostanie i zawsze
Przychylne d?onie ku tobie wyci?gnie
I przed niech?ci? ona ci? otuli
W ?nie?ysty r?bek swej szaty niewinnej,
I przed zgryzot? ona ci? os?oni
W?asnego serca bole?ci? i ?zami,
I przed wyst?pkiem ona ci? obroni
Swoj? ?wi?to?ci? i swymi pro?bami;
Ty ku niej id?c z?e drogi porzucisz,
Ty za ni? id?c, zn?w do nieba wr?cisz.

Mi?o?? kobiety! - o ja z dar?w bo?ych
Niech sobie tylko ten jeden uprosz? -
Ja b?d? wielki, cnotliwy i ?wi?ty,
Samolubnego zrzekn? si? starania
O w?asne zyski i w?asne rozkosze,
Ja znajd? w sercu do po?wi?ce? si??,
Wiele dobrego bli?nim moim zrobi?,
I wiele z?ego bez szemrania znios?,
Pob?ogos?awi? tym, co kl?? mi b?d?,
U?cisn? r?k?, kt?ra cios mi zada,
Otr? ?z? ka?d? lub razem zap?acz?
Z ka?dym, kto innej nie chce mie? pociechy,
Wespr?, o?wiec?, ukocham, przebacz?,
Zapomn? siebie - lecz niech o mnie ?wi?ta,
Niech kochaj?ca kobieta pami?ta...

- Ta ta ta ta! do?? tego, braciszku - przerwa? nagle zam?wiony t?umacz - do?? tego, bo ja zapomn? i Beniamin odjedzie, nie wiedz?c nawet, co mu tak dlatego nad uchem brz?cza?o - to za? jest w najprawdziwszym znaczeniu rzecz taka:

M?j najckliwszy braciszek s?ysza? od mamy, ?e kobieta, kt?ra kocha, jest anio?em, rozpami?tywa te pi?kne s?owa i wypada mu, ?e w istocie, poniewa? bardzo jest wygodnie mie? najpierw mamk?, potem nia?k?, potem siostr?, kt?ra wierzy wszystkim przechwa?kom, potem ?on?, kt?ra zawsze potakuje, ca?uje, zapewne je?? gotuje i skarpetki robi - a wi?c kobieta jest anio?kiem, a wi?c jegomo?? przyrzeka nawet, ?e b?dzie bardzo grzeczny, je?li takiego anio?ka dostanie, a wszystko razem wzi?te, przewielebny s?uchaczu, wszystko razem i niucha tabaki nie warte. Jest to sobie n?dzna a nieszczera parodia tego, co pierwej wr?cz powiedzia?em; ja m?wi?em: "chc? kobiety" - on te? m?wi: "chc? kobiety", ja m?wi?em: "chc? kobiety, ?eby mi szcz??cie da?a" - on te? m?wi: "chc? kobiety, ?eby mi szcz??cie da?a" - za pani? matk? pacierz - m?ynkowa? pod wiatr j?zykiem, ale zawsze to? samo ziarno - ?al mi ciebie, ?e przy pierwszych odwiedzinach musia?e? tak d?ugo tych wszystkich bredni s?ucha?. W nagrod? powiem ci ich kr?ciute?ki sumariusz - powiem ci, czym jest ludzkie przeznaczenie. Jest szarad?, kt?rej si? od prawdziwych m?drc?w nauczy?em - ale m?j drogi, zaklinam si? na wszystko, nie zdradzaj mnie przed prawnikami, autorami, reformatorami, hipokrytami, g?upcami i poczciwymi lud?mi. - Oto jest: pierwsze ?ycie, druga ?mier?, a wszystko razem - u?ywaj, u?ywaj, u?ywaj! Na ostatni wyraz oba malce zachichota?y g?o?no.

- Wi?c i ty si? ?miejesz - rzek?em do m?odszego, za r?k? go bior?c.

- O, ja najbardziej - cisn?? mi weso?o i sk?oniwszy si? pr?dko uciek? wraz z bratem swoim; mnie wtedy okropny smutek ogarn??, spu?ci?em oczy, bo czu?em, ?e mi si? ?zami nape?niaj?, a nie chcia?em da? ?ez moich na po?miewisko tym ludziom bez serca. ?yw? sprzeczno?ci? stan?? mi w pami?ci nasz ubogi rodzinny domek i przesun??y wszystkich moich ukochanych postacie. ?al mi si? zrobi?o tej dumnej, pi?knej kobiety, kt?r? ja by?bym przed chwil? nad ?wi?t? matk? moj?, nad wszystkie siostry moje ub?stwi?. ?al mi si? jej zrobi?o, bo czu?em ju?, jak to mo?na nie kocha? jej, a kiedy ja nie kocha?em, to kt?? j? m?g? kocha?? - I zdj??a mnie wielka lito??, i wzni?s?szy powieki d?ugo w?r?d t?umu szuka?em jej spojrzeniem, a? na koniec z dala siedz?cej dostrzeg?em. Nie patrzy?a na mnie - jaki? m??czyzna m?wi? do niej, ona s?ucha?a i bawi?a si? niedbale zwojami bia?ej gazy, co jej niby ob?ok przejrzysty od diamentowej przepaski na g?owie po ramionach i ca?ej spada?a kibici. - By?a ona tak pi?kn?, tak spokojn?, tak uwa?n? na to, co jej prawi? ?w m??czyzna za patrycjusza przebrany, jak gdyby to nie ona przed chwil? odezwa?a si? blu?nierczymi s?owy, jak gdyby nie ona dra?ni?a ze mn? pie?niami swych pazi?w. Zapomnienie mask? niewinno?ci przylgn??o do jej twarzy.

Nie mog?em na ten widok oburzenia mego pow?ci?gn?? - wsta?em, poszed?em; tu? przy niej stan??em.

- ?egnaj, pani - odezwa?em si?, lecz ona niecierpliwie brwi zmarszczy?a i znak milczenia mi da?a.

A wi?c, pomy?la?em sobie, nie witana, nie ?egnana, zosta? tutaj w zbytkach twoich - mi?dzy mn? a tob? na wieki wiek?w niepami?? zapadnie - i chcia?em odej??, lecz ona, jakby zgaduj?c zamiar m?j, nie odwr?ciwszy si?, nie spojrzawszy nawet, wzi??a mnie za r?k?, a m?ody patrycjusz tymczasem rozwija? jej w naukowych wyra?eniach architektoniczne plany wzgl?dem pod?wigni?cia i zastosowania do u?ytku lub ozdoby wszystkich ruin wiecznego miasta, a ona podawa?a mu nowe pomys?y, chwali?a, poprawia?a go jak najbieglejsza w tej sztuce mistrzyni, a ja dziwi?em si? trafno?ci s?du i gruntowno?ci jej nauki.

- Czeg?? chcia?e?, moje dziecko? - zapyta?a mnie wreszcie zupe?nie niespodzianie wtedy, gdy mi si? zdawa?o, ?e ju? ani my?li o mnie i ?e przez zapomnienie tylko d?oni mojej nie wypuszcza.

- Przyszed?em po?egna? pani? - odpowiedzia?em, ale troch? mniej pewnym g?osem i bez oburzenia ?adnego.

- Jak to, po?egna?? Czy s?o?ce ju? zbyt jasno ?wieci, a moje lampy zbyt ciemno ju? p?on??

- O nie, pani, s?o?ce jeszcze nie wsta?o, a wonna lamp twoich oliwa czystym ?wiat?em goreje, ale ja ci? po?egna? przyszed?em, bo mi tu niedobrze, bo mi gorzko, smutno, duszno.

- Przyznaj si?, ?e ci musia?y moje ma?e szatanki dokuczy?.

- Prawda pani, dokuczy?y okropnie, okropnie!

- To c??, albo? ty s?abszy od nich? czemu si? nie zem?ci?e?? Mog?e? ich wybi?, odp?dzi? od siebie albo te? im nawzajem moraln? piosenk? za?piewa?. Ja sama by?abym jej s?ucha?a, bo ju? tamte znam, a twojej ciekaw? jestem.

- Nie pani, ja bym tu nigdy nie za?piewa? ?adnej piosnki mojej, nie wym?wi?bym ?adnego s?owa ze s??w uczuciu ?wi?conych.

- A to dlaczego? Przez nie?mia?o??, dum?, l?kliwo??, wzgard? czy nieufno???

- Przez pobo?no?? jedynie, ?eby relikwia mego serca nie przywiod?a do nowego grzechu ludzi, co szydzi? i blu?ni? umiej?.

- Wi?c to, jak widz?, doprawdy mi?dzy wami od ?artu a? do gniewu przysz?o - no, uspok?j si?, zawo?am ja marsza?ka dworu i ka?? temu starszemu lucyperkowi da? r?zg?, bo zapewne on musia? ci? w z?y humor wprowadzi?; ostre ma z?by, a jak nimi k?sa? zacznie, to a? ?ywej ???ci dojmie czasem... Hej, panie Seweriuszu!...

- O, przez lito??, nie ?artuj tak pani.

- Ale? ja nie ?artuj?, ja si? zupe?nie, szczerze, prawdziwie bawi?.

- To nie baw si? pani mn? - i chcia?em r?k? wysun??, lecz mi j? silniej jeszcze jej drobne palce ?cisn??y.

- S?uchaj, Beniaminie - rzek?a mi ze swoim czarodziejskim p??u?miechem na twarzy - prze?licznie konno je?dzisz, pi?kny jeste? jak przypomnienie dawnych czas?w, kiedy si? natura nie zubo?y?a jeszcze, kiedy musia?o by? mniej ludzi na ?wiecie i kiedy ka?dy cz?owiek by? zbiorem owych pierwiastk?w si?y, wdzi?ku i szcz??liwo?ci, kt?rymi si? p??niej rozdrobnieni jego nast?pcy dzieli? musieli, jak dzieli trupem wyl?g?e z niego robactwo - pi?kny jeste?, sama ci to przyznaj?, ale nie gniewaj si? - ale... bardzo nudny tak?e.

- Nie gniewam si? i nie dziwi?, pani si? tylko gniewa? i dziwi? mo?esz, bo nie wiesz, kogo w progi swoje przyj??a?. Ten ubi?r, co ci si? wydaje zapewne chwilow? igraszk? upodobania, jest w?a?nie jedyny, w kt?rym stan?? przed tob? bez oszuka?stwa mog?em. G?ralem jestem - biednym, ubogim ch?opcem - ?le mi w?r?d was, ?le i wam by? musi z przybyszem, co ani poj??, ani uzna? nie chce tej saturnalii uczu?, rozumu, bogactwa - tych zbytk?w marnuj?cych natur? i cz?owiecze?stwo. ?egnaj, ?egnaj pani na zawsze; widzia?em obok ciebie nagromadzone wschodnich powie?ci przepychy, widzia?em t?umy strojnych i weso?ych ludzi, widzia?em starc?w pi?tnastoletnich, co dla zabawy i wy?miania twych go?ci przerzucali sobie w najohydniejszych my?lach i w naj?wi?tszych wyra?eniach jak w cackach do zepsucia przeznaczonych, jak w wyrzuconych na ?miecie klejnotach. Widzia?em ciebie, pani, tak cudn? i zachwycaj?c?, ?e w pierwszych chwilach upi?em si? blaskiem twojego oblicza i my?la?em ju?, ?e tobie "Aspazja" na imi? - ale widzia?em ciebie kobiet?, bogat? tylko, ucztuj?c?, m?dr?, dowcipn?, szydercz? i dlatego odchodz? - i odchodz?c skar?? ci?, pani, przed sumieniem twoim, bo mog?a? by? hojniejsz? dla spotkanego na swej drodze prostaczka, mog?a? mu zostawi? objawienie swoje do najgor?tszej ?ycia modlitwy, mog?a? mu sprawdzi? cho? na chwil? przyobiecany jego nadziejom idea?, los da? ci wszelk? ku temu sposobno??, ale ty, pani, skarby z?ota cisn??a? na huczne biesiady, skarby umys?u na gaw?dki p?onne, a pi?kno?? twoj? stawi?a? na zadziwienie tylko, wi?c te? zb??kany g?ral opu?ci tw?j zamek bez ja?mu?ny dobrego wspomnienia nawet, strz??nie py? z obuwia swojego i tylko opowiadaj?c kiedy t? nocn? przygod? rodze?stwu albo towarzyszom swoim nazwie ci?, pani: "ta obca kobieta".

- Mylisz si?, Beniaminie, nazwie mi? zawsze: "ta pi?kna kobieta" i wr?ci, o, wr?ci do mnie...

Jej g?os by? ?piewem, poca?unkiem, zakl?ciem, a jednak pu?ci?a r?k? moj? - zapewne chcia?a si?y uroku pr?bowa? - ja si? przed ni? w milczeniu sk?oni?em i wolnym krokiem odesz?em, przy samym progu raz tylko spojrza?em na ni? jeszcze - siedzia?a nieruchoma, zamy?lona, bez u?miechu, ale i bez smutku, jej

oczy sz?y niby za mn?, ale jej oczy nie wo?a?y mnie - pi?kny pos?g, mistrzowska rze?ba w marmurze - spu?ci?em wi?c kosztown? podwoi zas?on?, a tylko by?o mi smutno jak po pierwszej w ?yciu omy?ce. Z po?piechem przebra?em si?, podano mi mego konia, dosiad?em go i p?dzi?em ku domowi. We mgle porannej k?pane czo?o coraz bardziej ch?od?o z nocnych zjawisk i wra?e?. - Wstyd? si?, szale?cze - m?wi?em sam do siebie - wstyd? si? ty, co kochasz Aspazj?, a macasz jej obraz spojrzeniem pierwszej ?adnej kobiety, kt?ra przypadkiem na twej drodze staje - czy? w tobie tylko gra ciekawo?? ?ycia? czy? niespokojno?? wyobra?ni przemawia jedynie? czy ty szukasz zdarze? i okoliczno?ci czy dobierasz opisowych wypadk?w do powie?ci jakiej?, czy to ka?da niezwyk?o?? bawi ci? i uwodzi? czy te? masz w sercu ?yczenie, kt?rego nie odst?pisz? prawd?, kt?rej nie sk?amiesz, cho?by ona sk?ama?a tobie, ku kt?rej i?? b?dziesz, cho?by ona przed tob? a? poza gr?b uciek?a? O nie, dumna, dziwna kobieto! nie wr?c? ja do ciebie, nie przeniewierz? si? nadziejom moim, oblubienicy mego przeznaczenia - pi?kn? jeste?, ?wietn? jeste?, kochan? by? mo?e, ale zamar?a jasno?? twego oka, zastyg?a krew twojego ?ona, zatru?a si? my?l pod czo?em twoim - g?os tw?j pie?ciwy i n?c?cy, dotkni?cie r?k twoich mi?kkie i przejmuj?ce, ale od s??w twoich tchnienie w piersiach marznie, przy tobie serce cierpi i rozum si? b??ka - ty nie objawisz Boga, ty nie dasz nieba, biedna pot?piona - o nie, nie! - ja zapomn? o tobie, ja zdmuchn? jak m?tne szumowiny obraz tw?j z m?zgu mojego - ja o dzisiejszej nocy powiem sobie: nie by?a - i dalej p?jd?, dalej, dalej, a w przysz?o?ci spotka mnie ona - pi?kniejsza, bo kochaj?ca - bogatsza, bo szcz??liwa - i z t? b?dzie mi?o?? moja, z t? matki
b?ogos?awie?stwo, z t? niebo i B?g...

5.
Daleko musia?o by? od zamku do mego pomieszkania.

Sok??, w?asnemu zostawiony instynktowi, bieg? prosto najkr?tsz? drog?, sadzi? przez rowy i p?oty, a jednak cienie drzew przykurczy?y si? zupe?nie i zaczyna?y z lekka na wschodni? stron? usuwa?, gdy przed domem stan??em.

Wyszed? Bazyli na moje spotkanie, pogdera? troch?, ?e ko? tak zm?czony, ?e ja po nocy karku gdzie nadkr?c?, ale mimo to u?miecha? si? tajemniczo i co? o niespodziance, o przyby?ych go?ciach wspomnia?.

W jednej minucie sto przypuszcze? mign??o mi przez g?ow?, co pr?dzej wbieg?em do pokoju - na pierwszy rzut oka uderzy?a mnie tylko wielka jaka?, pokostem pod ?wiat?o b?yszcz?ca tablica, ale gdy naprz?d post?pi?em, gdy w lepszym stan??em miejscu - o, doprawdy na chwil? zdawa?o mi si?, ?e to czary, ?e to niepodobie?stwo. Naprzeciw ???ka mojego wisia? obraz kobiety, pieszcz?cej wspart? na jej kolanach m?odzie?ca jakiego? g?ow?. Kobiet? ona by?a - wyra?nie ona, te? same rysy, to? samo czo?o wznios?e i milcz?ce, te? same usta nami?tne a czyste i niewinne, ta? sama w?os?w promienno??, ta? sama kr?g?o?? ramion i wynios?o?? piersi, ten?e sam odcie? rumie?ca na licach i bia?o?ci na ?onie, tej bia?o?ci nie zimnej jako ?nieg, nie martwej jako alabaster, lecz tej bia?o?ci, na kt?rej czu? prawie ciep?y s?o?ca promie?, pod kt?r? wida? nieledwie krwi m?odej i zdrowej kr??enie; tak jest, to by?a ona, ale wi?cej ni? ona, wi?cej ni? ta kobieta, kt?r? mi blask pioruna i kunsztownych kaga?c?w o?wieci?, jej kszta?ty wype?ni?y si? innym duchem - ona by?a tak?, jak? by? mog?a, gdyby kocha?a, ona by?a szcz??ciem, objawieniem, mi?o?ci? - a tym m?odzie?cem u jej kolan, tym pieszczonym, zachwyconym, tym kochanym, by?em ja. I nie mog?em rozczarowa? u?udzenia - gdyby chocia? raz spojrza?a na mnie swoim kamiennym, ciemnopo?yskliwym okiem, to bym mo?e otrz?sn?? si? z ogarniaj?cych mnie pot?g - ale nie, ona mia?a spuszczone powieki i tylko na twarzy mojej odbiciem niewypowiedzianej rozkoszy, najwy?szego uwielbienia i najtkliwszej podzi?ki roz?wieca? promie? jej ?renicy. Zgadywa?em, przeczuwa?em to spojrzenie - serce mi si? wydar?o ku niemu, p?? ?ycia uciek?o ze mnie i wst?pi?o w pier? m?odzie?ca na obrazie - i mia?em tak? chwil?, jakiej z was ?aden podobno mie? nie b?dzie - wy?cie marzyli, kochali, pragn?li, otrzymali, u?ywali jedn? biedn? dusz? wasz?, jednym waszym n?dznym cia?em, jam mia? dwie dusze, dwa cia?a, dwa szcz??cia, ja w obrazie dr?a?em pod jej pieszczot?, pi?em jasno?? jej ?renicy, dumny by?em rado?ci? jej, wielki by?em mi?o?ci? jej - a poza obrazem tkwi?a we mnie pewno?? niezachwiana, spokojno?? rozumna, bo taka kobieta ?y?a przecie?, a cho? martwa, cho? inna, to mnie do piersi zst?pi?o tyle wiary we wszelk? dobrego mo?liwo??, tyle marze? i nadziei, ?e ja, co tak ukocha?em, czu?em, i? mog?em stworzy? mi?o?? w niej, mog?em wst?pi? cho?by do piekie?, zbawi? cho?by szatana - obraz mi wszystko przyrzeka?, obraz mi wszystkiego dotrzymywa?.

Wtem Bazyli wszed? do pokoju, kiwa? g?ow? i r?ce zaciera?.

- A co? - rzek? - czy panicz wiedzia? o tym, ci ?liczni pa?stwo wczoraj do nas p??nym wieczorem zjechali - i c??? Panicz si? o nic wi?cej nie pyta?

Prawda by?a, ja o nic nie pyta?em, obraz ju? mi zdawa? si? konieczno?ci? mojego ?ycia.

- Jest i list przecie - doda? Bazyli zniecierpliwiony troch? - list i paka okazj? si? tu dosta?y.

- List? - powt?rzy?em dr??cym g?osem, a serce zacz??o mi bi? gwa?townie, a z duszy, w uroku szcz??cia zawis?ej, wydoby?a si? nagle niczym na poz?r nieusprawiedliwiona niespokojno?? i trwoga, co mi w piersiach oddech tamowa?a. Chcia?em sobie przypomnie?, czego ja si? to l?ka? mog?? - zrobi?em wielkie wysilenie, od tera?niejszo?ci oderwa?em pami?? moj? i cofn??em j? w przesz?o??, ale pami?? dochowa?a mi tylko ?ladu jakiego? przykrego wra?enia, jakiej? gro?by niepewnej. Wszystko to zaledwie tyle czasu trwa?o, ile go potrzeba by?o Bazylemu do przej?cia przez pok?j, wyj?cia zachowanego mi?dzy ksi??ki listu i podania mi na koniec; widz? jeszcze poczciwie radosny u?miech jego w tej chwili, gdy mi ?wieci? przed oczyma znajomym podpisem - co pr?dzej wzi??em, rozdar?em kopert? i pami?? mi wr?ci?a, i przypomnia?em sobie wszystko, bo oczy moje pad?y na te wyrazy r?k? Ludwinki skre?lone:

- "Mia?e? brata Cypriana".

Co si? potem ze mn? sta?o, nic a nic nie wiem. Dobra to rzecz takie upadki nag?e i niespodziewane, z ob?ok?w prosto w studni?. Organizm natury nie mo?e im wyd??y?, robi ma?? synkop?, a czas idzie sobie, jako szed?, i policzony nam jest w ?ycie wed?ug zegarka i wed?ug kalendarza.

Kiedy moja synkopa ?wczesna warto?? swoj? przetrwa?a ju?, a na klawisze pami?ci kiedy los, ten fantastyczny wirtuoz, przy?o?y? swoje diabelskimi pazurami zako?czone palce, by?a to noc w?a?nie - jak dzi? jeszcze widz? i przypominam sobie wszystko. Lampka musia?a gdzie? sta? na ziemi, w g?owach mojego ???ka, gdy? ?wiat?o jakie? migota?o po pokoju, a nie mog?em wyt?umaczy? sobie, sk?d si? wzi??o, lecz wkr?tce wyobrazi?em sobie, ?e bez w?tpienia w pod?odze deska jaka? ci?gle si? unosi i spuszcza, a spod tej deski wydobywa taka ciecz powietrzna, jasna i w rozmaitym stopniu wszystkie przedmioty zalewaj?ca; przyznam si?, ?e mnie te? bardzo ucieszy? m?j dowcip w wynalezieniu tak prostej przyczyny. Rozpatrywa?em si? potem coraz lepiej i zobaczy?em przy nogach moich na sto?ku jak na ??dce chwiej?c? si? posta? starej kobiety, kt?ra zupe?nie do miary z wznoszeniem i opadaniem ?wiat?a wznosi?a i opuszcza?a g?ow? swoj?; obok niej sta? nieruchomy jaki? zwierz na czterech cienkich nogach, z bia?ym ?bem w ?rodku cia?a. Ten zwierz przycich?ym g?osem ci?gle m?wi?: tak, tak, tak. Naprzeciw mnie za?, niezupe?nie naprzeciw mnie, ale nade mn?, nad kobiet? i nad zwierzem wyj?to kawa? ?ciany - w t? stron? jasnej cieczy najwi?cej p?yn??o, wyra?nie wi?c ujrza?em rozwarty pok?j przepyszny, roz?o?one najbogatsze wezg?owia, a na nich siedz?c? Aspazj? w bia?ej greckiej tunice, u ramion dwiema kameami spi?tej. Zawstydzi?em si? okropnie, ?e ja tak blisko nie ubrany le?? - chcia?em wsta?, ale stara kobieta okropnie g?ow? zatrz?s?a, przestraszy?em si?, bo my?la?em, ?e krzyknie na mnie, a gdyby krzykn??a, to by pewnie Aspazja, dot?d w g??bi swej komnaty czym innym zaj?ta, wsta?a i przysz?a zobaczy?, co si? dzieje, i zobaczy?a mnie, mnie w koszuli, z jak?? chustk? na g?owie, pod flanelow? ko?dr?. Nie, tej my?li przenie?? na siebie nie mog?em, ogarnia? mnie zaraz taki przestrach, czu?em si? tak zha?biony, ?e a? wszystkie poty bi?y na mnie, przyleg?em wi?c cichute?ko, a stara baba zacz??a mi z wolna g?ow? potakiwa?, a zwierz jej potakiwa? nawzajem, a ja tymczasem przemy?liwa?em tylko, co by to zrobi?, ?eby ich oszuka?, ?eby si? ubra? i uciec do tego pokoju, w kt?rym Aspazja siedzia?a. K?opot wielki, bo suknie daleko ode mnie le?a?y, co wi?cej nawet, sk?ada?a je dni powszednich odzie?, kr?tki, z grubego sukna Spencer i sk?r? oblamowane spodnie - nie mo?na by?o tak wyst?pi? przecie?, mnie si? chcia?o tak?e greckiej tuniki, purpurowego, na zarzucenie przez jedno rami?, p?aszcza, greckich na nogi koturn?w, bo inaczej Aspazja mi powie - "id? precz - jeste? brzydki". Przymierza?em ja sobie tych wszystkich stroj?w w ?yczeniach moich, a? na koniec ubra?em si? w nie i podnios?em troch?, by zobaczy? czy mi pi?knie b?dzie - by?o prze?licznie - widzia?em, jak Aspazja obj??a mi szyj? w okr?g?o?? cudnych kszta?t?w r?ki, przygarn??a do ?ona swego i patrzy?a w oczy, ku jej oczom wzniesione, i m?wi?a mi:

- A widzisz, ?e wr?ci?e?, Beniaminie - teraz ja ciebie kocham, teraz nie jeste? ju? nudny, ubogi i ?mieszny - zabi?e? smoka w jaskini wawelskiej, odebra?e? mu klucz od skarb?w jego, przeczyta?e? wszystkie ksi??ki, jakie by?y wystawione na Lipskim jarmarku. - O! ja ci? bardzo kocham, Beniaminie; ka?esz mi zrobi? balon z paj?czyny, m?j Murzyn zaniesie go na najwy?sz? z g?r Himalaja, tam sobie razem jak do kocza wsi?dziemy, dwa moje ma?e szatanki dmuchn? tylko i polecimy wysoko, wysoko szuka? Cypriana na gwiazdce polarnej - ?piesz si? tylko, m?j kochany, i we? co cieplejszego, bo ?nieg?w pe?no na wierzcho?ku ska?y!

Ja si? ?pieszy?em, gor?co mi si? robi?o, gdy? wiedzia?em, ?e lada chwila baba na mnie obejrzy? si? mo?e i zn?w mnie do ???ka zapakuje, a wtedy co ja poczn? nieszcz??liwy? Wtedy Aspazja si? dowie, ?e ja smoka nie zabi?em, ?e ani jednej wi?cej ksi??ki od tego czasu nie przeczyta?em, ?e nie mam tuniki, p?aszcza, koturn?w i ?e le?? pod flanelow? ko?dr?. M?czy?em si? t? boja?ni? jak zmor?, kt?ra by mi na ?o??dku usiad?a - co j? zepchn??em na chwilk?, to zn?w wraca?a upornie, zaledwie wst?powa?em w wy?om ?ciany i opiera?em g?ow? o kolana Aspazji, zaledwie ona co?kolwiek przem?wi?a do mnie, zaraz tak wypada?o, ?e powinienem by? wsta?, chodzi?, rusza? si?, bo albo mnie wysy?a?a po Cypriana, albo prosi?a, ?ebym jej przeczyta? moje wiersze, kt?re na samym dnie ogromnego kufra le?a?y, albo kaza?a sobie przynosi? wachlarz, o??wki, cyrkle, harmoniki, worki pere? i czcionek drukarskich, p?ki rozkwit?ej paproci i p?ki r?zg liktorskich i smocze z?by ze szcz?kami. A ja biedny, skoro tylko jednym musku?em drgn??em, zaraz si? widzia?em rozci?gni?tym na ???ku z t? przy nogach moich bab? szkaradn?, kt?ra coraz wy?ej i g??biej falowa?a na swojej ??dce, coraz gro?niej g?ow? swoj? trz?s?a. Na koniec przedsi?wzi??em pokor? j? wzruszy? - zacz??em do niej m?wi? g?osem tak cichym jak my?l i prosi?em, zaklina?em, ?eby mi wsta? pozwoli?a, ?eby mi nieznacznie poda?a te ubiory, kt?re dla mnie za murem w otwartym pokoju wisz?, ale stara wykrzywi?a si? piekielnie i odpowiedzia?a mi, dzi?ki Bogu, ?e r?wnie cicho przynajmniej:

- Nie uciekniesz mi st?d, b?d? ci? trzyma?a, p?ki ci w?osy nie osiwiej? i p?ki wszystkich z?b?w nie stracisz, przykryj? ci? niemieck? pierzyn?, w?o?? ci bia?? szlafmyc? na g?ow? i do samego ko?ca nosa przystawi? ci dwie ogromne pijawki.

Te pijawki, ta szlafmyca i pierzyna zabija?y mnie - a tymczasem nad g?ow? baby s?ysza?em, jak Aspazja m?wi?a:

- Beniaminie, ka? osiod?a? twojego Soko?a, pojedziemy razem, o! zawsze razem, m?j Beniaminie, nasze konie b?d? mia?y rz?dy koralowe i z?ote podkowy - pu?cimy si? z g?r karpackich na ukrai?skie stepy, jednym spi?ciem ostrogi Dniepr przeskoczymy i schwytamy Cypriana, przywieziemy go matce - pr?dko wybieraj?e si?, Beniaminie m?j!

Na s?owa Aspazji i mnie rozpacz ogarn??a, wlepi?em oczy w star? moj? stra?niczk? i widz?c, ?e nie uwa?a na mnie, wsta?em, jak mog?em najciszej - my?la?em sobie, je?li si? obejrzy i krzycze? zacznie, to j? udusz? - ale ona nie obejrza?a si?! Na ten raz do?? jednostajnie zanurza?a i wynurza?a si? w?r?d p?yn?cego doko?a ?wiat?a. Uszcz??liwiony jej spokojno?ci?, kocim krokiem podszed?em ku szafie z rzeczami, wyci?gn??em p?aszcz tylko, okry?em si? nim i maj?c jakie? niepewne wyobra?enie, ?e cho? to ubi?r mniej dostateczny, b?dzie mo?na jednak po drodze innego dosta?, sun??em si? jak cie? ku drzwiom, schwyci?em za klamk? i dalej w nogi. Zdawa?o mi si?, ?e us?ysza?em wkr?tce g?o?ne wo?anie za sob?: "Panie Beniaminie! Panie Beniaminie!" - lecz ja wiedzia?em, co mnie czeka - pierzyna, szlafmyca i pijawki u nosa - nie odzywa?em si? przeto, bieg?em ci?gle, a noc by?a czarna jak atrament, a ka?dy krok m?j cichy jak westchnienie, gdy? bieg?em boso. Wed?ug mojego zamiaru chcia?em wielkie ko?o okre?li? i z drugiej strony domu wej?? do tego pokoju, w kt?rym Aspazja czeka?a na mnie; kiedy mi si? zdawa?o, ?e ju? bliski celu by?em, nagle zimno dotkliwe nogi mi podci??o - zachwia?em si? i upad?em, upad?em w wod?. Rzeczywisto?? niebezpiecze?stwa wr?ci?a mi? do przytomno?ci, chcia?em wo?a? o pomoc, ale woda zala?a mi usta - zrobi?em machinalnie kilka porusze? jak do p?ywania i zn?w z si? opad?em, fa?dy mego p?aszcza unios?y mi? tylko, nurt wody pchn?? ku brzegowi, a czuj?c pod r?k? jakie? krzaki i zaro?la, schwyci?em si? ich z ca?? moc?, kt?ra mi zosta?a jeszcze.

Co ma by?, to si? stanie - wierz? Turcy i Ja wierz?: nie uciekniesz przeznaczeniu. Kiedy si? po raz drugi ockn??em, g?owa moja z?o?ona by?a na ?onie kobiety, oczy moje patrzy?y jakby jeszcze w chorobliwej gor?czki rojeniach na jej pi?kn? twarz ku mojej twarzy schylon?.

- Biedne dzieci? - m?wi?a, a tak s?odko i tkliwie jakby matki g?osem - biedne dzieci?, co tobie? czy ty doprawdy ubogi i nieszcz??liwy bardzo?

Na te s?owa wr?ci?o mi poj?cie ?ycia z ca?? bole?ci? swoj? i ze wszystkimi rado?ciami swoimi, okropna strata i najpi?kniejsza nadzieja razem w zbudzone serce uderzy?y - wydo?a? im nie mog?em - ?kania pier? przepe?ni?y, zas?oni?em twarz r?koma i rozp?aka?em si? rzewnymi ?zami jak kobieta.

- Czeg?? ty p?aczesz, ch?opcze? - pyta?a mi? ci?gle - czy? s?aby, przezi?biony, czy ?a?ujesz, ?e? nie uton???

- Nie, pani, ja tylko bardzo chory by?em - w gor?czce musia?em z domu wybiec; nie wiem, jakim sposobem tutaj si? dosta?em, nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, sk?d przy tobie?

- A czy poznajesz mnie?

- O! poznaj?.

- I kt?? ja jestem?

- Ty jeste?... - zatrzyma?em si?, bom nie m?g? przypomnie? sobie, czy mi powiedzia?a kiedykolwiek nazwisko swoje, a strach mi by?o, ?eby niedok?adnej odpowiedzi za nowy objaw choroby nie wzi??a. Wreszcie przysz?y mi na my?l jej w?asne s?owa, u?miechn??em si? spoza ?ez moich i rzek?em: - Ty jeste? pi?kn? kobiet?.

- Dobr? masz pami??, Beniaminie - odpowiedzia?a weso?o - p?jd? za to do ??dki mojej, wr?cimy razem na zamek.

- M?j dom bli?ej od zamku - prze?o?y?em nie?mia?o - za kilka chwil ju? b?d? mia? dosy? si?y, ?ebym sam wr?ci? do niego.

- Nie zdaje mi si?, Beniaminie, bardzo jeszcze os?abiony jeste? - p?jd? lepiej, razem do cz??na wsi?dziemy. Oprzyj si? na mnie, ja ci? poprowadz?.

- Oh! nie, nie, jeszcze nie wstawaj pani, mnie tak najlepiej, jak teraz jestem! - i w istocie mnie tak najlepiej by?o. Czu?em, ?e niby fale ciep?a, jasno?ci i ?ycia uderza?y o pier? moj?, a pier? wzbiera?a nimi powoli lecz bezprzestannie. Sama wzmianka o jakiej b?d? zmianie miejsca przejmowa?a mnie niepoj?t? trwog?. Zamek i ??dka, te wyrazy szczeg?lniej dziwnym rozdra?nieniem wstrzymywa?y prawie przyst?p si? wracaj?cych. Ach! gdyby ona by?a raczej o moim domku wspomnia?a, gdyby ona tak posz?a ze mn?, jak ja z ni? p??niej poszed?em - kto wie? mo?e to by?a chwila stanowcza? chwila, w kt?rej si? losy nasze wa?y?y, w kt?rej ja mog?em j? przyci?gn?? ku sobie i ko?em ducha mojego zakre?li?, i ukochaniem moim na ca?? nasz? wsp?ln? przysz?o?? zaczarowa?! Inaczej si? sta?o - powstydzi?em si? ub?stwa mojego - ?le m?wi?, po?a?owa?em tylko mojej pi?knej w niskie progi i w nieozdobne ?ciany, nie ?mia?em ??da?, aby ona w moj? stron? posz?a i gdy mi si? zda?o, ?e mi? przez lito?? odst?pi? nie zechce, nie mo?e, przyrzek?em wreszcie, i? jej stron? p?jd?.

- Ale zosta?my tu, zosta?my tu jeszcze - prosi?em si? jako dziecko i obwija?em sobie szyj? bia?ym jej ramieniem.

- Czy? nie masz do?? ju? mocy, by cho? na chwil? powsta?? - pyta?a mi? ?agodnie.

- O! to nie o moc chodzi - odpowiedzia?em jej - ja chc? tylko u?y? daru Cypriana. On ?mierci? swoj? kupi? dla mnie zjawienie si? twoje - ty musia?a? przyj??, musia?a? mi? tak obj?? wskrzeszaj?cym u?ciskiem, tak przytuli? do ?ona swojego, bo on kaza? i umar?.

- Cicho, cicho, zn?w ci gor?czka wraca, a ja nie lubi? maligny.

- Mo?eby? chcia?a tak szydzi? i ?artowa? ze mnie jak w owej nocy, pi?kna, czy pami?tasz j?? Oh, ja si? niczym nie zra??, ja ?adnemu z?emu ju? nie uwierz? nigdy, bo ty mi? kocha? b?dziesz - widzisz sama, jak wszystko si? sk?ada wed?ug my?li Cypriana - ja cierpia?em, mnie ?mier? zagra?a?a, a ty zst?pi?a? ku mnie, wzi??a? na r?ce, ?ycie przywo?a?a? ubieg?e. Jak?e ty mi? kocha? b?dziesz musia?a, kiedy to si? tak wielk? mi?o?ci? kocha tych, kt?rym si? dobrze czyni. Wszak prawda, pi?kna moja! Chocia?by? serce wyrzuci?a z swej piersi, cho?by? wszelkiemu zaprzecza?a uczuciu, cho?by? wzgard? i nienawi?ci? na ca?y ?wiat ten cisn??a - jeszcze, jeszcze wtedy kocha? by? musia?a tego, kt?ry by w potrzebie wsparcie, w niebezpiecze?stwie ?ycie przyj?? od ciebie. Powiedz mi, ?eby? go kocha?a - cho? tylko na wra?enie przyjemne, na jedno s?owo poczciwe, na jedn? mi?? pami?tk?. Oh! powiedz mi, ?eby? go kocha?a!...

U?miechn??a si?, lecz jej wzrok oboj?tny, zimny, ledwo zdziwiony troch?, pad? mi jak o??w na czo?o.

- Chcesz koniecznie dobry uczynek wm?wi? we mnie, Beniaminie - rzek?a prawie weso?ym g?osem - nie uda ci si? - do?? pi?kn? jestem, bym si? bez po?yczanych zas?ug obej?? mog?a. ?e tu jestem, ?e tobie przytomno?? wr?ci?am w tej chwili w?a?nie, gdy g?owy twojej moje r?ce dotkn??y, wszystko to jest przypadkiem jedynie. Sam os?d?. Zm?czy?a mi? ju? uczta, kt?rej pocz?tek widzia?e? - trwa?a trzy dni i trzy noce. Podr??ni ?egnali si?, mijaj?c m?j zamek - strach pad? na okolic?, bajeczne wie?ci po kraju si? rozesz?y. Ale, bo te? prawda, ?e wielkie, bardzo wielkie obchodzi?am ?wi?to... - i na tym s?owie umilk?a przez chwil?... i zamy?li?a si?.

- Jakie ?wi?to? - spyta?em jej.

- Oh! wyobra? sobie, ?e na przyk?ad ?wi?to twojemu ?wi?tu podobne - wraca?am do ?ycia i najpierw zdawa?o mi si?, ?e odzyska?am wszystko tak, jako niegdy? by?o, ale dzisiaj nad ranem spostrzeg?am, ?e mi czego? brakuje - zacz??am szuka?, szuka? - znale?? ani przypomnie? sobie nie mog?am, ogarn??a mi? czczo?? i nuda. Znikn??am wi?c go?ciom moim, rzuci?am si? w t? ??dk? i z wod? pop?yn??am. Ach! jak mi dobrze by?o! Mo?e w godzin? potem s?o?ce zacz??o wschodzi? - ja tak lubi? s?o?ce - a woda! co za prze?liczna woda by?a w rzece! pod uderzeniem wios?a przelewa?a mi si? niby krwi? najczystszego metalicznego blasku, a jakie srebrne rozes?a?y si? po b?oniach mgliste tumany, to wyra?nie wielkie morza, jeziora i stawy - dachy dom?w p?ywa?y po nich jak wysepki male?kie, a drzewa majaczy?y jak duchy olbrzym?w. Nie mog?am si? do?? nacieszy? tym wszystkim, gdy niespodziewanie w?r?d krzak?w ujrza?am posta? jak?? nad brzegiem le??c?. Bardzo pr?dko pozna?am ci?, bo mam wzrok bystry i wiern? pami??, ale nie zawo?a?am, bo mi si? podoba?e? w tym u?pieniu swoim - pi?knie ci by?o, jak gdyby? ty, m?ody bo?ek szklistych nurt?w rzeki, dobrowolnie w wieczyst? nieruchomo?? przyleg? u jej boku - ?wie?e ga??zki wierzbiny powik?a?y si? niby wie?ce i korony nad g?ow? twoj? - p?aszcz tw?j u?o?y? si? w snycerskiej dok?adno?ci fa?dy - woda jak rozkochana nimfa ca?owa?a bia?e stopy twoje. D?ugo bardzo przypatrywa?am ci si? z zachwyceniem; na koniec widz?c niezmiern? blado?? twej twarzy, przysz?o mi do my?li, ?e mo?e ju? nie ?yjesz, wtedy...

- Oh! widzisz, ?e wtedy po?a?owa?a? mnie i pomoc przynios?a?.

- Nie, Beniaminie, wtedy po?a?owa?am tylko pi?kno?ci twojej, obrazka mojego - chcia?am na d?u?ej troch? zas?oni? ci? przed s?o?ca upa?em i przed dziobami kruk?w ?ar?ocznych. Wysiad?am wi?c na l?d, rozpostar?am nad tob? t?, kt?r? widzisz, zas?on? i gdy mi wypad?o g?ow? twoj? w g??bszy cie? jeszcze usun??, wzi??am j? do r?k; a ty wtedy westchn??e? i o?y?e?...

- To wi?c tak by?o tylko?...

- Tak, moje dziecko - lecz sk?d?e nowe ?zy w oczach?

- Z choroby i z ?alu - nie pytaj mi?, pani...

- I owszem, ja chc? wszystko wiedzie? - wszystko i zawsze, no, przyznaj si? ch?opcze. Mo?e si? we mnie od owego wieczora szalenie pokocha?e?, a widz?c, ?e? nie kochany, chcia?e? sobie ?ycie odebra??... Ja ci tego za z?e nie wezm?.

- Oh! Bo?e! Bo?e! jakie? domys?y okropne, jaka? spokojno?? kamienna... Nie, nie, Cyprian sk?ama? musia? chyba.

- Kt?? to jest ?w Cyprian, kt?rego ju? po raz drugi wspominasz?

- Cyprian jest ten, co powiedzia?, co mi pokaza?, ?e ty mnie kocha? b?dziesz...

- Dziwna rzecz, nie znam go wcale - a jednak?e zaczekaj... kocha?... kocha? ciebie - oh! czy to ja nie tego szuka?am w?a?nie... Kto wie? czemu? ja bym ci? kocha? nie mia?a?

- Kobieto! nie powtarzaj s??w takich, one zabijaj?, zabijaj?!...

- A to? dlaczego, Beniaminie, je?li prawd? b?d?? - i nagle s?o?ce wszystkimi promieniami zagra?o po szklisto?ci jej ciemnozielonych oczu. - Je?li prawd? b?d?, je?li ja ci? ukocham - o?yj? zupe?nie, nowym czy te? dawnym ?yciem - je?li ci powiem: wyczerpn??am wszystkie zbytki, uciechy i szale?stwa, przerzuci?am karty ksi?g najm?drzejszych, mam i znam wszystko, ale mi ?wiata zabrak?o, a przypomnia?am sobie o innym ?wiecie, o szcz??ciu innym - wi?c chc? mi?o?ci. Beni m?j, kochaj mnie, Beni m?j, ja ci? kocha? b?d?...

Przez chwil? s?owa wym?wi? nie mog?em.

- S?uchaj, Aspazjo! - rzek?em na koniec z trudno?ci? - Aspazjo! bo wszak?e tobie Aspazja na imi??

- Ju? ci to w zamku powiedzie? musiano.

- Nie, nie w zamku, pierwej, daleko. S?uchaj wi?c, Aspazjo - s?uchaj, bo to jest chwila jedyna, mo?e i ostatnia, w kt?rej mam si?? zebra? reszt? zastanowienia i powiedzie? te s?owa. Je?li czujesz, ?e, co wyrzek?a? teraz, jest tylko dowoln? twej wyobra?ni igraszk?, je?li umiesz bawi? si? jedynie pi?knymi d?wi?kami i uk?ada? je tak, by ?ywe na s?uchaczach wra?enie robi?y, je?li wiesz, ?e tak by? nie mo?e, jak obiecujesz, ?e b?dzie - Aspazjo, Aspazjo! je?li ty nie chcesz lub zdoln? nie jeste? kocha? - oh! przez lito?? - ja ci? nie pot?pi? - m?w, m?w prawd? tylko. Mo?e ty pragniesz ho?d?w, uwielbienia, mi?o?ci? - mo?e? ty dumna i chcesz, bym w proch si? ukorzy? przed tob?? - m?w, mnie i na to serca wystarczy - ja o wy?szo?? pot?gi walczy? z tob? nie my?l? - poprzestan? na obrazie twoim, nie zblu?ni? ci nigdy innej kobiety wyborem - ale powiedz, ?e s?owa twoje by?y ?artem, ?e szale?stwem nadzieja zbudzona. Powiedz i zostaw mi? tu samym; cho?bym nie mia? si?y zawlec si? do domu, cho?bym tu skona? opuszczony i biedny, jeszcze w skonaniu b?ogos?awi? ci b?d? i powiem przed Bogiem w niebie: Oh! to szlachetna kobieta. Aspazjo, miej lito?? - ty nie pojmiesz nigdy, je?li sama nie pokochasz, ile szcz??cia, ile ducha mojego zmiesza?o si? z g?osem twoim, gdy m?wi?a? do mnie.

Gdyby taka rado?? ws?czy?a si? kiedy w krew ?y? moich, gdyby stan podobny przeszed? cho? na dzie? jeden w uznanie moje i gdyby potem roz??czy? mi si? z nim przysz?o - gdybym musia? kawa?ami wyszarpywa? moje serce temu z?udzeniu, Aspazjo! ja w tej chwili mia?em piekielne objawienie, ?e bym tego nie zni?s?. Aspazjo, oszcz?d? mi tej bole?ci... Porzu? mi?, zapomnij, teraz czas jeszcze - teraz tylko szcz??cie moje uniesiesz ze sob?.

I opowiedzia?em jej wszystko - kim ja by?em, co mi Cyprian m?wi?, jak mi nieszcz??cia unika? kaza?, jak razem z obrazem wiadomo?? o jego ?mierci mi? dosz?a.

- Patrz, Aspazjo, m?j brat mia? s?uszno?? - doda?em nareszcie - ja nigdy cierpie? nie powinienem -

patrz, jak mi? z?ama?a pierwsza z?a przygoda, znalaz?a? mi? przy drodze twojej jak sierot?, jak ?ebraka - biednym, chorym, umar?ym prawie - co tobie dra?ni? si? z tak s?ab? istot?? co tobie na niepewno?? rzuca? ca?? przysz?o?? moj?? - Aspazjo, je?li kocha? nie mo?esz - b?d? lito?ciw?, miej prawo??, rzetelno?? cho?by kupieck? tylko, miej odwag? m?skiej poczciwo?ci - id? precz st?d, zostaw, zostaw mi?!

I sk?ada?em r?ce i modli?em si?, a jej lica rozb?ysn??y gor?tszym rumie?cem - pochyli?a si? nade mn?, ustami dotkn??a ust moich i s?ysza?em jak m?wi?a:

- Nie l?kaj si?, nie l?kaj, Beni m?j, ja ci? nie opuszcz? - Beni m?j! ja kocham ciebie!

Niebo ?wieci?o najpi?kniejsz? pogod? swoj?; rzeka niby roztopionym s?o?cem p?yn??a, na rzece ??dka male?ka pomyka?a si? lekko, a w ??dce by?a Aspazja, a bia?e jej r?ce z si?? i wdzi?kiem raz po raz pluska?y o migotliw? wod? kunsztownym w?osiem, kt?rego hebanowa r?koje?? dziwn? sprzeczno?? z trzymaj?cymi j? d?oniami tworzy?a, a u n?g Aspazji na porzuconej tygrysiej sk?rze ja le?a?em, bezsilny jeszcze, odurzony reszt? gor?czki i dnia ?wiat?o?ci?, i szcz??ciem moim.

- Kt?? ty jeste?, Aspazjo?... - m?wi?em.

- Kto jestem? - odpowiada?a ona - czy dzieci? chce powie?ci jak ?piewki przed u?nieniem, czy m?j kochanek nie zna mi? - i ?mia?a si?, i zaczyna?a tysi?czne cudowno?ci o zakl?tych ksi??niczkach, o salamandrach, o Greczynkach, niewolnicach w su?ta?skim seraju, i w najciekawszych miejscach przerywa?a sobie i pyta?a mi? znowu: - A ta, czy ci si? podoba? - i gdym si? do niej u?miechn??, to mi m?wi?a: - Ot?? ja ni? jestem - i tak p?yn?li?my w g?r? rzeki, a ja zapomnia?em o wszystkim - zapomnia?em o ?mierci Cypriana. Aspazja wzi??a mi z duszy ca?y m?j ?al za umar?ym.

Od tej chwili zosta?em przy niej - porzuci?em m?j zaw?d - nie wr?ci?em do domu.

Ale... ale... moi kochani, obieca?em, ?e kiedy? powiem wam kt?r? z tych bajek, co mi Teresia tak cz?sto opowiada?a; w?a?nie przypomnia?em sobie jedn?, s?uchajcie, p?ki nie zapomn?:

"Gdzie? nad bardzo g??bokim morzem sta? bardzo wysoki zamek na bardzo wysokiej skale i bardzo ma?a chatka na bardzo niskim brzegu; w chatce mieszka? rybak, pi?kny m?ody - w zamku mieszka?a pi?kna, m?oda ksi??niczka. Rybak pokocha? ksi??niczk?, ksi??niczka przyrzek?a kocha? rybaka. Jednej nocy rybak usn?? w chatce swojej, ksi??niczka umar?a w swoim pysznym zamku. Rybak p?aka? dzie? ca?y, p?aka? i noc ca??, a ksi??niczce na zamku ?piewa?y stare mnichy z d?ugimi brodami i stare baby z wpad?ymi oczyma. Na drugi dzie? i przez drug? noc rybak si? modli? ci?gle, a ksi??niczk? ubrano w z?ociste suknie, zamkni?to w kryszta?owej trumnie, wstawiono do grobu i przyci?ni?to ci??kim kamieniem i kamie? zapiecz?towano kr?lewsk? piecz?ci?. Przez trzeci dzie? rybak za?o?y? r?ce, siedzia? nad brzegiem morza i ani sieci nie zarzuci?, ani cz??na nie naprawi?, a ksi??niczka le?a?a w zimnym i ciemnym grobie pod ogromnym kamieniem - pod piecz?ci? kr?lewsk?. Na trzeci? noc rybak le?a? w chatce swojej, ale nie spa? - z dwunast? godzin? uchyli?y si? drzwi chaty i wesz?a ksi??niczka w swojej z?ocistej sukni, ale bardzo dr??ca i blada. Rybak wyci?gn?? do niej r?ce, a ksi??niczka spyta?a go:

- Czy? ty mi? kocha?, rybaku?

- Jak?e? ja ci? kocha? nie mia?em - rybak odpowiedzia? - kiedy? ty umar?a, a ja si? trupa twojego nie l?kam.

- Dzi?kuj? ci, rybaku - rzek?a na to ksi??niczka i schyliwszy si? odgarn??a mu w?osy z jednej strony g?owy i poca?owa?a w sam? skro?.

I tak by?o nocy nast?pnej i jeszcze nast?pnej, i wszystkich nocy przez lat trzy.

A tymczasem twarz rybaka coraz bledsz? si? stawa?a, r?ce jego coraz s?absze; nie wychodzi? za pr?g domu, nie siadywa? nad brzegiem morza, nie wstawa? z pos?ania swego. Przyszed? do? ksi?dz i m?wi?:

- Spowiadaj si?, biedny cz?owiecze, bo twoja ?mier? bliska.

A on si? dziwnie do ksi?dza u?miechn?? i r?ce po?o?ywszy na sercu, m?wi?:

- Nie jeszcze, mam sze?? nocy przed sob? - si?dmej nocy przyjd?cie tu.

I si?dmej nocy przyszed? ksi?dz, a za ksi?dzem ch?opiec ma?y z zapalon? gromnic? i olejami ?wi?tymi, z wod? ?wi?con? i kropid?em w r?ku.

Ksi?dz i ch?opiec widzieli, jak nad pos?aniem rybaka sta?a jaka? posta? w z?ocistej sukni z za?amanymi r?koma, a rybak ju? le?a? blady i nie?ywy.

Ksi?dz si? prze?egna?, posta? znikn??a, ale rybak nie wsta? ju? - cia?o jego by?o bia?e jak kreda, na prawej skroni tylko mia? w?osy rozgarni?te i znak drobny jak od uk?ucia szpilki male?kiej.

Ksi?dz przel?k?y po?pieszy? na zamek, wezwa? kapelana i wszystkich obecnych - zst?pili razem do sklepie? ko?cielnych, znale?li na grobie ksi??niczki p?kni?ty ogromny kamie? i pozrywane kr?lewskie piecz?cie - kamie? odwalili - ujrzeli w kryszta?owej trumnie pi?kn? ksi??niczk?, ?wie??, jakby snem najrozkoszniejszym zasn??a, a tylko na jej ustach, niby koralu ziarno, male?ka jeszcze kropla krwi ?wieci?a".

Na was, moi pa?stwo, jak widz?, ta powiastka ?adnego nie robi wra?enia - mo?e si? gniewacie, ?e j? tak niepotrzebnie wtr?ci?em - lecz nie uwierzycie, jak ona w moich dziecinnych latach dziwny jaki? wp?yw wywiera?a na mnie. Pami?tam, kiedy przychodzi?o do tego miejsca, w kt?rym ksi??niczka rozgarnia w?osy rybaka i ca?uje go w skronie; mnie, co wiedzia?em, ?e ona tym poca?unkiem kropl? krwi jego pije, mnie wtedy zawsze robi?o si? tak zimno, tak niespokojnie, jak gdybym czu? dotkni?cie tych ust trupich i zab?jczych.

Albercie, wszak ju? raz przy?wiadczy?e?, ?e przeczucie istnieje.

Oh! ja tak?e...

Najpierw odda?em jej wspomnienie umar?ego brata - wci?gn??a je z poca?unkiem, rozwia?a na s?owa.

Potem odda?em jej wszystkie moje upodobania. Przesta?em kocha? kwiaty, ona je lubi? zacz??a - na jej g?owie, przy jej boku, we wszystkich wazonach etruskich, wsz?dzie pe?no by?o kwiat?w, a mnie rado?? upaja?a, ?e straciwszy, jej rzuci?em cho? jedn? przyjemno?? w ?yciu. Kt?rego? dnia wystara?em si? dla niej fuksji, prze?licznego kwiatka, co swoimi dzwoneczkami jak krwawymi ?zami p?acze. Aspazja zerwa?a pe?niejsze ga??zki, pie?ci?a je, pociesza?a niby ludzkie zasmucone serce - potem zwi?d?y w jej r?ku - wyrzuci?a przez okno - potem na trzeci dzie? i fuksja zwi?d?a w doniczce i zn?w j? wyrzuci? kaza?a - a gdym pyta? zasmucony, czemu ona ju? nie ?yje?

- Zapomnia?am - rzek?a tylko.

Potem jednego wieczora, gdy?my siedzieli pod ciep?ym niebem po?udniowych krain, ja wznios?em oczy i patrzy?em ku gwiazdom dawnym spojrzeniem dzieci?stwa mego.

- O czym tak dumasz? - pyta?a mi? Aspazja, a ja r?k? ku g?rze wskaza?em i rzek?em jej:

- Patrz, we? to, luba moja - to pi?kne, ?wietne, to chwile naszego szcz??cia uzupe?nia, bo wieczno?? obiecuje.

Aspazja spojrza?a za kierunkiem mej r?ki i powt?rzy?a:

- Ach! to pi?kne, to pi?kne - czemu ja na to patrzy? zapomnia?am? dzi?kuj? ci, Beni, ?e? mi przypomnia? znowu. Ach! to pi?kne - i takie wielkie, takie niezmierzone, to si? wo?a? zdaje: "prochem jeste? - chwil? jeste? - nie trud? my?li, nie trud? r?ki - nie zu?ywaj si? twoich na poznanie z?ego i dobrego - w naszej niesko?czono?ci byt jest prawd? jedyn?, wype?nienie bytu przypadkiem, kszta?ty, zdarzenia, ?zy, u?miechy - oboj?tno?ci?". Ach! jak ja kocham te gwiazdy, jak one mi m?wi?, ?e ja m?od? jestem, ?e pani? wszechw?adn? losu mojego, ?e na mnie inne nie ci??? prawa, tylko prawo mej w?asnej woli i prawa czasu tymi jasnymi zg?oskami wypisane: "Wszystko by?o - ty jeste? - wszystko zawsze b?dzie".

Od tej chwili Aspazja cz??ciej w niebo patrzy?a, a ja gwiazdy kocha? przesta?em.

Potem - ju? nie wiem, gdzie to by?o - widz? tylko rozes?ane mi?kkie dywany, ?ciany zawieszone zwojami ciemnej, lecz z?otem przetykanej materii, okna w marmur i z?oto obj?te i roztworzone na jakie? g?ste zagajenie drzew roz?o?ystych i wonnych. Aspazja wp??le??ca, w p?? na jednym ?okciu wzniesiona patrzy?a niedbale w kartki opartej przed ni? na g?owie hebanowego sfinksa ksi??ki, ja z dala nieco siedzia?em i dzi? nie pomn?, czemu mi by?o smutno jako?. Wtem spomi?dzy drzew ciemnych, przez otwarte okno wzbi? si? ku nam g?os czysty, d?wi?czny; g?os ten nuci? piosenk? mi?osn?; prost?, nieozdobn?, ale tak rzewn?, tak tkliw?, ?e przypomnia?em sobie i moj? Julk?, i ?aweczk?, na kt?rej siadywa?a, i wszystkie dumki, kt?rych, siedz?c przy jej nogach, tak s?ucha? lubi?em.

- P?jd? do mnie, p?jd? do mnie, Beni m?j - zawo?a? g?os Aspazji; rzuci?em wspomnienia i poszed?em, a ona obj?wszy mnie za szyj?: - Czy s?yszysz? - m?wi?a do mnie - czy s?yszysz, jak ta piosenka ca?uje w?os?w pier?cienie, ca?uje oczy kochane, ca?uje czo?o i usta? A z ka?dym zapytaniem Aspazja pie?ci?a mi? tak, jak sz?y s?owa piosenki - i od tej chwili d?wi?k ?piew?w by? mi tylko pi?knym przez wra?enia jej - i przesta?em kocha? pie?ni.

Potem przysz?o mi naraz wiele list?w z domu.

Brat m?j Ada? napisa?: "Beniaminie! po?egna?em si? z ?on? i dzie?mi moimi, wracaj do nas''.

Brat m?j J?zef napisa?: "Beniaminie! Ogie? zniszczy? zagrod? moj?, wiatr pustymi stodo?ami przewiera, nie ma r?ki, co by p?ug lub rad?o wzi??a, wracaj do nas".

Brat m?j Karol napisa?: "Beniaminie, wszystko p?jdzie dobrze, ale wracaj do nas". Ojciec napisa?: "Beniaminie! Przy urodzeniu twoim b?ogos?awi?em, ?e si? cz?owiek ?wiatu narodzi?, ?e przyby?o jedno serce do kochania,. dwie r?ce do u?ytecznej pracy. Serca i r?k nam dzi? trzeba, wracaj do nas".

Matka napisa?a: "Beniaminie! W moim ?onie ci? nosi?am, z moich piersi mleko ssa?e?, ty wr?cisz, kiedy matka w smutku i potrzebie zawo?a: Synu! synu! wracaj do nas".

Ale Aspazja rzek?a:

- Tam skarb tw?j, gdzie serce twoje, tam w?adza czynu, gdzie kochanie - tam powinno??, gdzie wolna wola. Ojca, matk?, rodzin? przypadek da? tobie - mnie ty wybra?e?, ty wzi??e? sobie spo?r?d ?wiata ca?ego i ze mn? tylko ca?y ?wiat tw?j - albo? ty ro?lin? jeste?, ?eby miejsce jedno, grunt jeden upodoba? sobie? Od bieguna do bieguna ziemi? nasz?, a k?dy wiatru tchnienie wonniejsze, k?dy g?os s?owika pie?ciwszy, k?dy rze?wiej krew w ?y?ach p?ynie, k?dy serca nami?tniej uderzaj?, k?dy natr?tnych g?os?w cudzej bole?ci nie s?ycha?, tam rozbijmy bia?e namioty nasze i tam ?yjmy, kochajmy, bo tam przyobiecany kraj Chanaanu, tam wybrana Jerozolima nasza...

I nie wr?ci?em... Odt?d przesta?em kocha? rodzic?w, siostry, braci moich - wszystko, wszystko - Aspazj? kocha?em tylko i nie przera?a?a mi? ta n?dza moralna; w niej odnajdywa?em siebie i ona wypo?yczy?a mi nowej jakiej? w?adzy i zdolno?ci.

Chcia?a bogactw, rzuci?em si? w szalone przedsi?wzi?cia. Okr?ty do brzeg?w Europy z wszystkich stron ?wiata nios?y mi zyski i z?oto - miliony p?yn??y przez r?ce moje.

Chcia?a wielko?ci, zaszczyt?w - wnet pozawiesza?em na szyi krzy?e wszystkich ?wi?tych z kalendarza i wyobra?enia wszystkich zwierz?t od s?onia do baranka - i miano mi raz nawet jak?? podwi?zk? ko?o nogi zawi?za?... Oh! ju? zapomnia?em, co za drogami bieg?em przez te niespokojnej wyobra?ni dziwactwa. Czarne gondole Wenecji, dym Wezuwiusza, parlament angielski, wiede?skie walce, paryskie salony, Eskurial, piramidy Egiptu i niemieckie ksi?garnie - wszystko razem m?ci mi si? w g?owie jak r??nofarbne szkie?ka kalejdoskopu. Pami?tam jak przez mg??, ?e nazywano mi? hrabi?, baronem, lordem, eccelenze, ?e mi doktorski biret na g?ow? wsadzono i ?e kiedy?, jak co? m?wi?em, grono ludzi powa?nych, z rogatymi czapkami i w d?ugich czarnych togach, wyszczerza?o do mnie ponadpsowane z?by i klaska?o mi w chude, grube, ko?ciste r?ce... Z tych naddatk?w nic a nic do wspomnie? moich nie przyby?o, nic a nic do historii ?ycia nie wesz?o, bo to nie by?em ja - to by?y jednochwilowe ?yczenia, fantazje, upodobania Aspazji - ja by?em tylko w jej u?miechu, w jej weso?o?ci, w jej s?owie przychwalaj?cym. I tak mi zesz?o kilka lat ?ycia.

Przez ten czas Aspazja roztrwoni?a wszystkie wsp?lne dostatki nasze; zapa?, natchnienie, uczucie pi?kna, w?adz? cieszenia si?, pojmowania, tworzenia coraz to nowych, a ci?gle uiszczanych marze?, w?adz? szcz??cia - mi?o?? ca?? moj? ona wzi??a i zmarnowa?a. Ach! wtedy nast?pi?o okropne jutro.

Pr??nia ducha mojego wype?ni?a si? nowymi pierwiastkami - zacz??em cierpie?, oburza? si? i niepokoi?, zazdro?ci? i nienawidzi?. Trudno by?oby mi z wszelkim stopniowaniem opowiedzie? wam, jak to zepsucie rozszerza?o si? w mej piersi, jak ta gangrena ogarnia?a mi? powoli.

D?o?, kt?rej Aspazja nie ?cisn??a wzajemnie, spojrzenie oboj?tne jej oczu, martwiej?cych w dawn? kamienno?? swoj?, jej g?os przyci?ty i bezd?wi?czny, d?ugie godziny roztargnienia, nieuwagi i pos?pno?ci - dla was to wszystko by?oby nudne, a dla mnie dzi? tak?e zadziwiaj?co czcze i jednostajne. Wspomn? wam tylko ostatnie zdarzenie. Doszed?em ju? po t? miar? bole?ci i zepsucia, w kt?rej cz?owiek wstydzi si? nieszcz??cia gorzej ni? tr?du, a nieszcz??cie rozdrabnia na wszystkie otaczaj?ce go przedmioty, okoliczno?ci, wypadki i przeciw ka?demu widomemu u?amkowi tej niewidomej ca?o?ci nat??a si?y swoje, ostatecznych chwyta si? ?rodk?w i potem dziwi si?, ?e takie walki przetrwa?, takie g?ry porzuci?, a tu nowe ?by odrastaj? hydrze i o nowe grupy potr?ca si? jego noga. Wi?c te? ?lepa jaka? w?ciek?o?? go opanowywa - istynktownie t?ucze pi??ciami na wszystkie strony - a czy to rozbije, co mu najdro?szym, czy w w?asn? g?ow? uderzy, czy w kodeks prawny, on ju? nie dba o to, byle sobie ul?y? cho? na jedno odetchnienie, byle przesta? cierpie? cho? przez czas ruchu zegarowego wahad?a. Ot??, jako wam rzek?em, ja by?em w tej chwili w?a?nie choroby nieszcz??cia. Siedzieli?my przy wspania?ej uczcie - st?? ugina? si? od sreber, z?ota, kryszta??w, b??kitne p?omyki tlej?cego ponczu tu i ?wdzie miga?y jak pot?pione duszyczki, a czarnymi dziobami lamp z ?elaza, ulanych na herkula?skie wzory, tryska?a jasno?? ra??ca i czerwonawa. Niewiele nas by?o os?b: ona, ja i kto? trzeci. Ona go wzi??a za r?k?, swoj? czar? o puchar jego tr?ci?a, a on si? pochyli? i dotkn?? ustami brzeg?w tej czary w miejscu, w kt?rym ona dotkn??a ich pierwej!

Spojrza?em na tego cz?owieka - on zadr?a? i wskazuj?c Aspazji, szepn?? z cicha:

- Beniamin mi? zabije. Aspazja si? roze?mia?a.

- Nie, on ciebie nie zabije - m?wi?a weso?o - ja tak lubi? ogniste spojrzenie twoich czarnych oczu, tak si? ciesz?, kiedy przem?wisz tym g?osem silnym jak rozkaz, n?c?cym jak pokusa - a Beni kocha mi? tak szczerze, a Beni tak ?yje tylko ?yciem moim, Beni tak czuje tylko moj? rozkosz?, ?e on by nigdy zabi? ci? nie m?g?. Wszak prawda, Beni, mi?o?? twoja najwy?sza, najzupe?niejsza, najprawdziwsza - mi?o?? twoja u?ywa moim szcz??ciem tylko, mi?o?? twoja nie pragnie, lecz kocha mnie - wszak prawda, Beni?

Biedna Aspazja pomyli?a si? w czasie.

Prawd? by?o to dawniej, wtedy k?amstwem ju?... Dawna owa, niczym niezachwiana wiara w serce moje, owa pewno?? wszystkich po?wi?ce? z mej strony trzyma?a mi? przykutym do skinienia jej r?ki - ale dawniej by?o wiele jeszcze dobrego we mnie, dawniej kocha?em j? - a wtedy czu?em tylko, i? nienawidz? wszystkich, kt?rych ona, jak na stypie mej duszy, dzieli?a okruszynami tego, co ja jej da?em kochania.

Po uczcie oddali? si? cudzy cz?owiek - wyszed?em za nim i szed?em d?ugo przez ciemnych ulic zakr?ty. Do ko?ca jednej ulicy przytyka? plac rozleg?y i pusty, na ca?ej jego przestrzeni chwia?y si? tylko we mgle wilgotnego powietrza dwa ?wiate?ka dw?ch zapalonych latami; zbli?y?em si? do cz?owieka i powiedzia?em mu:

- Zgad?e? dzi? los sw?j - ja ciebie zabij?. Cz?owiek ten by? uzbrojony, mia? szpad? przy boku i pugina? za pasem - broni? si? odwa?nie, z rozpacz?, ale ja go zabi?em - i wraca?em t? sam? drog?, a zamiast latami ?wieci?y przede mn? dwa okropne, rozwarte i bielmem zasz?e oczy.

I wr?ci?em do Aspazji - powiedzia?em jej wszystko; Aspazja wys?ucha?a mi? bez oburzenia, bez wstr?tu, ale zamy?li?a si? g??boko i po d?ugim milczeniu rzek?a zimnym g?osem s?dowego wyroku:

- Ja ciebie nie kocham - ty mi? nie kochasz, rozsta?my si?, Beniaminie.

Gdy us?ysza?em te s?owa, ciemno mi si? zrobi?o i j?zyk mi zdr?twia?; potem przez chwil? patrzy?em na t? kobiet? i w m?zgu moim postawa jej odbija?a si? z tak? dok?adno?ci?, jak niegdy? postawa tego wilka, co Zitt? za piersi chwyta?. Nie usz?o mojej baczno?ci ani jedno zawi?zanie misternych k??eczek per?owej siatki, kt?r? na w?osach mia?a, ani jeden fa?d kaszmirowej jasnozielonej sukni - pami?tam ka?dy odblask ?wiat?a, kt?ry si? ?ama? w dw?ch przepysznych opalach na jej obna?onych r?ku bransoletami upi?tych - pami?tam, jak trzyma?a te r?ce ?okciami przed sob? wsparte o st?? ciemny i w dziwaczne arabeski mozaik? wyk?adany - pami?tam, jak na zaci?ni?tych d?oniach brod? opar?a, jak jej szyja wygi??a si? przez to, jak ca?a g?owa w ty? przerzuci?a, jak jej to nadawa?o wyraz dumy i zuchwalstwa, jak mi spogl?da?a w oczy tymi swoimi oczyma, kt?re jej poczernia?y prawie od czarnej krwi jej serca. Potem - oh! potem wzgarda p?omieniem z piersi do ust mi buchn??a, rozgrza? mi si? j?zyk, splun??em z niego wszystkie obelgi, wszystkie moje m?czarnie, wszystkie przekle?stwa. Aspazja s?ucha?a ich z t?? sam? spokojno?ci? jak pierwej, gdym jej m?wi?, ?e przez ni? i dla niej zabi?em cz?owieka. Ta spokojno?? wywo?a?a ze mnie w?ciek?? i dzik? ch?? zemsty - przysz?o mi na my?l, ?e jak j? zabij?, to przecie? cho? pod pchni?ciem sztyletu zadrgn? rysy jej twarzy i usta j?kn? bole?nie... Ch?? moja uprzytomni?a mi si? tak dobitnie, gdym j? nagle ujrza? prawie spe?nion?; sam siebie si? przel?k?em i uciek?em z pokoju... Dziwna rzecz - ani by?cie zgadli, czego ja najwi?cej ?a?owa?em, gdym z pierwszego uniesienia zawzi?to?ci och?on??. Dziwna rzecz, ja ?a?owa?em, ?e Aspazji nie zabi?em dawniej, oh! dawniej, kiedy j? kocha?em jeszcze. Mnie rozpacz bra?a nie za kobiet?, lecz za mi?o?ci? moj?. Nie mie? mi?o?ci - traci? tak najpierwszy istnienia swego warunek, patrzy? tak na pogrzeb w?asnej duszy dlatego, ?e si? na ohyd? wybranego przedmiotu patrzy?o - to okropnie! Czy? nie lepiej by?oby, czy? nie stokro? lepiej, gdybym by? zabi? Aspazj? wtedy, jak ona ze mn? razem na gwiazdy patrzy?a, jak w?osy i oczy moje ca?owa?a, s?uchaj?c z dala p?yn?cej piosenki - czy? nie lepiej? - ja umar?? by?bym owin?? we wszystkie pami?tki moje i by?bym przechowa? na dnie serca bez uszkodzenia, bez zmazy grobowej i by?bym j? kocha? na wieki - i wtedy przypomnia?em sobie te pierwsze prawie rzeczone do mnie s?owa: "B?g kocha zniszczeniem i tajemnic?". Zrozumia?em je - ?zy mi w oczach stan??y - Aspazja znik?a z pami?ci, zosta? tylko ?al niewymowny, rozpaczliwa ku przesz?o?ci t?sknota, wydarcie si? wszystkich w?adz ducha ku temu, co ju? min??o!... Gdybym ja to mia?, cho? zniszczeniem i tajemnic? - to bym mia?. Na wy?szy sylogizm nie m?g? si? wtedy zdoby? m?j umys?.

Mie? jeszcze - mie?! - w te s?owa zakl??y si? zwroty wszystkich my?li moich, a biedny nic ju? nie mia?em. Zrzuci?em m?j ubi?r bogaty, rozzu?em nogi moje, wzi??em p?aszcz tylko na ramiona i wyszed?em z naszego pa?acu takim, jakim mi? Aspazja przy drodze swojej spotka?a. - Takim? - oh! nie, nie, nie takim wcale. Kiedym wielkie i puste, cho? zawsze ?wiat?em gorej?ce, przechodzi? salony i kiedy weneckie zwierciad?a ze wszech stron odbi?y moj? posta? ciemn?, wychud??, z?aman?, na podr??nym kiju wspart?, mnie wielka lito?? nad sob? samym zdj??a - czemu ja dzieckiem w rodzicielskim domu nie zosta?em, czemu mi? tak daleko od si?str i braci wys?ano? Czemu z?y duch mojego konia w stron? jej zamku pop?dzi?? Czemu ona tam przyp?yn??a, gdzie ja by?bym skona? mo?e w pierwszym szcz??ciu i w pierwszej bole?ci - skona? niewinny, cichy, bia?y jak lilia, nim na ni? kurz lub upa? dnia skwarnego padnie? Czemu ona nie odesz?a, kiedy ja przeczuwa?em wszystko i prosi?em: "zostaw mnie?" By?bym umar?, albo dotychczas by?bym jeszcze siadywa? przy obrazie Cypriana d?ugimi wieczorami po sko?czonej pracy, by?bym marzy?, by?bym kocha? - albo mo?e... i przypomnia?em sobie listy braci, ojca, matki... Spu?ci?em wstydem okryte czo?o, nie otar?em ?ez p?yn?cych - poszed?em dalej ci??k? drog? moj?. I szed?em d?ugo, daleko, przez g?ste lasy, przez strome g?ry, przez rzeki i przez jeziora; a tymczasem dzienniki europejskie we wszystkich j?zykach przet?umaczy?y wa?n?, nadzwyczajn?, niespodziewan? nowin?:

"Hrabia Beniamin - donosi? jeden z nich - komandor krzy??w, kawaler order?w... cz?onek wielu uczonych towarzystw, znikn?? nagle w nocy z l na 2 listopada po odbytym pojedynku z ksi?ciem... kt?rego zabi?. Nazajutrz by? wielki bal w pa?acu.... Hrabina Aspazja przyjmowa?a kwiat naszych salon?w z w?a?ciwym sobie wdzi?kiem i nie mogli?my do?? wydziwi? si? jej spokojnej weso?o?ci, kt?r? zapewne wszystkie domys?y i podejrzenia oszuka? chcia?a. M?wi? powszechnie, ?e hrabia Beniamin, m?odzieniec niepospolitych zdolno?ci, genialny autor wa?nego dzie?a o staro?ytno?ciach etiopskich i zachwycaj?cej ksi??eczki drobnych poezyj pod tytu?em: Czarnoksi?stwa oraz najznakomitszy spomi?dzy dyplomatyk?w naszych, by? ju? od dawna w bliskich z t? pani? stosunkach. Tajemnica, ale tajemnica pe?na uroku i dobrego smaku, taka, jaka od najsurowszych nawet s?dzi?w wysokiej arystokracji cierpian? bywa, i przed kt?r? si? nawet rozwar?y pyszne pokoje Margrabiny ***, tej ska?y niedost?pnej powodziom dzisiejszych zwyczaj?w; tajemnica taka, m?wimy, os?ania ?ycie tych dw?ch zupe?nie godnych siebie istot - z przyjemno?ci? jednak mo?emy donie?? czytelnikom naszym, ?e wszelkie ha?bi?ce domys?y o urodzeniu hrabi Beniamina s? jak najnikczemniejsz? potwarz?. Szlachetne rysy jego zbyt jawnie ?wiadczy?y przeciwko tym, kt?rzy mu chcieli izraelskie zarzuci? pochodzenie - a teraz jeden wiarogodny z poufa?ych jego towarzyszy obja?ni? nas zupe?niej w tym wzgl?dzie, lecz w?o?y? zarazem trudny obowi?zek dochowania wiernej tajemnicy. Zdaje si? nam jednak, i? jej nie zdradzim, je?li przydamy tylko, ?e za Beskidem mo?e, w rozkosznej zaciszy ksi???cego ogrodu, na marmurach i wschodnich kobiercach pierwsze kroki swoje stawia? zacz??o to dzieci? nadzwyczajne, kt?re mia?o zaj?? tak daleko i znikn?? tak nagle".

Z gorzkim u?miechem przeczyta?em ca?y ten ust?p na kawa?ku wyrzuconej przez okno gazety: - Hrabia Beniamin, cz?owiek genialny, domniemane jakie? serbskie czy wo?oskie ksi???tko, siedzia? wtedy pod murem go?cinnego domu, ?nieg i wiatr na przemiany twarz jego smaga?y, a krew zamarza?a na grubych szmatach, kt?rymi nogi swoje obwin?? - daleko mu jeszcze by?o do ko?ca podr??y - oh! daleko bardzo.

6.
Dopiero w sam? wigili? Bo?ego Narodzenia zobaczy?em na p?achcie ?niegowej czerniej?c? wioseczk? male?k? - krzy? si? wznosi? u rozstajnej drogi, spoza dworskich zabudowa? niby palce olbrzymiej d?oni cztery topole niebo wskazywa?y, a na ?rodku dziedzi?ca szkielet bezlistnej lipy stercza? samotny i nieruchomy. Ja nie zap?aka?em nawet, tylko mi coraz trudniej by?o nogi od ziemi odrywa? i zbli?aj?ce stawia? kroki. Sam przed sob? wydawa?em si? jako umar?y - cieniem, ?ywio?em wr?cony tam, sk?d niegdy? kszta?ty i czas ?ycia wzi??em. Gdym wszed? na dziedziniec, psy okropnie szczeka? najpierw, potem wy? zacz??y, a jednak nie zbli?y? si? i nie uk?si? mi? ?aden: "Czuj? trupa" - pomy?la?em sobie i wszed?em do sieni. Za klamk? od pokoju uj?? nie mog?em, nie ?mia?em, pad?a na mnie wielka jaka? trwoga, jaki? wstyd dziecinny, kobiecy - by?bym chcia? si? pod ziemi? schowa?, lecz w pokoju musiano wej?cie moje us?ysze?. Nagle drzwi si? uchyli?y i w szczelinie ?wiat?a ukaza?a si? g??wka male?ka.

- Ciociu! to ubogi! - rzek? potem cienki, srebrzysty g?osik dziewcz?cy.

- Zanie??e mu to - odpowiedzia? g?os inny, znany dobrze - g?os ten przenikaj?cej rzewno?ci, niepoj?tego smutku.

I po chwili drzwi si? znowu rozwar?y - ma?a dziewczynka stan??a przede mn? z du?ym chleba kawa?em i z groszem ja?mu?ny.

Wzi??em chleb, wzi??em grosz, poca?owa?em jej r?czk? i szed?em za ni?.

- Czego chcesz jeszcze, dziadku? - spyta?a.

- Chc? podzi?kowa? tym, co mi? wsparli - odpowiedzia?em i na progu stan??em.

St?? by? nakryty, siano podes?ane, w jednym ko?cu siedzia?a kobieta, blada, z bia?ymi jak srebro w?osami, W czarnej sukni i w czarnym czepku - po obu jej stronach m?ode ?ony, m?odzi jeszcze m??owie, dorastaj?cy ch?opcy i panienki, ma?e, jak moja ma?a wspomo?ycielka, dzieci - i op?atki po?amane... i wszystko tak podobne jak przed laty...

- Matko! Matko moja! - krzykn??em. Kobieta w czarnej sukni zerwa?a si?, ale si? jej zabrak?o i zn?w na krzes?o pad?a - mi?dzy przytomnymi gwar jaki? powsta? - wiem, ?e wo?ano: Beniaminie, co zrobi?e?! Matko, uspok?j si?! - lecz ja tego wszystkiego nie pami?tam ju? - wspomnienia wracaj? mi od tej chwili dopiero, gdym si? przytula? ob??kany, ?kaj?cy, do kolan czarno ubranej kobiety i gdy na czole z poca?unkiem jej ?z? gor?c? uczu?em - to by?a ?za mojej matki!... Ja mia?em jeszcze matk?!

- A gdzie ojciec? - wyj?kn??em nie?mia?o, kryj?c twarz na ?onie jej.

- Tam, gdzie J?zef i gdzie Karol - odpowiedzia?a cichym, ale serce rozdzieraj?cym od niemej bole?ci g?osem.

Podnios?em g?ow?, spojrza?em doko?a - prawda, nie by?o ich.

- Oni chrze?cija?sk? ?mierci? pomarli - przyda?a matka.

- A nie nad ich zgonem wyp?yn??y najbardziej gorzkie ?zy nasze - odezwa?a si? Bronis?awa i to by? pierwszy, jedyny wyrzut, kt?ry mi? spotka?.

Nic nie m?wi?em, nikt mi? nie bada? - Ludwinka otoczy?a mi? ca?? troskliwo?ci? serca swojego - a przecie? ten wiecz?r, ten jeden wiecz?r, powinien by by? uzupe?ni? miar? cierpie? i pokuty mojej. Znale?? si? tak obcym w?r?d najukocha?szych niegdy?, tak pot?pionym w?r?d czystych anio??w, tak ob?a?owanym lito?ci? i mi?osierdziem w?r?d tych, co niegdy? z dum? i pociech? na pierwsze twoje kroki spogl?dali, tych, co wr??yli cnoty sercu twemu, chwa?? zdolno?ciom, szcz??cie losowi twojemu, tych, co powtarzali z rozkosz? i rado?ci? pierwsze wyra?enia ust twoich dziecinnych, co si? lubowali nad pierwszymi pomys?ami m?odej g?owy twojej - znale?? si? takim i ?y? potem jeszcze - oh! to jakiej? ?elaznej si?y na to trzeba!

Matka moja bardzo ju? by?a zmienion? i s?ab?. W jej oczach zapad?ych, przy?mionych, na jej licach wychud?ych i g??bokimi zmarszczkami okrytych, czyta?em ka?dy wyraz pot?pienia mojego, ka?dy wyraz przekle?stwa, kt?rego jej usta nie wyrzek?y nigdy i my?l nie pomy?la?a zapewne, lecz kt?ry niemniej okropn? zgryzot? i piekielnym cierpieniem serce moje rozdziera?.

Jedna z wnuczek wspomnia?a, ?e si? na msz? p??nocn? wybiera.

- I ja p?jd? z tob? - rzek?a moja matka - s? dni, w kt?rych si? wi?cej modli? musz?, bo w nich zawsze wi?cej by?am szcz??liw? albo wi?cej cierpia?am.

- Ile to ju? lat b?dzie, jak Cyprian tak samo w wigili? Bo?ego Narodzenia wr?ci?? - spyta?em po cichu siedz?cej przy mnie Tereni.

- Sze?? lat, Beniaminku.

Oh, moi pa?stwo! na t? prost? odpowied? mnie si? ?zy gradem po twarzy stoczy?y. Sze?? lat! Sze?? lat! - a przez te sze?? lat mnie nikt nie powiedzia? "Beniaminku" tak, jak Terenia w tej chwili m?wi?a. Zerwa?em si?, wybieg?em do drugiego, ciemnego pokoju, rzuci?em si? na ?aweczk?, ow? ?aweczk?, przy kt?rej Julki piosnek s?ucha?em, i l?ej mi by?o, gdy? zap?aka? mog?em. Oni, dobrzy, zrozumieli mi? wtedy, nikt nie poszed? za mn? - dopiero, gdy na spanie rozchodzili si? wszyscy, przysz?a matka, wzi??a za r?k? i poprowadzi?a do swego pokoju.

- Pami?tasz rzek?a - jak d?ugo tu sypia?e? w swojej ko?ysce, a potem w owym ma?ym czerwonym ???eczku? Od urodzenia a? do chwili, w kt?rej pierwszy raz konia dosiad?e? i w kt?rej tw?j ojciec z u?miechem powiedzia?: - "Oh! to ju? teraz doros?y m??czyzna, niech?e sobie st?d na w?asny przemys? mi?dzy ludzi idzie" - i zaniesiono wtedy po?ci??k? twoj? do braci na g?r?. I nauki, zatrudnienia, m?ode lata twoje unios?y ci? jeszcze dalej od macierzystego boku i zanios?y tak daleko, ?e mnie si? zda?o, jakobym ju? na zawsze moj? pieszczotk?, moje dzieci? najm?odsze straci?a. Ale teraz kiedy wr?ci?e? do mnie, mnie si? zn?w zdaje, ?e ja ciebie drugi raz na ?wiat wyda?am, ?e tak, jako wtedy, nie obejdzie si? znowu bez moich stara? i bez ci?g?ej opieki mojej; dlatego te? patrz, Beniaminku, sama us?a?am twoje ???ko w tym miejscu, w kt?rym dwadzie?cia cztery lat temu kolebka twoja sta?a. Za?nij spokojny, jak gdyby? mia? z jutrem po raz pierwszy na ?wiat?o oczy twe otworzy? - nie pomnij z?ego, Beniaminku - wyrzu? z serca przesz?o?? ca??, tylko nie wyrzucaj tej mi?o?ci, kt?r? nas kocha?e? dawniej - z t? mi?o?ci? zaczniemy jeszcze bardzo pi?kne ?ycie - albo? to nam czasu braknie? Oh! cho? ja stara zobaczysz, jak wypiel?gnuj? i wyhoduj? now? m?odo?? twoj?. Serce matki zna cudowne tajemnice wiecznego od?ywania we wszystkich chwilach przesz?o?ci swego dzieci?cia. Zobaczysz, Beniaminku, ?e nam dobrze b?dzie...

I dr??c? r?k? krzy? ?wi?ty nad g?ow? moj? w powietrzu zakre?li?a.

Oh! ja wierzy?em tym obietnicom, ja czu?em, ?e ciep?o jej serca mnie wskrzesi? mo?e - zsun??em si? do n?g jej i oskar?a?em o wszystkie moje wyst?pki, moje zbrodnie, o jej nieszcz??cia wszystkie.

Matka s?ucha?a mi? z g??bokim smutkiem - odpu?ci?a mi z lito?ci? ?wi?t?, bo?? - ale gdy w nocy na msz? zadzwonili, matka ju? wsta? nie mog?a i potem nie wsta?a tak?e.

Przez kilka tygodni krokiem si? od jej ???ka nie ruszy?em, podawa?em lekarstwa, przenosi?em j? na r?ku moim. Siostry, w objawieniu jakiej? Chrystusowej dobroci, nie wydziedziczy?y mi? z jedynej, kt?r? jeszcze mie? mog?em, pociechy. Czasem, gdym patrzy? na twarz matki, blad?, nieruchom? w bezw?adnym u?pieniu, okropny g?os wo?a? na mnie: - "Ty j? zabijasz - zabijasz!"

Ale gdy matka znowu oczy otworzy?a, gdy spojrza?a na mnie, gdy jej u?miech spokoju i przebaczenia wszystkie rysy twarzy rozpromieni? - to mi znowu tak by?o b?ogo i lekko na sercu, jak gdyby cichy anio? zst?pi? do niego i m?wi?: - "Dobrze zrobi?e?, ?e? wr?ci?, matka twoja nie umrze z ostatni? my?l? troski i obawy".

Jednego wieczoru lepiej si? jej zrobi?o - kaza?a si? posadzi? na wielkim krze?le i do ognia przysun??. Siostry z dzie?mi swoimi obsiad?y j? doko?a. Ma?a c?reczka Tereni, ta? sama w?a?nie, co mi ja?mu?n? da?a, przysz?a i wspar?a g??wk? o babki kolana, a gdy Terenia cofn?? chcia?a dziewczynk?, babka j? przytrzyma?a i pog?adzi?a z lekka dr??c? r?k? swoj?; patrz?c za? na zbytek owych jasnych pier?cieni, co jej si? niby potokiem z?ota po ?onie rozla?y: - Pami?tam - m?wi?a - nasz Beniaminek mia? takie? same w?osy - i znak mi da?a spojrzeniem, bym si? zbli?y? do niej; i zbli?y?em si?, przykl?kn??em - matka jeszcze bardziej schyli? mi si? kaza?a - zapewne robi?a jakie? por?wnanie mi?dzy tymi dwiema o jej kolana wspartymi g?owami, bo jej palce kolejno mego i ma?ej dziewczynki dotyka?y si? czo?a, nareszcie odezwa?a si?, jakby ko?cz?c my?l jak??:

- Ja mu te? zawsze powiada?am, ?e wr?ci... - a potem na jej czo?o i lica wyst?pi?a nag?a, gor?czkowa czerwono??, zna? by?o, ?e wiele si?y zbiera?a, by pewne wym?wi? jeszcze s?owa. - Beniaminie - rzek?a wreszcie przerywanym g?osem - nie zapomnij p?j?? na gr?b ojca!... Tam zaraz obok niego Cyprian spoczywa... J?zef i Karol gdzie indziej... ale maj? swoje krzy?e, nie zapomnij, ja tam b?d?... - i westchn??a - r?ka jej z mojej g?owy na kolana spad?a - i nie mia?em ju? matki!...

Siostry i bracia nie chcieli mi? wzi?? z sob? na pogrzeb, tak przy ich cichej bole?ci rozpacz moja gwa?town? im si? zdawa?a. Podobno ?e si? rozchorowa?em nawet, ale ja nie wiem - chyba to ju? nie by?a ta dobroczynna choroba, kt?ra pami?? i ?ycie zawiesza, by?a to choroba okropnej bezsilno?ci tylko: ?adna chwila snem nawet nie zgin??a mi, widzia?em i czu?em ka?de cierpienie z osobna, lecz nie mog?em ani tak rozdra?ni? si?, ?eby mi? wszystkie razem od razu zabi?y, ani tak ukoi?, ?ebym cho? w odr?twienie popad?. Opu?ci?a mi? si?a my?li, si?a woli, dawa?em sob? rz?dzi? jak dziecko male?kie, a sam cierpia?em, cierpia?em...

Po jakim? czasie rozjechali si? wszyscy, w opuszczonym domku Ludwinka tylko zosta?a si? ze mn?. Rodze?stwo u?o?y?o sobie, ?e gdy przyjd? do zdrowia, obejm? gospodarstwo naszej ma?ej wioseczki i mieszka? w niej b?d? z t? wszystkich najukocha?sz? siostr?. Nie odrzuci?em, ale te? nie przyj??em tego uk?adu; brak mi s?du i zastanowienia nad najdrobniejszym ?ycia potocznego szczeg??em; rozprz?g?a si? jedno?? ca?ej mojej istoty, w ka?dej cz??ci z osobna osobn? bole?? czu?em. P?aka? nie mog?em, ale mi czasem tak okropnie twarz posinia?a, tak straszliwe hieroglify z ?y? wezbranych na czo?o wyst?pi?y, tak oczy krwi? zasz?y, tak za?amane r?ce g?ucho ko?ciami chrz?sn??y, ?e Ludwinka a? si? przyst?pi? ba?a do mnie, a ja w?wczas przypomina?em jej s?owa Cypriana: "Ludwinka nawet minie ci? ze wstr?tem" i dr?czy?em jej biedne serce cierpko?ci? mych wyrzut?w, jak gdyby ona trosk mo?e dawniejszych jeszcze ni? moje w?asne troski nie by?a musia?a teraz now? przyodzia? ?a?ob?, ?wie?ymi rozj?trzy? ?zami. Ludwinka jednak mia?a dziwn?, niepokoj?c? dla mnie cnot? - umia?a by? nieszcz??liwa. Jej nigdy cierpienia nie zatruwa?y serca, nie psu?y dziennego porz?dku - Ludwinka te? z niezachwian? cierpliwo?ci? znosi?a moje dziwactwa, obchodzi?a si? ze mn? jak z chorym dzieci?ciem i czasem... czasem dobro? jej przypomina?a mi matk?.

- Beniaminku - m?wi?a raz ona - trzeba ci?g?ym ruchem i ci?g?? czynno?ci? zag?usza? g?os bole?ci rozdzieraj?cej nam serce, trzeba uciec z w?asnej piersi, oderwa? si? od siebie samego i zwr?ci? na zewn?trz, trzeba my?le? o jakiej osobie, o jakim zatrudnieniu, o rzeczach jakich, patrzy? na przedmioty nas otaczaj?ce, na robot? r?k naszych, a nigdy w g??b w?asnej duszy nie spojrze?, nigdy si? my?l? w tajnie w?asnych uczu? nie zatopi? - tym sposobem jedynie mo?na i?? przed siebie; chocia? to nie pociesza i nie koi b?lu, przynajmniej rozrywa go i dzieli, ty dzisiaj wszystkie w?adze twoje skupi?e? w jedno ?ycia ognisko, a to ognisko m?czarni? - pos?uchaj mojej rady, gdy z w?adz owych jedn? tylko odedrze? spr?bujesz, gdy uwag? tylko od??czy? i skierowa? zdo?asz - zobaczysz, Beniaminku, jak ci zno?niej b?dzie.

- Zno?niej, Ludwinko? - zagad?em j? nieufnie - czy ty mi r?czysz, ?e zno?niej? Z takim po wierzchu zamkni?tym grobem, z tak? na dnie zgnilizn? - to by? nie mo?e, to jest tylko ?y? dwoist? ?mierci?.

- Ja ci r?cz?, ?e zno?niej - odpowiedzia?a mi ?agodnym jak pro?ba g?osem i ?cisn??a za r?k? z przekonaniem i wiar?.

- Ha! rozumiem ci? - rzek?em - wyjdzie mi to na jedno, jak gdybym trzyma? ci?gle przy ustach flaszk? z gorza?k? i odurza? si?...

- Mnie takie podobie?stwo nie przysz?o do my?li - odpar?a smutnie Ludwinka - ale je?li to tak jest, to przynajmniej odurzenie nasze i Boga nie obra?a, i ludzi nie gorszy.

- Co ty m?wisz, Ludwinko, ?e Boga nie obra?a? Chyba tw?j B?g musi by? jak?? oboj?tn? figurk? w czarnej sukni i b??kitnym p?aszczu, jak go zwykle po o?tarzach maluj?, bo je?li on jest takim, jak mi o nim Bronisia m?wi?a, je?li jest pi?knem, mi?o?ci?, szcz??ciem, to przyznaj sama, ?e go w?a?nie najbardziej powinien obra?a? widok cz?owieka, kt?ry cierpi i godzi si? z cierpieniem swoim...

Ludwinka d?ugo patrzy?a mi w oczy.

- Kto si? nie godzi - rzek?a wreszcie - ten ma nadziej?, i? je z ?ycia wyrzuci? potrafi. Czy ty masz nadziej?, Beniaminku?

Zamilk?em - na to jedno pytanie ?adnej da? nie mog?em odpowiedzi.

Nazajutrz jednak w niezwyk?y ruch si? rzuci?em. Poogl?da?em ksi??ki, kt?re na p??kach sta?y, tak samo jak za ?ycia ojca u?o?one, roztworzy?em i star? Bibli?, i ?w tom in quarto z kr?l?w popiersiami, i t? ksi??k?, kt?ra ojcu z r?k wypad?a przed pierwsz? moj? czytania nauk? i znalaz?em na ok?adkach niekt?rych rozmaite szkice Cypriana roboty, i mi?dzy niekt?rymi kartkami rozmaite obrazki, kt?re na pro?by nasze malowa?. W jednym dziele szczeg?lniej by?o ich o?m, wszystkie wed?ug starsze?stwa w?a?cicieli u?o?one i r?k? ojca podpisane - zapewne schowa? ich tam na pami?tk? naszych zabaw dziecinnych.

Dla Adasia by?o niby zwierciad?o, tak ustawione, ?e w nim odbija?a si? posta? m?odej, prze?licznej dziewczynki, cho? dziewczynka nie wesz?a jeszcze do pokoju.

Dla Julci by? wizerunek starej Paraski, kt?ra j? wszystkich dumek i ko?omyjek uczy?a, dla J?zefa zabudowania folwarczne z jakiego? zamo?nego, jak wida? by?o, gospodarstwa, bo dachy stod?? r?wna?y si? drzew wierzcho?kom, a stogi i brogi miga?y jeszcze w perspektywie. Przed samym za? dworem by?o okr??ne i J?zef, jak parobczak ubrany, z m?od? przodownic? w taniec si? wybiera?.

Dla Ludwinki by?a tylko ma?a osiny ga??zka.

Dla Bronis?awy kobieta na lwie wsparta.

Dla Karola apoteoza my?liwska - on sam po chmurach na swojej Zitcie p?dzi?, Moloch warowa? do ksi??yca, a pod strza?em "kochanki" gwiazdka jaka? male?ka jak bekas spada?a.

Dla Tereni by? pi?kny ch?opiec wychylaj?cy si? do po?owy z kielicha cudownego kwiatu, kt?rego wszystkie listki z najdziwaczniejszych przedmiot?w si? tworzy?y, bo w kszta?t jednego rozwija?a si? niby czarownica na ?opacie, w kszta?t drugiego bucha? j?zyk p?omienny, inny wyobra?a? smoka, inny dziewic? w koronie, inny by? podobny do dziesi?tki kierowej, rubinami wysadzanej na tle mieni?cym si? jak oko pawiego pi?ra.

Dla mnie by? m?ody Tobiasz w drodze do c?rki Reguela, z swym nieznajomym przewodnikiem odpoczywaj?cy; miasto jakie? ukazywa?o si? w dali, spoza miasta wschodzi?o s?o?ce, a Tobiasz r?k? po?o?ywszy do czo?a patrzy? ku miastu i ku s?o?cu.

Nie mog?em sobie wyt?umaczy?, czemu w pierwszej chwili widok tego obrazka nie zasmuci? mi?, jak zasmuca?o ka?de inne z dawnych lat wspomnienie. Wyj??em go, schowa?em przy sobie.

Potem obszed?em wszystkie k?ty domu, wszed?em a? do piwnicy, w kt?rej my, drobniejsze dzieci, tak cz?sto latem ubiegali?my si? o to, kt?re z nas w t?uczkach mas?o k?uci? b?dzie, po ?niegu przekopa?em si? a? do rzeki, co nasz ogr?dek z ??kami dzieli?a - by?em wsz?dzie, tylko nie mia?em odwagi wej?? do pokoiczku na g?rze, w kt?rym to Cyprian w pomys? swojego malowid?a wzi?? mi m?odo??, pi?kno??, szcz??cie i niewinno?? mojej duszy. Ale nad wieczorem, gdym si? z dniem moim obliczy?, spostrzeg?em, ?e Ludwinka mia?a s?uszno??, ?e taki ruch ci?g?y, cho? bezcelny, taka cho? tylko zmiana przedmiot?w bole?ci, jest wielk? ulg?. Chcia?em j? wyczerpn??. Zapali?em ?wiec? i poszed?em na g?r? - klucz rdz? okryty nie tak pr?dko zamek mi otworzy?, pozna?em, ?e musiano dawno ju? tam nie chodzi?. Si?? odpar?em rygle, drzwi otworzy?em i... nie uciekniesz przeznaczeniu!

Ona znowu siedzia?a przede mn?, a siedzia?a tak? jak? jej zawsze pragn??em, jakiej czeka?em w najszcz??liwszych... ?le m?wi?, w najnami?tniejszych uniesieniach jej mi?o?ci. Zblad?em okropnie, do gard?a tak mi si? co? rzuci?o, jakby mi? r?ka czyja, r?ka ?elazna ?cisn??a za nie - post?pi?em naprz?d, lecz w tej?e chwili, najpewniej przez drzwi, kt?rych nie zamkn??em, wiatr lekki przeci?gn??. Poczu?em zimno jego na twarzy jak dmuchni?cie cichego westchnienia i ?wieca zgas?a; cho? w ciemno?ci, ja zamkn??em jeszcze oczy, bo si? ba?em... Lecz na pr??no - pod powiekami, jakbym j? zabra? by? w spojrzeniu, unosi?a si? przede mn? jej twarz, cz??ci? do twarzy obrazu, cz??ci? do tej twarzy, kt?ra mi w jaskrawo?ci pioruna mign??a, wyrazem swoim podobna - zbieg?em na d??, twarz sz?a przede mn? - zawo?a?em Ludwinki, wypytywa?em jej o r??ne drobiazgi, s?ucha?em dawanych mi odpowiedzi - twarz ci?gle tkwi?a przed moim wzrokiem: gdzie si? zwr?ci?, ona si? zwr?ci?a - gdziem stan??, ona stan??a - kaza?em ogie? rozpali?, patrzy?em w p?omie?, twarz gorza?a w p?omieniu, a spali? si? nie mog?a jak krzak cudu Moj?eszowego.

- Ludwinko - rzek?em nagle do siostry - co by? ty zrobi?a ze mn?, gdybym ja dosta? pomieszania zmys??w?

Ludwinka z trwog? spojrza?a na mnie, wzi??a mi? za puls u r?ki i niespokojne jego uderzenia liczy?a.

- No c??? - rzek?em znowu: - Czy tak bije jak u wariata?

- Nie m?w tego, Beniaminku - odrzek?a siostra - masz troch? gor?czki, bo dzi? mo?e zanadto si? zm?czy?e?, jak u?niesz, to ci b?dzie lepiej.

- A je?li nie usn??

- Dlaczego? nie mia?by? usn??? Do snu mo?na si? czasem przymusi?, a sen to taki mi?y, taki mi?y jak ?mier?...

- I ty wiesz o tym, Ludwinko?

- Oh! wiem, Beniaminku.

- A czy wiesz tak?e, czy do?wiadczy?a? kiedy, jak to bywa, gdy si? na przyk?ad do my?li pewny wyraz przypl?cze albo imi?, kt?rego si? pozby? nie mo?esz, cho?by? po tysi?c razy sp?dza?a je sprzed siebie - albo czasem, gdy ci na oczach twarz jaka stanie i gdziekolwiek spojrzysz, to wybije zawsze jak owe zielone i czerwone ko?a, kt?re za tob? goni?, gdy? zbyt d?ugo pod s?o?ce patrzy?a.

- Znam i to, m?j braciszku.

- A c?? robisz wtedy?

- Wtedy s?ucham i patrz?...

- Lecz je?li nie chcesz s?ysze? i widzie?...

- Ja, braciszku, nie mam ani wyrazu, ani twarzy, kt?rych bym si? tak nawet w z?udzeniu wyrzek?a.

- Oh! to? ty jeszcze bardzo szcz??liwa! - powiedz mi, czy widzia?a? ten obraz na g?rze?

- Widzia?am... tak, dwa razy widzia?am.

- I nie chcia?a? wi?cej patrzy? na niego?

- Nie, bo on mi okropne chwile przypomina: widzia?am go po raz pierwszy na dzie? przed ?mierci? Cypriana, a potem widzia?am znowu, gdy Bazyli rzeczy twoje odwi?z? i gdzie ty by?e?, s?owa powiedzie? nam nie umia?. Od tego czasu mam wstr?t do tego malowid?a, bo dziwne usposobienie moje! Ja, co tak lubi? smutkiem na rozrywk? si? bawi?, od rzeczywistej bole?ci uciekam.

- Jednak to pi?kny obraz, Ludwinko?

- Pi?kny jak niepodobie?stwo!...

- Czemu niepodobie?stwo, Ludwinko? takie kobiety s?, Cyprian to m?wi? i ja tak? znam.

- By? mo?e, Beniaminku, chcia?am powiedzie? tylko, ?e nie taka kobieta, lecz taka chwila w ?yciu jest niepodobie?stwem.

- Blu?nierstwo! Blu?nierstwo! - zawo?a?em, pocieszony t? marn? s?abych i z?amanych ludzi pociech?, ?e mog? w drugich odpiera? swoje w?asne my?li i obawy. - Taka chwila jest konieczno?ci?, bo jest szcz??ciem i udoskonaleniem.

- Ja my?la?am, bracie, ?e w takiej chwili cz?owiek by ?wiata i Boga zapomnia?, wi?c mu B?g dobry chwil takich nie daje.

- Ot?? to znowu! Szlachetno?? stoicka, wyrzeczenie si? i zaparcie - to twoje cnoty, Ludwinko. Najpewniej zdaje ci si?, ?e dlatego tak nisko upad?em, bom ich nie mia?. No, prosz?, to wy?mienite doprawdy! - bez wszelkiego dobra cz?owiek dopiero najlepszym by? mo?e, a szcz??cie to grzech - zastan?w si? przecie, Ludwinko. Gdybym ja spotka? i mia? na ca?e ?ycie tak? kobiet?, czy ja bym przez to co z?ego innym ludziom zrobi?? czy ja bym nie by? szcz??liwy? - a szcz??cie czy? mi si? nie nale?y? Szcz??cie!... Ludwinko, Ludwinko! Gdyby ona tu przysz?a do mnie, gdyby?my oboje pomy?k? nasz? uznali i zacz?li ?ycie inne, spokojne jak ten ubogi domek nasz, dobroczynne jak dzie? z ?ycia matki naszej wzi?ty - gdyby jej serce mi?o?ci? tchn??o doko?a, jej s?owo w pi?kno?? zaczarowa?o ten ?wistek male?ki... - to c??? Czy ci si? zdaje, ?e ja bym by? taki z?y, jak jestem, taki zawzi?ty i zazdrosny, i? gdy wspomn? sobie nawet, jak to patrz? okropnie zabitego ?renice, to si? nie l?kam ich, tylko powtarzam w?ciek?y: ju? ona wi?cej nie powie: "lubi? twoje czarne oczy". Wszak prawda, Ludwinko? - gdyby ona mi? kocha?a tak, jak obraz kocha, ja by?bym dobry, u?yteczny - nie straszy?bym ci? ju? nigdy...

Ludwinka cichymi ?zami p?aka?a.

- Czemu?by ciebie kocha? nie miano? - rzek?a nareszcie - m?ody jeste?, pi?kny jeszcze i ty by? tak kocha? przecie?

Zamy?li?em si? - w zamy?leniu zwija?em ci?gle i rozwija?em ow? ?wiartk? papieru, na kt?rej by? suchymi farbami m?j Tobiasz zrobiony. Po d?ugiej chwili milczenia Ludwinka si? zbli?y?a i chc?c mo?e o czym innym zacz?? rozmow?:

- Co to trzymasz w r?ku? - spyta?a mi?. Ja spojrza?em, bom ju? by? zapomnia?, ?e co? trzyma?em nawet.

- Ach! to obrazek, kt?ry dzi? rano w ksi??kach znalaz?em.

- Ostro?nie, bo go zepsujesz - patrz, ju? si? miasto zatar?o, a to obrazek dobrej wr??by dla ciebie, Beniaminku. Siedmiu oblubie?c?w mia?a Sara, siedmiu ?mierci? pomar?o, lecz ten jej si? dosta?, kt?ry j? mi?o?ci? bo?? i czyst? pokocha?.

- Prawd? m?wisz, Ludwinko - ukocha? tylko i nie w?tpi?.

W nocy napisa?em list do Aspazji...

"Matka mi umar?a - m?wi?em jej - cierpi? okropnie; ale matka przebaczy?a mi przed ?mierci? - ja tobie przebaczy? musz? - nie, nie przebaczy? Aspazjo, lecz powiedzie? ci, ?e dzi? lepszy jestem, m?j gniew pod tchnieniem ust macierzy?skich w ?zy si? rozp?yn??, moje przekle?stwa od jej b?ogos?awie?stw zaniemia?y, moja nienawi?? przed jej mi?o?ci? z duszy ust?pi?a. Gdym ci? opu?ci?, Aspazjo, przez czas bardzo d?ugi wspomnie? o tobie nie mog?em, tak mi si? zaraz z ca?? okropno?ci? swoj? wraca?a ostatnia chwila naszego rozstania; wtedy od?ywa?em j? we wszystkich jej przej?ciach, wtedy zdawa?o mi si?, ?e gdybym ci? by? ujrza?, to bym ci? musia? zabi?, chocia? w?wczas nie zabi?em, wtedy zn?w mi? napada?o szale?stwo i ogarnia?a w?ciek?o?? bezrozumna. Dziwna rzecz! Z pi?ciu lat przesz?o, kt?re?my razem sp?dzili, nie mog?em innego wydoby? wspomnienia, tylko owo najgorsze wspomnienie - dzisiaj ju? tak nie jest, dzisiaj widzia?em tw?j obraz - wszak pami?tasz? Obraz, kt?ry by? pierwszym po?rednikiem mi?dzy nami, kt?ry mi zwiastowa? ciebie. Ot?? ja, widz?c go, dozna?em gwa?townego wzruszenia, tysi?ca sprzecznych wra?e? - jednak, Aspazjo, wierz mi na pami?? mej matki, ?adne nie by?o nienawistnym wra?eniem. Aspazjo! Mnie przy tym obrazie stan??y w my?li pi?kne dni nasze tylko - uczu?em wielk? wdzi?czno?? za wszelkie dobro, kt?re od ciebie wzi??em, za nauki, kt?re? mi u?atwi?a, za chwile natchnienia, kt?re? mi da?a, za te godziny, w kt?rych z uwielbieniem patrzy?em na ciebie i s?ucha?em g?osu twojego. Wdzi?czno?? za wszystko, Aspazjo - ?e umiem zbutwia?ych r?kopis?w odgadywa? s?owa, ?e mi teraz ostro?uki gotyckich ko?cio??w i pilastry ?wi?ty? greckich od jednego spojrzenia musz? tajemnice swej pi?kno?ci wypowiedzie? zaraz w najdrobniejszym u?amku swoim, ?e mi ani jeden rzut p?dzla w?asnych mistrz?w stracony nie jest w ich cudnych obrazach, ?e mi si? otworzy?y skarby tylu j?zyk?w, ?em widzia?, ?em pozna? - ja tobie winienem. Dawniej za nic to mia?em, co wi?cej nawet: oburzenie tak niesumiennym jest rachmistrzem, ?e wszystkie owe nabytki zaliczy?em do ci??kich twoich przeciwko mnie grzech?w. Czczym szyderstwem zdawa?y mi si? dlatego, ?e szcz??cia nie wraca?y, ?e ran nie goi?y. Dzi?, Aspazjo, sprawiedliwym jestem - przyznaj? dobrodziejstwa twoje, dzi? przypominam sobie tak?e mi?o?? twoj?, pieszczoty twoje, nami?tne uniesienia i t? wiar? niezachwian?, ?e ja ci? kocham nad wszystko, ze wszystkim, z piek?em i niebem twej duszy. Dzi? przypominam sobie ca?? przesz?o?? nasz? i ca?? przesz?o?? uznaj? - tak ca??, ?e nawet zab?jstwa i wyst?pku nie chc? z niej wyrzuci? - a wiesz dlaczego, Aspazjo? ot dlatego, bom si? przekona?, ?e ci? kocham znowu. Wyst?pek ?wiadczy przeciwko post?powaniu naszemu, przeciwko zdarzeniom i okoliczno?ciom - mi?o?? moja ?wiadczy za prawd? ??cz?cego nas uczucia; gdybym nie mia? mi?o?ci, to by wszystko, co si? sta?o, by?o z?em nie cofni?tym jak wieczyste pot?pienie - gdybym nie mia? mi?o?ci, to bym si? widzia? tak nikczemnym i ciebie tak skalan?, ?e ju? by ?y? nie by?o warto. Gdybym nie mia? mi?o?ci, to bym te sze?? lat ?ycia musia? nazwa? rozpust? i wszetecze?stwem - gdybym nie mia? mi?o?ci, to bym nie doszed? by? do miejsc rodzinnych, nie prze?y? ?mierci mej matki, nie tkn?? dzi? stop? niegodn? jej grobu. Ale ja ci? kocham, Aspazjo - zb??dzili?my, to prawda, nie przeci?gn?li?my szcz??cia naszego w niesko?czono??, z chwili u?ycia szli?my ku drugiej chwili podobnej, zamiast co by?my mieli ku wy?szej pod??y?, z ca?ego ?wiata naok?? snuli?my rozkosz dla siebie, z siebie nic nie wysnuli dla ?wiata. W nasz? pier? zbieg?y si? wszystkie jasno?ci promienne, lecz z naszej piersi nie wyst?pi?y na zewn?trz, niczego nie ogrza?y, nie o?wieci?y niczego, a my potem z?amali?my si? i upadli pod zbytkiem naszym. Dobro nowego dobra nie rodz?ce jest z?em najgorszym - g?upstwo nie tyle zaszkodzi, nienawi?? nie tyle pogn?bi, ile rozum, gdy si? zu?yje na bezplenne prace, mi?o??, gdy si? w samolubne uczucie roztrwoni; dlatego my te? cierpieli okropnie, dlatego ja by?em zazdrosnym, ty okrutn?. Ale ja ci? kocham, Aspazjo, ja ufam, ?e odkupimy pomy?k? nasz? szcz??ciem i doskona?o?ci?, tak jake?my j? odkupili bole?ci? i ?zami. Je?li do ciebie w tej chwili nie przemawiam ?ywym g?osem, tylko list pisz?, Aspazjo - nie my?l, o najdro?sza moja! bym si? l?ka? twej wzgardy, bym nie dowierza? twemu sercu, lub chcia? nieszczerym wybiegiem resztk? obra?onej dumy os?oni?. Nie, moj? dum? jedyn? to jest w?a?nie, ?e pierwszy r?ce do ciebie wyci?gam, ?e nowe wsp?lne szcz??cie dla nas obojga znalaz?em. Mi?o?ci twojej mi?o?? moja jest mi r?kojmi? - ja dzi? wiem, ?e kto kocha?, ten kocha? b?dzie zawsze, cho?by nieszcz??cie zawichrzy?o mu w g?owie, a grzechy tak serce zepsu?y, i?by sam w ob??kaniu wo?a?: "nienawidz? - on kocha? b?dzie, bo kochanie jedyn? nie?miertelno?ci? cz?owiecze?stwa. Patrz, Aspazjo, ja ci z?orzeczy?em, jam przeby? tak okropn? chorob? szale?stwa i zawzi?to?ci, a przecie? w pierwszej chwili spokojnej, za pierwszym spojrzeniem na tw?j obraz, za pierwszym s?owem nadziei, kt?re mi siostra rzuci?a, ja zn?w czuj?, ?e ci? kocham jak dawniej, lepiej ni? dawniej, Aspazjo - i oni tu wszyscy, przez sze?? lat zapomnieni, przez sze?? lat zasmuceni, rozgniewani - gdym przyby?, oni wszyscy u?ciskali mi? z rado?ci?, nikt mi nawet nie wspomnia? o przebaczeniu, tak je da? ka?dy pr?dko i zupe?nie - a kiedy tutaj nikt kocha? mi? nie przesta?, czemu? ja si? mam l?ka?, ?e? ty ju? przesta?a. Czy? to podobnym jest nawet? - Nie, Aspazjo, je?li ci si? tak zdaje, je?li pod wra?eniem z?ych wspomnie? lub w napadzie tego nieszcz??liwego usposobienia, kt?re czasem gorycz? u?miech, jadem s?owa twoje zatruwa, je?li, m?wi?, ods?dzisz mi? w sieroctwo, rozpacz i oboj?tno?? - to samej sobie nie wierz, jedyna moja - B?g nie mo?e przesz?o?ci powiedzie?: nie by?a? - cz?owiek nie mo?e powiedzie? sercu, kt?re kocha?o: ju? nie kochasz. W tej niemo?no?ci jest ca?a ?wi?to?? prawdy Bo?ej, ca?e u?wi?cenie ?ycia ludzkiego, ty mi? kocha?a?, Aspazjo, wi?c ty mi? kocha? b?dziesz - obraz Cypriana sprawdzi si?, kocha? mi? b?dziesz tak, jak na obrazie, zach?t?, nagrod?, uczestnictwem w czynach szlachetnych. Bo na obrazie wida? to wszystko, wida?, ?e z u?cisku dw?ch tych istot pi?knych i doskona?ych zrodzi si? w przysz?o?ci pi?kna jaka? i doskona?a chwila, wida?, ?e dla nich pieszczota jest zaczerpni?ciem si? nowych, nie wydaniem zebranych, ?e Aspazja pochwyci lutni? swoj?, ?e Alcybiades w s?owa natchnionych pomys??w obwinie scytal przy nim le??cy. Wszak?e prawda, ?e i nam przysz?o?? z idea?em Cypriana spodobnieje. Wszak czytaj?c te s?owa, ty ju? mi wierzysz i sobie wierzysz, i my?lisz o chwili, w kt?rej przyb?dziesz do mnie - bo ja, Aspazjo, ja nie p?jd? do ciebie - tam, gdzie ty jeste?, martwo?? i zepsucie samo, we dwoje my by?my tam na nowo skalali si? i cierpieli. A tu, przy mnie, czysto, ?wi?cie, pobo?nie, jak zwyczajnie w?r?d serc kochaj?cych, w?r?d grob?w, nad kt?rymi ?zy p?yn?, lecz nikt nie rozpacza. Ja te? zostan? tutaj, Aspazjo, ulepsz? si?, ugodni? i tutaj ciebie czeka? b?d?: twoje i moje zmyj? przewinienia!..."

Przez miesi?c ca?y ?y?em gor?czkow? nadziej? - z zupe?nej pewno?ci porzuca?em si? w zw?tpienie zupe?ne, bo niech tam kto jak chce si? chwali, ten, co raz ju? wierzy? przesta?, nigdy naprawd? potem nie uwierzy, a dla tego, co ju? raz cierpie? zacz??, chwile nadziei s? jak kantarydowe proszki w otwart? ran? sypane. Co wiecz?r tylko mia?em przyst?p kilku chwil, nie wiem, szcz??ciu czy paroksyzmowi gor?czki podobnych. Wtedy siada?em w pokoiku na g?rze - kto? mi ogie? przychodzi? roznieca?, a ja ca?? godzin?, to jest ca?y czas, p?ki si? na?o?one drzewo nie spali?o, patrzy?em w obraz i nigdy mi ani jedna smutna my?l nie przysz?a. Je?li kiedy o innej porze pr?bowa? tego chcia?em, pr?ba si? nigdy nie powiod?a. O zmierzchu tylko, w kominkowym ?wietle, jak gdyby kto czary jakie rzuci?, niemylnie zst?powa?a na mnie p??senno?? b?oga, dobroczynna i orze?wiaj?ca. Wtedy czyta?em w mej wyobra?ni najtkliwsze s?owa spodziewanej odpowiedzi - czasem przypuszcza?em nawet, ?e Aspazja sama ju? zaje?d?a, ju? wchodzi, ju? mi r?ce na szyj? zarzuca i m?wi: - "B?d?my dobrzy, b?d?my szcz??liwi". Najcz??ciej jednak traci?em wszelk? osobisto??, a p??tno o?ywia?o si? za to i siedz?ce na nim postaci ruchowego ?ycia nabiera?y - to si? p?aszcz Alcybiadesa osun??, to r?ka Aspazji drgn??a, to si? promienie ich w?os?w zmiesza?y, to jakie? ciche s?owa wysz?y. B?d? co b?d?, ja tej godziny nie by?bym mienia?... nie by?bym mienia?, gdyby mi kto dawa? za ni? dobrze w rzeczywisto?ci zawarowane, lecz utajone przede mn? szcz??cie - bo ju?ci?, gdyby kto by? powiedzia?, ?e stanowi ?yw? Aspazj?, to by?bym si? nie waha? bez w?tpienia, ale gdyby w niepewno?? domys??w mi? rzuci?, to r?cz?, ?ebym nawet oszcz?dzi? ich sobie. Z moj? jedn? na dzie? godzin? - jedn? godzin? bez cierpienia - ja by?em taki szcz??liwy!...

Ju? wam wspomnia?em, ?e to miesi?c trwa?o ca?y, dni trzydzie?ci; bez zmy?ki pami?tam, bo pilnie liczy?em - trzydziestego pierwszego dnia siedzia?em na g?rze, ma?y ch?opiec jak zwykle przyszed? ogie? roznieci? - nim roznieci?, poda? mi list. Na samo dotkniecie papieru zacz??o mi w g?owie szumie?, w uszach t?tni?, w sercu bi? tak gwa?townie, ?e nie mog?em s?abej piecz?tki rozerwa?. Sta?em tak d?ugo z tym mi?kkim, drobno z?o?onym papierkiem w r?ku, ?e ch?opiec rozdmucha? w?gle i wyszed?, i ?wiec? wyni?s?, a ja si? jeszcze na otworzenie koperty nie zdoby?em. Potem by?bym si? przel?k? - potem by?o mi za ciemno - ch?opca wo?a? za daleko, a w?gle jak na z?o?? tli?y si? powoli i drzewo jak na z?o?? nie zajmowa?o p?omieniem. Wreszcie buchn??o nim od razu na wszystkie strony - ja pierwej jeszcze, by t? chwil? przy?pieszy?, ukl?kn??em przed kominem; p??niej wi?c, nie wstaj?c wcale, rozwin??em papier i ?al mi si? zrobi?o pr??nych a tak gwa?townych wra?e? - pisma nie pozna?em zupe?nie, by? to jaki? m?ski charakter - zacz??em czyta? do?? spokojnie.

"Pobo?no??, m?j synu, ?wi?t? jest cnot?, ?al za grzechy prosto do nieba prowadzi, ale ja ci powiem szczerze, ?e gdyby z mego listu pi?kna kobieta ?mia?a si? tak, jak Aspazja z twojej modlitwy, to doprawdy zrzek?bym si? i ?wi?to?ci, i nieba, a sobie w ?eb bym paln??. Najpierw powiadam ci, ?e to nie boli, a potem powiadam ci, m?j synu, ?e to jedyne lekarstwo na melancholi?, wyrzuty sumienia i ?miech kobiety, kt?ra ci? nie chce, a kt?ra w tej chwili przez rami? moje patrzy i m?wi: "zobaczysz, ?e on got?w i to jeszcze g?upstwo zrobi?". - ?egnam ci?, synu m?j, bo musz? wybada? Aspazj?, dlaczego samob?jstwo g?upstwem nazwa?a, kiedy najporz?dniejsi ludzie w Atenach, Rzymie i Londynie m?dre ?ycie tym ko?czyli w?a?nie.

NB. Radz? ci pierwej butelk? wytrawnego wina wla? sobie do ?o??dka; rozja?ni ono my?l twoj? ostatni? i lepiej b?dziesz na tamtym ?wiecie wygl?da?. Spodziewam si?, ?e potrafisz oceni? wysoki szacunek, z kt?rym jestem dla ciebie, synu m?j, twoim ojcem duchownym,

pierwszym nauczycielem, vel szatanem,

vel paziem, vel Kainem".

Kiedym przeczyta? te s?owa - je?li kto z was tu cierpia? w ?yciu swoim, cierpia? okropnie, bezprzytomnie, tak ?e mu w jedyn? ch??, jakiego?kolwiek rozerwania bole?ci dusza z wszystkimi si?ami si? rzuci?a, je?li, co nie daj Bo?e, jest kto taki mi?dzy wami, ten si? nie dziwi i nie roz?mieje, jak powiem, com ja zrobi?, gdy te s?owa przeczyta?em - oto schwyci?em roz?arzonych w?gli i trzyma?em je poty, p?ki mi w pi??ciach ?ci?ni?tych nie zgas?y - ta fizyczna bole?? by?a instynktu mojego potrzeb?, pomog?a mi do zebrania rozbie?nych my?li. Pierwsza z nich by?a my?l? listu: - "Trzeba si? zabi?". R?wnymi nogami zerwa?em si? przeto i bieg?em ku drzwiom; nim dobieg?em, spojrzenie moje pad?o na obraz - stan??em jak wryty - po chwili dopiero za?ama?em popalone r?ce i krzykn??em ca?ym g?osem: - "Ty k?amiesz! ty k?amiesz!" - i druga my?l mi przysz?a, my?l lito?ci i mi?osierdzia po?miertnego. Ha! przynajmniej ju? drugim k?ama? nie b?dziesz - rzek?em i zdj??em obraz, ponios?em go do komina, z lunatyck? dok?adno?ci? ustawi?em, ob?o?y?em g?owniami i siad?em sobie naprzeciwko, ?eby widzie?, jak zgoreje, a wiatr tymczasem

brz?ka? wszystkimi szybami w oknie i ?wiszcza? wszystkimi tonami za oknem. Ledwie pierwsze na ogie? rzuci?em spojrzenie, uczu?em si? pod wp?ywem niepoj?tej w?adzy - istota moja rozdziela?a si? niby, wola wyst?powa?a ze mnie, bole?? opuszcza?a pier? moj?, ??czy?a si? z obrazem, a cia?o zmartwia?e i bezsilne jak cia?o trupa nie mog?o ?adnego zrobi? poruszenia i wiedzia?em, ?e chc? koniecznie ratowa? obraz Cypriana, ?e dotkni?cie ognia pali moje cz?onki przed oczyma moimi, lecz wsta?, lecz i?? nie mog?em. P?omie? z wolna post?powa? - czy to cudem, czy ?e obraz wilgoci? muru by? przej?ty, nie zaj?? si? od razu, cho? olejnymi farbami robiony; rzek?by kto, i? zanurza? si? z rozmys?em w zniszczenie; ja czu?em, jak p?omie? do piersi mi si? dostawa?, jak przegryza? serce, wy?era? oczy, jak potem d?onie Aspazji ogarn?? i jej ?ono, jej bia?e ?ono ca?owa? swoim ?miertelnym poca?unkiem - a p??niej ust dotkn??, a p??niej czo?a wzniesionego, a p??niej... kilka drobnych tylko iskierek brze?kiem t?a si? pogoni?o i nic ju? wi?cej - umarli?my oboje.

Tak jest, moi pa?stwo, oboje - gdy? od tej chwili ogarn??y mi? doskona?a martwo??, ju? mi si? nawet zabija? nie chcia?o i poszed?em spa? bardzo spokojny, i w nocy nic mi si? nie ?ni?o. Ludzie m?wi? teraz, ?e ja ?yj? - prawda, organizm zachowa? si? w zadziwiaj?co po??danym stanie. Nie straci?em te? pami?ci, nie dosta?em ob??kania ani fiksacji. Kiedy m?wi? o czym, zdawa? by si? mog?o, ?e ka?de s?owo rozumiem i czuj?. Nie jestem zbrodniarzem, mizantropem, samolubem, oboj?tnym nawet nie jestem - mi?dzy z?em a dobrem zawsze dobre wybior? - tylko nie wiem, jak si? to sta?o, ale we mnie w?adze radowania si? i smucenia st?pia?y zupe?nie.

Poszed?em z Ludwink? na gr?b rodzic?w - p?aka?em, ale czu?em, ?e ?zy moje by?y jedynie nerwowym wyrobem i ?e mi? nic nie bola?o. Odwiedzi?em p??niej Adasia, dzieci jego wci?gn??y mi? do zabaw swoich, dokazywa?em z nimi, biega?em, ?mia?em si?, a nic mi nie by?o weso?o. Spotka?em wdow? J?zefa - s?ysza?em od niej wszytkie szczeg??y ?mierci m??owskiej, a nic nie by?o mi smutno; uratowa?em ton?cego cz?owieka, serce mi nawet uciech? nie drgn??o. By?em u Tereni w tej w?a?nie chwili, w kt?rej traci?a swoj? ma?? c?reczk?, ow? dziewczynk?, co mi to pierwsza drzwi otworzy?a i ostatnia wraz ze mn? przed konaj?c? matk? stan??a - patrzy?em na rozpacz mojej siostry, na okropne m?czarnie biednego dziecka, a w g??bi duszy by?em tak spokojny jak ?limak i nic mi? ju? nie mog?o z tego stanu wyprowadzi?. Czasem jeszcze przebiega?y r??ne ?yczenia przez g?ow? jak muchy przez otwarty pok?j - zdawa?o mi si?, ?e chcia?bym dla odmiany chocia? pocierpie? troch? - na przyk?ad, gdyby mi si? wr?ci?a ta chwila, kiedy Cyprian zemdla? lub kiedy matka umar?a, lub kiedym obraz pali?. Aby raz t? sparali?owan? dusz? czymkolwiek uderzy?, to mo?eby wsta?a i chodzi? zacz??a, lecz pr??ne usi?owania! Zastanawiam si? nad sob? jak nad ciekawym lekarskim fenomenem i coraz bardziej przekonywam, ?e daremne s? wszelkie w tym wzgl?dzie starania. Z pocz?tku myli?em si? - ile razy wiatr za?wiszcza?, gdy widzia?em rozpalony ogie? przed sob?, tyle razy zimno wyst?powa?o na ca?? sk?r? moj? i mimowolnie w g??bokie zapada?em milczenie. Chcia?em wi?c wm?wi? w siebie, ?e to jest bole?ci? obudzonego przypomnienia. Gdzie tam, moi pa?stwo - spostrzeg?em, ?e to jedynie skutkiem oparzelizny i now? sk?ry mojej w?asno?ci?: zimno takie uderza na mnie i wtenczas, gdy zupe?nie o czym innym my?l? - raz nawet uderzy?o, cho? nie wiedzia?em, ?e ogie? si? pali? w zas?oni?tym przez ekran kominku - jest to wi?c zupe?nie patologiczne usposobienie. Teraz wy tak?e, s?ysz?c mi?, nieraz mo?e my?leli?cie, ?e by?em wzruszony, do g??bi duszy przej?ty - co te? to za dobroduszno??! - a to? przecie, gdyby tak by?o, ja bym nie ?mia? poruszy? ani jednym s?owem ani jednego ze wspomnie? tak bolesnych. Ja wam po prostu opowiedzia?em moje ?ycie jak powie?? z pami?ci. Na pami?? wydaj? teraz wszystko - grzeczno??, wsp??czucie, oburzenie, przychylno?? - zawsze i w ka?dej chwili przypominam sobie, co gdzie przypada najlepiej. Ob?udnikiem mnie nie nazywajcie - gdybym m?g? prawd? pod ogrywan? rol? podsun??, widzieliby?cie mi? tutaj kl?cz?cego na ?rodku salonu, z wzniesionymi ku niebu r?koma, z g?ow? popio?em posypan? - a zreszt? czyn m?j te? nigdy powierzchownym nie zaprzeczy oznakom. Ja u?cisn? d?onie wasze, tak si? przed ?adnym po?wi?ceniem nie cofn?. Chcecie, bym pracowa?? - b?d? pracowa?. Chcecie, bym si? pozwoli? przybi? do krzy?a? - ch?tnie i drzewo na niego d?wiga? b?d?, i rozpostr? ramiona, i dam przebi? r?ce, nogi, i skonam - o! bracia moi - tylko... tylko cho? skonam - nie zbawienie zbawi?, bo nie kocham was...

- I nic ju? pan nigdy o Aspazji nie s?ysza?? - po d?ugim milczeniu odezwa?a si? Tekla.

- Przepraszam pani?, dwa tygodnie temu wpad? mi do r?ki list, kt?ry ju? blisko dwa lata poniewiera? si? na moim stoliku. Szatan vel Kain donosi? mi, ?e dnia 23 marca, w?r?d kobiet s?u??cych, kt?re j? na bal ubiera?y, Aspazja dosta?a okropnych konwulsyj i w przeci?gu kwadransu ?ycie zako?czy?a: cia?o jej w tej?e chwili prawie sczernia?o jak w?giel. Szatan vel Kain pos?dza? mi? o zadanie trucizny - ja roze?mia?em si? tylko, bo Kain mo?e mia? s?uszno??. Wed?ug daty i oznaczonej godziny Aspazja skona? musia?a wtedy, kiedy jej obraz pali?em...

- Horror, most horror! - zawo?a?a Anna - wi?c naprawd? ta kobieta by?a...

- Zda?o mi si?, ?e ju? powiedzia?em pa?stwu... jak to, czy nie?... musia?em zapomnie? - ot?? ta kobieta by?a - pogank?.

Z ostatnim s?owem g?uche milczenie ca?y pok?j zaleg?o; dopiero po kilku chwilach Leon metodysta najpierw si? otrz?sn?? z doznanego wra?enia i w duszy swojej os?dzi?, ?e to w?a?nie stosowna bardzo okoliczno?? do podania nam wszystkim arcyzbawiennej dozy "moralnego sensu". Jak dzi? pami?tam jeszcze, zacz?? od tych s??w urz?dowych, kt?re ka?dy pewnie na pami?? umie, bo pewnie ka?dego spotka?y tyle razy, ile razy jak? strat? poni?s?, ile razy jakie niebezpiecze?stwo mu grozi?o, ile razy cierpienia do?? zr?cznie nie unikn?? lub drzwi swoje przypadkiem otwarte nieszcz??ciu zostawi?:

- A widzicie! - a czy? wam tego nie m?wi?em? - a widzicie, ?e mia?em s?uszno?? (dalszy ci?g sentencji by? ju? wi?cej z w?asnego uczucia i w?asnej indywidualno?ci zaczerpni?ty). Oto cz?owiek zdolny, poczciwy, "dobrze urodzony" w ca?ym naj?wi?tszym tego wyra?enia znaczeniu, w?r?d wszystkich najpo??da?szych tej astrologicznej formu?ki warunk?w - przyni?s? z sob? na ?wiat z?ote serce, diamentow? wyobra?ni?, m?g? zosta? poet? lub prorokiem - Tyrteuszem lub Ezdraszem - on zosta?... kochankiem pi?knej kobiety - i patrzcie, moi drodzy, patrzcie, a pami?tajcie na zawsze, jaki on dzi? z?amany, bezsilny, martwy, nieu?yteczny... Biada mi?o?ci, kt?ra si? tak na jednostk? wyrzuci i zmarnuje...

- Lecz gdyby si? nie zmarnowa?a?... - ostro?nie podsun?? Edmund - gdyby ta jednostka nie poga?ska, ale ju? w chrze?cija?stwie odrodzona przyj??a skarb rzucony wraz z przywi?zan? do jego posiadania odpowiedzialno?ci??... Gdyby przyj?wszy, tak dobrze nim zagospodarowa?a, ?e w jej r?ku wszelki tysi?c i klejnot wszelki osobnym Bogu i ludziom op?aca?by si? procentem? Gdyby...

- ?adnego "gdyby" obok takiej "aktualno?ci" stawia? si? nie godzi - przerwa?a Seweryna, wyci?gni?tym palcem na Beniamina wskazuj?c.

- Ja te? nie ?adnym "gdyby", ale tak?e "aktualno?ci?" odpowiada? wam b?d? - zawo?a? oburzony Henryk. - Ha! panie metodysto, pokazujesz mi Beniamina, jaki to cz?owiek z?amany, nieu?yteczny, bezsilny - prosz? ja pana z sob?, prosz? za pr?g tego pokoju, od domu do domu chodzi? b?dziemy i nawzajem ja panu poka?? ca?e muzea, galerie, od piwnic a? do strych?w kamienice pe?ne takich bohater?w, co nie kochali nigdy, nie zmarnowali nigdy tak jak Beniamin uczucia swojego - t?ustych szachraj?w, wychud?ych harpagon?w, obhaftowanych z?otem dworak?w, wywi?d?ych w rozpu?cie dudk?w, legiony ca?e stawi? ci przed oczy, po imieniu ka?dego zaprezentuj? i przed krucyfiksem za wszystkich razem przysi?gn?, ?e si? nigdy w ?adnej nie kochali kobiecie. Je?li chcesz, to mo?emy nawet po wi?zieniach kryminalnych ma?? odby? wycieczk?. Spytaj z?odziei, morderc?w, fa?szerzy - nie - i oni tak nikczemnej nie ulegli s?abo?ci. Tw?j s?siad, Leonie, co to za wielki cz?owiek! Bez mi?o?ci z p?? milionem si? o?eni?. A tw?j znajomy, pan s?dzia... co to za g?owa rozumna, jak dowcipnie si? wy?mia?, gdy mi?dzy papierami biednego Jana kilka list?w jego m?odej narzeczonej znaleziono. Tylko ten Beniamin wyst?pny, on ?mia? pokocha? ca?? dusz? swoj?, wszystkimi w?adzami umys?u swego, kobiet? zachwycaj?c?... i gdy go zdradzi?a bezbo?na - on ?mie cierpie?, on si? powa?a r?ce opuszcza? w rozpaczy... No, szcz??cie, ?e jest mi?dzy nami metodysta, kt?ry mu za to sprawiedliwo?? wymierzy...

- Oj! Henryku, Henryku, lepiej by? dobrej sprawy broni?, gdyby? si? w ostateczno?ci nie przerzuca? i sarkazmem nie szermierzy! - zap?dzonego upomnia?a Anna ?agodnym, macierzy?skim g?osem - mo?na Leonowi bardzo spokojnie a bardzo kategorycznie to proste stawi? zapytanie: jacy ludzie wed?ug jego zdania szlachetniejsz? w plemienno?ci stanowi? odmian?, czy ci, kt?rzy a? do zbytku kochaj?, czy ci, kt?rzy nawet do potrzeby szcz??cia ukocha? nie s? zdolni?...

- Najszlachetniejsi tacy, kt?rzy wszystkie obowi?zki cz?owiecze?stwa pe?ni? - odpowiedzia? zaczepiony.

- Oho! ju? si? pan Leon wybiegami ratuje - postrzeg?a z?o?liwie Augusta - ju? na pytanie wprost nie odpowiada, og?lnikami nas zbywa. Wida?, ?e proces w jego sumieniu przegrany.

- Czemu przegrany? Od pocz?tku do ko?ca trzymam si? tego? samego za?o?enia, wymagam jednej i tej?e samej rzeczy. Chc?, aby ludzie ?yli na chwa?? Bo?? i na po?ytek bli?nim swoim - ka?dy dzie? ich, ka?d? godzin? nawet potrzeba im zape?ni? prac?, nauk?, dobrymi uczynkami, szlachetn? ca?ej ludzko?ci mi?o?ci?, a jak si? mi?o?? jednostkowa ma do tych wszystkich moich wymaga?, to mnie bardzo ma?o obchodzi, Widzia?em, ?e najlepszym na przeszkodzie staje. Henryk mi przypomnia?, ?e najgorsi s? bez niej jeszcze gorszymi - niech?e i tak b?dzie - przyjmuj? romans za ?rodek pedagogiczny dla bardzo, bardzo maluczkich - ale daruj mi, ?liczna Augusto, olbrzymom, Prometeuszom nie wykroj? z niego promiennej nad czo?o aureoli.

- I w tym w?a?nie, wed?ug mojego zdania - zawnioskowa?a Jadwiga - w tym w?a?nie g??wny twojej pomy?ki spl?ta? si? w?ze?ek. Mi?dzy t?umem powszednich osobisto?ci trudno zgadn??, jak kt?rej s?u?y uczuciowa higiena - jednej pomoc?, drugiej przeszkod? bywa - lecz dla Olbrzym?w-Prometeusz?w, dla zbawionych i u?wi?conych - to? to ich cech? stanowi, Leonie, ?e dla nich zawsze jest cnot? w sercu i aureol? na skroniach i p?ki ci kto nie z?o?y tego dowodu, p?ki tej pr?by w ?yciu swoim nie przejdzie, p?ty, ja ci radz? - ani olbrzymem, ani Prometeuszem nie nazywaj go wcale.

- Wiesz, Jadwigo - odezwa? si? Albert filozof - w tym, co powiedzia?a?, jest jedno wyra?enie, kt?re mi du?o ?wiat?a na ca?? kwesti? rzuca: "p?ki kto tej pr?by w ?yciu swoim nie przejdzie". Istotnie, mi?o?? jest pewn? pr?b? rzetelnej warto?ci cz?owieka, jest symptomatem, wykazuj?cym dzia?alno?? jego organizmu, t?tnem, po kt?rym si? stan zdrowia lub choroby rozeznaje - sama za? nie jest ani warto?ci?, ani organizmem, ani zdrowiem, ani chorob?. Wed?ug prawa odwiecznej logiki jest ?wiadectwem naszym i powinna by tylko o dobrym, o chwalebnym w nas ?wiadczy?. Dziecinn? mi si? widzi d?u?sza sprzeczka o jej zbawiennych czy tam pot?pianych wp?ywach - takimi zawsze wp?ywy si? oka??, jakimi s? sk?onno?ci doznaj?cego ich cz?owieka. W zasadzie musimy uzna?, ?e mi?o?? najpi?kniejszy kwiat ?ycia ludzkiego rozwija; s?usznie jest po??dan? jako szcz??cie, sprawiedliwie cenion? jako szlachetne uczucie - lecz to wszystko w zasadzie tylko. Zastosowania mn?stwo przedstawiaj? wyj?tk?w - s? tacy, kt?rzy szcz??cia nadu?ywaj?, s? inni, kt?rzy nawet w szlachetnych nie mog? si? osta? uczuciach, s? jeszcze inni, kt?rzy w pewnych danych okoliczno?ciach musz? je dla wy?szej po?wi?ci? prawdy; bo w naszym ?wiatowym chaosie r??nie bardzo si? dzieje. Na poz?r to si? zdaje, ?e dosy? z?e obali?, by si? wspi?? ku dobremu, a w rzeczywisto?ci z?e nam ju? takie g??bokie pod nogami wykopa?o jamy, ?e cho? pie? jego stary podetniemy, to na zr?wnanie gruntu nie wystarcza i trzeba nieraz w d?? rzuci? ?adne dla pi?knego - przynale?ne dla potrzebnego - ulubion? dla ukochanej i uczczonej. Ha, trudno! nie krzyw si? na mnie, Henryku. Praktyka ?ycia od normalnego planu Bo?ego fatalnie odst?pi?a. Plan Bo?y da? nam przestrze?, materia? i zdolnych architekt?w - kiedy si? wznosz? kolumny portyk?w, kiedy rosn? ku niebu ostro?uki starych ko?cio??w i sklepie? powa?nych bazylik, chwalimy wspania?o?? miasta, przyklaskujemy Brunelleschim i Micha?om Anio?om - a jednak s? chwile historyczne, w kt?rych zn?w chwalimy wspania?o?? miasta gorej?cego po?og? swych gmach?w, przyklaskujemy ludziom, kt?rzy po zgliszczach rodzinnych pa?ac?w niezachwian? st?paj? nog?, impavidum ferient ruinae. Okoliczno?ci?, przyczyn?, celem i skutkiem warto?? wszelkiego faktu s?dzi? trzeba.

Nikczemny cz?owiek nigdy mi?o?ci nie dozna - ale i prawy cz?owiek bardzo cz?sto wyrzec jej si? musi.

- Wyrzec?... oh! nie, to szale?stwo - zaprotestowa? Henryk - w?a?nie dlaczego, by mia? co odda? i zburzy?, gdy przyjdzie chwila po?wi?ce?... w?a?nie dlatego, by si? wyr??ni? od tych, co wszystko przedsi?wzi?? gotowi, bo nic nie maj? do stracenia...

- No, no, do?? ju? tego, do?? tego - zawo?a?a Emilia - wstyd?cie si?, moi drodzy, dysputujecie jak ?redniowieczni scholastycy nad subtelno?ci? wyra?e?, a tu mi?dzy nami siedzi cz?owiek cierpi?cy i zn?kany, tu dusza ludzka zamiera i nikt z was jeszcze nie pomy?la?, ?e przede wszystkim, ?e najpierwej trzeba dusz? i cz?owieka ratowa?. Czy mi?o?? taka, czy owaka, mo?ecie sobie p??niej a? do znudzenia snu? d?ugie rozprawy, lecz czy Beniamin po?r?d was o?yje? czy macie w sercu skuteczne na jego niemoc s?owo? O to ju? dawno ktokolwiek powinien si? by? zatroszczy?.

Beniamin, dotychczas w milczeniu spuszczon? g?ow? swoj? trzymaj?cy, wzni?s? oczy na Emili? - by?a jaka? oboj?tna ciekawo?? w jego spojrzeniu, ale wsp??czucia wdzi?cznego nie by?o - po chwili nawet ciekawo?? przygas?a, zimn? martwot? zasz?y ?renice, powieki zn?w si? ku ziemi osun??y i zn?w nieruchomy, jakoby obcy, jakoby nieby?y na miejscu swoim pozosta?.

- Masz s?uszno??, ?wi?cie radzisz, Emilko - powt?rzy?a Tekla m?wi?cej - nie o sentymentach, o Beniaminie my?le? nam si? godzi. Znajd?my dla niego u?yteczn? prac?, to najlepsza pociecha, najmniej zawodne lekarstwo.

- U?yteczn? prac?? - podchwyci?a Felicja - a c?? ty zowiesz prac? u?yteczn?? je?li pewien gatunek zatrudnienia - to mu ka? drzewo r?ba? lub opis jego podr??y drukowa?, je?li za? u?yteczn? prac? ma by? praca moralna dla bli?nich plonuj?ca, praca, kt?ra im ?wiat?a i ciep?a, m?dro?ci i si?y ku cnocie dostarcza - to mu ?adnych nie dawaj rozkaz?w. Mo?esz z niego bardzo pi?kn? wyrobi? kariatyd?, mo?esz bieg?ego dziennikarstwu przysposobi? korespondenta, lecz m?ody i pe?en zdolno?ci Alcybiades ju? nie zmartwychwstanie - z?ama? si? pi?kny Greczyn, a bojownik Chrystusowy nie dor?s? swej miary. Oho! praca u?yteczna!... To? nie ma innej, tylko chrze?cija?ska, ofiarna. Ofiarna nie przez cierpienie koniecznie, jak sobie wielu dzi? wyobra?a, jak niejeden t?umaczy i uczy, ofiarna nie przez krzy?, od kt?rego mdlej? nam ramiona - ale ofiarna przez krzy?, kt?ry utwierdza nas i okupuje ode z?ego, ofiarna z bogactwa duszy, nie z jej n?dzy, ofiarna przez datek i przez prawdziw?, widom? ofiar?. Dla bli?nich ten jedynie u?ytecznie pracuje, kto im mo?e ci?gle co? z siebie i ze swego dawa? - pieni?dz, uczucie, jasno?? my?li, dzielno?? ramienia... C?? ty chcesz, by im dzisiaj przyni?s? ten Beniamin upad?y, biedny, nie kochany, zginiony?

- Niech im da czas sw?j tylko - odpowiedzia?a Tekla - na pocz?tek ja wi?cej nie wymagam; niech da godzin? po godzinie, dzie? po dniu, lata po latach, a zobaczycie, jak z wolna ?yciem pier? jego si? nape?ni, ?wiat?o?ci? my?li rozp?on? - bo praca dla bli?nich, Felicjo, nie tylko jest samym wydatkiem, ona tak?e ogromny, jedyny mo?e przych?d nasz stanowi, ona nie tylko bli?nich, ale g??wnie nas samych kszta?ci i zbogaca - wi?cej przyjmujemy, ni? nam da? jest podobnym. Oto spr?bujcie tylko, dajcie pracowa? Beniaminowi - cho? si? razu w t? lub ow? stron? zachwieje, podtrzymajcie go na tej i na owej stronie. Sami wkr?tce si? przekonacie, jaki nam z niego wyrobnik przyb?dzie.

- Za p??no ju?! Za p??no - rozbrzmia? jak wyrok surowy g?os Seweryny. - U?yteczna praca nie mo?e by? ani jako ?wiczenie, ani jako zach?ta uwa?an?. Pan B?g j? tylko na nagrod? dla wybranych swoich zachowa?. Spojrzyjcie doko?a, moi pa?stwo - widzicie, ile to ludzi gimnastykuje si?, trudzi, poci, krz?ta, zwija - a ilu jest takich, kt?rym u?ytecznie pracowa? wolno? Garstka male?ka, z krociowego t?umu ch?tnych garstka wy??czona kap?a?ska... garstka, do kt?rej mo?e nawet z nas, tu siedz?cych, ?aden imienia swego nie dopisze w przysz?o?ci - bo ku temu innych stygmat?w i nowych sakrament?w trzeba - a wam si? zdaje, ?e ten biedny, ten bezduszny na pr??ni? swego znicestwienia stygmata przyjmie w?a?nie i sakrament otrzyma? - Daremne wasze zabiegi! Zostawcie go lepiej na tej, kt?r? obra?, przepad?ej i odpad?ej drodze jego. Niech si? wywi?zuje z d?ug?w zaci?gni?tych wzgl?dem spo?ecze?stwa jedyn?, jak? mo?e z?o?y? nam, korzy?ci? - niechaj grozi i ostrzega straszliwym upadku swego przyk?adem.

- Nie, nie! - z po?piechem zaprzeczy?a Emilia - musi by? przecie? i dla niego ?rodek jaki? wybawczy, nie godzi si? traci? nadziei ocalenia...

- Ach! gdyby ten Beniamin m?g? si? modli?! - westchn??a Tekla. Beniamin westchn?? tak?e.

- Ach! gdyby ten Beniamin m?g? si? we mnie pokocha?!... d?wi?cznym p??g?osem szepn??a Augusta.

Beniamin nie wznosz?c nawet oczu r?wnie p??g?osem szepn??:

- Fenariotka!...

W tej chwili Henryk zerwa? si? z miejsca, obie r?ce jak do u?cisku i pieszczoty ku Beniaminowi wyci?gn??:

- Bracie m?j! Bracie! Gdyby? ty mia? matk?!... - zawo?a? takim przej?tym, takiej g??bokiej prawdy wykrzykiem, ?e si? jego echo o wszystkie nasze serca odbi?o.

- Gdybym mia? matk?! - powt?rzy? Beniamin i tak?e wsta? z miejsca swojego, usta mu dr?a?y, ?za w oku b?ysn??a - gdybym mia? matk?! O, pewnie, z pot?pienia wiekuistego tylko matka wybawi? mo?e...

- Wi?c s?uchaj, powiem ci, Beniaminie, wszak wierzysz w ducha nie?miertelno??...

Ale Beniamin nie s?ucha? ju? - wolnym krokiem ku drzwiom post?pi? i wyszed? "nie ?egnany, nie ?egnaj?cy" - a co si? z nim p??niej sta?o? pr??no pyta?. ?ysy Humboldt od owego wieczoru nigdy przy kominkowym ogniu, w?r?d gromadki naszej, miejsca swojego nie zaj??.

Przez jaki? czas tylko z jego wspomnienia snu?y si? zawsze d?ugie dysputy o potrzebie lub o niebezpiecze?stwach wy??cznej mi?o?ci. Raz, gdy si? zdarzy?a nowa pod tym wzgl?dem w?tpliwo??, nowych do roztrz??nienia przyrzek?am dostarczy? fakt?w i powiedzia?am moim ukochanym, ?e im odczytam r?kopis, kt?ry si? przypadkowo w moje r?ce dosta?, a kt?ry m?g?by niejeden ciemniejszy punkcik rozja?ni?. Wszyscy na to bardzo ch?tnie przystali i zacz??am pierwszy m?j odczyt Ksi??ki pami?tek - drugi bez przerwy po pierwszym nast?pi?, trzeci nie bardzo si? odwlek?, ale p??niej mi?dzy odczytem a odczytem coraz d?u?sze zapada?y odst?py, ka?dy z nas mia? co? wa?niejszego, co? zupe?niej egoistyczniejszego na my?li, wi?c i czytania sz?y nader powolnie - kartek si? odwraca?o niewiele... a? przysz?o do tego na koniec...

Lecz o tym w?a?nie "tera?niejsi" moi czytelnicy na ko?cu si? dowiedz?.