|
Konopnicka M. ZA KRAT?I Kiedym przed pi?tnastu laty zwiedza?a warszawskie wi?zienia, gmach przy ulicy Z?otej nie by? jeszcze wyko?czony, a oddzia? karny dla kobiet mie?ci? si? razem z takim?e m?skim oddzia?em w tak zwanym "Pawiaku", kt?ry wszak?e aresztanci i aresztantki z nie znanego mi powodu powszechnie nazywali "Serbi?". Pawiak, vel Serbia, jest to pos?pny ???ty dom, z wieloma nale??cymi do niego budynkami, opasany murem; front jego wychodzi na ulic? Dzieln?, ty?y za? na ulic? Pawi?, od kt?rej i owa og?lniejsza nazwa jest wzi?t?. U furty tego gmachu stan??am po raz pierwszy w dzie? jesienny, d?d?ysty, w towarzystwie jednej z moich znajomych, kt?ra, uzyskawszy odpowiednie pozwolenie w?adzy, dawniej ju? zacz??a odwiedza? wi??ni?w i cieszy?a si? nieograniczonym ich zaufaniem. Trzy czy cztery schodki, do furty wiod?ce, zaledwie pomie?ci? mog?y kobiety, kt?re si? na nich cisn??y z w?ze?kami, tobo?kami, garnuszkami, czekaj?c na tak zwane "widzenie". Kumoszki z miasta, ?atwiej zaznajamiaj?ce si? z sob?, prowadzi?y nader o?ywion? gaw?dk?, przerywan? g?o?nymi wyrzekaniami; baby ze wsi przyby?e, odziane w chustki lub fartuchy na g?ow?, duma?y, podpar?szy brod? na r?kach, wzdychaj?ce, zawstydzone jakby... Widzenie udziela si? urz?downie raz tylko na tydzie?, w niedziel?; wszak?e stan zdrowia uwi?zionych lub odleg?o?? zamieszkania przybywaj?cej w innym dniu rodziny wi??nia uwzgl?dnia si? do?? szeroko i dlatego te? nie ma dnia, ?eby schodki owe przez baby obl??onymi nie by?y. Poza furt? niewielka sie?, tak?e najcz??ciej interesant?w czekaj?cych pe?na; tu w bocznej ?cianie znajduje si? okienko komunikuj?ce z kancelari? pana inspektora i u?atwiaj?ce kontrol? przyby?ych. Z sieni tej par? stopni prowadzi na d?ugi korytarz, z kt?rego szereg drzwi wiedzie do kancelarii, do sali widze?, do niekt?rych warsztat?w, wreszcie do mieszkania inspektora. Wprost wej?cia prawie, schody na pi?tra, z kt?rych pierwsze obejmowa?o pod?wczas oddzia? kobiecy. W oddziale by?o przesz?o sto kobiet, mieszcz?cych si? w dziewi?ciu czy dziesi?ciu tak zwanych "kamerach", kt?rych ka?da ma oddzielne wej?cie z obiegaj?cego pi?tro korytarza. Klucz zgrzytn?? kilka razy, dozorca otworzy? drzwi wszystkie, a kamery ukaza?y mi jednostajne swoje wn?trza. Pierwsze wra?enie jest do?? niespodziane. Wi?zienia przywykli?my uwa?a? jako co? bardzo ponurego i ciemnego: nie zdziwi?abym si? te? wcale, gdyby ?ciany by?y odrapane i brudne, okienka ma?e i nie daj?ce ?wiat?a, a bar??g ze s?omy i dzban wody dope?nia? tego urz?dzenia. Jasno?? wi?c kamer, ich czysto??, ich obszar uderza czym? nieoczekiwanym. S? to w istocie do?? du?e, prostok?tne izby z czysto wybielonymi ?cianami i r?wnie czysto utrzyman? pod?og?. Dwa zwyczajnej wielko?ci, do?? rzadko zakratowane okna, wychodz? na podw?rko wi?zienne i daj? ?wiat?o bardzo dostateczne; w jednym k?cie piec kaflowy, w drugim posk?adane jeden na drugim i pokryte siwymi derami sienniki, doko?a ?cian ?awy, w po?rodku rodzaj warsztatu do wyplatania krzese? s?u??cego - oto wszystko. Pomimo wszak?e tego schludnego pozoru, a nawet otwieranego ukradkiem lufcika, powietrze jest tak tu, jak i na korytarzach specjalne, ?e tak powiem, wi?zienne, ci??kie, duszne, jakby przesi?k?o zastarza?ymi miazmatami, tak ?e si? trzeba uczy? nim oddycha? i dopiero z czasem nawykn?? do niego mo?na. Pod ?cianami na ?awach, przy warsztacie, kilkana?cie starszych i m?odszych kobiet; dwie czy trzy karmi? ???te jak wosk i obrzmia?e na twarzyczkach dzieci. Siwa, gruba sp?dnica wi?zienna i taki? kaftan - na kilku uwi?zionych tylko. Reszta odziana w suknie w?asne, kt?rych utrzymanie w ca?o?ci lub zast?pienie nowymi jest, jak si? przekona?am z czasem, przedmiotem najwi?kszych wysi?k?w aresztantek. Widzia?am takie, kt?re miesi?cami ca?ymi nie dojada?y, odk?adaj?c grosze za chleb na jak?? chustk? lub kaftan; widzia?am fartuchy wycerowane jak siatka paj?cza, widzia?am sp?dnice, kt?re uj?te ig?? w jednym miejscu, roz?azi?y si? w drugim, a przecie? milsze by?y w?a?cicielkom swoim od wi?ziennej odzie?y, w kt?rej grubym woj?oku robactwo zagnie?d?a si? z nies?ychan? ?atwo?ci? i jest prawie nie do wyt?pienia. Izba, w kt?rej zatrzyma?am si? pod?wczas najd?u?ej i do kt?rej najcz??ciej zachodzi?am potem, w ci?gu cotygodniowych, przez rok blisko trwaj?cych odwiedzin, zaj?t? by?a przez bardzo interesuj?ce typy. Przede wszystkim kr?lowa?y tu dwie siostry, Helena i Waleria War., kt?re pochodzi?y z rodziny specjalnie z?odziejskiej, czyli z tak zwanej "z?odziejskiej szlachty". Waleria chorowita, blada, wysoka, z d?ugim wronim nosem i ma?ymi oczkami, z jakim? fa?szywym i brzydkim spojrzeniem, by?a przedmiotem nami?tnego przywi?zania m?odszej Heleny, kt?ra mia?a w ?niadawej twarzy i niebieskich oczach wyraz odwagi, szczero?ci, determinacji i jakiej? dziwnej pogody. Obie siostry ju? nie bardzo m?ode, nie po raz te? pierwszy odsiadywa?y kar? swoj? w Serbii. Helena by?a ju? tu co? z czwartym powrotem, Waleria wpierw jeszcze zapozna?a si? z wi?zienn? izb?. Tym razem ona to dosta?a, jak tu m?wi?, wyrok; ale Helena przyzna?a si? do uczestnictwa dobrowolnie, ?eby siedzie? z ni? razem. Przywi?zanie to wszak?e nie przeszkadza?o im bynajmniej l?y? si? ostatnimi wyrazami, a nawet drapa? przy ka?dej sposobno?ci i dopiero wtedy, kiedy je kto rozbroi? chcia?, obie rzuca?y si? na rozjemc?, stwierdzaj?c tym sposobem swoj? siostrzan? mi?o??. Nie wiem, co si? dzia?o z reszt? rodziny War., ale widywa?am tam ich matk?, staruszk? siedmdziesi?cioletni? mo?e, kt?ra je nawiedza?a, b?ogos?awi?a i chlubi?a si? nimi tak, jakby to by?y najszlachetniejsze istoty w najw?a?ciwszym dla siebie po?o?eniu b?d?ce i przynosz?ce jej najwi?ksz? pociech?; one te? nawzajem odp?aca?y jej nadzwyczajn? czu?o?ci? i przywi?zaniem. Obie siostry u?ywa?y pomi?dzy kole?ankami wielkiego powa?ania. O Waleni mawiano z rodzajem naiwnego podziwu, ?e "na wolno?ci mia?a zawsze dobre zarobki", o Helenie wiedziano, ?e jest rezolutna, ?e w potrzebie za ca?y oddzia? si? zastawi i nawet samego "wielmo?nego" si? nie zl?knie. "Wielmo?nym", tak wprost, bez dodania tytu?u lub wyrazu pan, nazywa?y aresztantki inspektora swego. "Wielmo?ny idzie", "wielmo?ny kaza?", "powiem przed wielmo?nym", oto wyra?enie, kt?re mi si? z pocz?tku zdawa?o do?? dzikim, ale do kt?rego przywyk?am w ko?cu tak, ?e mnie razi? przesta?o. Lecz by? jeszcze inny pow?d przewagi si?str War. Oto nale?a?y one do zastarza?ych recydywistek, a s?dy, wyroki, pobyty, dozory, wi?zienia wreszcie, by?y dla nich niemal normalnymi warunkami ?ycia. Etyka za? Serbii polega?a na tym, ?e o ile dostaj?ce si? tam po raz pierwszy klientki lekcewa?one by?y i pogardzane niemal, o tyle wytrawne i wielokrotnie karane u?ywa?y powagi i szacunku. "Frajerki" zamiata?y i oczyszcza?y izb?, szorowa?y pod?ogi i nierzadko ca?owa?y w r?k? "panie", kt?re traktowa?y je protekcjonalnie i z akcentem pewnej wy?szo?ci. Zdarza?o mi si? nawet nieraz s?ysze?, jak zirytowany stra?nik wo?a? na jak?? krn?brn? nowicjuszk?: "ty frajerko!", okazuj?c jawnie wzgard? swoj?, jako w?adza, dla tych upo?ledzonych istot. Dwie charakterystyczne cechy zauwa?y?am w mieszkankach Serbii: wielkie zdziczenie i wielk? naiwno??. O lada co, o s?owo, o gest, o spojrzenie - wybucha tam w?ciek?o?? zwierz?ca niemal. Z?orzeczenia, kl?twy, b?jki s? wtedy na porz?dku dziennym, tak pomi?dzy zamkni?tymi w jednej izbie, jak i pomi?dzy izbami solidaryzuj?cymi si? z sob?. Drzwi, kt?rych zamek izb? od izby dzieli z wewn?trz, wytrzyma? musz? w?wczas kopania, uderzenia pi??ci, drapanie paznokciami, kt?rym to wybuchom dopiero nadchodz?cy stra?nik tam? k?adzie. Co do naiwno?ci, t? spotka? mo?na w starych nawet i wytrawnych z?odziejkach. Pami?tam, by?a tam jedna, Jasielska, kt?ra odsiadywa?a wyrok za kradzie? rzeczy s?u??cych do kobiecego ubrania. Ot?? opowiada?a mi ona, w jaki spos?b tutaj popad?a. Jakie? damy, sprowadziwszy si? do Warszawy, rozpakowa?y swoje kufry w ?wie?o naj?tym mieszkaniu, a ?e szaf jeszcze nie by?o, wi?c rzeczy roz?o?one zosta?y na krzes?ach, sto?ach itd. Le?a?o to tak dzie? czy dwa, to jest dosy? d?ugo, aby zwr?ci? uwag? z?odziei. Jako? znajoma Jasielskiej i znajomej tej znajomy zajechali doro?k? przed dom, w czasie kiedy damy wysz?y, i wys?ali Jasielsk? na po??w. - Wchodz? ja - prosz? pani - a tu tyle ?liczno?ci, ?e nie wiedzie?, na co wpierw patrze?. Bior? j a wsypk? jedwabn?, co te? tam le?a?a, i pcham w ni?, co si? mie?ci; nios? raz na d?? - nic, nios? drugi raz - nic, nios? trzeci raz, a? tu mnie str?? pyta: co to pani tak spaceruje po tych schodach? A ja m?wi?: To te panie, co przyjecha?y, sprzedaj? niepotrzebne rzeczy, wi?c ja kupuj?. I dobrze. A by? tam kapelusz aksamitny z pi?rem. Ledwo?my do domu wr?cili i rzeczy dobyli, a ta niegodziwa m?wi: kapelusz m?j. A ja m?wi?: nieprawda, bo m?j. Tak oni zaraz na mnie we dwoje; pobili mnie, pokaleczyli, wypchn?li i p?? rubla za mn? jak za psem cisn?li. A? tu nied?ugo robi si? gwa?t na mie?cie; lokaja wzi?li, str??a wzi?li. Jak zacz?li szuka?, jak zacz?li trz???, tak znale?li rzeczy u paserki na Pradze. Od jednego do drugiego, wszystko si? wyda?o. Zabrali ich dwoje, zabrali i mnie. Tak potem, jak przysz?a ta sprawa, prowadz? mnie do s?du. Patrz? ja, a? tu rzeczy precz porozk?adane, a w s?dzie pani i panna takie ?liczne, jak te anio?y z nieba, a? p?acz?, tak prosz? za mn?. Panie s?dzio, panie dobry! patrz pan, jaka ona m?oda! poprawi si? jeszcze, wypu??cie j?, mo?e g?odna by?a, mo?e z biedy... My ju? i tak mamy, co nasze, odpu??cie jej, chocia? jej tylko! Tak ju? te panie prosz?, tak si? modl?, a? mi si? serce kraje! A s?dzia nie i nie. A? tu zn?w starsza m?wi: "Panie s?dzio! Tam w biurku u mnie le?a?o trzydzie?ci tysi?cy rubli, a przecie? ich nie wzi??a". - Jak ja to us?ysz?, prosz? pani, jakby we mnie piorun trz?s?! To ty, g?upia, my?l? sobie, za ga?gany chwyta?a?, a nie zajrza?a?, co by?o w biurku. My?la?am, ?e trupem padn?... Ot?? to taka mieszanina naiwnej skruchy i chciwo?ci z?odziejskiej jest charakterystycznym ich rysem. ?adna z uwi?zionych nie wyra?a si? inaczej o sobie, jak tylko ?e "popad?a" w nieszcz??cie. Zupe?nie jakby nie czu?y ani udzia?u woli w swoich czynach, ani te? moralnej za nie odpowiedzialno?ci. Wyj?tkiem ?wietnym pod ka?dym wzgl?dem by?a ma?orosjanka, Kazarynowa, przez d?ugi czas "niania" w jakim? zamo?nym domu, a potem za kradzie? brylant?w w jubilerskim sklepie na siedm lat wi?zienia skazana. Cicha, spokojna, zawsze niezmiernie schludnie w czarnej sukni i bia?ym czepeczku wygl?daj?ca, nie podnosi?a prawie oczu od szybko robionej cienkiej po?czoszki. Pi?? lat ju? siedzia?a tak w tym samym miejscu, pod oknem w rogu ?awy, schylaj?c swoj? bardzo mi?? i blad? twarz nad robot?. Kiedy inne narzeka?y, wypiera?y si?, przeklina?y, ona zawsze z niezmienn? s?odycz? mawia?a: "?le si? zrobi?o, trzeba znosi?, co B?g da?". To by?a filozofia, kt?ra jej dawa?a dziwn? pogod? i otacza?a k?cik jej spokojem, wtedy nawet, kiedy ca?a izba wrza?a jak?? burd?. Ale nie tylko uczucie nienawi?ci by?o tam silnie napi?te; to? samo dzia?o si? z uczuciem mi?o?ci. Ka?da aresztantka, czy starsza czy m?odsza, mia?a swego wielbiciela; nawet zupe?nie stare kobiety nie by?y wy??czonymi od pocisk?w Amora. Zdaje si? nawet, ?e by? to jeden z powod?w, kt?ry, obok szczup?o?ci pomieszczenia, sk?oni? w?adze do otworzenia karnego oddzia?u dla kobiet w osobnym gmachu i na innej zgo?a ulicy. Mi?o?? w Serbii zawi?zywa?a si? jak wsz?dzie nie wiedzie? z czego. Przy wi?zieniu by? ogr?dek, do kt?rego wypuszczano aresztantki w po?udnie, na ogr?dek wychodzi?y okna z m?skiego oddzia?u, i tutaj to prawdopodobnie, podczas tych po?udniowych przechadzek, pierwszym po?rednikiem bywa? zmys?, "kt?ry kocha? przymusza". A? dot?d rzecz zwyk?a. Ale objawy tej mi?o?ci mia?y odr?bny sw?j i godny uwagi charakter. Kiedy wi?zie? upatrzy? sobie bogdank?, posy?a? jej, mniejsza o to jak? drog?, nowe trzewiki. By?y to jakby o?wiadczyny afektu. Je?li afekt by? podzielany, bogdanka przesy?a?a par? skarpetek przez siebie zrobionych, jako odpowied? uczuciom zakochanego przychyln?. Ale by? to dopiero wst?p niejako, preludium mi?o?ci. Trzeba by?o bogdance pokaza?, ?e si? jest dzielnym ch?opem, kt?ry wszelkiej przygodzie dotrwa i dostoi. W tym celu zakochany szuka? zaczepki z pierwszym lepszym towarzyszem, a czasem i bez zaczepki dawa? mu pi??ci? w kark lub mi?dzy oczy; ha?as sprowadza? stra?nika, zakochany rzuca? si? na niego jak lew, rwa? na nim ubranie, walczy? i dopiero si?? wi?ksz? pokonany, szed? na dwa tygodnie do ciemnej. Ciemna -jest to kom?rka sklepiona w piwnicach, bez pod?ogi, i z okienkiem tak ma?ym, ?e dnia prawie nie dopuszcza, a takie w niej zimno niezno?ne, nawet latem, ?e kiedym raz odwiedza?a zamkni?t? tam penitentk?, kt?ra kole?ance swojej zrobi?a dziur? w g?owie szyd?em przy wyplataniu krzese?, to ju? po p??godzinie febra mnie trz?s?a. Tapczan przy tym bez siennika, obostrzenie postu - oto ciemna. Zakochany nasz jednak idzie tam na dwa tygodnie jak na bal: g?owa do g?ry, spojrzenie wyzywaj?ce. Nie prosi o ulg?, nie prosi o skr?cenie terminu, cho?by nawet wiedzia?, ?e mu to udzielonym b?dzie. Przez ca?y ten czas wybranka jego serca chodzi z dumnie podniesionym czo?em, nastr?cza si? stra?nikom ze swymi aroganckimi minami, z najwy?sz? wzgard? spogl?da na tak zwane "plastry", to jest na trwo?liwe i uleg?e kole?anki swoje, samemu nawet ,,wielmo?nemu" ?mia?o w oczy patrzy. Up?ywa wreszcie termin ciemnej, a zakochany bohater staje si? na pierwszej przechadzce w ogr?dku przedmiotem powszechnej owacji. Ale i kobieta chce okaza?, ?e wcale nie ust?puje wybranemu co do wielko?ci serca i odwagi. Nie czekaj?c tedy, daje w twarz kt?rejkolwiek z towarzyszek, rzuca si? na rozbrajaj?cego je stra?nika i naturalnie idzie tak?e do ciemnej, odby? swoj? kolej, harda, nieugi?ta, nie prosz?ca o nic, i m??nie wytrzymuje swoje dwa tygodnie. Po takim eksperymencie nast?puje pomi?dzy tym dwojgiem jakby jaki? sakramentalny zwi?zek serc, kt?ry rzadko kiedy zrywanym bywa, a otoczony jest szacunkiem towarzyszy i towarzyszek. Pierwszym, kt?ry ten rodzaj mistycznego ?lubu dusz wprowadzi? w u?ycie w Serbii, by? J?ziek Kamieniarz, kochanek Heleny War. za jej m?odych lat jeszcze. Byliby si? oni nawet na dobre pobrali, tylko tak im jako? zawsze wypada?o, ?e albo jedno, albo drugie siedzia?o w wi?zieniu, albo wreszcie oboje razem. Poszed? raz nawet J?ziek Kamieniarz na Sybir, a chocia? w tym czasie Helena nie na?ladowa?a Penelopy zbyt ?ci?le, za z?e jej tego nie mia? i z dobrym sercem do niej powr?ci?, bo wiedzia?, ?e ona o nim tylko my?li, tak jak i on o niej. II Nigdy nie zapomn? ranka sp?dzonego w wi?zieniu 25 grudnia 1882 roku. Oddzia? karny nie mia? przedtem kaplicy. Aresztantki chodzi?y wprawdzie niekiedy s?ucha? mszy w oddziale ?ledczym przy ul. D?ugiej, ale poniewa? na nabo?e?stwo takie trzeba by?o pod stra?? przez ulice i??, wymawia?y si? od tego jak mog?y, tak ?e niejedna ca?ymi latami we wsp?lnej modlitwie udzia?u nie bra?a. Ot?? kilka os?b dobrej woli postanowi?o urz?dzi? o?tarz wi?zienny w samej Serbii, a poniewa? miejsca na kaplic? nie by?o, ustawiono go na korytarzu, wprost schod?w, wiod?cych do izb kobiecego oddzia?u. Jeden z m?odych naszych malarzy, p. St. R., odznaczony z?otym medalem ucze? petersburskiej szko?y sztuk pi?knych, wymalowa? Madonn? ?askaw?, kt?ra wszystkim do serca przypad?a. By?a to dziewicza posta? w bia?ej szacie, wyci?gaj?ca r?ce do cisn?cych si? u st?p jej n?dzarzy. Formalno?ci natury duchownej i ?wieckiej zaj??y bardzo du?o czasu. Schodzi?y komisje, maj?ce oceni?, czy miejsce na o?tarz w?a?ciwie jest obrane, zwlekano wydanie mensy, przypatrywano si?, mitr??ono po naszemu na wszelki spos?b, a? wreszcie wszystko by?o sko?czone, za?atwione i pierwsza msza odby? si? mia?a w dzie? Bo?ego Narodzenia. Kiedym wesz?a, korytarz by? ju? pe?ny. Dwa okienka, znajduj?ce si? na dw?ch jego przeciwleg?ych kra?cach, o?wietla?y z jednej strony zbit? mas? pogolonych g??w m?skich i wi?ziennych siermi?g, z drugiej zast?p kl?cz?cych kobiet. Z boku umieszczono melodykon, na kt?rym, zast?puj?c organist?, gra? sam ,,wielmo?ny", a przed o?tarzem sta? trz?s?cy si?, zgarbiony ksi?dz siwy, kt?ry g?ow? chwia? tak, ?e mu s?owa na zapadni?tych ustach rwa?y si? i gin??y w recitativach ?a?osnych, bardziej do j?k?w podobnych ni?eli do ?piewu. Tu? zaraz na prawo, z niezm?con? w twarzy pogod?, kl?cza?a na czele kobiet Helena War., kt?ra si? w ci?gu dni kilku wyuczy?a ministrantury i dono?nym, czystym ?piewem podtrzymywa?a, owszem, zag?usza?a niemal g?os jakiego? wyrostka do mszy s?u??cego, a nawet ten ochryp?y dzwonek, kt?ry mu w r?ku ko?ata?. Wszyscy byli dziwnie wzruszeni. Na wielu apatycznych twarzach zna? by?o jaki? niepok?j; wiele kobiet przylgn??o piersiami i obliczem do ziemi, za?amane r?ce trzymaj?c przed sob? na pod?odze; inne, wpatrzone w obraz, zdawa?y si? by? pod wp?ywem niespodziewanego uroku. Nie brak?o i takich wprawdzie, kt?re kl?cz?c zrazu, posiada?y potem na pi?tach i albo o mur oparte drzema?y, albo te? bezmy?lnie wodzi?y doko?a oczyma; og?? wszak?e, a i o m??czyznach tu m?wi?, by? poruszony, niespokojny, wstrz??ni?ty. Po takiej to mszy, w?r?d tego tragicznego t?umu zabrzmia?a nagle z kilku setek piersi stara, wszystkim znana kol?da: "B?g si? rodzi, moc truchleje..." Zdawa?o si?, i? pie?? przelewa si? wierzchem przez te wszystkie serca. ?piew grzmia? jak wo?anie otch?ani, niepowstrzymany, nami?tny, wysilony bole?nie... Ale przy trzeciej ju? strofie zacz??o g?os?w ubywa?, potem si? tu, to tam odezwa?o st?umione ?kanie, a? wreszcie buchn?? taki p?acz, taki j?k, ?e sam "wielmo?ny" takt zgubi? w przygrywce, jakby mu r?ce zadr?a?y, a stary, siwy ksi?dz, co przed o?tarzem kl?cza?, podni?s? w g?r? trz?s?ce si? d?onie, a g?ow? schyli? nisko, jakby mia? objawienie tej niezagas?ej mimo wszystko iskry cz?owiecze?stwa, kt?ra pod tymi guniami wi?ziennymi tli przysypana popio?em d?ugoletniej poniewierki, a rozdmuchni?ta nagle powiewem uczucia wybucha niepowstrzymanie. Odt?d niedziele by?y mniej pos?pnymi w Serbii. M?odsze z uwi?zionych jedna przez drug? wyuczy?y si? r??nych pie?ni; po mszy bywa?a nauka, niekiedy bardzo niedo???nie, przyzna? trzeba, wypowiedziana; melodykon tak?e stanowi? pewne urozmaicenie; a wszystko to dawa?o na reszt? dnia przedmiot rozmowy cho? cokolwiek spokojniejszej, koj?cej te rozdra?nione umys?y wzgl?dn? pogod?. Uwi?zione nazywa?y zwykle towarzyszk? moj? "pani hrabina", co w ich przekonaniu i najwy?szym zaszczytem by?o, i najlepiej malowa? mia?o ich uczucie wdzi?czno?ci dla osoby, kt?ra by?a prawdziwie ich opieku?czym anio?em. O mnie za?, kt?ra im tyle dobrego zrobi? nie mog?am, m?wi?y po prostu "nasza pani" i lgn??y do mnie do?? ?atwo. Nie wszystkie jednak. Od dawna ju? uwa?a?am, ?e jedna z aresztantek, niem?oda, z wiejska ubieraj?ca si? kobieta, trzyma si? zawsze w pewnym oddaleniu, stoj?c lub siedz?c skulona pod piecem. Widzia?am wszak?e, i? od czasu do czasu zwraca g?ow? i s?ucha, co m?wi? z innymi. By?a to Szymczakowa, znana z procesu o liczne dzieciob?jstwa, wsp?lniczka Szyfersowej, kt?ra wcze?niej jako? umia?a si? uwolni? z wi?zienia. Ca?y oddzia? mia? Szymczakow? w pogardzie; a inspektor nie wiedzia?, gdzie i jak j? pomie?ci?, bo ?adna z aresztantek przy jej tapczanie siennika swego po?o?y? nie chcia?a. Utrzymywa?y, ?e po nocach nie sypia, ?e st?ka, zrywa si?, ?e przez sen gada. Powoli te? ona sama usun??a si? od wszystkich, a zaci?gn?wszy tapczan sw?j pod piec, trawi?a w tym k?cie dni ca?e, siedz?c skulona i ?ataj?c wory. By?a to ohydna baba. T?ga, barczysta, do?? s?uszna, twarz mia?a ospowat? jakby, z kt?rej dawna czerwono?? przesz?a w jaki? ???toceglasty, brudny odcie?; ko?ci twarzy tej by?y nadmiernie wystaj?ce, szcz?ki ogromne. Pod niskim, zachmurzonym czo?em oczy ma?e, ponure, czasem jakby martwe, to zn?w lataj?ce, niespokojne, przestraszone jakie?. By?a to jedyna z aresztantek, kt?ra przez ten rok ca?y nie przem?wi?a do mnie ani s?owa. Ja te? nie szuka?am zbli?enia. Powiem nawet, ?e czu?am do niej jaki? wstr?t, jak?? odraz?. A nie tylko ja. Towarzyszka moja, pomimo wielkiej swojej s?odyczy i dobroci, tak?e nie zbli?a?a si? do Szymczakowej nigdy, odpychana jakby obaw? jak??. Tak up?yn??o par? miesi?cy. P?ki jeszcze wi?ziennego o?tarza nie by?o, niedzielne ranki przechodzi?y zwykle w ten spos?b, ?e opowiada?am aresztantkom co? stosownego dla nich albo z Ewangelii, albo z dawnych dziej?w, a ju? z tego wywi?zywa?y si? potem d?ugie rozmowy, w kt?rych i starsze, i m?odsze ch?tny bra?y udzia?, siedz?c oko?o mnie na ?awach, na pod?odze, skupione, cisn?ce si?, zadumane nieraz. Uwa?a?am, ?e najch?tniej m?wi? o dzieci?stwie swoim i o m?odych latach. Zdawa?oby si?, ?e te sponiewierane istoty mimo woli wracaj? my?l? do chwil, w kt?rych jeszcze wyst?pnymi nie by?y. M?wi?am tedy z nimi o ich rodzinie, o rodzinnym miejscu, przypomina?am im wie?, las, pole, ?niwa, szk??k?. Nieraz te? s?ucha?am opowiada?, kt?re si? zaczyna?y od k?amstw i wykr?t?w, a ko?czy?y nierzadko we ?zach i w prostocie s?owa. Wi?ksza cz??? aresztantek lubi m?wi? du?o i m?wi wcale g?adko; niekt?re z nich okazuj? wielk? ch?tk? do ksi??ki i wszelkich opowie?ci s?uchaj? chciwie. Dopytuj? si? te? gorliwie bardzo o to, co si? dzieje "na ?wiecie", a nawet politykuj?. Co prawda, polityka ta obraca si? zwykle w sferze przewidywa? nadzwyczajnych jakich? wydarze? i p?yn?cych z nich manifest?w, kt?re by skr?ci?y termin ich kary. Jest zwykle "w kamerze" jedna lub dwie polityczni takie, kt?re kombinuj? wypadki europejskie w spos?b najpocieszniejszy, podczas kiedy inne s?uchaj? ich z otwartymi z podziwu ustami, a wszystkie te kombinacje zawsze wypadaj? w ten spos?b, ?e czy tak, czy owak, manifest musi przyj?? i wyroki zmniejszone b?d?. Zdarzy?o si? raz, ?e przynios?am z sob? Zachwycenie Lenartowicza i czyta?am g?o?no. Zesz?a si? kobiet pe?na izba i s?ucha?y z wielkim zaj?ciem, kt?re si? objawia?o g?o?nymi westchnieniami. A? kiedy przysz?o miejsce o owych nie chrzczonych dzieci?tkach, kt?re si? po otch?aniach tu?aj?, nie mog?c zazna? spokoju, ruszy?a si? ku og?lnemu zdziwieniu Szymczakowa spod pieca i ci??kim krokiem, jakby j? kto po niewoli ci?gn??, przysz?a usi??? tu? przy moich nogach. Pad?a raczej ni? usiad?a i wielk? swoj? g?ow?, zwi?zan? w czerwon? chustk?, po?o?y?a mi na kolanach. Musz? wyzna?, ?e wzdrygn??am si? mimo woli. G?os mi si? targn??, gor?co uderzy?o do twarzy. Przemog?am si? przecie? i, nie przerywaj?c czytania, po?o?y?am r?k? na tej wielkiej, ci??kiej g?owie. Wkr?tce uczu?am, jak si? ten kolos, oparty o mnie, zacz?? spazmatycznie wstrz?sa?, a kiedy po kwadransie jakim? czytanie si? sko?czy?o, podnios?a si? Szymczakowa ci??ko, siekn??a tak, jakby wielki ci??ar d?wiga?a, i powlok?a si? pod piec na zwyk?e miejsce swoje. A ja wtedy zobaczy?am, ?e mam sukni? od ?ez jej mokr?. Odt?d cz?sto tak przychodzi?a si??? na pod?odze przy mnie, i ja te? nieraz jeszcze k?ad?am r?k? na tej potwornej g?owie, i nieraz czu?am, jak si? te szerokie piersi wstrz?saj? u moich kolan jakim? wewn?trznym p?aczem, ale ani ja, ani ona nie przem?wi?y?my nigdy do siebie. Najm?odszymi z uwi?zionych by?y w?wczas: Leosia, szesnastoletnia mo?e dziewczyna, kt?ra wszak?e przesz?a ju? ca?? szko?? ulicznego zepsucia, tudzie? Ma?ka, maj?ca mo?e lat ze czterna?cie, kt?ra od rodzic?w uczciwych, pracy rzemie?lniczej oddanych, uciek?a, aby kra??, jak ptak ucieka, aby lata?. Weso?a, sprytna, ?miej?ca si? szarymi oczyma i zielonkaw?, chud? bardzo twarz?, od szajki do szajki z?odziejskiej w?drowa?a tak, jak od terminu do terminu. Dla jednych krad?a pieni?dze, dla drugich odciska?a zamki, co kto chcia?. Kochanka te? mia?a ju?, niewiele starszego od siebie. We dwoje biegali kra?? tak, jak inne dzieci w ich wieku biegaj? goni? motyle. W ?adnej z najzatwardzialszych z?odziejek nie widzia?am tyle czelno?ci, ile w tej zgubionej Ma?ce. Graniczy?o to niemal z niewinno?ci?, takie by?o jakie? dziwnie naturalne, przyrodzone jakby. Co si? z ni? sta?o - nie wiem, ale jest mi smutno, ile razy o niej my?l?. W ostatniej "kamerze" siedzia?y tak zwane "pierzarki". By?y to stare baby, zaj?te specjalnie darciem pierza i k??c?ce si? z sob? od rana do nocy. G??wn? ich s?abo?ci? by?o to, i? og?lnie chcia?y uchodzi? za bardzo szanowne osoby. Ani jedna nie siedzia?a tam z w?asnej winy. Bro? Bo?e! Wszystkie by?y czyste jak szk?o. Tylko - ot, takie to ju? nieszcz??cie, ?e cz?owiek zawsze ,,popa??" w co? musi. Skutkiem tego w?a?nie ustawicznego dowodzenia swojej niewinno?ci, zrobi?y si? baby owe tak dra?liwe, ?e za najmniejszym gryz?cym s??wkiem, jakiego sobie przecie? od czasu do czasu odm?wi? nie mog?y, robi?o si? u pierzarek istne piek?o. Stra?nicy te?, a nawet sam ,,wielmo?ny", mieli z nimi niema?o roboty i wszyscy, przyzna? to trzeba, bab tych nie cierpieli. By?a tam pomi?dzy nimi jedna - nazwiska jej przypomnie? ju? sobie nie mog? - kt?ra mia?a r??? w nodze, odnawiaj?c? si? ci?gle, i kt?ra, z ma?ymi przerwami, siedzia?a w wi?zieniu od lat bardzo dawnych. Kiedy j? wypuszczano po raz ostatni, obejrza?a si? na prawo, obejrza?a si? na lewo, a potem prosto posz?a do ?wi?tokrzyskiego ko?cio?a i ?ci?gn??a obrus z o?tarza. - Nie z biedy, prosz? pani! Niech mnie tak B?g da zdrowie, jak mia?am jeszcze ca?e cztery z?ote w kieszeni! - I c?? wam z tego przysz?o? - pyta?am baby. - A ot co? - baba na to. - Musieli mnie wzi??. A co ja inszego b?d? na ?wiecie robi?a? Ni ja m??a, ni ja dziecka, cz?owiek sam jeden, jak ten palec... A to ju? dwadzie?cia siedm lat tu siedz?. I cz?owiek przywyk?, i cz?owieka znaj?, i k?t ma sw?j, i poszanowanie... O ma?o ?em si? nie roze?mia?a, s?ysz?c o tym "poszanowaniu". Straw? dostaj? aresztantki sporz?dzon? do?? czysto i wzgl?dnie wystarczaj?c?. Groch, kasza, kapusta - na przemian, w po?udnie; dwa funty chleba dziennie, rano jaka? zupa, te? z kasz?, s?owem, mog? nie by? g?odne. Trzy razy na tydzie? dostaj? w krupniku tak zwane "sztuczki". Sztuczki owe s? niewielkie, a nawet do?? ma?e kawa?ki mi?sa, przy kt?rych rozdawaniu ka?dej z aresztantek zdaje si?, ?e druga dostaje wi?kszy. Powstaj? st?d spory i zatargi niesko?czone. Ju? to w og?le przy jedzeniu panuj? tam harmider niezno?ny. Obiad przynosz? w cebrzyku, kt?ry ustawia si? w korytarzu przede drzwiami; stra?nik pilnuje porz?dku, aresztantki podaj? jedna przez drug? swoje cynowe miseczki, a dwie uprzywilejowane nalewaj? warz?chwiami straw?. Pami?tam, raz przyniesiono kasz? ze skwarkami z sad?a. A? tu gwa?t. Najpierw krzyk, k??tnia, odgr??ki, a potem patrz?, pi??dziesi?cioletnia mo?e baba p?acze jak ma?e dziecko, chlipi?c, zanosz?c si? i kln?c w przerwach na czym ?wiat stoi. Posz?o jej o skwarki, na kt?rych jakoby pokrzywdzon? by?a. Wtedy Helena War.. do k??tni tym razem nie nale??ca, zbiera z wynios?ym gestem sad?o z w?asnej kaszy, rzuca je ?y?k? na misk? p?acz?cej, reszt? za? swego obiadu, z pe?nym wzgardy rozmachem, wylewa z miski pod piec. Po czym wszystkie ?y?ki zatrzymuj? si? w po?owie drogi do ust, wszystkie oczy patrz? na ni? z uwielbieniem, a Helena staje si? bohaterk? chwili. III Dzie? w wi?zieniu wcze?nie si? zaczyna. Kiedy stra?nik o czwartej z rana izby w Serbii otworzy?, aresztantki powinny by?y by? pomyte, poczesane i odziane. Wtedy wypuszczano je do ogr?dka. "Pod numerem", jak si? tu m?wi, zostawa?a tylko "porz?dkowa". Porz?dkowa jest jakby prze?o?on? izby, odpowiada za jej ?ad i czysto??. Ona za?cie?a sienniki, ona utrzymuje w porz?dku niezb?dne naczynia, pos?uguj?c si? pomocnicami wybranymi najcz??ciej z ,,frajerek". Dostaje za to czterdzie?ci groszy tygodniowo z kancelarii, a od ka?dej aresztantki "spod numeru" dwa grosze tygodniowo. Porz?dkowa bywa zwykle dobierana z do?wiadczonych starszych kobiet, co to si? i ze stra?nikiem wyk??ci? umiej? i w izbie rygor utrzyma? potrafi?. Maj?c grosz cz?sty, mleko sobie kupuje na ?niadanie albo przyrz?dza kaw?: w post?powaniu swoim bywa przyzwoita, a pewne powa?anie otacza j? widocznie. Wr?ciwszy z ogr?dka, aresztantki zabieraj? si? do roboty. Zr?czniejsze szyj?, dziergaj?, robi? po?czoch?, chustki szyde?kowe; wi?kszo?? wyplata krzes?a. Wy?wiczone aresztantki ucz? mniej zdolne. Majstrowa z fabryki odbiera co tydzie? robot?, pr?buj?c przy tym d?wi?ku palcem. Dobrze wyplecione krzes?o "ma dzwon", nie doci?gni?te daje ton g?uchy, a robotnica odbiera nagan?. Robotnica, kt?ra z funta trzciny wyrabia sze?? krzese?, dostaje od ka?dego krzes?a dziesi?? groszy. Ta, kt?ra sze?ciu wyple?? nie mo?e, dostaje dwa i p?? grosza. .0 tych jest podejrzenie, ?e marnuj? trzcin?. Wiele tu zale?y od zr?czno?ci, ale nie mniej od gatunku trzciny. Dobre robotnice wyplataj? po pi?tna?cie, dwana?cie krzese? dziennie; ?rednie po o?m do dziesi?ciu, najgorsze ko?cz? na sze?ciu, a nawet na czterech. Najzr?czniejsz? za owych czas?w by?a Pekinowa, ?yd?wka. Wyplata?a ona po o?mna?cie krzese? dziennie. Niekt?re stare baby wcale si? wyplatania nauczy? nie mog? i op?akuj? rzewnymi ?zami ka?de poci?gni?cie trzciny, kt?ra im si? w grubych r?kach rwie, skr?ca i jest przedmiotem srogich przekle?stw. Takie, kt?re nawet czterech krzese? wyple?? nie mog? dziennie, id? do ?atania wor?w, siennik?w i do darcia pierza. Pierzarki dostaj? dziesi?? groszy od funta zdartego pierza. Zarobek ich jest n?dzny, jakkolwiek wiele z nich nabywa nies?ychanej wprawy i porusza palcami z szybko?ci? maszyny. Zarobek tygodniowy aresztantki rozdziela si? na dwie po?owy. Jedna idzie "na wydzia?", druga "do ksi??ki". Po?owa zarobku, wpisana do ksi??ki, stanowi fundusz zak?adowy, kt?ry aresztantka odbiera wychodz?c z wi?zienia. Za pieni?dze id?ce "na wydzia?" mo?e aresztantka dosta? czego zechce: myd?o, nici, ig?y, kaw?, herbat?, mas?o, w?dlin?, chleb bia?y, tabak?, a nawet w?dk?. Tylko ?e w?dka zostaje w kancelarii, aresztantka za? nie dostaje jej na raz wi?cej, jak jeden kieliszek. Za godzin? mo?e znowu przyj?? i wypi? kieliszek drugi; ale ani dw?ch naraz, ani flaszki "pod numer" nie dostanie. Mo?e tak?e aresztantka przyprowadzi? z sob? do kancelarii na w?dk? te, kt?re chce pocz?stowa?, i ka?da z zaproszonych wypija tylko po kieliszku. Naturalnie, ?e zapasy pochodz?ce z wydzia?u nie s? nigdy "pod numerem" zupe?nie pewne; a k??tnie o zjedzone mas?o, rozsypan? tabak?, zaginion? kie?bas?, zabran? ig?? - s? na porz?dku dziennym. Oko?o ?smej przynosz? aresztantkom ?niadanie i rozdaj? chleb; w po?udnie obiad, po obiedzie przechadzka w ogr?dku, z czego w ch?odniejszej porze korzystaj? te tylko, kt?re maj? ciep?e chustki, a potem ju? robota do nocy. W dni zimowe zapala si? o zmierzchu lampa wisz?ca nad warsztatowym sto?em; wi?ksze izby maj? po dwie takie lampy. Pilniejsze robotnice pracuj? zwykle do?? d?ugo z w?asnej ochoty; je?li robota jest nagl?ca, wszystkie pracuj? d?u?ej. Nareszcie k?ad? si? spa?. W nocy stra?nik po dwakro? izby otwiera. Pierwszy raz o dwunastej dla wpuszczenia ?wie?ego powietrza; drugi raz oko?o drugiej, kiedy idzie liczy? ?pi?ce pod numerem aresztantki. Niedziela tym si? od dni powszednich wyr??nia pod wzgl?dem administracyjnym w Serbii, ?e z rana otwieraj?cy drzwi stra?nik przynosi pod numery czyste koszule, a wracaj?c t? sam? drog?, zabiera brudne, przy drzwiach porzucone. Pranie odbywa si? w wielkiej kuchni, gdzie na ogromnych trzonach gotuje si? strawa w kot?ach osobnych dla chrze?cijan, osobnych dla ?yd?w, pod odpowiednim ka?demu z tych wyzna? nadzorem. Zapuszczenie tak zwanej "trefnej" warz?chwi w kocio? ?ydowski karane jest ciemn?. W drugim ko?cu tej kuchni stoj? balie, a przy nich - pracze. M??czy?ni bowiem pior? tu wszystk? bielizn?, i swoj?, i kobiet, a do roboty tej wybierani s? zwykle spomi?dzy aresztant?w przybysze ze wsi. Zwyczaj ten datuje si? tu od bardzo dawna, a powsta? zapewne z potrzeby unikni?cia okazji wsp?lnego przebywania kobiet i m??czyzn w kuchni. Pranie to pozostawia bardzo wiele do ?yczenia. Koszula wychodz?ca z r?k pracza jest zaledwie przebielona, przetarta z grubszego. Reszta si? przymaglowywa, i dobrze. Nie wszystkie jednak aresztantki chc? nosi? takie wsp?lne ca?emu oddzia?owi, a nie doprane koszule. Ot?? te wykwintnisie dostaj? z kancelarii po dwie nowe skarbowe koszule i same je sobie pod numerem pior?. R??ne metody prania zalecane bywaj? gospodyniom naszym, ale ta, kt?ra si? praktykuje w Serbii, jest ca?kiem oryginalna. Do cebrzyka, w kt?rym si? aresztantki umywaj?, a kt?ry utrzymywany jest bardzo czysto przez "porz?dkow?", k?ad? si? koszule przeznaczone do prania i nalewaj? wod?. Pior?ca wyciera mokr? szmat? kawa?ek pod?ogi, ustawia cebrzyk, kl?ka przed nim, i wykr?ciwszy lekko ka?d? sztuk?, rozk?adaj? przed sob? na pod?odze, mydli i zwija. Potem kolejno pierze je, a raczej ?ciera, zawsze na pod?odze, kt?r? to manipulacj? powt?rzywszy raz jeszcze, p?ucze w cebrzyku, wykr?ca, suszy i na maglownicy magluje. Przy ca?ym praniu takim na kl?czkach odbytym, ani pod?ogi nie zaleje, ani ?cian nie zachlasta, ani nawet fartucha bardzo nie zamacza. Prania podejmuje si? zwykle porz?dkowa za op?at? dwu groszy od koszuli, do czego daje w?asne swoje myd?o. Jak widzimy, jest to spos?b najpierwotniejszy i pozosta?by zapewne takim, gdyby nie - mi?o??. Mi?o?? wszak?e, kt?ra w Serbii jest matk? wynalazk?w, wprowadzi?a pewne ulepszenia i w praniu tak?e. Aresztantka dba?a o elegancj? mi?ego, nie poprzestaje na wypraniu na pod?odze jego koszuli, kt?r? jakim sposobem dostaje "pod numer", jest dla mnie tajemnic?. Ona koszul? t? krochmali i prasuje tak?e; ale do tego trzeba ju? zbiegu szcz??liwych konstelacji. Trzeba mianowicie, ?eby dnia tego wypada?y kartofle z barszczem. Kiedy ta po??dana okoliczno?? zejdzie si? z praniem, pior?ca wyjmuje z miski kartofel, op?ukuje go czysto i rozpostar?szy pi?knie gors koszuli, naciera go kartoflem raz ko?o razu, strzepuje potem, suszy i magluje. Po wymaglowaniu rozk?ada koszul? raz jeszcze, a wzi?wszy czysto wymyt? drewnian? ?y?k? do r?ki prasuje ni? gors, naciskaj?c palcem wg??bienie tak, i? po niejakim czasie ?y?ka staje si? gor?ca, jak rozpalone ?elazo, a koszula wyprasowana w ten spos?b, je?li tylko czysto dopran? by?a, wygl?da jakby wysz?a spod r?ki specjalistki z jakiej? chemicznej pralni. W sobot? ?a?nia. Do ?a?ni aresztantki nie ucz?szczaj? zbyt ch?tnie. Z niech?ci tej zrodzi? si? nawet przepis, ?e kto nie by? w ?a?ni, ten je?? nie dostaje. Pomimo to wszystko, och?d?stwo w Serbii pozostawia?o w?wczas du?o do ?yczenia. Chore aresztantki mieszcz? si? "na g?rze", w szpitalu kobiecego oddzia?u, z?o?onym z trzech izb, z kt?rych ka?da zaopatrzona jest w sze?? ???ek i dwie. trzy ko?yski. Aresztantk?, kt?ra "pod numerem" zas?abnie, prowadz? lub przenosz? natychmiast, cho?by w nocy, na g?r?, gdzie zaraz ma sobie udzielon? odpowiedni? pomoc, je?li jej po?o?enie tego wymaga, a z rana przychodzi lekarz wi?zienny. Chore dostaj? z rana kwaterk? mleka i bu?k?; na obiad ros?? z ry?em lub klejek z j?czmiennej kaszy i kawa?ek ciel?ciny, wieczorem herbat?. Na dzieci chore taka? sama porcja wydzielana bywa. Zdarza si?, i? s?u??ca za mamk? kobieta, kt?rej dziecko przy obj?ciu obowi?zku umieszczonym zosta?o u Dzieci?tka Jezus, dostaje si? do wi?zienia na d?u?szy wyrok, to jest na rok, na dwa lata. Wolno jej w?wczas za??da? oddania swego dziecka, kt?re jej do wi?zienia przynosz?, a ona karmi je i odchowuje sama. Na dziecko, cho?by to niczego wi?cej nad pier? matki nie potrzebowa?o, daj? kobiecie karmi?cej kwaterk? mleka i p?l funta bia?ego chleba .dziennie, a opr?cz tego drug? porcj? zwyk?ej dziennej strawy, za kt?r?, je?li jej nie zu?ywa, dostaje dwa grosze. Do dw?ch lat wieku tylko dzieci oddawane s? uwi?zionej matce, starszych zabiera? z sob? ani trzyma? przy sobie "pod numerem" nie wolno. Wyradza to czasem dziwne sytuacje. W ratuszu znajdowa?a si? raz dziewczynka siedmioletnia mo?e, z kt?r? nie wiedziano po prostu co zrobi?- Ojciec gdzie? wyw?drowa?, czy zgol? znany nie by?, matk? wzi?to do wi?zienia, a dziecko do ratusza. Kiedym posz?a dowiedzie? si? o jej losie, przechadza?a si? w najlepszym humorze pomi?dzy zbieranin? uliczn? najgorszego gatunku, s?u??c im za cel dowcip?w i koncept?w r??nych. Pierwsz? my?l? moj?, pierwszym poruszeniem by?o wzi?? za r?k? to dziecko i wyprowadzi? je. Ale tego zrobi? nie mo?na. Nie ma na to przepisu. - Gdzie?e? ty spa?a? - pytam ma?ej. - A ot tu, na ziemi - odpowiada otwieraj?c szeroko oczy, zadziwiona tym, i? kto? w tak prostej rzeczy ma w?tpliwo?ci jakie i przypuszcza, ?e gdzie indziej jeszcze ni? na ziemi - spa? mo?na, l zaraz zacz??a mi opowiada?, ?e jej czego? da? nie chcieli. "Ale narobi?am im takiego gwa?tu..." ?miertelno?? by?a pod?wczas w Serbii do?? znaczna, lubo nie tak wielka, jak w arsenale, gdzie tyfus przylgn?? niemal do mur?w i zabiera? liczne ofiary. Tote? te z kobiet, kt?re dosta?y d?ugie wyroki, przenoszone bywa?y do Serbii, a odsiaduj?ce kr?tk?, kilkomiesi?czn? kar?, pomieszczano w arsenale. Najni?szym stopniem kary jest odsiedzenie samego wyroku, po czym aresztowana wypuszczona jest na wolno?? bezwzgl?dn?. Drugim stopniem - odsiedzenie wyroku i ,,pobyt". Trzecim i najwy?szym: zes?anie. Kategoria druga jest stosowana najobszerniej i poci?ga za sob? skutki najfatalniejsze. Do niej to jest przywi?zany tak zwany "pobyt", kt?rego istot? jest prawo orzekaj?ce, i? wypuszczonemu z?odziejowi nie wolno przebywa? ani w samej Warszawie, ani w miejscowo?ci bli?szej nad wiorst czterdzie?ci w jej promieniu. Je?eli sprawowanie si? aresztantki nale??cej do tej kategorii jest bez zarzutu, w?wczas dostaje przy wyj?ciu z wi?zienia tak zwany "rozpis", z kt?rym idzie sama, bez stra?nika, na miejsce pobytu i tam melduje si? w kancelarii, gdzie z niej spisuj? protok?? i pozostawiaj? w?asnemu przemys?owi. Je?li na taki dow?d zaufania zas?u?y? sobie w wi?zieniu nie umia?a, w?wczas prowadzi j? stra?nik etapem, zdaj?c w?adzy od gminy do gminy, po czym tak samo j? "opisuj?" w kancelarii i puszczaj? wolno, aby sobie poszuka?a roboty. Je?li to lato. rzecz nie jest lak trudna. Mieszczanie maj? zwykle ogrody, pola, przy kt?rych roboty nie brak; dwie zatem zdrowe r?ce zawsze tu s? po??dane i mog? zapracowa? dziennie na ?y?k? strawy, a noc kr?tk? przep?dza si? w bru?dzie, pod p?otem, na polu. Lecz zim? - rzecz inna. Zim? roboty przenosz? si? pod dach i ograniczaj? do domowych zaj??: s? one wprawdzie cz?sto tego rodzaju, ?e pomoc owych zdrowych r?k przyda?aby si? i przy nich, ale kto do domu zechce wzi?? z?odziejk?, kt?r? stra?nik przyprowadzi? "w pobyt", kt?r? "opisano" w kancelarii? Naturalnie nikt. "Pobytowa" wie o tym dobrze i dlatego korzysta z pierwszej sposobno?ci, aby uciec na powr?t do Warszawy, gdzie z biedy chwyta si? z?odziejstwa, gdy? jawnej, legalnie wykonywanej roboty nigdzie nie dostanie. IV Temu, kto bli?ej pozna? Serbi?, jej tradycje, jej charakterystyk?, wewn?trzne urz?dzenia, obyczaj i wzgl?dn?, troch? republika?sk? swobod?, wi?zienie istniej?ce przy ulicy Z?otej wyda si? z konieczno?ci bezbarwnym, ma?o zajmuj?cym, powiem nawet - banalnym nieco. Tam by? ?wiat ca?y sam w sobie, dziwny, oryginalny, zaciekawiaj?cy w najwy?szym stopniu; tu dom karny, biuro, zamkni?cie na ludzi i rzeczy. Tam praktykowa? si? ca?y system indywidualnego sprytu z jednej strony a r??norodnej pob?a?liwo?ci z drugiej; tu karno?? wykonywa si? ch?odna, jednostajna, powa?na, raz na zawsze do wszystkich jednakowo zastosowana. Tam widnia? wsz?dzie - w z?ym i w dobrym - cz?owiek, tu widnieje - prawo. Sam ju? gmach nie ma w architekturze swojej nic wi?ziennego. Jest to wielka, na kra?cu prawie ulicy wzniesiona kamienica, tym si? chyba r??ni?ca od innych, ?e stoi przed ni? budka, a ?o?nierz z karabinem odbywa przed jej frontem niesko?czon? w?dr?wk?. Gmach nie posiada ?adnego specjalnego nazwania, co samo ju? dowodzi, ?e mu i wewn?trz, i zewn?trz brak tej wybitnej charakterystyki, kt?ra stwarza imi? w jednej chwili - i na zawsze. Jest to ,,Oddzia? kobiecy wi?zienia karnego przy ulicy Z?otej", a urz?dowy stempel tego tytu?u silnie odciska si? tu na wszystkim i wszystkich. Drzwi g??wne otwieraj? si? cicho, przyzwoicie, jak ka?da przeci?tna brama, bez tych zgrzyt?w i pisk?w, z jakimi podnosi?y si? i zapada?y rygle i zamki w Serbii; od?wierny troch? szablonowy, m?g?by by? r?wnie dobrze wo?nym w jakiej? finansowej instytucji. Jak?e mu daleko do starego Jakuba z Serbii, kt?ry nosi? niebiesk?, bawe?nian? chustk? na szyi, ca?y by? osypany tabak?, mru?y? oczy i u?miecha? si?, drepcz?c z wyci?gni?tym przed siebie wielkim kluczem, wi?zienie uwa?a? za najrozkoszniejsze miejsce pobytu, a siebie za kogo? bardzo zbli?onego do ?wi?tego Piotra w tym raju! Z bramy wida? podw?rze obszerne, obudowane doko?a oficynami, na prawo wej?cie do kancelarii. Schody i korytarze woskowane i zas?ane suknem, powietrza du?o, i to dobrego powietrza. Kancelaria obszerna, jasna, niezmiernie prosta, uboga niemal, opatrzona tylko w najniezb?dniejsze sprz?ty; ?ciany puryta?sko bia?e i nagie. Jedyn? ozdob? tego przybytku jest wielka uprzejmo?? p. nadzorcy i jego twarz pe?na s?odyczy i ludzko?ci. Zaledwie zd??y?am usi??? na jednym z trzech krzese?, stanowi?cych wraz ze sto?em ca?e umeblowanie kancelarii owej, kiedy si? drzwi otwar?y i wesz?a m?oda panna, brz?kaj?c ci??kimi kluczami. Jest to stra?nik wi?zie? pierwszego pi?tra. Zawsze ja marzy?am o takim kobiecym dozorze nad uwi?zionymi kobietami; a jednak - mam?e wyzna? - dozna?am, zobaczywszy ow? pann?, pewnego rozczarowania. Jak to, wi?c ju? ci? tu nie spotkam, ty wyprostowany, surowy na poz?r argusie, kt?ry? w swojej filozoficznej wy?szo?ci uwa?a? wi?zienie za mena?eri?, a siebie za poskromiciela dzikich zwierz?t? Wi?c ju? ci? tu nie zobacz?, Katonie "od numer?w", kt?rego niez?omnie g?adki, nie maj?cy ani jednego lekkomy?lnego zagi?cia mundur pokrywa? jednak pier? przyst?pn? wielu bardzo ludzkim uczuciom... Ale ju?e?my weszli na schody i tu nas opu?ci?a jasno?? niebieska, a przed nami rozci?ga? si? korytarz zupe?nie ciemny. Korytarz ten, niezmiernie w?ski i d?ugi, ma z lewej i z prawej strony szereg przeciwleg?ych sobie drzwi, w kt?re wpierw nosem tr?ci? musisz, nim je zobaczysz, a kt?re, gdy si? otworz?, sprawiaj? gwa?towny, gro??cy parali?em przeci?g. Poza tym wszystko tu jest w porz?dku. Izby jasne, okna ca?y dzie? otwarte, czyste bielone ?ciany, kt?rym biegn?ce doko?a lamperie czarne nadaj? co? ?a?obnego, pod?oga l?ni?ca, jakby poci?gni?ta woskiem. W?a?ciwie przecie? jest ona tylko wypolerowana denkami od butelek i skorupami st?uczonych szklanek, kt?r? to manipulacj? wykonywaj? aresztantki z wielk? zr?czno?ci? i wpraw?. W ka?dej izbie mie?ci si? kilkana?cie tapczan?w. S? to ???ka ?elazne, w?skie, na dzie? sk?adane do po?owy i zast?puj?ce w?wczas miejsce ?awy dla zaj?tych pod numerem kobiet. ???ko takie naci?gni?te jest silnie grub?, p??cienn? p?acht?, na ni? idzie stary, z wybrakowanych ko?der pochodz?cy, kawa? dery, we dwoje z?o?ony, pod g?ow? w?ska poduszka, na?o?ona gar?ci? s?omy, na to za? wszystko gruby woj?ok, s?u??cy do okrywania si?. Wszystkie kobiety zostaj?ce "pod numerem" przez dzie? ca?y szyj? wi?zienn? bielizn? i garderob?. S? to po wi?kszej cz??ci do?? stare ju? baby, kt?re innej, delikatniejszej roboty nauczy? si? nie mog?; najstarsze i najniedo???niejsze prz?d?. O szyciu tym wiele by si? powiedzie? da?o, i niejedna z was, czytelniczki, nie widzia?a przez ca?e ?ycie takich obr?bk?w i stebn?wek, jakie si? tu praktykuj? w najlepszej wierze. Trzyma si? to jednak kupy, jak to m?wi?, a kilkana?cie robotnic, na jakie sto mo?e, szyje wcale nie?le. Dziwi? si? nie ma czego. Palce grube, przy z?odziejskim procederze od ig?y odwyk?e, cz?sto od d?ugoletniego pija?stwa dr??ce, zginaj? si? sztywno jak ko?ki; i to, co robi?, do?? na nie. Pilna szwaczka oddaje w ci?gu dw?ch dni pi?? koszul, czasem nawet wyka?cza trzy dziennie; inne szyj? po dwie i mniej jeszcze. Bielizna i garderoba uszyta pod numerami idzie do magazynu, kt?ry zaopatruje wszystkie wi?zienia w kraju. Magazyn ten jest to spora o dw?ch oknach sala, obstawiona szafiastymi p??kami, kt?re, zamiast drzwi, maj? firanki p??cienne, na p??kach, a? pod sufit, stosy koszul m?skich, kobiecych, r?cznik?w, p?acht, fartuch?w, kaftan?w i sp?dnic. Sp?dnice i kaftany letnie szyte s? z drelichu w paski siwe i czarne, kt?ry to drelich, jak r?wnie? i ca?y zapas zu?ywanego tu p??tna, produkuj? warsztaty arsena?u. Odzie? zimow? stanowi kaftan i sp?dnica z siwego sukna. Chorzy u?ywaj? z tego? sukna krajanych kapot, podszytych nieco za stan mi?kkim, lnianym p??tnem. Wiele z przedmiot?w, znajduj?cych si? w magazynie tym, figurowa?o w Rzymie na kongresie wi?ziennym, i trzeba wyzna?, ?e roboty naszych wi?ziennych warsztat?w i wyroby Osad Rolnych trzyma?y jedno z pierwszych miejsc na tej wystawie. Teraz dopiero spotrzeg?am, co tutaj nadaje wszystkim uwi?zionym jak?? wsp?ln?, pos?pn? cech?. Jest to obowi?zuj?ca wszystkie zar?wno odzie? wi?zienna. W Serbii, mimo istniej?cych przepis?w, ka?da ubiera?a si?, jak mog?a i chcia?a. Ostatnie n?dzarki ledwo nosi?y wi?zienne czepce i kabaty. By?y tam grzywki, pretensje, jedwabne chusteczki, jasne suknie, zalotne kaftaniki i fartuchy. Recydywistkom gro?ono wprawdzie siwym kubrakiem, ale nikt jako? bardzo ?ci?le do wykonywania tej gro?by si? nie bra?. W tym pstrym i kolorowym t?umie ujawnia?y si? r??ne indywidualne cechy uwi?zionych; pr??no??, wzgl?dny dobrobyt, ch?? odznaczenia si?, r??nego rodzaju pretensje znajdowa?y tu sw?j wyraz. Na Z?otej wi?zienny drelich zatar? wszystkie te r??nice; kaftan pasiasty wisi jednostajnie na wszystkich grzbietach. P?ytkie trzewiki obuwaj? wszystkie stopy, a bia?e czepki okrywaj? wszystkie g?owy. Reforma ta tu w?a?ciwie da?a si? przeprowadzi? najg?adziej; w obr?bie bowiem wi?zienia nic nie podsyca ??dzy podobania si?, kt?ra by?a w Serbii nader silnym czynnikiem wielu spraw. Tutaj ?adne okno nie otwiera si?, kiedy aresztantki s? na przechadzce, a nawet klucze od numer?w ma nie stra?nik, ale m?oda panna, kt?ra b?d? co b?d? bardziej jeszcze nieugi?ta jest od niego. - A to karcer - rzek? uprzejmie pan nadzorca, kiedy?my si? znale?li w ko?cu korytarza. Otworzy? drzwi i ciemno??, w jakiej znajdowali?my si? poprzednio, nagle zg?st?a. Puszczono dopiero nieco ?wiat?a z "numeru" i wtedy zobaczy?am izdebk?, kt?rej szczup?o?? odgadywa? si? dawa?a po st?ch?ym powietrzu raczej, gdy? ?ciany gin??y w mroku. W g??bi tej izdebki poruszy?o si? co? za naszym wej?ciem. By?a to aresztantka odsiaduj?ca ciemn?. Dowiedziawszy si?, ?e skazana jest tylko na trzy dni (nie bierzcie prosz? tego tylko za ironi?), o?mieli?am si? prosi? pana dozorcy o uwolnienie jej. Gdy wysz?a na pr?g, ja i ona zadziwi?y?my si? g?o?no, by?a to bowiem ta sama Pud?oska, kt?r? ju? w Serbii odwiedza?am w ciemnej. Sta?a zrazu chwilk?, jakby uderzona jak?? my?l?, potem spr?bowa?a si? u?miechn??, wreszcie zacz??a p?aka? i powlok?a si? do swojej roboty. Od czasu, jakem j? pozna?a, nie wychodzi prawie z wi?zienia, przenosz?c si? kolejno spod "numeru" w "pobyt" i z "pobytu" pod "numer" Na tym samym pi?trze jest warsztat klejenia pude?ek. Warsztat ten zatrudnia przesz?o dwadzie?cia kobiet m?odszych i starszych, a obstalunk?w dostarcza fabryka zapa?ek Bie?kowskiego. Robota idzie szybko i sk?adnie, a magazyn oboczny posiada znaczne zapasy ju? zapakowanych i schn?cych dopiero pude?ek. Robotnica bierze od tysi?ca sztuk czterdzie?ci groszy. Po?owa tego idzie "na wydzia?", a po?owa do ksi??ki -jak w Serbii. Na pierwszym pi?trze mie?ci si? pracownia rob?t d?etowych. Jest to obszerna izba o dw?ch d?ugich sto?ach, przy kt?rych pracuje dwadzie?cia dwie kobiety pod okiem ucz?cej je specjalistki. Przed ka?d? robotnic? rozpostarty arkusz bibu?y, a na nim kupki drobniejszego i grubszego d?etu, drut, nici. Z tej to pracowni wylatuj? te czarne, b?yszcz?ce motyle, kt?rymi pi?kne panie lubi? przystraja? kapelusiki swoje; tu si? wyka?czaj? klamry, fantazyjne siatki d?etowe, pi?rka itd. Po dwumiesi?cznym terminie bezp?atnej pracy, kt?ry zarazem jest terminem nauki, robotnice wynagradzane s? w miar? uzdolnienia od dziesi?ciu do dwudziestu kopiejek dziennie. Weszli?my na drugie pi?tro, gdzie nas spostrzeg?a druga z dozorczy?, i poprowadzi?a do prz?dzalni. Z trzydzie?ci chyba kobiet jest w niej zaznajomionych prz?dzeniem na wrzecionach lnu i konopi oraz kr?ceniem nici. Wszystkie ju? starsze wiekiem, pomi?dzy nimi dwie wie?niaczki. O kilka drzwi dalej szwalnia, kt?r? trzyma na siebie prywatna przedsi?biorczym, a zarazem nauczycielka szycia bielizny i haftu. Na pierwszy rzut oka spostrzeg?am tu Waleri? War. Postarza?a, z???k?a, z przewi?zanym chustk? czo?em, mia?a nos jeszcze d?u?szy ni? dawniej i jeszcze ostrzej ?widruj?ce oczy. Podesz?am do niej prosto. Przyj??a to ca?kiem oboj?tnie. - Gdzie Helena? - zapyta?am z cicha. - Na wolno?ci... - C??, pracuje? - I... nie. Pracowa?, to ona nie pracuje, my ju? tam nie do tego. - Co? przecie robi? - At, zarabia trudem. Wiedzia?am ju?, co to za zarobki, wi?c bli?ej si? nie rozpytywa?am. W szwalni tej robotnicom wolno si? ubiera? w kaftaniki bia?e, przez wzgl?d na delikatniejsz? ich robot?, kt?ra musi by? wykonywana czysto. Przesz?o trzydzie?ci pracuje ich tam w jednej obszernej izbie. Hafty nie s? ?wietne, ale znaczenie bielizny i samo szycie bardzo dobre. Rozejrzawszy si? po szwalni, spostrzeg?am kilka jeszcze starych znajomych z Serbii. Niekt?re z nich okazywa?y wiele rado?ci, inne troch? wstydu. Pod oknem ?wie?o wypuszczona Pud?oska ko?czy?a st?umionym, sycz?cym g?osem k??tni?, za kt?r? siedzia?a przed kwadransem w ciemnej. Przeciwniczka jej zdawa?a si? by? zgn?biona niespodzianym obrotem sprawy. Sz?o im o chodz?cego w podw?rku szyldwacha, kt?rego d?ugi, ruchomy cie? rzuca? si? na kraty otwartego okna. Karno??, praktykowana przy ulicy Z?otej, dwojako oddzia?ywa na uwi?zione. Jedne z nich zapadaj? niemal w apati?, granicz?c? z idiotyzmem, drugie podlegaj? zwodniczemu podnieceniu nerw?w. U tych ostatnich rysy twarzy s? jakby napr??one, oczy pos?pnych b?ysk?w pe?ne, ruchy niecierpliwe, nag?e, g?os ostry, twardy. Spokoju, jakim si? odznacza?a Kazarynowa, nie widzia?am tu na ?adnej twarzy. Najbystrzejsze i wzgl?dnie najpogodniejsze, najbardziej inteligentne fizjognomie maj? ?yd?wki. Jest ich tu spory procent. Ca?a jedna izba jest im oddana wy??cznie, reszta mie?ci si? wsp?lnie z innymi. Najtragiczniejsz? grup? na Z?otej s? tak zwane "posielanki" i te, kt?re do ci??kich rob?t id?. Wys?ano ju? znaczn? parti?, co? par? tygodni temu, a teraz zn?w ich tu do trzydziestu. Nie wszystkie jednak czuj? nieszcz??cie swoje. S? te? biedne, niepoczytalne istoty, kt?re raczej nale?a?oby leczy?, ni?li kara?. Do tych nale?y Agda. Pami?tasz zapewne, czytelniczko, spraw? tej m?odej podpalaczki i zab?jczyni, o kt?rej rozpisywa?y si? dzienniki nasze. Patrz?c na to ?liczne dziewcz?, nigdy by? nie przypu?ci?a, ?e w niej co? zbrodniczego by? mo?e. ?redniego wzrostu, sk?adna brunetka, bia?a i kwitn?ca jak r??a, dziwnie wygl?da?a w du?ym, wi?ziennym czepcu, spod kt?rego b?yszcza?y jej oczy jasne i u?miech dzieci?cy. Zaledwie podesz?am ku niej, kiedy skubi?c w r?ku trzyman? robot?, z min?, jak? miewaj? czasem pensjonarki, rzek?a cichym i s?odkim g?osem: "To macocha... wszystko macocha..." - W Sybir idziesz, dziewczyno! - rzek?am, chc?c j? rozbudzi? nieco. - W Sybir id?... - powt?rzy?a jak echo, przy czym u?miech nie zszed? ani na chwil? z jej pe?nych ust rumianych. Skazana na lat szesna?cie. Patrza?am jeszcze na ni?, kiedy mnie z g?o?nym p?aczem chwyci?a za nogi stara jaka?, wysch?a kobieta, na kt?rej brunatnej, g??boko obna?onej szyi wyst?powa?y ?y?y jak postronki. Chcia?am j? podnie??, ale r?ce jej trzyma?y si? mnie jak kleszcze. - Oj! ratujcie mnie, ludzie, ratujcie!... Oj, pani moja z?ota, zmi?uj si? nade mn?, sierot?... Jak B?g ?yj?cy na niebie, nie na syna by?a ta trucizna, ino na szczura by?a... Syn mnie zgubi?, pani moja droga, pies nie syn! Od male?ko?ci pies by?!... Ady? tu przychodzi?, ady? go tu ludzie widzieli, adyciem go tu za nogi obejmowa?a, ?eby mnie nie gubi?... A bodaj?e on jasno?ci boskiej nie ogl?da?!... Oj, zgubi? mnie, poganin, syn, bi? mnie do ?mierci!... Kat nie syn! J?cza?a i g?ow? o deski t?uk?a, chwytaj?c si? rzeczy moich nieprzytomnie, jak ton?cy. Ledwo si? wydar?am tej okropnej matce. Skazana na ca?e ?ycie na Sybir. Z boku tymczasem chlipa?a, kryguj?c si?, szpetna jaka? baba, z wielk?, jak paj?k w?ochat? brodawk? na g?rnej wardze. - Jak Bozi? kocham, wielmo?ny panie - m?wi?a do nadzorcy, stroj?c dziwne miny - ?ebym tak zdrowa by?a, jak mu nic nie jest. ?eby cho? o?lep?, toby cz?owiekowi nie ?al by?o przynajmniej, wielmo?ny panie. A teraz ch?opu nic, a ja na taki los popad?am. Powiada wielmo?ny s?d, ?e by? kwas... Abo ja wiem czy kwas? Kiedy nie o?lep?, to mo?e i nie kwas by?. Jak Bozi? kocham... Stara ta baba skazana by?a na sze?? lat na Sybir za wypalenie kwasem siarczanym oczu swemu kochankowi. Tu? pod oknem sta?a bardzo blada kobieta, kt?ra si? wpatrywa?a we mnie nat??onym wzrokiem i kt?rej d?onie z?o?one pod piersiami trz?s?y si? coraz bardziej. Ta nie przem?wi?a ani s??wka, tylko oczy jej nabiera?y wyrazu coraz wi?kszego przera?enia i usta otwiera?y si? od chwili do chwili - bez g?osu. Za morderstwo skazana do rob?t ci??kich, w drodze ?aski, z powodu s?abego zdrowia, na wi?zienie do?ywotnie. Nic nie m?wi, chowa si? zawsze w k?ty, ca?a si? trz?sie, s?uchaj?c j?k?w skazanych na zes?anie. Sze?? czy o?m spomi?dzy nich karmi? niemowl?ta. Dzieci te blade, przejrzyste nieledwie, jedne ?pi? jakim? snem niezdrowym przy piersiach matek, drugie szeroko otwieraj? zadziwione oczy, i s?uchaj?c tych wszystkich j?k?w, same zaczynaj? p?aka?. Zbli?y?am si?, aby uspokoi? jedno z tych ma?ych. Matka mia?a twarz martw? jakby i ?niadsz? jeszcze od ?niadej odzie?y wi?ziennej. Na dziecku tak?e ju? odcie? tej ?niado?ci by? widny. Kiedym je wzi??a za chud? r?czyn? - matka wybuchn??a gwa?townym p?aczem. Skazana na sze?? lat na Sybir za podpalenie. Co si? stanie z jej dzieckiem? Co si? stanie z tymi wszystkimi dzie?mi? V Pomi?dzy wi?zieniem na Z?otej a Sybirem stoi - po?redni etap - arsena?. Arsena? jest to gmach pos?pny, ci??ki, kt?rego mury przesi?kni?te chroniczn? wilgoci?, podziurawione s? opatrzonymi mocn? krat? oknami w p??kole. Pomimo wszystko, co dla zamaskowania tych mur?w zrobi? p. nadzorca, cz?owiek obdarzony niezwyk?ym zmys?em organizacji i wielki mi?o?nik ogrodownictwa, pomimo ca?? t? dzia?alno??, jak? tu rozrzuci?, mury te nie straci?y na zewn?trz nic ze swojej ponurej grozy. Jest to prawdziwe wi?zienie, "warownia", jak tu nazywaj? niekt?rzy; a ci??ka brama, jaka si? do niego otwiera, wydaje zgrzyt przeci?g?y, do ludzkiego j?ku podobny. Podw?rze wewn?trzne wygl?da jak pi?kny ogr?dek, z fontann?, klombami kwiat?w, trawnikami, w?r?d kt?rych wznosz? si? dawniej sadzone drzewa. Wprost wej?cia jest pi?kna stylowa brama kamienna z czas?w Batorego, kt?ra niegdy? zamyka?a lazaret wojskowy. Bardzo szerokie schody prowadz? na obszerne jasne korytarze, kt?re umiano obecnie dosy? przewiewnymi uczyni?. Wzd?u? korytarzy kilkadziesi?t warsztat?w tkackich ustawionych jest pod ?cian?, jeden za drugim, a ka?dy z g?uchym ?omotem podnosi i spuszcza swoje ramy, przesuwa cz??enko, co wszystko razem tworzy jednostajny, rytmiczny odg?os, podobny do pochodu olbrzymiego wahad?a w jakim? tajemniczym zegarze. S?uchaj?c tego odg?osu, ?ywo przypomnia?am sobie ?w wiersz Heinego, gdzie ka?da strofa ko?czy si? s?owami: Wir weben - wir weben... Ci tkacze pos?pni tak?e tkaj? ca?un dla cz?stki og?lnego ?ycia... Pod przeciwleg?? ?cian? siedz? rz?dem na niskich ?awach bladzi bardzo, r??nego wieku m??czy?ni, a przed ka?dym k?dziel lnu albo konopi, a ka?dy snuje swoj? ni? szar?... K??ka warcz?, jak dra?niony brytan, szpulka chwyta ni? i nawija niesko?czone pasmo, nogi uderzaj? w takt niecierpliwym lub wp??sennym ruchem. To wi??niowie prz?d?. W b??dzie jest ten, kto s?dzi, ?e to wygl?da komicznie i przypomina ,,Osiek" Fredrowskiej komedii. Zar?czy? mog?, ?e ?aden u?miech nie przychodzi na usta wobec tych zn?dznia?ych twarzy, wi?ziennych kapot i g??w pogolonych. Czujesz, ?e oddychasz wsz?dzie nieszcz??ciem. Wyzna? tu musz?, i? mi by?o przykro bardzo przechodzi? tak oboj?tnie przed szeregiem tych n?dzarzy i patrze? na nich, jak na dziwowisko, kt?re ciekawo?? budzi. Zauwa?y?am nawet, ?e wielu nie podnosi oczu i schyla si? nad swoj? k?dziel?... Inni patrz? z wyrazem cierpienia w oczach. Usiad?am na chwil? przy jednym z tych ostatnich, na wolnym brze?ku ?awy, i chcia?am do niego przem?wi?, kiedy stra?nik chwyci? go za rami? i podni?s? na r?wne nogi. To odj??o mi ochot? do rozmowy, a na twarzy wi??nia wywo?a?o nag?? czerwono??, ale regulaminowi sta?o si? zadosy?. Wi?zie? pozna? prawid?o grzeczno?ci. Charakterystycznym jest, ?e podczas kiedy twarze uwi?zionych kobiet s? - z ma?ymi wyj?tkami - g?upowate, owcze, ?e tak rzek?, wyraz oblicza uwi?zionych m??czyzn jest - tak?e og?lnie bior?c - jaki? dziki, bolesny, wyt??ony, a nierzadko strachem przejmuje. Zdawa?oby si?, ?e utrata swobody ruchu i samodzielno?ci musi by? wi?ksz? kar? dla m??czyzn, kt?rych ?ycia istot? stanowi, ni?li dla kobiet, kt?re si? i na wolno?ci ?atwiej bez nich obchodz?. Tkactwo i prz?dzenie zatrudnia przesz?o dwustu wi??ni?w - przedtem jest jeszcze warsztat stolarski, gdzie si? wyrabiaj? bardzo pi?kne rzeczy; tokarnia, warsztat krawiecki, szewski i bednarski. Te trzy ostatnie zaopatruj? tylko potrzeby wi?zienne. Nie wszyscy przecie? wi??niowie znajduj? w warsztatach zatrudnienie. Po kilku, po kilkunastu nawet, siedzi bezczynnie w izbach sypialnych - czasowo wzywani tylko, do rob?t takich, jak szorowanie izb, pranie, kopanie, itp. Pan nadzorca ma zamiar rozprzestrzeni? warsztaty arsena?u i wszystkim uwi?zionym da? dobrodziejstwo pracy. Niechby chocia? na wrzecionach prz?dli, je?li k??ek ustawi? gdzie nie ma. Pobie?nie tylko ogl?da?am tym razem arsena?. Bywa?am tu niegdy?, kiedy wi?zienie to mia?o sw?j oddzia? kobiecy, a z owych czas?w pozosta?y mi wspomnienia nader przykre, gdy? nigdzie nie spotka?am tyle, co tu, rozzwierz?cenia w kobietach. Tutaj to siedzia?a w?wczas la s?awna Zab?r., kt?ra otru?a kochanka swego i rywalizuj?c? z ni? o wzgl?dy jego macoch?; kt?rej nabrzmia?a i tr?dowata twarz by?a ohydn? mask? zeszpecon? przez za?ywanie arszeniku. To by?a komediantka wytrawna, maj?ca na zawo?anie ?zy, skruch?, szczero??, wszystko, co wzruszy? i rozbroi? mo?e. Ona to pisa?a w swoim czasie ?w list do arcybiskupa, prosz?c o spowied?, jawn? i publiczn? pokut?, co nie przeszkadza?o jej bynajmniej wymy?la? najohydniejsze przest?pstwa i przechwala? si? z ich spe?nienia. Ona to umia?a utai? przy sobie w wi?zieniu tak? ilo?? arszeniku, z kt?rego spo?ywania zrobi?a sobie rodzaj sportu, ?e kiedy by?a blisk? ?mierci, skutkiem tych nadu?y? w?a?nie, i odda?a osobie zaufanej reszt? swoich zapas?w, lekarz oceni?, i? wystarczy?oby jeszcze tego dobrego na otrucie trzydziestu ludzi. Topi?ca si? - i wyratowana, powieszona i odci?ta - snu?a si? tam jak widmo z?owr??bne, nienawidzona przez wszystkich. Pomimo to jej fantazja tw?rcza nie spoczywa?a ani na chwilk?. Upaja?a si? atmosfer? wymy?lonych zbrodni, tak jak pijak upaja si? w?dk?. Pozowanie na bohaterk? scen najsromotniejszych zaspokaja?o ledwo w cz??ci jej ??dz? z?ego. Nie przez to cierpia?a w wi?zieniu, ?e jest karan?, ale przez to, ?e nie mo?e znale?? nic godnego siebie. By? to subiekt niezmiernie dla psychologa ciekawy. Kiedy j? z arsena?u przeniesiono do Serbii, straci?a wiele na fantazji. Nie by?a to ju? warownia, brak?o tu sklepionych korytarzy, odg?os?w i zmierzch?w tajemniczych, kt?re tam nastraja?y j? i pobudza?y. To j? tylko pociesza?o, ?e znalaz?a tu ?wie?e audytorium dla tego demonicznego dramatu, kt?rego sceny rozgrywa?y si? w jej rozpalonym m?zgu. Widzia?am j? raz jeszcze na Z?otej, w samych pocz?tkach istnienia tam kobiecego oddzia?u, opuchni?t? od swego arszeniku, bez kropli krwi w strasznej, zagas?ej twarzy, umieraj?c? niemal. Wyzdrowia?a jednak, a ja straci?am j? z oczu. W jednej przecie? izbie arsena?u zatrzyma?am si? i teraz d?u?ej, a mianowicie w tak zwanej ,,Szkole". Jest to szko?a ma?oletnich przest?pc?w, kt?rzy b?d? z powodu jakiego? defektu organicznego, b?d? innych uwzgl?dniaj?cych si? przez zarz?d przyczyn, nie mog? by? pomieszczeni w Studzie?cu. Zorganizowanie, stworzenie pod tym wzgl?dem szko?y i - przyk?adu innym wi?zieniom, to pi?kna karta z ?ycia p. J. Maternickiego, kt?remu zawdzi?cza pocz?tek sw?j i szcz??liwy rozw?j. On to, obj?wszy przed trzydziestu laty nadz?r kieleckiego wi?zienia, zasta? tam szesnastu uwi?zionych ch?opc?w, kt?rzy po dw?ch, po trzech rozrzuceni byli po izbach mi?dzy doros?ymi przest?pcami. Jakiego zepsucia by?o to ?r?d?em - ?atwiej sobie wyobrazi?, ni?li opowiedzie?. - Ot?? wygarn?? on ten drobiazg, zamkn?? osobno, uprosi? kapelana o lekcje religii dla nich, sam na siebie wzi?? godziny matematyki, sekretarza swego posadzi? do lekcji geografii, malcom da? w r?k? ksi??k?, zaopatrzy? ich w papier i pi?ra - i tak wi?zienie tych dzieci zmieni?o si? w szko??. W?adza mile przyj??a t? nowo??; z czasem wyznaczono etat dla sta?ego nauczyciela, a wszystkim wi?zieniom w kraju polecono i?? za przyk?adem kieleckiej szk??ki. Up?yn??y lata od owego czasu, a dobre dzie?o rozwin??o si? i przynios?o owoce. Jedna to z najpi?kniejszych zas?ug, jakie cz?owiek, na tym stanowisku stoj?cy, po?o?y? mo?e wzgl?dem spo?ecze?stwa swego. Gdyby tak co? podobnego w wi?zieniach kobiet... Pod wzgl?dem stosowania praw karnych trzy lata Osad Rolnych odpowiada sze?ciu tygodniom zamkni?cia w wi?zieniu. Ma?oletnim jest przest?pca do lat pi?tnastu w??cznie, po czym podlega prawom og?lnym. Sze?ciu ch?opc?w by?o wtedy w arsenale; najstarszy mia? lat czterna?cie, najm?odszy z jedena?cie mo?e. Szko?a jednak, kt?ra jest zarazem ich sypialni?, mie?ci dwadzie?cia ???ek, gdy? do tej cyfry dochodzi nieraz liczba ma?ych przest?pc?w. Nauczyciel przychodzi do nich z miasta na par? godzin dziennie. Stary, przyzwoitej powierzchowno?ci cz?owiek, tak?e wi?zie?, ma nad nimi bli?szy nadz?r. Smutne bardzo wra?enie robi?a siwizna i to dzieci?stwo zr?wnane wobec wi?ziennej kapoty... - I za c?? ty siedzisz, biedaku? - spyta?am najm?odszego z ch?opc?w, kt?ry wtuli? ogolon? g?owin? pomi?dzy ramiona, podczas kiedy r?ce jego gin??y w zbyt d?ugich r?kawach siwego kubraka. - Ano - odrzek? cienkim g?osikiem - za te w?gle... - Jak?e to by?o? - Ano, matka mi kaza?a po w?gle i??, by?o zimno, ja te? poszed?. Tak ja przelaz?em bez p?ot, tak matka sta?a na ulicy - tak ja rzuca?em matce w?gle... A tam by? pies, takie wielkie psisko... Jak wzi?? szczeka?, jak wzi?? ujada?, tak mnie i z?apali. - A matka? - Ano, matka posz?a do dom. - I c?? dalej? - Ano, tak mi? wzi?li. - Czemu?e? nie powiedzia? tak wszystkiego przed s?dem, jak mnie ty m?wisz? - Ale... powiedzia?em. Ino, ?e mi zaraz dali w kark, ?e niby ???; i przy?wiadczyli, ?e ja sam krad?, i kuma J?drzejowa te? przy?wiadczyli, i str??ka... Zamilk? i westchn?? ci??ko, g??biej jeszcze wtulaj?c g?ow? mi?dzy ramiona. - I dobrze ci tu jest? - Dobrze - odrzek? i zn?w westchn??, a? si? wi?zienna gunia pod- nios?a na jego szczup?ej, dzieci?cej piersi. O prawo! jakie ty winy karzesz! Najstarszy by? ?ydek. Szczup?y, czarnooki, trzyma? w r?ku ksi??k? z wyobra?eniem jakiego? przedpotopowego mastodonta, ale oczyma bystro rzuca? na wszystkie strony, jakby szukaj?c szpary, przez kt?r? by m?g? czmychn??. Z pozosta?ych zwr?ci? jeszcze moj? uwag? blady, mocno piegowaty, rudy ch?opak, do?? t?giej budowy, kt?rego szare, ma?e oczki migota?y pod ???tymi rz?sami. By? to typ prawdziwego "andrusa". Co s?owo powiedzia?, to si? w piersi t?uk? ?ci?ni?t? pi??ci?, dodaj?c za ka?dym razem: "jak Boga kocham, prosz? wielmo?nego pana". By? to dezerter z Osad, z?apany na ponownym przest?pstwie. Zbyt d?ugo jednak mo?e zatrzymuj? ci?, czytelniczko, w arsenale, gdzie, jak widzisz, kobiet nie ma. Bywaj? jednak! Ale dzie?, w kt?rym bywaj?, jest dniem p?aczu i zgrzytania z?b?w... Kiedy ju? termin zsy?ki oznaczonym zosta? i partia zebran?, odprowadzaj? aresztantki do arsena?u, strzyg? im w?osy, daj? po dwie koszule skarbowe i grub? wi?zienn? odzie?, po czym wraz z parti? odstawiaj? pod stra?? na tak zwany punkt zborny, na Prag?. Do partii przy??czaj? si? kobiety, kt?re chc? towarzyszy? m??om na Sybir. Te, je?li drog? chc? odby? na koszt rz?du, podlegaj? ca?emu regulaminowi, jaki ustanowiony jest dla aresztantek. Tak samo strzyg? im w?osy, nak?adaj? bia?e czepce, z szerok?, na czo?o opadaj?c? szlark?, daj? p?ytkie obuwie, wi?zienn? siw? sp?dnic? i kaftan, bia?y fartuch i bia?? perkalow? krzy??wk? na piersi. Tylko odbywaj?ce drog? na koszt w?asny wolne s? od tego skarbowego umundurowania. Zdarza si?, i? aresztantka, kt?rej mi?ego czeka zsy?ka, porozumiewa si? z nim, podaje pro?b? - zawsze uwzgl?dnion? - dostaje ?lub i idzie na Sybir. Przy ka?dej niemal partii znajduj? si? ochotnice takie. Kto na koszt skarbu podr?? odbywa, nie mo?e z sob? zabiera? ?adnych w?asnych pakunk?w wi?kszych, po?cieli itd. Wszystko musi pomie?ci? w niewielkim w?ze?ku, kt?ry si? przez plecy zawiesza; a je?li dziecko jest, w r?ku si? je trzyma. Par? lat ju? min??o, jakem widzia?a parti? tak?, a dot?d mam j? przed oczyma. Pi?ta mo?e by?a rano, kiedym stan??a na Pradze, w gmachu, kt?ry nazywaj? punktem zbornym, a kt?ry mnie si? wyda? czym? w rodzaju wojskowego biura w po??czeniu z koszarami. Przyprowadzono w?a?nie wi??ni?w; oficer odbieraj?cy parti? liczy? ich i za?atwia? formalno?ci wst?pne. Kilka kobiet z miasta oczekiwa?o wraz ze mn? w wielkiej sali, gdzie na ?awach kamiennych, wpuszczonych w g??bokie framugi okienne, a przypominaj?cych kanonickie stalle, siedzia?o kilkunastu ?o?nierzy, zaj?tych pisaniem i czytaniem. M?ody jeden so?dat przechadza? si?, gwi?d??c weso?o i spluwaj?c przez z?by, to na praw?, to na lew? stron?. - Wy nic nie robicie? - zahazardowa?am nie?mia?o pytanie. - A co robi?? - odpar? mi na to. - Teraz wolna etaka godzina. - A c?? drudzy robi?? - rzek?am dalej. - Listy pisz? do domu i do rodziny. - A wy rodziny nie macie? - I u mnie jest rodzina. Matka jest, siostry... - A sk?d wy? - Z daleka. - To pewno i matka, i siostry czekaj? na st?wko jakie od was. M?ody so?dat za ca?? odpowied? zacz?? mocniej jeszcze gwizda?. Po chwili wszak?e przystan?? u okna i popatrzy? na nie, podszed? w jeden k?t, potem w drugi, nareszcie czo?em si? o piec wspar? i zacz?? mocno uciera? nos palcami, a oczy r?kawem. O gwizdaniu i spluwaniu nie by?o ju? mowy. Wtem rozleg? si? d?wi?czny odg?os m?ota, uderzaj?cego o ?elazo. Pr?bowano kajdany, czy dobrze zakute. W wi?zieniach teraz nie nak?adaj? kajdan nikomu, chyba w charakterze czasowej kary tym, kt?rzy usi?owali uciec. Po izbach i korytarzach nie rozlegaj? si? ju? te przewlek?e brz?ki, w kt?rych wprawne ucho z daleka rozr??ni? umia?o gatunek i wag? kajdan. Kiedy ?elazo wlok?o si? z g?uchym ?oskotem, m?wiono: "warowny" idzie. By?y to kajdany wa??ce o?m do dziesi?ciu funt?w. Charakterystyczny brz?k, jakby okutego wozu, wydawa? id?c "ci??ki", kt?rego kajdany mia?y od czterech do o?miu funt?w. Zwyczajne wreszcie kajdany od dwu do czterech funt?w, nak?adane l?ejszym przest?pcom, dzwoni?y jak sygnaturki w por?wnaniu do owych pot??nych, jak wielki dzwon rozlegaj?cych si? brz?k?w. Wtedy to i kobiety nosi?y ?elazo. Teraz kuj? tylko przed sam? zsy?k? parti? m??czyzn, ka?dego na obiedwie nogi, i po dw?ch za r?ce! Kobiety wolne s? od kajdan zupe?nie. Wyprowadzono ich wreszcie. M??czyzn by?o ze trzydziestu i cztery kobiety. Gromadka ta uformowa?a prostok?t i stan??a na placyku otoczonym drzewami. Za ni? wytoczy? si? w?z, na kt?rym z?o?ono w?ze?ki; na w?ze?kach siedzia?a jedna z kobiet, wycie?czona widocznie, tudzie? m?ody jeszcze ?ydek, kiwaj?cy si? rozpaczliwie w ty? i naprz?d; za wozem oddzia? ?o?nierzy, kt?rych karabiny o?lepiaj?co b?yska?y w s?o?cu bagnetami. W?a?nie uderzy? dzwonek na msz? rann?. M??czy?ni odkryli g?owy, a kobieta, siedz?ca na wozie, zacz??a mocno p?aka?. Wi?kszo?? mia?a na twarzy jak?? martwot? i pogn?bienie; niekt?rzy u?miechali si? z desperack? oboj?tno?ci? na wszystko. Przyby?e z miasta kobiety rzuci?y si? ?egna?, o potrzeby pyta?, o zlecenia. Jeden za??da? szkaplerza, drugi tytoniu, jeszcze jeden o listy prosi?. Niekt?rzy nie odpowiadali wcale na pytania. By? i taki, kt?ry wieszaj?c? mu si? na szyi kobiet? odepchn?? tak silnie, ?e potoczy?a si? o kilka krok?w i omal nie pad?a. O?mnastoletni mo?e wyrostek szlocha?, stoj?c za wszystkimi, jak ?uraw na jednej nodze, i poprawiaj?c wstr?tne, brudne szmaty, kt?rymi druga owini?ta by?a. Poniewa? nikt go o nic nie pyta? ani go ?egna?, podesz?am ku niemu. Prosi?, ?eby go na w?z zabrano, a prowadz?cy etap uwzgl?dni? to skromne ?yczenie. Zakomenderowano tymczasem. Czterech podoficer?w z obna?onymi pa?aszami stan??o przy czterech bokach prostok?ta, kobiety zacz??y szlocha?, i ca?y poch?d ruszy? ku kolei. Ulice by?y jeszcze zupe?nie puste; bramy dopiero otwiera?y si? gdzieniegdzie, w?r?d pustki tej brz?k kajdan rozlega? si? dono?nie. Kobiety z miasta rozproszy?y si?; ka?da usi?owa?a by? jak najbli?ej swego; stra? nie broni?a im tej ostatniej pociechy. Z punktu zbornego do dworca kolei droga do?? daleka; nikt przecie? nie przem?wi? i s?owa przez ca?y czas jej trwania, ci nawet, co sobie mieli najwi?cej do powiedzenia. Wr?ble tylko ?wiergota?y weso?o, i? dzie? by? pogodny. Stan?li?my nareszcie u celu. Natychmiast zacz?to umieszcza? wi??ni?w w zakratowanych wagonach, osobno m??czyzn, osobno kobiety, a kiedy otworzono drzwi na peron, u krat tych g?sto b?ysn??y pogolone g?owy i wyci?gni?te r?ce. Kto? zakupi? kosz chleba, oficer pozwoli? go rozda?. Czas up?ywa?, kobiety jedne sta?y tu? przy wagonach, inne posiada?y pod murem i patrzy?y na odje?d?aj?cych, tak jak si? na umar?ych patrzy. Nareszcie dano sygna?, rozleg? si? ostry ?wist lokomotywy, a d?ugi szereg zakratowanych woz?w zacz?? si? porusza?, z wolna zrazu, potem coraz szybciej, a? znikn?? w ko?cu, unosz?c skaza?c?w w dalek?, dla wielu niepowrotn? drog?.
категории: [ ]
|
Новости сайта10.01.2008 - состоялось открытие сайта. Поиск |